Czasem można tu spotkać jakiegoś zabłąkanego ucznia, łazienka jednak nie cieszy się zbytnią popularnością, z prostego powodu - zamieszkuje ją wyjątkowo płaczliwy duch - Jęcząca Marta. Na jednej z umywalek dostrzec można mały rysunek węża, dzięki któremu, jak głosi legenda, można otworzyć przejście do Komnaty Tajemnic.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:53, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Uśmiechnał się na przekleństwo, które wyrwało się z ust krukonki. Tego jeszcze w tych murach nie słyszał. Faktycznie robiło się jednak późno i przyszedł czas kończyć tę zabawę w dechochlikozację i spierdalać zanim Marta sobie przypomni, że tu mieszka. -Pewnie, że słyszałem! To co, jutro po obiedzie? - Zapytał bo akurat nie miał żadnych planów, a gdy dziewczyna potwierdzająco skinęła mu głową, pożegnał się z nią i odprowadził wzrokiem do drzwi. Spakował swoje niuchacze i na odchodne walnął jeszcze Drętwotą kilka chochlików, które jakimś cudem ostały się na tym polu walki. Następnie nie oglądając się już za sobą udał się oddać kreciki w dobre ręce. Miał nadzieję, że już niedługo ta inwazja się skończy i będzie mógł w spokoju przemierzać szkolne korytarze.
//zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Szedł przed siebie. Nawet jeżeli nie wyglądał najlepiej, a mięśnie, po wysiłku, z jakim miał do czynienia, odmawiały mu powoli posłuszeństwa, nie mógł użyć żadnego praktycznego zaklęcia. Na odpaleniu szluga się skończyło - nim się obejrzał, a jakiekolwiek inne czary pozostawały poza zasięgiem jego własnej, wyciągniętej dłoni do przodu. Nie bez powodu przecież różdżka została wprawiona w charakterystyczne drżenie - nim cokolwiek się stało, było już za późno na ostrzeganie, siłą rzeczy. Przeciążenie własnego rdzenia magicznego, wynikającego z chęci nadużycia zdolności, jakiej to jeszcze nie posiadał, zdawało się mieć widoczne skutki. Nie tylko jego koloryt twarzy pozostawał blady, lecz także czuł narastającą senność, nawet jeżeli starał się wprawić samego siebie w dodatkowe dawki energii za pomocą jakiegokolwiek rozgrzania się. O ile w Wyciszonym Pokoju jeszcze jakoś stał na nogach, o tyle teraz odczuwał ten mocny brak jakiejkolwiek witalności, w związku z czym niezbyt równomiernie stawiał kroki. Na szczęście, kiedy to z raną na głowie próbował dostać się do chociażby łazienki, nie spotkał nikogo na swojej drodze. Jedynie charakterystyczny dym unosił się w powietrzu, być może przykuwając potencjalną uwagę, ale... nie zwracał na to już uwagi. Miał kompletnie gdzieś konsekwencje posiadania papierosów na terenie szkoły - bardziej interesowały go inne rzeczy. Kroki wydawały się być głuche, zanim to przeszedł po cichu, mimo powolnego zamykania oczu, między kolejne piętra. Starając się znaleźć miejsce, w którym mógłby się przywrócić do względnego porządku, dłoń wsunął do torby, jakoby chcąc tym samym wyczuć struktury flakoników; przegrzebując palcami, napotkał jedynie te z dawkami hormonów. Wiggenowe, jak na czystą złośliwość losu, pozostały tym samym w samochodzie, a samochód - jeszcze dalej. Siarczyste przekleństwo wydobyło się spomiędzy jego warg, ale nie było już naznaczone niczym więcej, jak zwyczajnym znużeniem. Jak zawsze pod górkę - pomyślał, kiedy to starał się zmniejszyć krwawienie za pomocą zaklęcia, ale rdzeń odmawiał tym samym jakiegokolwiek posłuszeństwa. Sama próba wydobycia z siebie magii w takim stanie, mimo iż tak naprawdę nie doszło do żadnego fizycznego uszczerbku na zdrowiu, jeszcze bardziej powodowała, iż chciał się osunąć w mrok, zapominając o otaczającym go świecie. Cud chciał, że nikogo nie spotkał, przechodząc z piątego piętra na drugie. Spokojnie, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych dźwięków, przedostawał się poprzez kolejne kamienne schodki, czasami wykonując niezbyt pewny chwyt na poręczy; przynajmniej nie spadł. Czekoladowe tęczówki, kiedy to głowa go niemiłosiernie bolała, a klatka piersiowa odznaczała się dziwnym gorącem, jakoby podejmując się dużego wysiłku, skierowane zostały w stronę Łazienki Jęczącej Marty. Tego właśnie potrzebował - nim się obejrzał, a kiedy to oparł się ramieniem o ścianę, czując powolne tracenie kontaktu z rzeczywistością, pojawił się właśnie tam. Mogąc tym samym się jakoś ogarnąć, choć próby te były wysoce chaotyczne, tudzież pozbawione składu i ładu. Bo