Czasem można tu spotkać jakiegoś zabłąkanego ucznia, łazienka jednak nie cieszy się zbytnią popularnością, z prostego powodu - zamieszkuje ją wyjątkowo płaczliwy duch - Jęcząca Marta. Na jednej z umywalek dostrzec można mały rysunek węża, dzięki któremu, jak głosi legenda, można otworzyć przejście do Komnaty Tajemnic.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:53, w całości zmieniany 1 raz
- Lubisz, gdy na Ciebie czekam? Przecież nie wiedziałeś nawet, że to ja tu będę – zauważyła. Generalnie jeśli chciał zabłysnąć jakimś dobrym tekstem, to słabo mu wychodziło. Może na jakąś wątłą i naiwną puchoneczkę by podziałały, bo one takie są, że byle czym je można zbajerować. Carmen nie miała najmniejszego zamiaru należeć do fanclubu Caspara, ponadto miała nadzieję, że jak już wygra i stąd wyjdzie, to nie będzie już musiała oglądać jego twarzy do ostatniego dnia swojej edukacji w tym zamku, bo tak mu będzie wstyd i będzie się po prostu przed nią ukrywał. – I nie, nie mam wysokiego mniemania o sobie, po prostu wiem, że jestem od ciebie lepsza. A ty pieprzysz od rzeczy – skwitowała jego wywód o czarownicach z przed wieku. Denerwował się, czy jak? Czyżby Carmen go onieśmielała, że paplał co mu ślina na język przyniesie? Może i nie była brzydka, ale też żadna z niej miss Hogwartu, więc jeśli w istocie Whitley czuł się zawstydzony to zupełnie niepotrzebnie. Z tego pieca chleba nie będzie. Całe szczęście gra po chwili pochłonęła ją w całości i nie musiała już zastanawiać się, dlaczego ramię chłopaka omal nie otarło się o nią już dwukrotnie. Trochę ją to rozpraszało, chociaż do końca nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie miała też pojęcia, że mimo, że przed chwilą prawie została poważnie ranna (ale oczywiście miała na tyle dobry refleks, że udało się jej tego uniknąć), Thieria zaczyna się coraz bardziej podobać. W głowie jej szumiało od nadmiaru emocji i jednocześnie cieszyła się niezmiernie, że wyszła z pierwszego rzutu bez szwanku. Teraz kolej krukona. Carmen bez słowa przyglądała się mu, jak rzucał kostki, a gdy cytat pojawił się na szkle pochyliła się, by go przeczytać. Ledwo skończyła, a pod nogami i tyłkiem pojawiły się im Jadowite Tentakule. Dziewczyna sprawnymi ruchami różdżki odstraszała zabójcze pędy nie pozwalając, by wstrzyknęły w nią swój jad. Kątem oka jednak dostrzegła Caspara, który niefortunnie przewrócił się na podłogę i zanim zdążył jakkolwiek się obronić, jego ręka została sparaliżowana. Po chwili udało mu się całkowicie zlikwidować roślinę, jednak z jego twarzy łatwo można było wywnioskować, że wcale się z tego faktu nie cieszył. Rzucanie zaklęć lewą ręką nigdy nie było dla praworęcznych osób takie łatwe. Panna Lowell przeciwnie – paraliż Caspara powodował, że jej szansa na wygraną momentalnie wzrosła. Gdyby była gryfonką o dobrym serduszku, najpewniej teraz razem z chłopakiem ubolewałaby nad jego niedysponowaniem, ale jako, że należała do osób dość wrednych, zwyczajnie była zadowolona z takiego obrotu spraw. - Wszystko okej? – zapytała jednak, choć w jej tonie na próżno było szukać oznak jakiejkolwiek troski. Czekała bardziej na sygnał, czy może już rzucać kośćmi, które od kilku sekund ściskała w ręce, ale oficjalnie niech będzie, że się przejęła. Chuchnęła w zaciśniętą pięść. Na szczęście, pomyślała i otworzyła dłoń nad planszą. - Wszystko dzieje się jak w koszmarze: wyrzyguje moje dawno stracone złudzenia, urojenia, które mnie nawiedzają, i to wszystko pada na czarny asfalt wraz z odgłosem płynnego i ohydnego wybuchu, który odbija się w mojej głowie jako nieszczęsny wyrok mojej niegodziwości – przeczytała na głos i… podskoczyła ze strachu. Głośny wybuch dobiegający z jednej z kabin z pewnością postawiłby na nogi cały zamek, gdyby nie fakt, że ta rozgrywka była tajna i nikt, oprócz tej dwójki tutaj, o niej nie wiedział. - To chyba sklątka, pójdę sprawdzić – rzuciła wstając z miejsca i kierując się do wyżej wymienionej kabiny. Otworzyła drzwi i zanim zdołała podnieść różdżkę, by unieszkodliwić to paskudztwo, ta wybuchła ponownie, odrzucając Carmen na przeciwległą ścianę, kilka metrów dalej. Bolało. Carmen upadła niefortunnie na lewy bark, a oczami wyobraźni widziała już krwiaki, jakie na pewno pozostaną jej po tym zdarzeniu. Ze złości machnęła różdżką w stronę sklątki, która rażona zaklęciem zwyczajnie zniknęła. Ślizgonka jęknęła z bólu podnosząc się z podłogi i siadając na powrót na swoim miejscu. Jeśli przed chwilą była tak bardzo pewna siebie, to musiała teraz zweryfikować swój nastrój.
Kostka: 5 + nieparzyste Pole: 14 Efekt: Wybuchająca sklątka, która nabija mi kilka potężnych siniaków.
Gdyby w tej chwili Caspar stwierdziłby, że uwielbia trudne sytuacje, Brandy na pewno wybuchłaby śmiechem. To nie chodziło nawet o to, że Krukon co chwila wpędzał się w tarapaty albo miał okropnego pecha, jeśli chodziło o podejmowanie odpowiednich decyzji. Teraz stawką było coś więcej niż uniknięcie szlabanu albo wygranie gry, która na chwilę obecną chciała ich wszystkich pozabijać. Miał wrażenie, że jeśli zacznie ignorować chwiejne humorki Carmen, to mu się opłaci. Zresztą, był również uparty i często robił innym na przekór. Gdy ktoś mówił "Przestań", nie przestawał, wręcz przeciwnie, robił coś z jeszcze większą mocą. Gdy ktoś mówił "Nie zrobisz tego", udowadniał, że zrobi. Nie miał żadnych skrupułów przed spełnianiem własnych zachcianek, a teraz właśnie takowa go naszła – chciał wykrzesać z Carmen chociaż odrobinę entuzjazmu albo innych gwałtownych uczuć, bo nie wierzył, że Ślizgonka jest jedną z tych chłodnych, wiecznie wyniosłych dziewczyn. A była wyniosła, i to bardzo, ale każda jej opryskliwa odzywka sprawiała, że intrygowała go coraz bardziej. Lubił być otoczony głośnymi, kłótliwymi dziewczynami – przykładem do tej pory były same Gryfonki, ale kto wie, może dołączy do nich również Ślizgonka? Co prawda Carmen diametralnie się od nich różniła. Była ostrożna, wyrafinowana i chłodna. I coraz bardziej pociągająca. – Po prostu przyznaj, że za mną tęskniłaś i dlatego jesteś taka drażliwa – wzruszył ramionami i posłał jej perskie oczko. Uwielbiał być panem sytuacji, uwielbiał obracać w żart wszystkie zwrócone przeciwko niemu aspekty. Jeszcze bardziej lubił pokazywać, że to on ma rację. No i wyglądało na to, że Carmen powoli zaczynała tracić cierpliwość. Pytanie brzmiało, czy zamierzał doprowadzić ją do granic wytrzymałości czy nie? – Myślę, że płeć piękna nie została nazwana tak dlatego, że jest gorsza od tej brzydkiej – odparł dość zagadkowo i wymijająco, zastanawiając się, czy tym razem Lowell podejmie temat. Na razie nie chciała odpierać żadnej z jego zaczepek, szkoda. A chętnie by z nią podyskutował! No i nie, broń Merlinie, nie był zdenerwowany. Zawsze plótł, co mu ślina na język przyniosła, chociaż teraz starał się bardziej trafnie dobierać słowa. Zupełnie jakby przejmował się opinią dziewczyny – ale przecież on nie przejmował się nikim. Gra toczyła się dalej. Dopiero teraz do Caspara dotarło, w co tak właściwie się wpakował; toczyli między sobą niebezpieczną grę i mierzyli się z groźnymi zadaniami, wykorzystując całą szkolną wiedzę i starając się przy okazji nie stracić życia. Był pewien, że Theria ma przed nimi jeszcze wiele zagadek i wszystkich nie zdołają odkryć podczas tej jednej rozgrywki; chętnie zagrałby razem z Carmen ramię w ramię, wspólnie mierząc się z otrzymywanymi zadaniami, ale dziewczyna nie wydawała się zainteresowana współpracą. Nawet sposób, w jaki się do niego zwróciła po ataku tentakuli nie sugerował, że obchodziło ją coś jeszcze oprócz wygranej. – Mhm, chyba okej, przejdzie. Cóż, jakby nie było, nic nie czuję, nie? – powiedział, a serce nadal biło mu jak oszalałe. A ostatnio pisał referat na zielarstwo o roślinach niebezpiecznych! Miał nadzieję, że to było ich ostatnie spotkanie z roślinkami z piekła rodem. Mimo że ledwo uniknął kolejnych ugryzień, uśmiech ponownie pojawił się na jego twarzy. Kochał adrenalinę, która płynęła w jego żyłach i sprawiała, że krew buzowała. Gdy zerknął w stronę Carmen widział, że ona prawdopodobnie przeżywa to samo. A może by tak zostali łowcami przygód? Przyglądał się, jak Lowell ponownie rzuca kostkami, a następnie odczytuje na głos napis, który pojawił się na planszy. Caspar znowu się skrzywił – lubił rozwiązywać zagadki, ale nie w takich warunkach. Tutaj co chwila, po każdym rzucie kostką, coś próbowało ich zabić i nie mógł sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji. Ponownie wzmógł czujność i nadstawił uszu akurat w momencie, w którym w jednej z kabin rozległ się wybuch. – Fajerwerki? – spytał głupio, po czym odprowadził Carmen wzrokiem. Już otwierał usta, żeby powiedzieć, że otwieranie drzwi do kiepski pomysł, gdy dziewczynę odrzuciło kilka metrów na przeciwległą ścianę. Podbiegł do niej i znowu podał do niej dłoń – naprawdę chciał, żeby tym razem ją uścisnęła i pozwoliła sobie pomóc. – Nie bądź uparta i daj sobie pomóc. Boli? – spytał, marszcząc brwi i wskazując skinieniem głowy na jej bark. Usiedli z powrotem w okolicach planszy, a on co chwila zerkał na nią z niepokojem. Teoretycznie rywalizowali, praktycznie... cóż. Gdyby oddał jej zwycięstwo, pewnie nie czułby się pokonany. Zaczynał się poważnie nad tym zastanawiać. Ujął w palce kości do gry i rzucił drugi raz tego wieczoru na planszę. Dziewięć. Pionek przesunął się na pole siedemnaste, a w okrągłym szkle na środku planszy pojawił się napis. – "Chciałbym jak piorun, uderzyć i zginąć, ale o gwiazdy zaczepić w locie" – przeczytał cicho i uniósł głowę. Co to mogło znaczyć? Znowu nastała cisza. Cisza przed... burzą. – Coraz bardziej mi się podobają te opisy – mruknął pod nosem, próbując rozetrzeć prawą dłoń lewą, ale nic z tego. Jad Tentakuli był zbyt silny. Nagle, prawdopodobnie w jezioro, uderzył piorun. Uniósł wzrok i wyjrzał przez okno – lało. I wtedy zgasło światło; ich jedynym źródłem światła było zamglone szkiełko na środku gry. Przeklął głośno, tym razem już się nie hamując. – Lumos – rzucił szybko zaklęcie i oświetlił różdżką część pomieszczenia, coby sprawdzić, czy nic nie czai się za rogiem. Byli sami. Nadal ocierał się ramieniem o ramię Carmen i... cóż, jednak miło było poczuć jej obecność. Zwłaszcza, że było tak ciemno. – Tym razem nie skończyło się całkiem źle, zaledwie nie mamy światła – podsumował z westchnięciem i przypadkiem potarł ramię Carmen swoimi palcami. Przypadkiem.
No, no. Cóż za postanowienia! Carmen nie należała do łatwych panienek, czego Caspar powinien być raczej świadomy, jako, że ona nigdy, ale to przenigdy nikogo nie miała. Facet był jej potrzebny jak dziura w skarpecie. Najważniejsza jest nauka, a nie obściskiwanie się w schowku na miotły, co obecnie Lowell uważała za jawne prostactwo i oznakę niedojrzałości. Miłość to głupota, zakochanie się – choroba umysłowa. Może kiedyś przyjdzie na to czas, jednak ślizgonka nie sądziła, by miało to nastąpić w najbliższych latach. Była za bardzo oporna na takie rzeczy, nie spotkała do tej pory nikogo, kto dałby radę zmiękczyć jej kamienne serduszko a i Whitley nie wyglądał wcale na takiego, co by temu zadaniu niewykonalnemu podołał. - Nie jestem drażliwa – powiedziała cierpliwie. – Po prostu uważam, że otaczają mnie sami idioci, bez obrazy. Generalnie świat byłby lepszy, gdyby wszyscy myśleli jak ja. Czy to żart? Czy Carmen Lowell właśnie porwała się na dowcip? Ułomny bo ułomny, ale jednak dowcip i krukon był tego świadkiem. Gdyby warunki temu sprzyjały mógłby to jakoś uwiecznić i chwalić się potem innym, że to on, Caspar, słyszał żart z ust tej ślizgonki z kijem w dupie, naprawdę! Co do zaczepek… Omijała je szerokim łukiem. Wiedziała, że jeśli raz da się złapać w ich sidła, to już się prędko z nich nie uwolni, a nie miała doświadczenia w tych sprawach. Oczywiście wiedziała jak spławiać innych, ale ten tutaj był wyjątkowo natrętnym osobnikiem a to już poważniejsza sprawa. Musiała też przyznać szczerze przed samą sobą, że trochę się bała. No bo oczywiście istniało pewne ryzyko, że się złamie. Nie chciała się złamać. Najchętniej wyczarowałaby między nimi kamienną ścianę, która skutecznie oddzielałaby ich, byleby ten przeklęty chłopak w końcu przestał ją dotykać. Jego ton, gdy zadała mu pytanie o samopoczucie sprawił, że mimo wszystko trochę zrobiło się jej chłopaka szkoda. Pomyślała nawet, że jeśli wygra z nim teraz, to wcale nie będzie z tej wygranej usatysfakcjonowana, bo to takie trochę nie fair. Nie mógł używać prawej ręki. Żadne z nich nie wiedziało, co ich czeka dalej, a jeśli okaże się, że od tego będzie zależało ich życie? Po krótkiej ciszy, która nastąpiła po jego słowach zebrała się w sobie i sama nie wierząc w to, co robi podsunęła: - Wypij eliksir. W razie czego mamy jeszcze drugi. Kiedy ona również odczuła skutki brutalnego traktowania ich przez Thierię na własnym ciele, straciła nieco rezonu. Była już w połowie planszy a póki co skończyło się na kilku siniakach i sparaliżowanej ręce. Zawsze mogło być gorzej, stwierdziła więc, że chyba nie są tacy najgorsi. Zaraz, zaraz. Od kiedy zaczęła myśleć w liczbie mnogiej? Chyba już zbyt długo przebywała w towarzystwie tego chłopaka, bo zaczynało się jej udzielać. Znaczy, o empatię chodzi. Zaczęła się nim… przejmować. Zacisnęła zęby i skorzystała z jego pomocnej dłoni, nie tak, jak ostatnio. Pal licho ślizgońską dumę, bark zbyt mocno ją bolał. Dała się odprowadzić na miejsce i z obawą obserwowała dalszy ciąg wydarzeń. Już nie patrzyła z zaciekawieniem jak pionek Caspara leniwie pokonywał kolejne pola. Nie czuła tak jak on. W sumie chciała by ta gra się już skończyła. Martwiła się, że to, co się za chwilę wydarzy będzie o wiele gorsze niż przy poprzednich rzutach. Na całe szczęście zamiast kończyn, zostali pozbawieni jedynie światła. Whitley zaradził temu doraźnie jak tylko potrafił i niestety musieli do końca rozgrywki siedzieć w dużo gorszych warunkach. Jak teraz miałaby dostrzec strzałę, która kilka minut wcześniej omal nie przepołowiła jej ucha? - Świetnie. Ty uważasz, że to nie tak źle? Już bym wolała, żeby włosy zmieniły mi się w algi, czy coś – stwierdziła i jęknęła, bo znów naruszyła swój obolały bark. Czy bała się ciemności? Niekoniecznie, biorąc pod uwagę fakt, że od jedenastego roku życia mieszkała w lochach. Mimo wszystko cieszyła się, że nie jest tu sama i szczerze, już niech nawet będzie, że wolała obecność Caspara, niż kogoś innego. Przełykając ślinę po raz kolejny chwyciła za kostki, modląc się w duchu, by nie polała się krew. Wyrzuciła sześć. Pionek niespiesznie przesuwał się na pole dwudzieste a Carmen z niecierpliwością oczekiwała na zadanie, z którym przyjdzie się jej zmierzyć. Nagle, zupełnie znikąd, bo ciężko było w ciemnościach dostrzec źródło a także zupełnie nie wiadomo jak ślizgonka została oblana eliksirem. O ironio, postarzającym. Przecież to zrządzenie losu, bo sama musiała go użyć przed tym, zanim się tu w ogóle pojawiła. Poczuła, że się zmienia. Dobrze, że w razie czego zanim upiła łyk przestudiowała księgę, w której jasno stało jak zatrzymać starzenie się. Szybko wyszeptała zaklęcie, ale mimo refleksu ilość eliksiru jaki ją oblał była zbyt duża i Carmen zatrzymała się na etapie mniej więcej trzydziestu lat. Co teraz? Co będzie, jeśli jej tak zostanie? Parsknęła. A potem zaśmiała się pod nosem. A gdy już skończyła, wybuchła naprawdę gromkim śmiechem. Martwiła się tym, że Caspar zaburzał jej strefę komfortu? Teraz już nie musiała! Wyglądała jak nauczycielka i raczej mało prawdopodobnym było, by krukon dalej kontynuował te swoje przypadkowe otarcia. - Mam zmarszczki – zauważyła. – Rzucaj szybko i wychodzimy, chcę być znów młoda, tęsknię za moim małym pryszczem na czole.
Podobne myśli towarzyszyły mu jeszcze na początku roku, kiedy po raz pierwszy spotkał się z Clary. Rozmyślał wtedy nad tym, że dziewczyna w zasadzie nie jest mu do niczego potrzebna; trudno to przyznać, ale przez te wszystkie lata to Brandy zastępowała mu wszelki kontakt z dziewczynami. Mógł przytulać ją, gdy tylko chciał. Zwierzał jej się ze swoich problemów, a także wysłuchiwał trosk Powell. Pomagali sobie wzajemnie, ale co było najważniejsze – mogli na siebie liczyć w każdym momencie i Brandy nie obrażała się, gdy znajdywał sobie – na jakiś czas – nową towarzyszkę rozmów. Właśnie to mu przeszkadzało w innych czarownicach; każda, gdy dowiadywała się o istnieniu Brandy, najlepszej przyjaciółki Caspara, dziwnym trafem robiła się zazdrosna i bardzo prędko oskarżała tę dwójkę o romans. Na początku było to uciążliwe, później z kolei – nie do wytrzymania. Caspara zastanawiało jedno; jak, na litość boską, niektóre uczennice w Hogwarcie nie zaobserwowały, że Brandy była nieodłączną towarzyszką Caspara i nie były w stanie zaakceptować ich relacji na samym początku? Właśnie dlatego Whitley dał sobie spokój z dziewczynami i ich humorkami. Ostatnią dziewczynę miał bodajże rok temu; nic dziwnego, że teraz, w ciemnościach, hormony zaczynały mu buzować, kiedy tak siedział ramię w ramię ze śliczną, filigranową blondyneczką. – No to może mnie oświecisz i podzielisz się swoimi poglądami? Chodź, podyskutujemy trochę. Nie gryzę, wręcz przeciwnie, uwielbiam ambitne rozmowy, Zwłaszcza w damskich toaletach – powiedział Caspar całkiem szczerze, ale pytanie brzmiało, czy w oczach Carmen znowu nie miał ochoty z niej pożartować. A nie miał! No, okej, może trochę miał chęć na kilka żarcików, ale bardziej chciał dowiedzieć się, jaki punkt widzenia posiadała Ślizgonka na pewne sprawy i nieco ją zrozumieć. I dopiero wtedy ewentualnie ją wyśmiać. Później oczarować. A następnie owinąć ją sobie wokół palca. Tak, to kolejny żart; gdyby udało mu się dotrzeć do Carmen, na pewno nie próbowałby jej tresować. Prędzej to on byłby na każdej jej zawołanie i to on chciałby podarować jej gwiazdkę z nieba, nie ona jemu. Taka była prawda; to mężczyzna musiał się postarać, aby utrzymać przy sobie kobietę. To on musiał rozwiać jej wszelkie obawy przed zaangażowaniem się w związek i sprawić, by chciała mu zaufać i ofiarować swoje serce. Ech. Jak zwykle. Wszystko na głowie faceta. Dlatego spojrzał na Carmen jak na idiotkę, gdy zasugerowała, aby wypił jeden z eliksirów. – Co? Nie jest ze mną aż tak źle. Lepiej zostawić ten eliksir na czarną godzinę. Myślę, że sparaliżowana ręka to jeden z naszych najmniejszych problemów. Zresztą... drugą rękę mam w porządku, nią też mogę rzucać zaklęcia – rzucił Caspar, może trochę mniej przekonująco niż wcześniej, ale chciał wybić Carmen pomysł zużywania leczniczej emulsji od razu. Nie chciał tego mówić głośno, jednak gra dopiero się rozpoczynała. Mogło czekać na nich coś dużo bardziej gorszego. Z drugiej strony doceniał, że dziewczyna zaczęła się nim przejmować. Minimalnie, ale jednak. To sprawiło, że uśmiechnął się do siebie lekko i pogratulował sobie w duchu. Czyżby Carmen zaczynała go lubić? Czy może nadal było to zbyt duże słowo? Mimo wszystko uznał to za dobry znak. Uniósł różdżkę nieco wyżej, gdy dziewczyna potrząsnęła kośćmi do gry i rzuciła je na planszę. Ponownie w zamglonym szkle pojawiły się pozawijane litery, tym razem układające się w słowa "Starość zamiast jutra posiada wczoraj". To akurat był łatwy do rozszyfrowania cytat. Ludzie starsi mieli za sobą już niemal całe życie; mieli piękne wspomnienia minionego czasu i ich jedynym martwieniem się o przyszłość było martwienie się o dzieci i wnuczęta. Jednak jaki to miało związek z Therią? Czy gra dawała im do zrozumienia, że powinni skupić się na życiu, a nie na bezmózgim rzucaniu kostką? Akurat Caspar podzielał to zdanie i chętnie zacząłby robić z Carmen coś innego, zwłaszcza w tych ciemnościach. Już miał coś powiedzieć, gdy nagle spostrzegł jakąś ciecz spływającą po swetrze Lowell. Znowu Caspar miał rację; powinna go zdjąć, jeśli nie chciała go zniszczyć. Przybliżył różdżkę w kierunku Carmen, nieco zaniepokojony. – Wszystko w porządku? Co to jest? – spytał niepewnie, a potem uniósł brwi z zaskoczenia. Eliksir postarzający! Twarz dziewczyny przybrała jeszcze poważniejszy wyraz twarzy niż zwykle, tu i ówdzie pojawiło się kilka zmarszczek. Jednak nadal wyglądała zachęcająco. Carmen szybko znalazła odpowiednie zaklęcie i rzuciła je, tym samym zatrzymując proces starzenia się. Zatrzymała się około trzydziestki. Zaśmiał się, wtórując tym samym śmiechowi Carmen; teraz nieco głębszemu i bardziej perlistemu niż jaki zaprezentowała wcześniej. – I tak wyglądasz fajnie – skwitował krótko wzruszeniem ramion, w świetle różdżki przyglądając się dziewczynie. – Przypominasz mi teraz mamę – dodał nagle bez zastanowienia, posyłając jej troszeczkę zbyt długie spojrzenie. Spuścił wzrok; tylko Brandy wiedziała, w jaki sposób zginęła jego matka. I brat. Nie mógł o nim zapomnieć. Westchnął cicho, po czym już bez słowa sięgnął po kostki i wyrzucił... dwa. Jego pionek posunął się o dwa pola do przodu i stanął na dziewiętnastym. Niespecjalnie chciało mu się czytać napis, jaki powoli wysunął się z mgły, ale ostatecznie nachylił się i ponurym głosem odczytał jego treść. – Rzygasz łzami prosto z serca, aż trzęsiesz się z nieszczęścia. Niezbyt zachęcające – mruknął, a zaraz potem zacząć stukać palcami o planszę. Czekał na to, co się wydarzy; a zaraz potem poczuł, jak zbiera mu się na mdłości. I to nie byle jakie. Pozieleniał na twarzy, dlatego wstał i oparł się o chłodną ścianę, przytrzymując dłoń przy ustach. No jak nic, zbierało mu się na pawia. Zgiął się wpół. Nie mógł wymiotować. Nie przy Carmen, dobra? Starał się opanować torsje, jednocześnie wertując magiczny notes z zaklęciami, który otrzymali na początku. Na szczęście, bardzo szybko znalazł odpowiedni czar i natychmiast go wykorzystał. Mdłości zniknęły, ale uczucie ciężkości w żołądku pozostało. Caspar osunął się po ścianie i ukrył twarz między kolanami. – Miałaś rację, kończmy to szybko – powiedział przytłumionym głosem. Po tej sytuacji troszeczkę stracił rezon i był nieco zdezorientowany, ale starał się trzymać fason. Bezskutecznie. Było mu trochę niezręcznie, że spotkało go coś takiego akurat obok Carmen, ale nadal nie wiedział, czemu się tak tym przejmuje. – Jak to się skończy, pójdziemy do kuchni na gorącą czekoladę? Będą pianki – zaproponował nagle, unosząc głowę i zachęcając jednocześnie Carmen gestem do kolejnego rzutu kostką. Musieli sobie jakoś osłodzić ten okropny wieczór. Pełen adrenaliny, ekscytacji i przeżyć, ale jednak okropny.