kiedy chciał zmyć z siebie krew, która zapewne kapnęła gdzieś na zewnątrz, nie potrafił ustać w jednym miejscu, zapierając się dłonią o umywalkę. Nie miał siły. Był cholernie wycieńczony, a do tego zapomniał wziąć ze sobą wiggenowego. Nie bez powodu, kiedy to udało mu się usunąć nadmiar krwi, który to nagromadził się w okolicy twarzy, oparł się tym samym plecami o kafelki, by tym samym spróbować jeszcze raz wyjąć różdżkę z kieszeni. Kiedy udało mu się jej dosięgnąć, próba skupienia się na wspomnieniu i wezwania pomocy w wyniku użycia zaklęcia Expecto Patronum spełzła na niczym; z różdżki nie wydobyło się nic. Haermorrhagia nie powstrzymała krwawienia, Vulnera nie uleczyła rany na głowie, a Rennervate - nie przywróciło w żaden sposób jasności umysłu. Nie pozostawało zatem nic innego, jak napawać się tą piękną chwilą - chwyciwszy za paczkę papierosów, wyjął z kieszeni mugolską zapalniczkę, by tym samym jeszcze raz zaciągnąć się, przymykając oczy i odchylając głowę do tyłu. Z ust, trochę zakrwawionych, wszak na wargach znajdowała się dodatkowa rana, wydobył się obłok charakterystycznego, specyficznego dymu; nic nie oddawało zjebania sytuacji tak mocno, jak próba uspokojenia się i przywrócenia w jakiś magiczny sposób własnych sił. Poległ, kiedy to siedział, będąc w opłakanym stanie - może nie poprzez obrażenia, lecz poprzez próbę potrzymania oklumencji na dłużej.
Rok. O tyle udaje mi się znów odwlec moją dorosłość. Bo choć dostaję listę obowiązków, choć muszę wykazać się pracą, by otrzymać wynagrodzenie, to wciąż wisi na mnie ta śmiesznie brzmiąca łatka asystenta, której nie potrafię przyjąć z powagą. Hogwart po tak długiej przerwie zdaje mi się obcy, nieprzyjemnie pusty bez znajomych twarzy, a wręcz odpychający przez świadomość, że wszyscy, których tu znam, znaczą więcej ode mnie. A mimo to masochistycznie przesiaduję tu każdą możliwą chwilę, próbując odnaleźć się w nowo-przestarzałej rzeczywistości, byle nie wracać do własnego pokoju, którego cztery ściany zdawały się obarczać mnie ciężarem porażki. Z aparatem w dłoni przemierzam korytarze, wyłapując dawno utracone już wspomnienia, zaczepiając ledwo kojarzących mnie nauczycieli, by zawalczyć o choćby najmniejszą dozę atencji, w końcu kierując się do tej pamiętnej łazienki, do której nie raz zaprowadziła mnie jeśli nie szczera złośliwość, to bezwstydna desperacja. - Mar-Tuuuuu-niaaaa - wołam radośnie, gdy energicznym krokiem wpadam przez próg do porzuconego pomieszczenia, zachwycającego nie tylko zabytkowymi wręcz zabrudzeniami, ale i wyjątkowo dramatycznie padającym światłem, które zawsze urzekało mnie w połączeniu z półprzezroczystą sylwetką denatki. - Ona to sama w formie czystej... - zaczynam recytować, nieco od niechcenia, nieszczególnie czując się dziś skory do poetyckich uniesień, doskonale wiedząc, że ta zimna desperatka i tak zaraz do mnie przyleci, skora wybaczyć mi kilka lat kompletnego zapomnienia. W końcu wie, że tak naprawdę i ja za nią tęskniłem. - Świeci przez ciało swe prze... - urywam gwałtownie, przestając nastawiać obiektyw aparatu, gdy moje spojrzenie pada na Twoją sylwetkę, ogarniając ją pospiesznie czujną analizą reporterskiego oka. Ta sekunda zawahania zdawała mi się ciągnąć w nieskończoność, nim uniosłem aparat w czystym instynkcie zwyczajnie głośnym pstryknięciem oznajmiając wykonanie zdjęcia, jak zahipnotyzowany przyglądając się rozlewającej się w artystycznym nieładzie czerwieni. - Znam lepsze miejsca na dramatyczną śmierć - wyrzucam z siebie, nieco poprawiając kadr, by złapać go na kliszę, dopiero przy trzecim pstryknięciu orientując się, że to nie poetyckością Twojej śmierci powinienem się martwić, niemal czując się jakbym znów został wrzucony w symulację egzaminacyjną, musząc upomnieć się, że tym razem nie mam opcji poprawy i ratowania Cię w nieskończoność. - ...Chyba, że nie chcesz umierać, to też mogę coś poradzić.