Kostka: 2+parzyste Pole: 19 Efekt: Lekkie mdłości, ale efekt został pożegnany za pomocą zaklęcia.
Spojrzała na chłopaka kątem oka zastanawiając się, czy on naprawdę chce poznać jej punkt widzenia, czy po raz kolejny zwyczajnie się nabija. Ton jego wypowiedzi był raczej poważny, poza tym lekko ją czymś takim zaskoczył. Dotąd nikt nigdy nie zapytał Carmen dlaczego odnosi się do innych w taki a nie inny sposób. Owszem, mówili jej, żeby przestała się dąsać, albo, żeby częściej się uśmiechała, ale nigdy tak. Musiała przyznać, że miała przeogromną ochotę wytłumaczyć to wszystko Casparowi, ale to był temat na spokojny wieczór przy herbacie, a nie nad śmiercionośną grą, która co rzut serwowała im niemałą palpitację serca. - Może porozmawiamy o tym następnym razem, gdy znów spotkamy się w damskiej toalecie – stwierdziła, bo miała wrażenie, że przez te wszystkie emocje nie potrafiłaby ubrać swoich poglądów w słowa tak, jakby to sobie wymarzyła. Jeśli nadarzy się okazja i to nie taka, w której Whitley czyści jej trampki, albo w której przez ciemność nie widzieli przeciwległej ściany, ślozgonka chętnie przysiądzie i opowie mu co o wszystkich w zamku sądzi. Tymczasem musiała wysłuchiwać jak krukon zgrywa bohatera. Nie chciał wypić eliksiru, a on przecież po to tu był, by mogli z niego skorzystać. Dla Carmen jego zachowanie było totalnie bez sensu. Na Merlina, dlaczego akurat teraz stwierdził, że pokaże jaki to on nie jest twardy i sparaliżowana ręka to nic takiego? - Weź go lepiej bo przysięgam, że jeżeli się zmarnuje to wyleję ci go na głowę – zagroziła mając nadzieję, że dosadnie dała mu do zrozumienia, żeby się z jej nie sprzeciwiał. To jedyny odruch człowieczeństwa na który się zdobyła na przestrzeni ostatnich lat, a on jeszcze śmie powiedzieć jej, że nie. Też coś. Jeszcze dwa, maksymalnie trzy rzuty i przekroczy metę, a przynajmniej tak wychodziło z jej rachunków, które na szybko poczyniła w głowie. Sama nie miała większych obrażeń jeszcze, a mogło się zdarzyć tak, że w ogóle nie będzie eliksiru potrzebować. No właśnie. Po kolejnym rzucie okazało się, że jej wygląd zewnętrzny w końcu nie odbiegał od tego, jak się na co dzień czuła. Doroślej. Na co jej więc był eliksir? Nie odmłodzi jej przecież, musi się przemęczyć. Miała jednak nadzieję, że po wyjściu z toalety znów wróci do swojej normalnej postaci, bo chociaż może i jej to pasowało, to jednak póki co nie chciała tak bardzo odbiegać w przyszłość. Komplement chłopaka nieco poprawił jej humor, bo nie oszukujmy się; Carmen może i była zimna i wredna ale mimo wszystko nadal pozostawała przede wszystkim babą, która czasem lubi, jak powie się jej coś miłego. - Dzięki – powiedziała bez cienia jadu w głosie. Ktoś chyba mądry kiedyś napisał, że Są takie wydarzenia, które - przeżyte wspólnie - muszą się zakończyć… A nie, to jednak nie pasuje, bo tu nie ma mowy o żadnej przyjaźni. Chodziło o to, że Carmen przestawała powoli traktować Caspara jak zło konieczne a to i tak ogromny progres. Milowy krok w przód, jak ze Szkocji do Walii. Nie wiedziała jednak o co chodzi z tym, że przypomina mu mamę, ale już chyba przywykła do tego, że Whitley czasami gadał od rzeczy. Widocznie tak było i tym razem. Ale wracając do gry. Teraz kolej chłopaka, więc jedyne co ślizgonka mogła teraz zrobić to siedzieć i zagryzając wargę patrzeć jak rzuca kośćmi na tę przeklętą planszę do gry, która coraz bardziej przestawała się jej podobać. Przeniosła wzrok na twarz Caspara, który tak jak ona na pewno usilnie zastanawiał się co mogą oznaczać słowa przeczytane właśnie na szklanej kuli. Mimo ciemności mogła zanotować, że chłopak robi się coraz bardziej zielony i już ułamek sekundy później wiadomo było dlaczego. Świetnie. Carmen nienawidziła, gdy ktoś przy niej wymiotował, a na to się właśnie zanosiło. Nie była uzdrowicielką, nie miała pojęcia jak mu pomóc, bez ruchu więc siedziała dalej podczas kiedy Caspar słaniał się pod ścianą szukając przeciwzaklęcia. Całe szczęście poszło mu to całkiem gładko. Carmen zapaliła swoja różdżkę i przyglądając się chłopakowi siedzącemu pod ścianą marzyła tylko o tym, by już stąd wyjść. - Odzyskujesz kolory – zauważyła, co miało oczywiście pocieszyć Caspara, ale czy jej się to udało wiedział tylko on. Jeszcze pół godziny temu na jego propozycję odpowiedziałaby stanowcze „nie”. Teraz, gdy wyobraziła sobie siebie w kuchni, tę gorącą czekoladę i te wspaniałe pianki stwierdziła, że to jedyne o czym marzy i okej, nawet obecność krukona nie zaburzała tak okropnie tej wizji. Kiwnęła więc głową w odpowiedzi, po czym zamykając oczy wykonała swój rzut. Dwadzieścia sześć. Gdyby wiedziała jak to pole zadziała na nią w ogóle nie zgłosiłaby się do tej okropnej gry. - Największa nadzieja wyrasta z bezsilności – przeczytała na głos, po czym posłała chłopakowi pod ścianą zdezorientowaną minę. Co to miało oznaczać? Miała nadzieję, że nic, co wiązało się z krwią, albo pająkami. Miała nadzieję… Nagle to ją dopadło. Łzy wielkie jak grochy skapywały z jej policzków prosto na podłogę, a sama Carmen zaczęła najpierw pociągać nosem, a potem po prostu wyć. Zaciągała się potężnym szlochem nie mając kompletnie pojęcia dlaczego. Było jej tak niewymownie smutno i źle. Rozpacz ogarniała całe jej ciało i Carmen nie dane było nawet pomyśleć o tym, by to w jakikolwiek sposób przerwać. Ukryła twarz w dłoniach płacząc głośno. Zapomniała nawet o tym, że nie była w toalecie sama, generalnie nie było to dla niej teraz istotne. Położyła się na boku i przytulając policzek do kamiennej podłogi zawodziła donośnie przez długie minuty. Nigdy nie ryczała. Przez cale swoje życie nie uroniła nawet jednej łzy a teraz proszę. Zupełnie tak, jakby nadrabiała wszystkie minione lata, a także kilkanaście kolejnych. Płakała i płakała, aż płacz przerodził się w łkanie, a łkanie w pochlipywanie. Dopiero gdy powoli się uspokajała na powrót dostrzegła Caspara. Musiała wyglądać tragicznie, cała czerwona, opuchnięta od płaczu i osmarkana. Poczuła się jeszcze gorzej, gdy uświadomiła sobie, że musi ją teraz taką oglądać. Nie dość, że stara, to na dodatek smutna i brzydka. Podniosła się z podłogi ocierając twarz rękawem tego nieszczęsnego sweterka. Jedynym plusem w tej sytuacji był fakt, że się nie pomalowała, toteż nie martwiła się, że smugi tuszu do rzęs tworzyły na jej twarzy swoistą mozaikę. Podała kostki chłopakowi. - Błagam wyrzuć jedenaście, lub dwanaście. Chcę już stąd iść – powiedziała żałośnie, a samotna łza znów torowała sobie drogę w dół jej policzka.
Carmen nie powinna być zdziwiona, że Caspar spytał o coś tak oczywistego. Wszyscy mówili mu, że jest idealnym towarzyszem rozmów; pytał, rozumiał i potrafił milczeć wtedy, gdy akurat tego od niego wymagano. Poza tym nie należał do osób, które ignorowały całe otoczenie dookoła siebie, wręcz przeciwnie. Kiedy akurat miał okazję, starał się zrozumieć pobudki innej osoby; a w tym wypadku okazja wydawała się idealna. Ponadto miał wrażenie, że Theria działała cuda. Owszem, w każdej chwili mogli zginąć albo odnieść jakieś poważniejsze obrażenia, ale te niebezpieczne doświadczenia przybliżały ich ku sobie i sprawiały, że Carmen patrzyła na Caspara przychylniejszym okiem niż dotychczas. Miał nadzieję, że nie jest to spowodowane jedyne szokiem na sytuacje, w jakie wpakowała ich żądza przygód. – W takim razie czekam na zaproszenie do tej damskiej toalety, jestem wolny między trzecią a czwartą lekcją – parsknął śmiechem Whitley, naprawdę dziwiąc się, że mimo ciągłej obawy o ich skórę był w stanie żartować. Jego umysł ciągle pracował na podwyższonych obrotach i z każdym kolejnym rzutem kostką był skupiony coraz bardziej, usiłując walczyć z zagrożeniem i tylko dlatego nie poświęcał Carmen stuprocentowej uwagi. Jednak ciągle pozostawał sobą. Spokojnym, żartobliwym siedemnastolatkiem, którego jedynym zmartwieniem na chwilę obecną były lekkie nudności. Na szczęście ciągle opierał policzek o chłodne kafelki ścienne i zaczynał odzyskiwać kolory; do tej pory był pewnie blady jak ściana. – Mówisz? Nadal czuję się beznadziejnie, ale przynajmniej torsje mi przeszły – westchnął ciężko, ciągle trzymając na kolanach notes i różdżkę. Wszelkie rewolucje żołądkowe minęły, co nie zmieniało faktu, że tak samo jak Carmen miał już dość. Czuł, że gra dała mu porządny wycisk i teraz już nie obchodziło go, które z nich zwycięży i przejdzie do następnego etapu. Chciał wygrać jeszcze z jednego powodu – zgodnie ze słowami dziewczyny, że marzy o zakończeniu gry, chciał jej oszczędzić kolejnych nieprzyjemnych doświadczeń. Przyglądał jej się bez słowa, gdy rzucała kostką po raz kolejny. Jej smukłej sylwetce, długim blond włosom i szaremu sweterkowi, który zapewne będzie mu się kojarzyć ze Ślizgonką do końca życia. Nie wiedział, dlaczego, ale nagle poczuł nieoczekiwany przypływ sympatii do Lowell. Gdy Carmen posłała mu zdezorientowane spojrzenie, poruszył się niespokojnie i odruchowo powiększył zasięg Lumos, aby sprawdzić, czy nic nie czai się na nich w ciemnościach. Jednak w toalecie byli sami. I wtedy to usłyszał. Głośny szloch. Odwrócił się zaskoczony w stronę Carmen i podszedł do niej, od razu obok niej klękając. Carmen płakała, a łzy spływały powoli po jej policzkach. Złapał dziewczynę za rękę i zaczął gładzić kciukiem wewnętrzną część jej dłoni. Nie pomogło; to zapewne był skutek eliksiru lub zaklęcia. Początkowo myślał, że dziewczyna płacze ze strachu albo bezsilności, ale prędko domyślił się, że to gra znowu płatała im figle i zamiast nasyłać na nich niebezpieczne potwory, postanowiła zabawić się ich umysłami, ciałami i emocjami. Bez słowa przytulił Carmen i pozwolił jej płakać w swoje ramię. Wyglądała beznadziejnie, ale nic nie mówił. Zaraz pogładził dłonią jej włosy, nie rozpoznając siebie; przecież uwielbiał rywalizację i powinien pozbawić Ślizgonkę resztek motywacji, skoro miał już ku temu okazję. Jednak, cóż. Był chyba dobrym chłopakiem i serce mu pękało, gdy widział te wielkie jak groch łzy na jej drobnej twarzyczce. I gówno go obchodziło, że wyglądała jak nauczycielka. Po dłuższej chwili przejął od niej kostki i wypuścił ją z objęć. Skrzywił się. – Nie mam szczęścia w kostkach – uprzedził, potrząsnął kośćmi i... wyrzucił siedem. Za mało. Wymamrotał ciche przeprosiny i zerknął z ciekawością w stronę szklanej części planszy. "Największa nadzieja wyrasta z bezsilności". Stanął na tym samym polu, co Carmen. Wciągnął gwałtownie powietrze, szykując się na niespodziewaną – a raczej spodziewaną – falę emocji. Zacisnął zęby. I wtedy to poczuł. Smutek. Rozpacz. Brak sensu życia. Wstał i uderzył pięścią w ścianę, zamknął oczy i zacisnął wargi. Nie będzie płakać. Nie może! Powinien ze sobą skończyć, był tak beznadziejny, że nawet nie potrafił opanować łez przy dziewczynie. Głosik, gdzieś w środku głowy, tłumaczył mu, że to wszystko tylko fikcja, że to zaraz minie i wszystko będzie dobrze, ale nie potrafił go słuchać. Czuł tylko wszechogarniającą go bezsilność i rozpacz, której nie mógł stanąć naprzeciw. Właśnie dlatego powoli zaczął otwierać okno w łazience. Wyskoczy, skończy ze sobą. Skoczy, a wtedy skończą się wszystkie jego problemy. Jedną nogą stał już na parapecie, gdy w porę zorientował się, że takie zachowanie nie miałoby jednak sensu, a gdyby popełnił samobójstwo – Carmen nigdy nie ukończyłaby gry. W lekkim szoku i otępieniu Caspar wziął kilka głębokich oddechów, przerażony myślą, co mogłoby stać się zaledwie kilka sekund później, a następnie wrócił na swoje miejsce i z nietęgą miną sięgnął po eliksir. Zgodnie z zaleceniami Carmen. Gdy go wypił, zarówno sparaliżowana ręka jak i obolałe palce po zderzeniu ze ścianą powróciły do normalności. Jednak smutek pozostał. Poruszył palcami prawej dłoni. – Jednak miło jest ją czuć z powrotem. Dobra, Carmen. Rzucaj czwórkę i pędź po zwycięstwo – mruknął. Nagle ogarnęło go poczucie zawodu, mimo że przez całą grę wmawiał sobie, że to tylko gra i nieważne, kto zostanie zwycięzcą. Cóż, najwyraźniej dla jego ego to było więcej niż ważne. Zrobiło mu się przykro. Naprawdę był aż tak beznadziejny, że wygrywała z nim byle dziewczyna?
Kostka: 7 + nieparzyste Pole: 26 Efekt: Czarna rozpacz, no. I eliksir na rączkę.
Również parsknęła. Kiedy już przestała patrzeć na chłopaka wilkiem musiała przyznać, że niektóre z jego żartów były nawet całkiem zabawne. On cały był w ogóle śmieszny i gdy tak siedział obok Carmen nie mogła oprzeć się wrażeniu, że może trochę źle go oceniła. Znaczy, dalej irytował ją przesadną wesołością i wpychaniem się tam gdzie go nie chcą, ale już trochę mniej. Mogła przymknąć na to oko. Cieszyła się też niezmiernie, że jego dolegliwości minęły i obyło się bez przeglądu menu z całego dzisiejszego dnia i chociaż była ślizgonką i raczej się to jej nie zdarzało, to współczuła teraz brunetowi, że go to dopadło. Mimo wszystko jednak był dobrym towarzyszem gry i Lowell nie życzyła mu już wszystkiego najgorszego. Może tak naprawdę pod maską zimnej i wrednej baby kryła się wrażliwa i niezrozumiana dziewczyna? Nigdy się nad tym nie zastanawiała, bo nie miała okazji pozwolić sobie na chwilę słabości. Teraz jednak posłała mu pokrzepiający uśmiech. - Wytrzymaj jeszcze trochę, niedługo stąd wyjdziemy – powiedziała. Gdy kilka naprawdę długich minut później przestała szlochać, poczuła się jakby wyszła z jakiegoś transu. Myśl, że to wszystko było tak totalnie beznadziejne i bez sensu pochłonęła ją do tego stopnia, że jedyne, czego była świadoma to łzy, niestety na pewno nie chłopak, który uroczym gestem próbował ją uspokoić. To było silniejsze od niej. Nie umiała tego zatrzymać, bo w sumie po co… Dopiero gdy się ocknęła zauważyła, że nie leży już na podłodze, za to wtula twarz w ramię chłopaka, a on sam gładzi ją po włosach. Serce zabiło jej szybciej i chociaż na początku chciała myśleć, że jej się to wcale nie podoba, to nie mogła chyba oszukiwać samej siebie. To było najmilsze, co ją w życiu spotkało i wbrew sobie przedłużyła ten moment o kilka sekund, bo po pierwsze ramię Caspara było takie miękkie i ciepłe, a po drugie, czego nie zauważyła wcześniej, lub nie chciała zauważyć, pachniał nad wyraz ładnie. W tej chwili nie mogła zrozumieć, dlaczego sama sobie odmawiała bliskości drugiej osoby. Rodzice wychowali ją dość surowo, nie okazując zarówno Carmen jak i jej rodzeństwu zbyt wiele uczucia i ona to po nich odziedziczyła. Nie sądziła, że kiedyś będzie jej tego brakować, ale kiedy w końcu odsunęła się od krukona poczuła nieprzyjemny dreszcz. Być może było to spowodowane grą, a być może naprawdę tak myślała, ale było jej niewiarygodnie smutno, że po wyjściu najpewniej chłopak już nigdy nie zdobędzie się na taki gest, ale cóż, sama sobie na to zasłużyła. Czuła, że po wyjściu stąd stanie się przez to wszystko jeszcze bardziej zgorzkniała, chociaż, czy w istocie dało się bardziej? Nie mogła oderwać wzroku od jego profilu, gdy, jako, że teraz była jego kolej, wyciągnął rękę by sięgnąć kości do gry. Chciała, żeby już to zakończył. Nie liczyła się dla niej absolutnie żadna wygrana, bo sama Lowell nie chciała mieć już z tą grą nic do czynienia, a jeśli wygra przejdzie do następnego etapu i znów będzie musiała stawić czoła temu koszmarowi. Gdy kostki wylądowały na planszy, a liczba oczek na nich wynosiła siedem, jedyne co Carmen była w stanie z siebie wydusić to: - O nie… - Czy Caspar miał zamiar rozpłakać się tak jak ona? Nigdy nie widziała, by jakiś chłopak płakał, nawet z bólu. Wpatrywała się w niego z przerażeniem oczekując morza łez, on jednak zamiast tego wstał i okazał rozpacz na swój sposób. Głuchy odgłos uderzenia pięści w ścianę przeniknął ją do szpiku kości. Patrzyła i patrzyła, nie wiedząc co robić, nie chciała, by wyrządził sobie jakąś krzywdę. Na nieszczęście, to było jeszcze nic. Gdy podszedł do okna i otworzył je przestraszyła się nie na żarty. Gdy zaś postawił stopę na kamiennym parapecie podbiegła do niego by go zatrzymać, chwytając go za boki swetra. - Caspar! Co ty robisz! Przestań! – krzyczała spanikowana, a serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Ten debil chciał się zabić. Rozumiała go, wiedziała co czuł, w końcu sama przez to wszystko przed chwilą przeszła, ale samobójstwo? Oprócz paniki, poczuła też złość. – Caspar, zabiję cię jeśli wyskoczysz z tego okna – dodała jeszcze, choć pewnie i tak jej nie słyszał. Rozpacz musiała przysłonić mu wszystkie zmysły, miała więc jedyną nadzieję, że jego sweterek jest na tyle mocny, że da radę go zatrzymać. Na całe szczęście oprzytomniał. Oprzytomniał na tyle, by powrócić na miejsce. Carmen dołączyła do niego uprzednio zamknąwszy to nieszczęsne okno, a siadając zauważyła, że Whitley na reszcie ją posłuchał i wypił eliksir. - Nikt nigdy nie napędził mi takiego stracha – powiedziała w odpowiedzi na jego słowa. – Będziesz mi to wynagradzał do końca tego stulecia, przysięgam. Sięgnęła po kostki. Niechciana wygrana była tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nie miała pojęcia, co było gorsze – wyrzucić dwa, lub trzy i stawić czoła nieznanemu, czy wygrać i z obawą oczekiwać na zaproszenie do kolejnego etapu? Tak jak przy poprzednim rzucie, tak i teraz zamknęła oczy. Wykonała ruch i nie otwierając ich bardzo wolno wypuściła powietrze z płuc. Nic się nie działo. Odważyła się by spojrzeć na kostki i częściowo odetchnęła z ulgą. Pięć. Koniec gry. Opadła na podłogę z radością notując, że nie czuje się już tak zdołowana, najpewniej więc jej wygląd również wracał do normy. Mogła śmiało stwierdzić, że była to chyba najgorsza godzina jej życia. Spojrzała na Caspara i ze zdziwieniem stwierdziła, że to nie gra i emocje, które wywołała. On faktycznie był całkiem spoko. - Dziękuję za to pocieszanie mnie, może gdyby nie to, też by mnie naszła ochota na skakanie przez okna – przyznała. – W każdym razie, jeśli mnie pamięć nie myli, coś mi obiecałeś.
Kostka: 5 Pole: nie ważne, meta Efekt: W y g r a ł a m
Uśmiech na twarzyczce Carmen był najcenniejszą zapłatą, jaką mógł otrzymać za swoje zmagania. Na początku nie była nastawiona zbyt pozytywnie, a teraz – po zaledwie kilku przygodach z trującymi roślinami, żądnym krwi centaurem i płonącą toaletą – dała się przekonać na miłe zakończenie wieczoru w kuchni w towarzystwie Caspara i kubka gorącej czekolady. Miał wrażenie, jakby powoli zacząć burzyć mur, jaki wytworzyła wokół siebie Lowell, i właśnie z tego powodu był z siebie cholernie dumny. Ten powolny sukces mówił mu, że jego starania nie idą na marne. Z drugiej strony był zaskoczony, ponieważ nigdy wcześniej nie zależało mu jakoś szczególnie na żadnej dziewczynie, z którą wchodził na wojenną ścieżkę. Nie ślinił się do każdej Gryfonki, którą przyprowadzała na ich spotkania Brandy; nie wodził oczami za wiecznie rozmarzonymi Puchonkami, za trzeźwo myślącymi Krukonkami ani za innymi Ślizgonkami, które patrzyły na niego z góry. Nie rozumiał kobiet, ale jeszcze bardziej nie rozumiał siebie. W końcu Carmen nie różniła się od innych dziewcząt – ale czy na pewno? Może za tą chłodną maską skrywała się wrażliwa i łaknąca ciepła istotka, którą do tej pory odrzucano? Może właśnie z tego samego powodu sama zaczęła odrzucać? W gruncie rzeczy Caspar miał z nią wspólnego kilka rzeczy. Dopóki jego matka żyła, miał całkiem szczęśliwe dzieciństwo; Penny dbała o jego edukację i kontakty z mugolską częścią rodziny, ale po jej śmierci doznał szoku. Gdy ojciec Caspara i Amelii przerwał żałobę zaledwie po pół roku od śmierci żony, przestał opiekować się dziećmi. Nie okazywał im już tyle miłości co kiedyś, nie baczył na ich wychowanie i edukację. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy pieczę nad domowym ogniskiem przejęła Wirginia Dear. Caspar jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak odosobniony od ojca, a nie wyglądało na to, aby ich relacja miała ulec poprawie. Gdy przytulał Carmen, nie myślał zbyt wiele – wiedział, że musi po prostu podnieść ją na duchu, sprawić, aby przestała płakać i rozpaczać nad swoim losem. Nigdy nie widział takiego ataku szlochu u żadnej ze swoich koleżanek i zapewne dlatego nie wiedział, co konkretnie powinien zrobić i wychodziło mu to tak marnie. Wszystkie Krukonki przeżywały swoje rozterki z dala od wścibskich par oczu w Pokoju Wspólnym, w swoich dormitoriach, pocieszane przez przyjaciółki i współlokatorki. Nie pamiętał też, kiedy ostatnio Brandy płakała – mieli już po siedemnaście lat, nie tak łatwo było doprowadzić ich do płaczu. Czas hartował ich umysły i serca, zdawali sobie sprawę, że życie to nie Bajka o Skaczącym Garnku i żadna magia nie rozwiąże ich problemów. Pewnie dlatego Caspar ciągle robił dobrą minę do złej gry i uwielbiał obecność innych ludzi; dlatego uwielbiał jak inni go słuchali. W domu nie mógł liczyć na żadną nić zrozumienia albo wsparcia. Później ocknął się dopiero w momencie, w którym trzymał nogę na parapecie. Widział obok siebie Carmen, która coś do niego wrzeszczała; czuł, jak ciągnie go za rękaw swetra. Zabiję cię, jeśli wyskoczysz z tego okna. Zabiję cię, jeśli się zabijesz. To był żart? Szkoda, że w tym stanie nie potrafił nawet zmusić się do riposty albo chociaż uśmiechu. A później wszystko się skończyło. Gdy Carmen wyrzuciła pięć na kościach do gry, rozpacz zniknęła; tak samo łazienka ponownie przybrała stan pierwotny, ten sprzed gry. Wciągnął powietrze w płuca i uśmiechnął się. Przegrał, to prawda. Jednak konkurencję miał pierwszorzędną. Bezceremonialnie porwał Carmen w ramiona i przytulił ją, nie bacząc na żadne protesty. – Gratuluję wygranej. Jak dostaniesz informację o następnym spotkaniu, bardzo chętnie przyjdę ci kibicować, byłaś świetna – rzucił, uśmiechając się do niej lekko. Później odsunął się, bez cienia jakiegolwiek speszenia na twarzy. Powinien częściej brać udział w tej chorej grze, jeśli podczas niej mógł za darmo przytulać śliczne dziewczyny. Znaczy, śliczną dziewczynę. – A z tym oknem... Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Czułem się tak, jakbym już nigdy więcej nie miał być szczęśliwy. Jednak nieważne, chodźmy na tę czekoladę, skoro się tak niecierpliwisz. Trzeba podsumować tę zacną grę, huh – parsknął śmiechem, po czym wyciągnął rękę, pokazując Carmen, że to damy idą przodem. Wyszedł tuż za nią, zostawiając za sobą Therię, pionki i kostki. Może następnym razem ktoś inny zagra w tym miejscu?