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Świat wirował, świat wariował, sylwetki zahaczały o miano absurdu, a ciche pomruki przedostawały się do jego uszu, przyczyniając się do powolnego oddawania w ramiona Morfeusza - nie miał sił. Po prostu, kiedy to siedział sam na tych zimnych kafelkach, nie miał sił. Czuł, jak krew kapie na jego obojczyki, by tym samym przyozdobić trochę niezbyt czystą podłogę Łazienki Jęczącej Marty, gdy kolejne próby rzucenia jakiegokolwiek zaklęcia spełzały na niczym. Czy się wkurzał? Może by się wkurzał, gdyby miał na to siły, ale, zamiast tego, czuł narastającą niemożność zmiany własnego losu. Czy to jest miejsce, w którym umrze? Na pewno nie. Rana na głowie, jak zdołał sam stwierdzić, mimo sporej ilości krwi, nie jest zbyt poważna - problem stanowi próba naruszenia sygnatury magicznej. Próba wykrzesania z niej więcej, niż w rzeczywistości miał do zaoferowania, w związku z czym, mimo braku jakichkolwiek poważniejszych obrażeń, jego możliwości sprowadzały się tylko i wyłącznie do istnienia, kiedy to zgiął nogi, by tym samym prostym ruchem podstawić pod nie własną torbę. Miał nadzieję, że to pomoże, chociaż częściowo, kiedy to starał się zatamować cholerne krwawienie - mijające subtelnie z czasem, kreślące wyznaczone wcześniej ścieżki, bez budowania i niszczenia jakichkolwiek nowych. Czuł powolne, opuszczające go chęci walki o własny byt, chociaż wiedział, że ograniczałoby się to tylko i wyłącznie do utraty przytomności. Nie czuł, by umierał. Nie czuł, by rozgrywał się jakiś dziwny pojedynek na szachy o jego duszę. Czuł, przynajmniej do czasu, kiedy to trochę bardziej się nie pobudził, zauważając sylwetkę jakiejś osoby, której to w ogóle nie znał - nie bez powodu, ze względu na wyjątkowo młody wygląd, uznał ją tym samym za taką, co należy do studenta. Student ten coś pomrukiwał, kogoś wołał, jakoby melodyjnym głosem, urzekającym nie jego, lecz prawdopodobnie duszyczkę zamieszkującą te miejsce. Jęcząca Marta jednak nie zjawiała się - przynajmniej nie teraz - kiedy to posoka zdobiła tym samym kafelki, gdy sam siedział, niczym palec, czekając na cokolwiek. Usłyszawszy głos, mimowolnie się uśmiechnął, jakoby niemrawo, jakoby będąc świadom żałosności sytuacji, w której się znalazł. Nie zdołał nawet jakoś specjalnie zarejestrować charakterystycznego dźwięku kliszy, na co ewidentnie by się nie zgodził, ale obecnie inne instynkty nad nim przejmowały kontrolę. Liczne myśli pojawiły się pod pękającą, w wyniku natłoku scenariuszy pędzących niczym pegazy, kopułą czaszki, zanim to nie postanowił zabrać głosu, wierzchem dłoni wycierając tym samym nagromadzoną w kąciku ust krew. Schematy podlegały pęknięciom struktur. - Też znam. - powiedział, zniechęcony poniekąd, zanim to czekoladowe tęczówki, wyjątkowo charakterystyczne na tle pieprzyków mieniących się na jego twarzy, zwróciły się ku postaci wydobywającej właśnie spomiędzy własnych ust te słowa. Nie znał go - nie kojarzył również. Zastanawiało go to, ale, skoro już ktoś go znalazł, nie mógł udawać, że wszystko jest w porządku - przynajmniej nie w takim stanie, gdy przypominał chodzące gówno. Felinus nie miał prawa wiedzieć, że znajdująca się przed nim osoba stanowi tak naprawdę kogoś z kadry nauczycielskiej; nie bez powodu traktował go poniekąd jak na równi sobie, z niemym pytaniem cisnącym się na usta. - Śmierć... jest pojęciem względnym. - dokończył papierosa, wyciągając tym samym kolejnego, jakoby chcąc tym samym wypalić do końca dnia całą paczkę. Tym razem, kiedy to drżące ręce dosięgnęły opakowania, wystawił je, gdy wepchnął kolejną nabitą gilzę do ust, jakoby w geście propozycji. Nie umarł fizycznie. Psychicznie był na skraju natomiast, chociaż... - P... Palisz? - najwidoczniej miał obecnie inne priorytety, nawet jeżeli czuł, że zaraz ma zemdleć. Był wkurzony? Owszem. Gdyby potrafił lepiej postawić bariery, nikt nie musiałby go widzieć w takim stanie. A tak to trafiło na tego uczniaka czy chuj wie, kim tak naprawdę był. - Co... co konkretnie? - zapytał w kwestii porady, którą mógł zaproponować tajemniczy jegomość. Obraz mu się powoli z powrotem zamazywał, kiedy to odchylił głowę do tyłu, mając nadzieję, że się ten cały dzień skończy.