Kakofonia krzyków? jęków? po prostu i aż odgłosów wydawanych przez eteryczną (dosłownie już) mugolaczkę, wydawała się ciężkim i niewygodnym w utrzymywaniu balastem. Całe szczęście, cierpliwość Hazel odniosła spektakularne zwycięstwo - wypracowując nieustannym nieporuszeniem wyrzucane uwagi oraz te niespecjalnie artykułowane sygnały, podrażniające systematycznie zmysł słuchu. Jęcząca Marta w końcu znalazła sobie lepsze zajęcie, aktualnie odpuszczając wyrzuty rzekomego naruszania spokoju - w ciągu ostatnich wizyt. Tym razem również, na szczęście, nie pojawiła się tuż z przekroczeniem progu swojej łazienki, dosyć bezpiecznej - gdyż odwiedzanej niezmiernie rzadko. Nie bez przyczyny. Niemijająca wilgoć wbijała się w nozdrza pewnie kroczącej Gryfonki - każde wylądowanie podeszew trampków na twardej, wiekowej posadzce, przemykało na krótki czas głuchym echem. Postanowiła tutaj przećwiczyć konstrukcję. Spróbować - jak próbowała zawsze. Nie-miły, anonimowy prezent, niespodziewany dodatek w życiu psychola Craine’a czy szanownego Fairwyna, wydawał się nieodzowną w przypadku świątecznej gorączki pokusą. Rozstawiła część swoich rzeczy za słupem z umywalkami; w pobliżu kabin - na wszelki, ewentualny wypadek niedostrzeżenia pracy przy pierwszym ciśnięciu zaciekawionym wzrokiem - przez niechcianego przybysza. Przysiadła i wkrótce wstała, usiłując zapanować nad nieustanną lawiną myśli - było ich dużo, zdecydowanie za dużo - jak nadać formę, jak nie obudzić (skierowanych na siebie) podejrzeń, jak osiągnąć najskuteczniejszy z zaplanowanych efektów. Kręcąc się dookoła jak hieny wypatrujące porzuconej zdobyczy, niestety, o zgrozo, odnotowała odgłos nie swoich, stawianych kroków. Szczęście w nieszczęściu. Przed jej oczami pojawił się kształt Ślizgonki, z jednej strony nie wydającej się być szkodliwą, z drugiej zaś - w miarę możliwości ochoczo targowałaby się z własnym losem o podesłanie kogoś innego w tym scenariuszu. A jednak - wszystko było wszak korzystniejsze od kadry pracowników Hogwartu. Zwłaszcza niektórych, szczególnych, gorzko zapadających w pamięć. Na gacie Merlina, akurat teraz preferowała samotność. Westchnęła cicho, nieomal niemożliwie do wychwycenia słuchem - zdradzał ją ledwie ruch rozdzielanych warg, wolno wypuszczających powietrze. - Jednak - zaczęła, jakby równie powoli godząc się z sytuacją - to nie był najlepszy pomysł. - Skrzyżowała ramiona przy swoim torsie; jej spojrzenie osiadło zaś na znajomej sylwetce Timney, wpatrywało się czujnie (aczkolwiek bez najmniejszego wtrącenia podejrzliwości). Nie była zła. Była taka jak zawsze. Ot, siła przypadku. Lub miała taką nadzieję.
Uwielbiam noc. Mogłabym siedzieć całymi wieczorami na parapecie w zamku i patrzeć na gwiazdy, albo w ciszy i spokoju pogrążyć się w swoim własnym, malowniczym świecie. Tak też zrobiłam dzisiaj. Nie miałam najmniejszej ochoty siedzieć w Pokoju Wspólnym, mimo, że parę osób pytało się mnie czy zagram z nimi w czarodziejskie szachy albo poplotkuję przy kominku. Brzmiało miło, ale kompletnie nie pasowało mi do koncepcji zakończenia dzisiejszego dnia. Na korytarzu znajdowało się już naprawdę niewielu uczniów. Wszyscy zbierali się do dormitoriów, podczas, gdy ja właśnie z niego wychodziłam, miałam jednak cichą nadzieje, iż dzisiaj uda mi się uniknąć szlabanu. Nie musiałam się nigdzie spieszyć - mimo wszystko do ciszy nocnej zostało jeszcze prawie pół godziny, miałam więc prawo do woli poruszać się po zamku. Wolnym krokiem ruszyłam więc w stronę schodów, pod pachą trzymając szkicownik, który szybko chwyciłam z łóżka, a w prawej dłoni jakiś ołówek i gumkę. Ostatnimi czasy nieco zaniedbałam rysunek, a przecież z korytarza na drugim piętrze rozciąga się taki ładny widok, że aż żal nie skorzystać! Na miejsce dotarłam w przeciągu niecałych pięciu minut. Uśmiechnęłam się pod nosem na widok dużych, pustych parapetów i szybko postanowiłam zająć jeden z nich, wskakując na niego i wygodnie się rozkładając. Jako dziecko całkiem często tu przebywałam, mimo że bardzo nie lubiłam łazienki w której mieszka Jęcząca Marta, dlatego znam na pamięć widok z niemal każdego okna na piętrze. Sielanka nie trwała długo. Już po chwili zrobiło mi się bardzo zimno, a chwilę później niedobrze. Momentalnie poderwałam się, gdzieś po drodze gubiąc szkicownik i pobiegłam w kierunku toalety. W duchu błagałam Merlina, żeby nie pozwolił mi zwymiotować na środku korytarza, a kiedy już wbiegłam do łazienki, od razu skierowałam się w stronę kabin, zamykając się w jednej z nich.
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Choć nadmierne przejmowanie się nauką nie leżało w jego naturze, OWUTEMy coraz silniej zatruwały jego rzeczywistość, powoli zarażając gorączką wszystkie otaczające go osoby i, co za tym idzie, po części również jego samego. Próbował z tym walczyć na wszystkie możliwe sposoby, ale prawda wyglądała tak, że coraz więcej czasu spędzał w bibliotece, a coraz mniej przy gitarze i perkusji. Już kilka razy zdarzyło mu się, że bibliotekarka musiała wyganiać go ze swojego królestwa, jednocześnie przypominając mu tym samym, że jeśli chce dotrzeć do dormitorium o czasie, najwyższy czas by już zaczął kierować tam swe kroki. Dziś nie było inaczej, siedząc nad magią leczniczą, zupełnie stracił poczucie czasu i teraz, ze szczurem niestrudzenie dotrzymującym mu towarzystwa siedzącym na jego ramieniu, przemierzał szkolne korytarze celem dotarcia do zimnych lochów. Na swoje nieszczęście, spróbował dziś skorzystać ze skrótu, o którym ostatnio wspomniał mu jeden ze studentów. Rzekomo miał ukrócić jego drogę co najmniej o połowę, w rzeczywistości jednak przemierzał teraz korytarz na drugim piętrze, klnąc pod nosem i szukając jakichś schodów. Po tylu latach spędzonych w Hogwarcie, zamek wciąż potrafił go zaskoczyć i, co gorsza, zdarzało mu się zgubić drogę. Było tym trudniej, że korytarze były już zupełnie opustoszałe... Czyżby? Z oddali zauważył rudą czuprynę i przyspieszył kroku, choć nie rozpoznawał jej z tej odległości. Siedziała na parapecie i z pasją zapisywała coś w zeszycie. Nie... rysowała. Ruchy jej dłoni były zbyt chaotyczne, urywane, by mogłoby to być pismo. Nim zdążył zbliżyć się wystarczająco by dopasować ją do imienia lub chociaż hogwardzkiego domu, ta zerwała się i, zostawiając za sobą szkicownik, pobiegła przed siebie. Viní zmarszczył brwi, lecz nie zatrzymał się, wręcz przeciwnie – przyspieszył kroku. – Hej! Zgubiłaś... – zawołał za nią, lecz odpowiedział mu jedynie trzask drzwi, za którymi się schowała. Westchnął, zerknął na szczura, jakby ten miał mu podpowiedzieć co z tym fantem zrobić, po czym podniósł z ziemi ołówek i szkicownik, wbrew swojej ciekawości starając się nie zaglądać do środka. Potrafił szanować cudzą własność, nawet gdy tak brutalnie ją porzucano. Otrzepał go z niewidzialnego (ba, być może nieistniejącego) brudu podłogi i, nie zastanawiając się długo, ruszył korytarzem za płomiennowłosą, ostatecznie kryjąc się za tymi samymi drzwiami. Nie zorientował się dokąd one prowadzą dopóki nie przekroczył ich progu. Ot, nigdy nie interesowały go damskie toalety. Biedaczek, nie miał nawet pojęcia o tym, że poza tym, iż jest to łazienka dziewcząt, należy ona również do nader upierdliwego ducha. Rozejrzał się i cicho zaklął, doszedł jednak do wniosku, że skoro i tak już tu wszedł, nic nie stoi na przeszkodzie by oddał porzucony szkicownik, lub przynajmniej upewnił się, że jego właścicielka rzeczywiście znajduje się w tym miejscu i zostawił tu notes. – Hmm... halo? – zawołał niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Stał w progu, nie wiedząc czy powinien poruszyć się w którąkolwiek stronę, czy może wybiec stąd jak najszybciej. Osobiście nie widział problemu w przebywaniu w takim miejscu, ale nauczyciel, który przyłapałby go w łazience z inną dziewczyną, w dodatku o tak nieprzepisowej porze, mógłby mieć na ten temat odmienne zdanie. Odpowiedział mu odgłos wymiotowania, na co, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, ruszył w stronę kabin, na słuch starając się odgadnąć, z której dochodzi ów nieprzyjemny odgłos. – Wszystko w porządku? – podrapał się po głowie. – Okej, to głupie pytanie... zatrułaś się czymś? Zjadłaś coś nieświeżego? Może mogę Ci jakoś pomóc, mogę wejść? Zagryzł wargę, ze zmarszczonymi brwiami wyczekując jakiejś odpowiedzi. Szczerze zmartwił się wymiotującą dziewczyną, choć nie wiedział nawet kim ona jest.
Siedząc w łazience, na zimnej podłodze nie czułam się zbyt komfortowo. Próbowałam przypomnieć sobie co ostatnio jadłam, raz po raz pochylając się nad muszlą, jednak nic podejrzanego nie przyszło mi do głowy, a kiedy powoli godziłam się z możliwością spędzenia nocy w towarzystwie Jęczącej Marty, usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Machinalnie oparłam czoło o zimną ścianę i zaciskając powieki mruknęłam ciche świetnie, myśląc, iż do pomieszczenia właśnie wszedł jakiś nauczyciel. Nie miałam ochoty, ani siły na wykłócanie się i przekonywanie do własnych racji, dlatego już chciałam lekko popchnąć drzwi i poddać się walkowerem, kiedy usłyszałam nieznany sobie, męski głos. Uniosłam lekko głowę, zupełnie jakbym na dźwięk wypowiedzianych przed chwilą słów, na chwilę odzyskała siły, po czym znów ciężko oparłam się o ścianę. -Co? -Rzuciłam po chwili, uświadamiając sobie, iż stojący po drugiej stronie drzwi ktoś, zadał wcześniej jakieś pytanie, które jednak wypadło mi z głowy równie szybko, jak wpadło. Czułam się naprawdę źle, a najbardziej martwiło mnie to, iż nie miałam najmniejszego pomysłu co mogło wywołać tak nagłe pogorszenie samopoczucia. -Halo. -Powtórzyłam po chłopaku, popychając lekko drzwiczki od toalety, aby zobaczyć z kim w ogóle mam do czynienia. Poznałam go. Chyba pracowałam z nim na ostatniej lekcji eliksirów, na której oczywiście nie poszło nam najlepiej. I był z nami jeszcze jeden Puchon, nie pamiętam jednak imienia ani jednego, ani drugiego chłopaka, chociaż bardzo możliwe jest to, że jakbym się skupiła, zaraz bym sobie je przypomniała. -Masz mój szkicownik. -Kiwnęłam głową w stronę trzymanego przez Puchona zeszytu, żałośnie próbując przywołać na swoją twarz chociaż jakąś marną namiastkę uśmiechu. Zamiast tego odwróciłam się nagle w stronę muszli klozetowej, żałując, że ktokolwiek musi się na to patrzeć. -Jadłam to co zwykle...wydawało mi się, że wszystko było świeże. -Dodałam, po czym spuściłam wodę i ponownie odwróciłam się w jego stronę, zastanawiając się dlaczego nie pójdzie po prostu do swojego Dormitorium.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Słysząc jej zdziwioną odpowiedź, wcale nie poczuł się pewniej; wręcz przeciwnie, zaszurał butami o posadzkę, stojąc wciąż po drugiej stronie zamkniętych drzwi. O Merlinie, po co on tu w ogóle przylazł? Mógł zastanowić się choć trochę nim przekroczył próg damskiej łazienki... ale nie, on jak zwykle musiał działać nim pomyślał, zaślepiony chęcią niesienia pomocy, nie zorientował się nawet, że robi coś dziwnego, niewłaściwego i, być może, niepożądanego. Przekrzywił nieco głowę kiedy otworzyła drzwi i w końcu mógł zobaczyć z kim ma do czynienia. I jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że jest to ta całkiem sympatyczna Gryfonka, która była skazana na wspólną pracę na zajęciach z eliksirów. Jak się nazywała? Coś na F... och... no tak! – Florencja? – nawet nie próbował się uśmiechać, jego twarz, tak samo jak spojrzenie, przepełnione były czystą troską. Dziewczyna była tak przeraźliwie blada, że na moment zapomniał języka w gębie. Przeniósł wzrok na ściskany w rękach szkicownik i dopiero wówczas przypomniał sobie w jaki sposób wydobywa się z siebie dźwięk. – Och, tak, właśnie. Szkicownik. – wolną ręką podrapał się po głowie, zakłopotany. Czy tylko mu się wydawało, czy zabrzmiała jakby była na niego zła? Choć nie, przez ułamek sekundy wyglądała jakby próbowała się uśmiechnąć... to całkiem miłe, zważając na krępującą sytuację, w jakiej się znalazła. W jakiej oboje się znaleźli. – Z końca korytarza widziałem jak go zostawiasz, więc postanowiłem, że Ci go oddam. Dlatego w ogóle... – zmarszczył brwi, gdyż znów odwróciła się w stronę toalety, targana gwałtownymi torsjami. Biedna dziewczyna. Sam widok czy też dźwięk nie obrzydzał go ani trochę, wyznawał bowiem zasadę, że "nic co ludzkie nie jest mu obce". Westchnął. – ...dlatego w ogóle tutaj przyszedłem, strasznie szybko biegasz. Nie zaglądałem do środka, słowo Puchona. – przyjrzał się jej i, wiedziony nagłą myślą, sięgnął ręką do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej gumkę do włosów, którą podał dziewczynie, przywołując na twarz łagodny uśmiech. Jako posiadacz stosunkowo długich włosów, zawsze miał kilka przy sobie, pochowane we wszystkich możliwych kieszeniach. Większość była, rzecz jasna, skradziona Plum lub własnej siostrze. – Może lepiej będzie jeśli je zwiążesz, nigdy nie wiadomo. – czy wolała, by sobie już poszedł? Pewnie tak, wcale się nie znali, a on sterczał tu nad nią i uważnie obserwował jak zwraca przetrawioną kolację. Ale nie mógł jej tak zostawić; nie, dopóki nie upewni się, że nic jej nie jest. – Czujesz tylko mdłości, czy może coś Cię boli? Jest Ci zimno? Daj no tu czoło, zobaczę czy masz temperaturę. – podniósł rękę, ale sam nie przekroczył jej przestrzeni osobistej, czekając na zezwolenie. Zdążył się nauczyć, że nie wszyscy godzą się na niezapowiedziane badania.
Z jednej strony cieszyłam się, że ktoś tu ze mną jest - może nie zostawi mnie na pastwę losu i pomoże mi przynajmniej dojść do Pokoju Wspólnego, z drugiej jednak była to dla mnie sytuacja na tyle niekomfortowa i krępująca, że prawdopodobnie będę zmuszona do unikania Puchona na korytarzach do końca swych dni w tej szkole. Mrużąc lekko oczy, popatrzyłam na stojącego nade mną chłopaka i lekko skinęłam głową, gdy przypomniał sobie moje imię. To miłe z jego strony, iż przynajmniej starał się je zapamiętać, czym ja niestety nie mogłam się pochwalić. Westchnęłam chcąc przypomnieć sobie z kim pracowałam na ostatnich zajęciach i kiedy nagle poczułam przypływ geniuszu, znów skierowałam na niego swój wzrok. -Wybacz, ale nie mam siły na myślenie... -Powiedziałam powoli, po czym ostrożnie wstałam z zimnej posadzki i niezgrabnie stanęłam naprzeciwko ciemnowłosego, gdzieś w międzyczasie spuszczając wodę w toalecie. Uśmiechnęłam się lekko, gdy wręczył mi swoją gumkę do włosów i związałam je na czubku głowy w niesfornego koka. -Ty jesteś Finn...albo Viní? Merlinie, zabij mnie, ale nie pamiętam. -Dokończyłam swoją wcześniejszą myśl, ostatnią część zdania pozostawiając jednak pod wielkim znakiem zapytania. Gdzieś z tyłu głowy chodziła mi myśl, że stojący przede mną Puchon to jednak Viní, jednak wolałam się już bardziej nie pogrążać. Zamiast tego chwyciłam trzymaną przez niego zgubę, nie chcąc dłużej kazać mu jej trzymać, a sama podeszłam do umywalek. Nie byłam pewna czy to już (oby!) koniec wymiotów na dziś, jednak korzystając z chwili, kiedy nie czułam, że umieram, postanowiłam przepłukać sobie buzię i doprowadzić się do jakiegokolwiek porządku. -Dziękuje Ci. -Rzuciłam po chwili, odwracając się w jego stronę. Placami oparłam się o umywalkę, a mokre ręce wytarłam o czarne spodnie. Było mi cholernie zimno i nawet fakt, że dłonie myłam gorącą wodą nie sprawił, że zrobiło mi się odrobinę cieplej. Skuliłam się więc, a ręce skrzyżowałam na piersiach z nadzieją, że pomoże to w czymkolwiek, po czym zrobiłam dwa kroki do przodu, aby się do niego zbliżyć. Wydawał się naprawdę przejęty moim stanem zdrowia i gdyby nie fakt, że jest Puchonem, uznałabym to za całkiem podejrzane. -Chwilowo jest mi lepiej, ale wiesz, wolę nie chwalić dnia przed zachodem słońca... -Cały ciężar ciała oparłam na lewej nodze, jednak będąc całkowicie szczerą, miałam niesamowitą wręcz ochotę usiąść, dlatego już po chwili podeszłam do wielkiego okna i opadłam na twardy murek. -Jest mi strasznie zimno, nie masz może jakiegoś koca na zbyciu? -Sama się zdziwiłam, że mam jeszcze jakąkolwiek siłę i ochotę na żartowanie, jednak widok Puchona wyciągającego z kieszeni spodni koc, byłby w tym momencie najpiękniejszym, jaki mogłabym sobie wymarzyć, nie mogłam więc w żartach nie spróbować zadać tak absurdalnego pytania. Uśmiechnęłam się lekko pod nosem i ruchem ręki wskazałam wolne miejsce obok mnie, po czym delikatnie nachyliłam się, aby chłopak mógł sprawdzić, czy mam gorączkę. Czyżbym miała niesamowite szczęście i trafiła na przyszłego uzdrowiciela?
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Zdecydowanie nie miał jej za złe, że nie zapamiętała jego imienia, wszak rozmawiali ze sobą tylko raz, w dodatku krótko, nie mając ku temu najlepszej sposobności. Ich było dwóch, ona tylko jedna, było mu więc łatwiej zapamiętać jej imię, tym bardziej, że kojarzyło mu się ono z włoskim miastem o, jak słyszał, wyjątkowym uroku. No i warto pamiętać o stanie w jakim się obecnie znajdowała, skupienie swojej uwagi na błahostkach typu "imię kompletnie nieznajomego Puchona" zapewne graniczyło z cudem. – Viní, Finn to ten blondyn. – odpowiedział jej natychmiast, dołączając do tego całkiem sympatyczny uśmiech. – I z całą pewnością nie będę cię zabijać, choć w tej sytuacji pewnie wydaje ci się to być niezłą opcją. – Rozbawiło go to, że spinali włosy w bardzo podobny sposób, równie bezładny, niesforny, a przy tym zupełnie komfortowy. Odwrócił się w jej stronę, ale nie podszedł do niej, zostawiając jej choć trochę przestrzeni wyzbytej od jego natrętnego towarzystwa. Czuł się dziwnie, zwłaszcza kiedy przyjemny ciężar notatnika, który pozwalał mu czymś zająć dłonie, zniknął bezpowrotnie, zostawiając po sobie dziwne uczucie pustki. Wsunął dłonie do kieszeni, nie bardzo wiedząc co miałby z nimi zrobić. Obserwował ją czujnie, gotów interweniować gdyby poczuła się gorzej – mimo że były to tylko wymioty, mogła przecież zasłabnąć i, dajmy na to, uderzyć głową o umywalkę, co byłoby naprawdę niebezpieczne. Miał w planach odprowadzić ją w bezpieczne miejsce, a rozumiał przez to albo Pokój Wspólny, albo Skrzydło Szpitalne. – Och, nie żartuj nawet, nie masz za co mi dziękować. Właściwie chyba tylko zakłóciłem twój spokój. – wzruszył ramionami. Nie mówił tak tylko po to by jakoś ją pocieszyć, rzeczywiście tak uważał. Niemniej, sądził również, że było warto, wciąż nie było bowiem powiedziane, że w niczym się nie przyda. Widział jak się kuli, wpierw jednak postanowił przeprowadzić mocno prowizoryczne "badania", a dopiero potem zająć się podnoszeniem jej komfortu. Podszedł do dziewczyny, która zajęła miejsce na murku i jak zwykle ciepłą dłonią dotknął jej równie ciepłego czoła. Nie niepokojąco gorącego, ale i, jak mu się zdawało, niewystarczająco chłodnego. – Chyba masz trochę za wysoką temperaturę, teraz jest już późno i być może wystarczy ci sen, ale jeśli jutro dalej będziesz się czuć źle, powinnaś pójść do Skrzydła Szpitalnego. – popatrzył w jej oczy – brązowe tęczówki, choć spokojne, wyrażały cały ogrom troski; podobnie jak ton jego głosu. Z delikatnym uśmiechem pokręcił głową, przecząc, jakoby miał mieć przy sobie koc, nie zastanawiając się jednak długo, jednym ruchem ściągnął z siebie zakładaną przez głowę bluzę w kolorze musztardowym i wcisnął ją Gryfonce w ręce. Ot, dosłownie. Gwoli ścisłości, miał pod spodem t-shirt. – Załóż. I nie chcę słyszeć protestów, chyba że noszenie mojego ubrania jest dla ciebie wyjątkowo nieprzyjemną perspektywą. – bluza była czysta, noszona zaledwie kilka godzin, ciepła oraz miękka; pachniała poziomkami, gdyż założył ją tuż po prysznicu. Zajął miejsce na murku, tuż obok niej i położył swój plecak na kolanach, przez moment zawzięcie przegrzebując jego zawartość. Po chwili wydobył z niego to, czego poszukiwał – różdżkę i nieotwartą butelkę wody. – Powinnaś dużo pić żeby się nie odwodnić, ale skoro jest Ci zimno, spróbuję ją podgrzać... – zmarszczył brwi, i skierował różdżkę na butelkę. – Fovere – mruknął i z niezadowoleniem spostrzegł, że zamiast się podgrzewać, zawartość butelki staje się coraz zimniejsza, aż plastikową powierzchnię pokryła cienka warstwa szronu. – O, no serio? Niech to szlag. Fovere – tym razem szron zniknął, a jakże! Przez moment z zadowoleniem patrzył na efekt zaklęcia, aż tu nagle, o wiele szybciej niż się tego spodziewał, ciecz wewnątrz zaczęła wrzeć, parząc go przez cienką warstwę plastiku. Wypuścił butelkę z ręki, a ta potoczyła się po podłodze z towarzyszącym temu charakterystycznym dźwiękiem. – che cavolo... – mruknął pod nosem, z niedowierzaniem wpatrując się w dłoń, która z sekundy na sekundę czerwieniała coraz bardziej. Zamachał nią w powietrzu, chcąc jakoś ją schłodzić, a jednocześnie nie okazać przy Florence jak bardzo go to boli.
Trudno powiedzieć co ją podkusiło do tej przygody, bo nie wiedziała jak inaczej nazwać pomysł z pozowaniem do malunku. Nigdy nie lubiła ani pozować, ani być fotografowaną, nawet na rodzinnych zdjęciach jak się je ogląda to poza tym, że na tle rodziny Dina jest biała jak śnieg, to zawsze ma jakąś skwaszoną gębę przydepniętej żaby. Faktycznie jednak z wiekiem i poszerzaniem i tak wąskich kręgów znajomych Harlow zaczęła ogromnie doceniać artystów, ludzi utalentowanych, ludzi z pasją nawet najmniejszą - obracając te wartości i skręcając w kolejną witkę, którą mogła się w głowie biczować, że sama tak nie umie. Wszystko było lepsze od nauczenia się akceptacji samego siebie, a jak miałaby nauczyć się kochać świat, skoro najbardziej na nim nienawidziła Diny Harlow? Miała kilka ładnych sukienek, kilka kreacji balowych na które pracowała przez całe wakacje i kilka strojów, które odziedziczyła po czterech starszych siostrach. Długi czas spędziła w dormitorium przyglądając się własnemu kuferkowi, jakby to on miał jej wybrać strój i za nią może jeszcze pójść do Łazienki. Finalnie zdecydowała się na zwykłą sukienkę, choć jak każda dziewczynka wiedziała, że najchętniej to by się chciała przeparadować przez całą szkołę w swojej najbardziej ekstremalnej sukni księżniczki, spomiędzy innych łaszków wyłowiła prostą sukienkę w kolorze ciemnej zieleni. Jeśli narzuci na wierzch szatę to może nawet nikt jej nie zatrzyma i nie będzie się głupio pytał gdzie sę tak odstawiła. Klęcząc przy kufrze dotknęła delikatnie stosu parcianych, jasnych sznurków, jedynej posiadanej przez siebie części garderoby, której wiedziała, że najpewniej nigdy nie założy - a którą, paradoksalnie również wiedziała, że jeśli założy to będzie eksponować jak koronę ze szczerego złota. Potrząsnęła złotą grzywą i przebrawszy się naprędce ruszyła pospiesznie w stronę drugiego piętra. Nie umiała nawet sama przed sobą ukryć lekkiego podekscytowania całym tym przedsięwzięciem, więc jak się zjawiła w Łazience jęczącej Marty miała na jasnych policzkach już nawet lekkiego rumieńca. - Hej. - przywitała się z młodszą koleżanką, czując się zarówno pięknie jak i strasznie kretyńsko głupio- Musisz mi powiedzieć co mam robić, bo zupełnie nie wiem. - uniosła w rozbawieniu brwi robiąc rzadko spotykaną, przepraszającą minę. Spojrzała na przyniesione przez Apsley przybory, czy tam sztalugę. Chciałaby mieć w czymś talent, póki co przejawiała jednie talent do wkurwiania innych ludzi. Ba, miała w tym najwyższe noty!