Nie wyczuwam zagrożenia. Prawdę mówiąc, rzadko widzę je w porę, jeśli nie postawi się go przede mną w pełni oczywistości, a jednak wciąż żyję i w tym fakcie doszukuję się sprzyjającego mi przeznaczenia. Czasem pytam się, jaki sens ma życie, gdy usiane jest porażkami, a jednak wiem przecież, że żyję dla tych drobnych momentów. Dla dobrego wina, dla udanego tańca, dla kilku zgrabnie dobranych słów i.... cóż, dla takich chwili jak ta. Cudzej porażki, która aż emanowała z Ciebie aurą bezsilności. Może nawet byś mi wybaczył ten uśmiech na Twoje nieszczęście, gdybyś tylko wiedział jak bardzo potrzebuję mieć tę niby oczywistą świadomość, że nie tylko ja popełniam błędy. Bo jak inaczej wytłumaczyć Twoją pozycję, jak nie konsekwencją popełnionego błędu. Mruczę cicho w zrozumieniu, aż nazbyt dobrze rozumiejąc to uczucie śmierci wielokrotnej, kucając przy Tobie, by ciekawsko przyjrzeć się zasychającym na burgundowo żłobieniom na Twojej skórze. I może powinienem przejąć się nieco bardziej, a jednak nigdy nie postrzegałem cierpienia jak czegoś, czego należałoby się wyzbyć lub wstydzić, niejednokrotnie sabotując sam siebie, byle w ten sposób wrzucić się w wir tworzenia. Instynktownie kucam przy Tobie ostrożnie, tak jak kuca się przy rannym zwierzęciu, które ledwo dycha i paruje od szybko uciekającego z niego ciepła, a jednak przyjmując od Ciebie papierosa zaczynam odczuwać, że ten opis do Ciebie nie pasuje. Bliżej Ci do papugi, która ze smutku sama sobie rwie pióra lub do kanarka, któremu z tęsknoty zaraz pęknie serce. - Więcej porad mam do umierania. Wiesz, Ars moriendi i te sprawy. Mógłbym nawet napisać na Twoją cześć jakiś tren - zaczynam, gestykulując nie tylko dłonią, ale i trzymanym w nim, niepodpalonym jeszcze papierosem. - Albo może raczej epitafium, bo nie czuję się dziś zbyt natchniony - dodaję, już nieco niewyraźnie od wetkniętego między wargi papierosa, w pierwszej kolejności wyciągając różdżkę ku Tobie, by drobnym płomykiem rozniecić żar i dostarczyć nową dawkę nikotyny do Twojego krwioobiegu. - No i poleciłbym jakiś rachunek sumienia, bo Merlin jeden wie co za miraż na Ciebie czeka, jak już zaczniesz odpływać, a jak się ładnie wyspowiadasz, to i milej odchodzić - radzę, ledwo przystawiając różdżkę do własnego papierosa, a już marszcząc brwi, gdy powolnie dochodzi do mnie, że to jest jedna z tych rzeczy, których zdecydowanie nie powinienem robić, więc odrywam filtr od ust i stukam w niepodpalonego papierosa palcem, namyślając się nad tym głęboko. - Ale jak już planujesz żyć, to może warto nie łamać regulaminu, by sobie tego życia nie uprzykrzać. Bo... pewnie jakiś szlaban można za to zgarnąć? - dopytuję, próbując zorientować się jak właściwie powinienem Cię ukarać, czy może jednak zwykłe upomnienie powinno wystarczyć i nikt nie musi o niczym wiedzieć. I właśnie tej drugiej myśli próbuję się złapać, gdy przywołuję się do porządku, chcąc choć przez chwilę wejść w rolę przyszłego nauczyciela. - To co, Skrzydło Szpitalne?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Najwidoczniej, zamiast żyć dla drobnych momentów, preferował życie na krawędzi. Próba ustabilizowania się pod tym względem przeszła prosto pięć metrów pod ziemią, by, resztkami sił, mogła tym samym gryźć niezbyt przyjemny piach, utykający między zęby. To tylko kwestia czasu, aż ciało zacznie się rozkładać, wydając z siebie nieprzyjemny odór. Jeżeli tylko, oczywiście, zechce jeszcze uratować cokolwiek, co z tego pozostało, być może mu się uda. Na razie tkwił w swojej ekspresji krwi, gdy to nie potrafił zadziałać inaczej; nie potrafił odnaleźć sił. Przeciążywszy się, nie mógł w żaden szczególny sposób perfekcyjnie komunikować z otaczającym go światem, w związku z czym pozostawał półprzytomny. Śmieszne to było uczucie, kiedy pod sklepieniem żeber serce biło w dziwnym rytmie, a świat dookoła zdawał się okrywać tajemniczą, subtelną mgiełką, narastającą z chwili na chwilę. Dawno tego nie czuł, w związku z czym jedynie się uśmiechnął pod nosem w dość słaby, nikły sposób. Żałosność, jaka się z niego wydobywała, wynikała tylko ze stanu, w jakim się znajdował. Sam nie czuł się specjalnie żałośnie, choć uczucie chciało przejąć władzę nad jego sercem, w związku z czym powoli i w jak najbardziej delikatny sposób się go pozbywał. Nie było to jednak proste, kiedy to nie mógł wznieść żadnych barier. Mimo to, zdenerwowanie opadało, a obecność nieznanej osoby, nawet jeżeli jej podejście odbiegało od standardowego, zdawało się być kojące. Jakoby uspokajające. Przynajmniej, gdyby miał stracić przytomność, nie byłby sam i może ktoś by mu pomógł. Niestety, nawet jeżeli chciałby w samotności poprzebywać więcej czasu, ludzki instynkt przetrwania, którego nie mógł powstrzymać, przeszywał każdą komórkę jego ciała, wprawiając ją w dziwne brzęczenie. Nie pozwalało aż tak łatwo się poddawać, co go niemiłosiernie irytowało, ale tego jakoś specjalnie nie pokazywał. - Śmierć to... śmierć. - wzruszył ramionami, choć ewidentnie go to zabolało. Zwiększony próg bólu i samokontroli trochę zaniknął, w związku z czym wydobył z siebie grymas cierpienia. - Czy to w postaci boskiego wstąpienia... c-czy po prostu śmierci klinicznej, gdzieś w zapomnieniu. Nie potrzebuję trenu... nie znasz mnie nawet. - sami nawet nie zdawali sobie sprawy, ile podczas tej krótkiej wymiany zdań istot zdołało tak naprawdę umrzeć. Ile istot, z którymi nie mieli fizycznej styczności, umiera gdzieś po kątach. Ile to w człowieku znajduje się nieprawidłowości, wynikających z braku godności i poszanowania drugiego życia. Był tego świadom, ale, dopóki jego czekoladowe tęczówki nie musiały na to spoglądać - pozostawał bierny. - A ty co, poeta...? - przechylił głowę niczym pies, kiedy to ten kucał przed nim, być może trochę naruszając tym samym przestrzeń osobistą - przynajmniej tą, przy której się czuł komfortowo. Mimo to, przyjął płomień, kiwając mimowolnie głową w ramach podziękowań W normalnej sytuacji zapewne nie miałby nic przeciwko, kiedy to potrzebował języka ognia, napawając się później dymem i boskimi wręcz właściwościami. Teraz jednak wolał trzymać innych na odległość, choć tego nie pokazywał, a aura, którą się otaczał, nie zdawała się specjalnie zniechęcać. Ciche westchnięcie wydobyło się tym samym spomiędzy jego ust. - Nie wierzę w nic... - powiedziawszy, gdy drżącą dłonią chwycił szluga, jakoś niespecjalnie chciało mu się pokładać jakiekolwiek nadzieje w boskie cuda bądź niebo i piekło. Wymysły ludzi przekraczały pewne granice, a on nie zamierzał się do nich dostosowywać. Jak żałośnie musiał wyglądać, nie chciał wiedzieć. Chyba wolał nawet uniknąć potencjalnego starcia ze samym sobą, gdyby mógł teraz wyjść z siebie i stanąć obok, zauważając, że nie wygląda ani zdrowo, ani za ciekawie. Mimo to dym pozwalał mu tym samym się bardziej uspokoić, w związku z czym zmęczone spojrzenie ciemnych obrączek źrenic wylądowało właśnie na tajemniczym jegomościu. - Taa... p-pewnie tak... Ale, dopóki nie ma nauczyciela... myślę, że nie ma sensu się z tym ukrywać. T-Tym bardziej, że ty też palisz. - palcem wskazującym pokazał, na czym polega problem, pozostając nadal w swojej słodkiej nieświadomości. Nie wiedział, że znajdująca się przed nim osoba jest tak naprawdę asystentem, a poza tym... też poniekąd łamał regulamin. Może nie aż tak, jak w jego przypadku, ale jeżeli chciał zapalić szluga jako pełnoprawna osoba dorosła, powinien robić to we własnych, czterech kątach gabinetu. Nie czuł zbyt sporych sił, a dziwne zimno zaczęło przechodzić przez jego ciało, co wiązało się z wystąpieniem gęsiej skórki. Powoli tym samym zamykał oczy, napawając się jeszcze dymem papierosowym. - A mam... inne wyjście? - zapytał się, spoglądając na niego przymglonym wzrokiem, zanim to się nie poprawił, biorąc głębszy wdech. Chciał uniknąć Skrzydła Szpitalnego, ale wyglądało na to, że bez tego się nie obejdzie.
Mruczę cicho, nieszczególnie słuchając całej wypowiedzi, a zatrzymując się na samym brzmieniu tego zgrabnego połączenia, które tak swobodnie uciekło Ci z ust: boskie wstąpienie. Tak, jakbym faktycznie miał napisać Ci tren, to z pewnością właśnie te słowa byłyby dla mnie inspiracją, przez cały tekst nieszczególnie interesując się Twoim życiem czy osobowością, bardziej skupiając się na tym, że i w Tobie musi tkwić ta cząstka poety, której przedwczesna śmierć nie pozwoliła dojrzeć w pełni. - Nie dziś - odpowiadam zgodnie z samopoczuciem, choć z lekkim ociąganiem, bo sam nie jestem pewien czy faktycznie ten Viro-poeta nie czai się gdzieś podstępem w zakamarkach moich myśli, wciskając się w ciasne szczeliny pomiędzy wypowiedziami. I zaraz już zdemaskowany rozpycha się pewniej, przez chwilę przejmując nade mną kontrolę, gdy słyszę te nihilistyczne stwierdzenie, dając w sobie rozbudzić dekadenckie zapędy, a więc i patrząc na Ciebie nieco bardziej ciekawsko, dopiero teraz biorąc pod uwagę, że może nie dramatyzujesz wcale, niemal konając w nawiedzonej łazience, a źródło Twojej śmierci naprawdę znajduje się wewnątrz. - Taaa... To trochę niewygodny fakt - przyznaję Ci z cichym śmiechem, wyciągając różdżkę, by transmutować otrzymanego od Ciebie papierosa w wykałaczkę i dopiero w tej formie pozwalając mu wrócić do moich ust, próbując nie dać się skusić unoszącemu się dymowi, by jednak ulec nikotynowej przyjemności. - Trochę