Antoinette, zanim zegar wybił czternastą, wybiegła wręcz z dormitorium ślizgonów, a o biodro uderzała jej torba, wypchana farbami temperowymi oraz innymi rzeczami, niezbędnymi do malowania. A pod pachą dzierżyła płótno rozciągnięte na drewnianych belkach oraz lekką, minimalistyczną sztalugę, którą bardzo łatwo złożyć i rozłożyć. Biegła po schodach, byle nie spóźnić się na spotkanie z Diną, którą panna Apsley ma zamiar namalować. I co więcej - otrzymała od swojego przyszłego modela zgodę! Ostatnio malowała same krajobrazy, a okazja uwiecznienia na blejtramie człowieka była dla niej wielką szansą na to, by zażyć tak jakby... odskoczni od rutyny. A jak wiadomo, rutyna zabija, dlatego trzeba ją usunąć, zanim ta zaatakuje nas w pełni. Nie obchodziły jej pytające spojrzenia innych uczniów, kiedy ta biegła bez opamiętania. Miała to gdzieś, zresztą tak, jak zwykle. Ruda pannica uważała się zresztą za kogoś ponad ich wszystkich, za kogoś nadzwyczajnego, najmądrzejszego, najpiękniejszego... można by tak wymieniać w nieskończoność. Zresztą, ten kto zna panienkę Apsley dość dobrze, zdaje sobie z tego sprawę. W końcu, po jakimś czasie Antoinette mogła otworzyć drzwi do łazienki jęczącej Marty. Z tymi wszystkimi rzeczami mogło się to wydawać niewykonalne, acz ruda pannica poradziła sobie z tym zadaniem wręcz wzorowo. Wchodząc, była przygotowana że zaraz usłyszy jęki ducha dziewczyny, ducha który zamieszkuje to pomieszczenie, ale... nie usłyszała. Niczego. Odetchnęła z ulgą i oparła torbę, blejtram i sztalugę o ścianę, by podejść do Diny i uśmiechnąć się. W tym uśmiechu były wymieszane ze sobą sympatia z poczuciem wyższości. Wybuchowa mieszanka, nie ma co... ale u Antoinette było to jak najbardziej wykonalne. - Ta sukienka zdecydowanie cię pogrubia, ale cóż, może dzięki temu obraz będzie ciekawszy? - powiedziała, każąc jej usiąść na podłodze, a jeśli Dina wykonała polecenie, Antoinette zaczęła chodzić po pomieszczeniu, nie odrywając wzroku od koleżanki, chcąc wyłapać najlepszą perspektywę, by kompozycja była ciekawa. A kiedy już się zdecydowała, uśmiechnęła się przebiegle pod nosem i podeszła do dziewczyny i zaczęła układać fałd sukni w ciekawy sposób, oraz taki, by namalowanie tego wszystkiego było wykonalne. Jednak... młodszej z dziewcząt coś nie pasowało. Coś jej się nie podobało. Ale zanim to odkryła, zaczęła się jeszcze zastanawiać nad kompozycją i ujęciem, a kiedy była już w pełni pewna, jak ma wyglądać obraz, uznała że chodzi jej o... włosy. Dokładnie tak. Dlatego już po chwili powiedziała to, co powiedziała: - Mogłabyś rozpuścić włosy? Nawet jeśli masz przetłuszczone, co by mnie nie zdziwiło, nie przejmuj się, nie pokażę tego na obrazie. - uśmiechnęła się ponownie tą samą mieszanką co wcześniej - była to sympatia wraz z poczuciem wyższości. Jeśli Dina spełniła jej prośbę, Antoinette podeszła do młodej kobiety i lekko potargała jej włosy. Potem stanęła tam, gdzie wcześniej. Sięgnęła po sztalugę, kilkoma sprawnymi ruchami rozłożyła ją, postawiła blejtram... a następnie z torby wydobyła farby temperowe, paletę, szmatę, pędzle oraz słoiczek, który wypełniła wodą. W sumie, stanęła na chwilę tylko po to, by zdobyć wodę, a już po chwili siedziała skrzyżnie na podłodze, przed sztalugą. Westchnęła głęboko, wycisnęła kilka kolorów tempery na paletę, wymieszała je i spojrzała uważnie na swojego modela. - Spokojnie, możesz oddychać, możesz mrugać. Tylko się nie ruszaj. Na razie nie ruszaj się w ogóle, bo będę tworzyła wstępny, ogólny szkic, potem, jak będę pracowała nad danym elementem twojej osoby, powiem ci, czym możesz ruszać, dobrze? - i nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po pędzelek ze szczeciny i położyła pierwszą kreskę... I to był początek wielkiej przygody. Malowanie człowieka... ah, jak bardzo ona do tego tęskniła! Dopiero teraz odkryła, jak bardzo.
Trzeba przyznać, że przy całej złośliwości natury blondynki trzeba było się bardzo nastarać, by doprowadzić ją do bladej gorączki. Owszem, złościła się i przekomarzała z całym światem na porządku dziennym, w rzeczywistości jednak do szewskiej pasji czy autentycznych wybuchów potrafił doprowadzić ją mało kto. Dosłownie kilka może osób. Może nawet jedna tylko. Poziom irytacji i złośliwości utrzymywał się na równi stałej, eskalując tylko w towarzystwie jednego bezbrzeżnego kretyna więc na uśmiech sympatii zmieszanej z wyższością odpowiedziała złośliwym uśmieszkiem chochlika. - I tak będzie ciekawszy, bo ja na nim będę. - wzruszyła ramionami, na polecenie by usiadła na podłodze jednak skrzywiła paskudnie twarz. Podłogi były brudne, na dodatek to była podłoga w łazience, a nie raz i nie dwa przecież wylewały tu kibelki i zlewy i ona miała usiąść na tym skażonym gruncie? Przecież jej dupa uschnie i odpadnie! Wyjęła różdżkę by rzucić chłoszczyść i zgrabnie potem usadowiła się z nogami na bok, mrucząc pod nosem, że brud z ziemi Apsley może sobie domalować jak jej na tym zależy. Obserwowała młodszą koleżankę, kiedy tak krążyła w koło jak jakiś szalony, wygłodzony sęp nad padliną i zmarszczyła lekko brwi, by udawać niezadowolenie. Bardzo nie chciała pokazać po sobie, że uwaga z jaką przygląda jej się Apsley bardzo jej odpowiada i czuje się akurat spełniona kiedy znajduje się w centrum czyjegoś świata. Może powinna pozować zawodowo? - Może Tobie się to zdarza, w moim przypadku nigdy. - powiedziała ściągając z włosów gumkę. Chyba by umarła, gdyby wyszła do ludzi z brudną głową. Albo brudnym ubraniem. Albo w ogóle czymś brudnym. W całym kuriozum postaci Harlow najśmieszniejsza była jej bakterio fobia. Prychnęła na to potarganie, jednak zachowała komentarz dla siebie. Nie wiadomo, może Anti w rzeczywistości planowała namalować nastroszoną miotłę albo kurę trzaśniętą przez piorun - kto wie co w tej rudej głowie mogło się uroić. Odprowadziła ją wzrokiem składając dłonie na podołku. - No jakbyś chciała malować coś co nie oddycha i nie mruga to musiałabyś poszukać trupa. - posłusznie jednak, nie chcąc jej psuć koncepcji ani przygotowań znieruchomiała patrząc na nią z lekko podniesionym podbródkiem. Była ciekawa tego obrazu, zawsze darzyła lekką fascynacją malarzy - ciekawe ile w tym zasługi (bądź winy) łabędziowatego padalca.
Antoinette nie skomentowała jej pierwszych jak na tę chwilę słów. Nie skomentowała tego, jak Dina poradziła sobie z brudną posadzką, na której ruda pannica kazała jej usiąść. W sumie, nic jej do tego, póki siedzi, co dla Apsley tu i teraz było najważniejsze. Mogła nawet wyczarować sobie tron, a Antosi to nie powinno obchodzić. Teoretycznie. Chociaż... a jednak, rudzielec postanowił po jakimś czasie rzucić pewien mało przyjemny komentarz na temat tego, co zobaczyła. - Oho, księżniczka nie będzie siedzieć na samej posadzce? W sumie, dobra, niech sobie księżniczka siedzi na czym chce, byle to nie zepsuło kompozycji. - skwitowała to uśmieszkiem, z którego trudno było cokolwiek odczytać. Aczkolwiek cichego komentarza nie dosłyszała. Może to i nawet lepiej? Mówiliśmy o tym, co Antoinette skomentuje, a czego nie. A jednak, nie powiedziała nic na temat tego, co Dina jej odpowiedziała na temat włosów. Cóż, najważniejsze że ta młoda, urodziwa (chociaż ruda nigdy by tego nie przyznała, nawet jeśli ma takie zdanie o Dinie) kobieta zrobiła to, o co ją poproszono, nie? I powinna się z tego cieszyć. Ale dosyć tego. Teraz Antoinette postanowiła poświęcić całą siebie na namalowanie koleżanki, o ile koleżanką może ją nazwać. Ruda pannica nie miała w zwyczaju robienia szkicu ołówkiem na oddzielnej, małej kartce. Nie dzieliła płótna na sześć elementów, by w każdej kratce zawrzeć dany element obiektu, który ma namalować. Obiektu - w tym przypadku był to człowiek, z krwi i kości, z czego dziewczyna bardzo się cieszyła. Ona od razu robiła szkic na płótnie. A jeśli kolor, który utworzyła do stworzenia pierwszych linii nie będzie odpowiadał danemu elementowi, wówczas zamaluje. To właśnie (poniekąd) dlatego wybrała tempery. To jej ulubione farby. Westchnęła głęboko i wstała, by odejść nieco od blejtramu i krytycznym okiem przyjrzeć się pierwszemu szkicowi na przemian zerkając na swoją modelkę. Uznawszy, że wszystko, te proporcje są dobrze odtworzone, uśmiechnęła się pod nosem i ponownie zasiadła przed sztalugą. Westchnąwszy ponownie, spojrzała na Dinę. - Dobra. Wstępny szkic skończony. Teraz będę pracowała nad ramionami. Możesz ruszać wszystkim, tylko nie lewym, bo teraz skupię się na prawym. Kapewu? - spojrzała na kobietę i uniosła nieznacznie lewą brew do góry.
Nie była to najlepsza cecha charakteru Harlow, choć przyznać należy, że w ogóle dobrych cech charakteru nie miała zbyt wiele. Obrzydzenie jakie ją ogarniało w związku z brudem i bakteriami przerastało jednak wszelkie inne fobie i lęki, które składały się na tę spektakularne nieszczęście jakim była jej postać. Wydęła niezadowolona usta na słowa młodszej koleżanki, ale zgodnie z wcześniejszym założeniem nie poruszyła się wcale. - Nie jestem zwierzęciem, żeby się czołgać po glebie. - ucięła sucho, unosząc brwi- Nawet nie próbuj. - może i nie była teraz w nastroju do kombinatoryki stosowanej, ale zasadniczo gdyby konkretna osoba użyła konkretnych argumentów, prawdopodobnie wiłaby się po tej obleśnej posadzce jak piskorz po błotnistym brzegu. Łazienkę wypełniła cisza, wspierana nieśmiało akompaniamentem wody płynącej orurowaniem i cichym szumem bulgoczącej kanalizacji. Gdyby miała sobie wyobrazić swój pierwszy raz jako modelka, pewnie przyszły by jej do głowy całkiem inne możliwości i okoliczności. Pewnie byłby to jakiś romantyczny półmrok, dużo draperii, jakieś poduchy - nikt przecież ni znał jej mrocznego sekretu, jakim było uwielbienie wszelkich, najgłupszych nawet romansideł. Rzeczywistość byłą jednak całkiem inna, miała bowiem podejrzenie, że gdyby nie Apsley to jej pierwsza sesja pozowania odbyłaby się w ciemnej, zimnej piwnicy, gdzie ona byłaby przykuta do ściany. Wzdrygnęła się. - Co? - spojrzała na rudowłosą gdy ta się odezwała i skinęła głową.- Nie będę się ruszać, spokojna Twoja głowa. - westchnęła ciężko. To tak jakby Apsley zakładała, że Dina może ma jakieś owsiki albo ekstatyczną osobowość gryfona i nie idzie jej usiedzieć w jednym miejscu. Faktycznie, zdarzały się chwile zrywu kiedy młoda ślizgonka eskalowała i miotało nią niemiłosiernie jak szmatą na wietrze ale to tak odosobnione przypadki, że trudno się nimi sugerować. - Dużo malujesz portretów? - zagadnęła rzeczowo, bo to w zasadzie dobre jest pytanie, okaże się zaraz, że nie i że pewnie nigdy nie malowała człowieka, a Dina na obrazie będzie przypominać lizaka z oczami i bananem zamiast ust.
- Spokojnie, spoookojnie - Antoinette wykonała wymowny gest rękami, by podkreślić wagę właśnie wypowiedzianych słów, trzymając w palcach jednej dłoni długi pędzel stworzony do odtwarzania szczegółów - A se siedź, jak ci się podoba. Dla mnie najważniejsze, że kompozycja jest odpowiednia. - uśmiechnęła się kącikiem ust. A ona malowała dalej. Tym razem poprosiła, by nie ruszała nogami, gdyż teraz przejdzie do elementu, który jest jej ulubionym - do sukni, a raczej odtworzenia tych wszystkich gnieceń i fałd, jednakże nie zdradziła Dinie, że to jej ulubiony moment. No, może coś wspomniała w liście, aczkolwiek w śladowej ilości. Dość długo męczyła się z paletą, zanim znalazła odpowiedni odcień zieleni, identyczny do tego, jaki widnieje na stroju modelki. A jednak - udało jej się! Wyprodukowała więcej takiej farby, dodała czegoś ciemniejszego i zaznaczyła gniecenia. Miała wielką ochotę w jakikolwiek sposób obrazić znajomą. Ale jak? Nie, nie, teraz to ona skupi się na pracy. Potem może jej dopiec, chyba, że nagle ją oświeci i tym samym odezwie się niezbyt uprzejmie. Cóż, pożyjemy, zobaczymy, a raczej: popatrzymy, jak z banalnych kresek farb tworzy się istne arcydzieło. Bo obraz - co by tu owijać w bawełnę - był naprawdę dobry. - Czy dużo maluję portretów? Przyznam ci się, że ostatnio nie, dlatego kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, zapragnęłam do tego powrócić. A ostatnimi czasy tworzę obrazy oparte głównie na krajobrazie i martwej naturze. - powiedziała. W końcu, skończyła odtwarzać suknię. Oczywiście, zaraz powiadomiła Dinę, że może już ruszać dolnymi partiami swego ciała. A teraz? Za co się weźmie? Antoinette wstała, cofnęła się o kilka kroków i spojrzała krytycznym wzrokiem na to co do tej pory stworzyła. Tak, spoglądała krytycznym wzrokiem, widząc kilka błędów, których przeciętny pożeracz chleba raczej by nie zauważył. Dla takiej osoby to było po prostu tworzące się dzieło sztuki. Ale nie dla Antoinette. A to dziwne, z reguły jest narcystyczna...
Podobał się jej wyraz twarzy rudzielca, kiedy ta zajmowała się malowaniem. Wydawało się jej bowiem, że dziewczyna przestaje na chwile szczerzyć kły i tryskać jadem, zbyt wciągnięta w swoje malarstwo. Harlow prychnęła jedynie cicho, bo co jej będzie jakaś siksa dawać pozwolenia, żeby siedzieć jak se chce! I tak będzie siedzieć! Głupia, przekorna kuna miała ochotę powiedzieć "A nie, będę się wiercić jak mysza w norze!" ale przecież jej jako modelce też zależało na tym żeby wypaść jak najlepiej na tym malowidle, a nie jak jakieś straszydło. Dostawszy przyzwolenie na ruszanie rękoma podparła się lekko, leniwie rozplatając dłonie i założyła pejs włosów, które wymknęły się jej na twarz za ucho. Rzeczywiście wspomniała w liście o lejących się materiałach, stąd też taki a nie inny wybór sukni studentki. Gdyby mogła wybrać z kufra cokolwiek sama by chciała pewnie byłoby to kompletnie innego kroju. Materiału. I zamysłu. Fakt, że Apsley nie skorzystała z okazji do obrażania Diny mógł być smutnym, ponieważ kto wie, kiedy znów nadarzy się okazja do takiego docinania sobie sam-na-sam? Harlow mimo braku popularności zazwyczaj albo kręciła się w pobliżu innych ślizgonów, albo przypadkiem ktoś kręcił się w pobliżu niej więc taki moment odosobnienia gdzie można byłoby sobie z nią nawytykać wzajemnie i nazwyzywać się od krów zdarzał się raczej rzadko. - No nie da się zaprzeczyć - uniosła brwi z dumą zadzierając podbródek, jakby chciała powiedzieć, że taki już jej nieodparty urok. W rzeczywistości jednak dokończyła zdanie dużo bardziej ponuro- że jestem jak martwa natura. - parsknęła. Martwa w środku. Czuła się pusta od bardzo dawna, nie potrafiąc znaleźć niczego, co mogłoby ją wypełnić. Do czasu. - Chcę zobaczyć inne Twoje obrazy. - powiedziała prostując nogi, gdy Antoinette jej na to zezwoliła. Przeciągnęła zesztywniałe od siedzenia mięśnie pleców i podniosła się z ziemi nie słysząc innych ważnych komend kierowanych w swoim kierunku- Czy mogę mieć kaprys? - zapytała opierając się o umywalkę i spoglądając gdzieś z zamyśleniem w głąb łazienki- Domaluj mi drugą parę ramion. - powiedziała nie wiadomo skąd- Chcę trzymać w nich jabłko i pióro. - nie miała pojęcia czy młodsza koleżanka zgodzi się na taki wymysł, a tym bardziej liczyła na to, że jeśli tak to nie będzie zadawała pytań.
Nie skomentowała w żaden ze sposobów tego, co Dina powiedziała o martwej naturze. Może nawet to i lepiej? Może nawet to i dobrze? Antosia nie będzie miała żadnego punktu zaczepienia, by rozpocząć kłótnię. Zwłaszcza że uznała iż teraz zdecydowanie nie czas na jakiekolwiek docinki, bo musi się skupić na malowaniu. Szło jej dobrze, ba - nawet więcej, niż zwyczajne "dobrze"! A rudowłosa tworzyła. Przez jakiś czas panowała cisza, ale ten stan nie zachował się zbyt długo, gdyż zaraz modelka podjęła wątek innych dzieł Antoinette. Ta ostatnia na chwilę oderwała wzrok, spojrzała na towarzyszkę i zamrugała powiekami. - Pewnie, możesz obejrzeć, mam ich kilka w Dormitorium. Jak będziemy wracały, mogę ci pokazać. - i puściła ku niej porozumiewawcze oczko - Dobrze są ukryte, pewni ślizgoni są na tyle tępi i ograniczeni, że nie potrafią ich znaleźć. Jestem ciekawa, czy i ty należysz do tej grupy, jeśli tak, nie byłabym w szoku. - a jednak, nie wytrzymała. Musiała jej dopiec, w końcu w ten oto sposób ruda się odpręża, nie można zaprzeczyć. A usłyszawszy kolejne słowa blondynki, Antoinette aż upuściła pędzel z włosiem naznaczonym zieloną farbą, pędzel który upadł na posadzkę wyłożoną kafelkami, a kolor tempery zabrudził je. Rozległo się nieznaczne echo, poprzedzone cichym brzdękiem. A sama malarka... no cóż, zaniosła się głośnym śmiechem. No bo po prostu nie wiedziała, jak odebrać te słowa. Żart, prowokację... a może rzeczywiście to było szczere? - Jak chcesz takie dodatki, to leć se do innego artysty, nie do mnie. - skwitowała krótko swój atak śmiechu.
/krótko, bo nie miałam zbytniej ochoty się rozpisywać.
Spojrzała na koleżankę jasnymi oczami, w których zagrała jakaś śmieszna iskierka. - Nie byłam w Twoim dormitorium, to raczej ich nie mogłam znaleźć. - powiedziała z rozbawieniem. Sama w pokoju ukrywała różne skarby i tajemnice, większości z nich zasadniczo wolałaby jednak nikomu nie pokazywać, a już z pewnością nie przypadkowym znajomym z domu. Przejechała palcem po krawędzi ceramiki jednej z umywalek po czym przyjrzała mu się z uwagą i zniesmaczeniem. Skrzaty zajmujące się porządkami powinny lepiej wykonywać swoją pracę, gdyby ona miała skrzata nigdy nikt nie powiedziałby, że źle wykonuje swoje zadania. Była urodzoną cesarzową, doskonałą do rozporządzania podwładnym. Przynajmniej sama lubiła w to wierzyć. Dlatego też z wielkim zniesmaczeniem, ale i zawodem zareagowała na śmiech Apsley. To takie dziwne, że miała jakieś widzi-mi-się związane z tym jak będzie wyglądała na tym obrazie? Zwinęła niezadowolona usta w dzióbek, bo cóż, przyznać się mogła jedynie, że poza nią zna tylko dwójkę innych artystów malarzy - jednemu prędzej rzuciłaby pożogę do pracowni, a druga raczej nie malowałaby kobiet z rogami i mnogością dłoni. - To takie trudne? - zmrużyła nieco złośliwie oczy- Jeśli nie umiesz to wystarczy się przyznać. - również się zaśmiała, choć dużo oszczędniej niż rudowłosa.
No tak. Fakt. Antoinette zupełnie zapomniała, że nie mieszkają razem. No ale cóż, nie rozpacza się nad rozlanym mlekiem, jak to Apsley ma w zwyczaju mówić. Zrobiła z siebie pośmiewisko? Trudno. Chociaż trzeba przyznać, że ta myśl nieco... zbrukała jej opinię o sobie samej. Ale... czy oby na pewno można zmniejszyć jej narcystyczne podejście, to, że siebie uwielbia i uważa za byt najdoskonalszy? To kwestia na pewno godna przemyślenia. Tak czy owak, Antoinette tworzyła dalej. Manewrowała umiejętnie pędzlami po płótnie rozciągniętym na blejtramie, a każdy (pędzel) był inny od poprzednich, Sama "artystka" co rusz wybierała inny rodzaj, grubość i długość włosia, gdyż nie od dzisiaj wiadomo, że chyba każda praca jest różnorodna pod względem faktur, grubości przedmiotów (w tym przypadku - chodzi głównie o ciało młodej ślizgonki, studentki na dodatek). A rudzielec wiedział o tym aż nazbyt dokładnie. To dobrze - dzięki takiej wiedzy mogła poszerzać swoje horyzonty, jeśli chodzi o sztuki plastyczne. Kto wie, może kiedyś przerzuci się na... rzeźbę chociażby? Albo na linoryty? Kto to wie... Nagle z transu, jakim było uwiecznianie na blejtramie swojej znajomej z Domu, wyrwały ją słowa tej ostatniej. Antoinette spojrzała na nią z ewidentnym zniesmaczeniem. Nie, nie, nie powinna być uważana za kogoś, kto czegoś nie umie, zwłaszcza jeśli chodzi o malarstwo. Spojrzała na nią z rozbawieniem na twarzy, chociaż w środku była pełna niepokoju. - Dobra - Antoinette wręcz wrzuciła pędzel do słoiczka z wodą i spojrzała na Dinę z wyższością. Podniosła się i położyła dłonie na biodrach, w ten oto sposób eksponując swoją pewność siebie. W sumie, często tak robiła. W sumie, to był dla niej dobry sposób na pokazanie swojej wyższości innym, bardziej przeciętnym zjadaczom chleba. - To co chcesz, bym jeszcze domalowała?
/ Przepraszam że tak długo kazałam Ci czekać, ale życie mi nie pozwoliło by w ogóle odpalić laptopa.
To domena wychowanków domu węża, by siebie samego stawiać na piedestale i samego siebie mianować królem całego świata. Nic więc dziwnego, że Apsley zakładała, że każdy winien znać jej dorobek, tak jak nic dziwnego w tym, że Harlow wykorzystała jakikolwiek moment by móc się odgryźć złośliwością młodszej koleżance. Antoinette nie pozostawała jej przecież wcale dłużna przez to stałe popołudnie, jakby jedynie oczekiwała i szukała okazji by blondynce dopiec. Taka już ich natura i taka już ich relacja. Obserwowanie artystki przy pracy było ciekawym doświadczeniem, szczególnie po tym jak zbombardowała ją kąśliwymi uwagami. Nie od dziś wiadomo przecież, że Dina uwielbiała gryźć się z każdym z kim popadnie, a kiedy już natrafiała na kogoś chętnego by w tych złośliwościach się zabawić - jedynie nakręcała się bardziej. Uważała Antoinette za godną rywalkę w grze w złośliwości i z zadowoleniem przyjęła tę zniesmaczoną minkę malującą się na twarzy dziewczyny. - Nie wiem, muszę zobaczyć jak wyszło. - powiedziała kapryśnie jak księżniczka i zaśmiała się, trochę zbyt wesołkowato jak na kapryśną księżniczkę. Podeszła do płótna którym Apsley zajmowała się przez ostatni czas i splotła ramiona na piersi by ocenić jej pracę. Nie była wielkim znawcą sztuki, kiedy patrzyła na obrazy interesowało ją głównie to, czy obraz jej się podoba czy nie, bo przecież miała znikome pojęcie o tym czy jest wykonany prawidłowo, czy kolory ze sobą odpowiednio się mieszają, czy jest zachowana dynamika i proporcja. Z obrazu spoglądała na nią blond-włosa dama w zielonej, lejącej się sukni i Dina naprawdę nie umiała znaleźć powodu by się do czegoś przyczepić. Światło grało pięknie w dobranej palecie barw, a po zdecydowanych pociągnięciach pędzla można było poznać, że Apsley wie co robi. - Podoba mi się. - powiedziała dość oczywistym tonem i uśmiechnęła się do rudowłosej ślizgonki- Serio, super praca. Nic bym tu nie zmieniła. - naciągnęła szkolną szatę na balową suknie jaką miała na sobie.