się tu pozmieniało w kadrze nauczycielskiej od czasów, gdy odbębniłem Owutemy - przyznaję, chcąc subtelnie dać Ci znać, że wraz z siódmą klasą pożegnałem się z Hogwartem, jak mi się wtedy wydawało, na zawsze, może nieco chcąc podsunąć Ci wniosek, że wróciłem po kilkuletniej przerwie na studia. - Czysto teoretycznie... Którego nauczyciela najbardziej nie chcielibyśmy teraz zobaczyć w progu tych drzwi? - dopytuję, łapiąc wykałaczkę między palce, by wycelować nią w niedomknięte wejście do łazienki, chcąc zorientować się kto z obecnych nauczycieli był największym hogwarckim marudą i dupomęczycielem. A może który z nich zgrywał największego ważniaka, wiecznie wyciągając zbyt surowe konsekwencje, gotów podlizać się dyrektorowi swoją nadgorliwością? - Och, zawsze jest jakieś inne wyjście. Czasem po prostu z napisem "wstęp wzbroniony", który trzeba zignorować - odpowiadam rozbawiony, nie mogąc powstrzymać się od podzielenia się swoimi przemyśleniami, zdecydowanie kontrastując teraz z Tobą nie tylko żywotnością, ale i samopoczuciem, do czasu, aż orientuję się jak nierozważne z mojej strony jest kierowanie takich słów do ucznia. - Ale na Twoje szczęście Blanc nigdy nie zadawała zbyt wielu niewygodnych pytań, więc to jest całkiem przystępne i czyste wyjście - dodaję, prostując się w końcu, by spojrzeć na Ciebie z góry, przez chwilę po prostu przyglądając się szkarłatnym śladom przykrytym filtrem dymu, samemu tylko w milczeniu bawiąc się wykałaczką trzymaną w zębach. - Widziała wiele gorszych i bardziej podejrzanych przypadków, uwierz mi. W Hogwarcie aż roi się od popaprańców. Bez obrazy oczywiście, bo mam zdecydowanie zbyt wiele tego typu sytuacji uwiecznionych na zdjęciach, by się do odchyleńców nie zaliczać - kontynuuję, oceniając już nie tylko Ciebie, ale i samego siebie, nie mogąc zaprzeczyć, że to było właśnie to, co wiecznie kusiło mnie, by tutaj wrócić. Ciągły ruch, akcja, spiski, czarna magia skryta po kątach. Tego klimatu nie znalazłem w żadnej innej szkole magii na świecie. - Tylko Cię nieco podleczę i wyczyszczę, żeby zmniejszyć szansę na pytania od ludzi, których spotkamy po drodze - niby stwierdzam, a jednak pytam - spojrzeniem, tonem głosu i różdżką, którą zawieszam wyczekująco w powietrzu, gotów użyć jej dopiero wtedy, gdy wyrazisz na to zgodę, a jednak to mignięcie w ciemnych oczach, ten przebłysk życia w odpływającej świadomości, urzeka mnie gwałtownie, każe wstrzymać oddech z zachwytu nad ulotnością tak kruchej chwili. Nie potrafię wstrzymać tego instynktu reportera, którego moralność chwieje się na granicy za każdym razem, gdy przed oczami dzieje się tragedia. Nim zdaję sobie z tego sprawę już celuję w Ciebie nie różdżką, a obiektywem aparatu, próbując na zawsze uchwycić moment pożegnania Twojej świadomości z ciałem. - Ostatek przy mnie został na wieczną tesknicę... - mruczę, ściągając brwi w nagłym natchnieniu, gdy dym z opadającego papierosa rozmywa się wraz z uciekającą duszą, by urwać nieskładnie, wybity z liczenia akcentów: - Za tym nieodpowiednym pożegnanie-
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Boskie wstąpienie. Jakoś tego nie widział we własnym wykonaniu. Ani nie widział tych aniołów, którzy mieliby mu pomóc z odejściem na ten drugi świat, podobno lepszy, ani nie widział w sumie niczego. Tyle razy słyszał o śmierci, że traktował ją jak naturalny proces, wyznaczający to, iż są żywymi istotami. Za każdym razem, jak w gospodarstwie zajmował się ubojem zwierząt, miewał przy tym mieszane emocje, lecz wraz z postępem, zauważał, że koniec końców wszystko do niej prowadzi. Do zobaczenia sylwetki samej Śmierci, która po prostu zabierze danego nieszczęśnika w dalszą, nieokreśloną podróż. Bo może nie ma nic, bo może jest coś - sam nie wiedział, kiedy to znajdował się w opłakanym stanie, czując cholerną słabość i ból nie tylko pod kopułą czaszki, lecz także w klatce piersiowej, gdzie to serce nadal biło nierównomiernie. Choć się powoli uspokajało, jakby ta rozmowa pozwalała mu poniekąd coś poukładać, ale nadal, bez składu i ładu. No cóż, najwidoczniej skutki przeciążenia się wskutek nadużycia oklumencji w celu odparcia hipnozy wcale nie będą takie łatwe do zażegnania. - Trochę... szkoda. - wziął cięższy wdech, jakby miało mu to pomóc, niemniej jednak tak sobie siedział. Zamglony wzrok powiódł za krwią, która zdobiła płytki, by tym samym bezceremonialnie zanurzyć w niej własne palce i spojrzeć na dłoń. Nie ma to jak znajdować się w tak perfidnym stanie, a do tego nie mieć odpowiednich eliksirów. Zapomniał wziąć ich z samochodu, to ma. Może sobie siedzieć i przysypiać, zastanawiając się nad tym, kto go znajdzie, kiedy go znajdzie i czy cokolwiek będzie można zrobić. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, ale on je ponownie nadwyrężał, tak samo jak podczas ćwiczeń, których to się podjął kilkanaście minut temu. Kilkanaście...? Sam przecież nie wiedział, ile tak naprawdę upłynęło czasu, kiedy to szedł poprzez kolejne piętra, pozostawiając po drodze liczne kapki posoki, której to nie mógł wyczyścić. Podniósł jeszcze raz czekoladowe tęczówki w jego stronę, zastanawiając się nad tym, dlaczego reakcje tego człowieka są odmienne od tych, z którymi zazwyczaj by się spotkał. Większość ludzi by spanikowała, widząc osobę z zakrwawionym łbem i raną na wardze, przez którą to czuł metaliczny posmak, aniżeli wdawali w rzeczywiste pogadanki na temat życia, śmierci, podejścia, dosłownie wszystkiego. A tu proszę, jednak znajduje się ktoś, kto ma rzeczywiście dość inne podejście, z czego się chyba cieszył. No, trochę jednak tak, bo nie lubił mieć skupionego na siebie, zmartwionego wzroku. Ewidentnie czuł się lepiej, przebywając w towarzystwie tajemniczego jegomościa. - Uwierz mi... ale chyba... - wziął cięższy wdech, zaciskając mocniej zęby, kiedy to fala bólu przedostała się tym razem z innego miejsca, aniżeli z klatki piersiowej czy kopuły czaszki. Musiał nad tym odpowiednio zapanować. - ...wolałbym nie widzieć takiego Pattona. Whitehorn, która chyba ma mnie już serdecznie dość... Voralberga, który jej zapewne podkabluje, co ja odpierdalam... Ech... wszystkich. Mam już dosyć... - pokręcił głową, czując, jak metaliczna posoka ponownie nabiera mu się na usta, by następnie się jej pozbyć. Każda opcja była zła, ale koniec końców... i tak mu już na niczym nie zależało, kiedy to leżał kompletnie rozjebany, jeszcze raz odchylając głowę do tyłu, jakby przyglądając się sufitowi. Jęczącej Marty nadal nie było, w związku z czym mógł po prostu odpoczywać w spokoju, chociaż zaczął tak naprawdę kreślić za pomocą własnej krwi, na podłodze, jakieś bazgroły. Na kolejne słowa, dotyczące napisu, kiwnął głową, nie znajdując żadnych przyczyn, dla których miałby go obwiniać za jakieś niecne podejście. - Znam ją... - przymrużył oczy, by następnie ukryć je pod powiekami, kiwając na kolejne słowa ponownie własną głową. Nie widział sensu, by się rozgadywać akurat na ten temat; Nora osobiście go lubiła za to, że prowadził dość ładnie Laboratorium Medyczne. No, przynajmniej do czasu, dopóki ludzie nie postanowili za dużo rzeczy z niego podjebać. - Rób co chcesz. Ewentualnie... - powiedziawszy, przerwał, wszak naprawdę już na niczym mu nie zależało. No i żegnał się trochę z otaczającą go rzeczywistością. Czuł się jak szmatka, którą przeleciano po podłodze kilka razy, zanim to się nie zmechaciła do struktur przypominających ledwo jakikolwiek materiał. No ba, może by nawet aż tak przynajmniej nie cierpiał - nie wiedział i nie komunikował już na tyle, że to wszystko było mu całkowicie obojętne. No, może ucieszyłby się z potencjalnej nowej fajeczki, tak na pożegnanie ze stanem świadomości, kiedy to ciemne mroczki pojawiły się przed jego oczami coraz bardziej, a on... po prostu stracił przytomność, opuszczając różdżkę i tym samym wyglądając co najmniej marnie. Bardziej lepiej czułby się, gdyby ten postanowił jakkolwiek ukrócić jego cierpienia, ale teraz przynajmniej mógł odetchnąć od ciągłego bólu. Swoista reakcja organizmu.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Przerwa. Nie był szczególnie zainteresowany zaprzestaniem swojej pracy na rzecz czegokolwiek innego, ale czasami bywało i tak, że nawet najbardziej pracowity i uprzejmy skrzat nie miał czasu, aby przynieść mu cokolwiek do jedzenia. A mimo utraty połowy zmysłów i braku przyjemności ze spożywania żywności to jednak wciąż odczuwał głód, który nie pozwalał mu na skupienie się na czymkolwiek. Czy było coś gorszego niż grające marsza kiszki? Być może, natomiast w tym momencie to było jego główne i najbardziej priorytetowe zmartwienie. Wyszedł więc ze swojego gabinetu i podążył w kierunku ruchomych schodów, dość szybko orientując się, że w dniu dzisiejszym miały nad wyraz spory kaprys w postaci nierobienia tego, czego konkretnie chciał pasażer. Trafienie na piąte piętro zdecydowanie nie było jego celem, tym bardziej że nie zapowiadało się, aby jego miejsce przebywania miało się zmienić, chyba że odnalazłby inną drogę. Z drugiej strony prawdopodobnie byłaby ona zdecydowanie szybsza niż użeranie się z markotnymi schodami, dlatego też wkrótce jego kroki postąpiły wzdłuż korytarza, który przemierzał stosunkowo szybko, aby ostatecznie zatrzymać się, a nawet o kilka kroków cofnąć. Nie oszukujmy się, nie był już ślepy, a czerwona posoka na pastelowych, ciemnych kaflach nie była raczej czymś na tyle niewidocznym, aby to ot tak ominąć. Kucnął i przyjrzał się jej z ciekawością – nawet dotykając dla pewności - i rozglądając się również wokół czy aby jej właściciela nie ma gdzieś obok. Nie sądził, aby profesor Dear akurat prowadziła zajęcia na których była potrzebna krew salamandry, a już na pewno nie prowadziła publicznych polowań na szkolnych korytarzach. Jasne oczy mężczyzny spojrzały w przód dostrzegając pewien wzór, który układał się w drogę. A zdecydowanie nie byłby sobą (i nauczycielem), gdyby się tym tematem bardziej nie zainteresował. Niczym myśliwski ogar ruszył tym tropem zdając sobie sprawę, że prowadził on na niższe piętra, zatrzymując go dopiero na drugim, a konkretnie prowadząc do Łazienki Jęczącej Marty. Nie był tam od wieków, a i chyba nie miał ochoty tam wchodzić jakoś tak zdając sobie sprawę, że duch dziewczyny go pamięta. Kogo jednak w tym momencie obchodził fakt co on chce? Jeśli komuś groziło niebezpieczeństwo, to niedopuszczalne wręcz było, aby z własnych, egoistycznych pobudek tego nie sprawdził. Uchylił drzwi i wszedł do środka, szukając właściciela krwi, a obraz, jaki wkrótce dostrzegł zdecydowanie nie był takim, na jaki liczył. W zasadzie to liczył na fakt, że nikogo tu nie zastanie, bo prowodyr wykrwawienia jest albo w skrzydle szpitalnym albo już się wyleczył albo umarł, a tu nie dość, że odnalazł ofiarę, to jeszcze jej towarzysza. Co tu się… – wyrwało się z jego ust, kiedy próbował zorientować się w abstrakcyjnej scenie jaką właśnie tu zastał. Brakowało, aby w swoim nieokrzesaniu dodał krótkie …odpierdala?. Musiał to sobie podsumować w głowie, przez chwilę pozostając w całkowitym bezruchu i łypiąc to na Felinusa, to na Jaspera. Ostentacyjnie roztarł wcześniej znalezioną krew na swoich palcach zupełnie jakby tłumaczył skąd wzięła się tu jego osoba, aby wkrótce otrząsnąć się z widoku jaki tu zastał. Uczeń Hufflepuffu, zakrwawiony, leżał właśnie na ziemi ledwo łapiąc ostatki przytomności, a nad nim stał asystent, który zamiast mu pomóc… robił mu zdjęcie? I recytował wiersz? Czy on się z gumochłonem na łby pozamieniał?! Zarecytuje to on mu zaraz jego wypowiedzenie. - Pożegnanie to ja panu zrobię panie Rowle, jak ostatkiem będą pana chwile w tym zamku. – wycedził lodowato przez zęby, pospiesznie podchodząc do Puchona i kucając obok niego, choć zważywszy na jego wzrost po chwili musiał wręcz klęknąć. Był podirytowany ignorancją nowego nabytku kadry nauczycielskiej – choć wręcz tradycyjnie nie było po nim tego widać – a w środku wręcz się gotował. Bezróżdżkowo i nieco bezczelnie odsunął od niego asystenta transmutacji, zapewne przy okazji nieco wytrącając go z równowagi i będąc święcie przekonanym, że za chwilę spali mu kliszę w tym aparacie, jeżeli ten postanowi kontynuować tę sesję. Delikatnie, jednym palcem, złapał Felinusa za podbródek, żeby przyjrzeć się ranie na jego głowie. Nie wyglądała tak źle jak zakładał, ale dobrze nie mógł powiedzieć, że było dobrze. W co znowu wpakował się ten chłopak? - Dlaczego mu pan nie pomógł?! Panie Lowell. Niech pan coś do mnie mówi, halo. – mruknął, widząc jak ten powoli odpływa i oddycha coraz ciężej. Klepnął go delikatnie po policzku, dość szybko orientując się, że to nie pomoże, a już po chwili – uprzednio wyjmując różdżkę – wlewał w niego kaskadę zaklęć uzdrawiających, nawet nie patrząc na asystenta.
Rób co chcesz. Czy nie te słowa zostały do mnie wypowiedziane, rozgrzeszając mnie z tej drobnej samolubności artysty? Czy nie miałem racji, oceniając ten tkwiący z krwawiącym uczniu pierwiastek poety, skoro ten zdawał się rozumieć tę potrzebę uwiecznienia chwili na zdjęciu, ani razu nie protestując przed głośnym kliknięciem aparatu? A jednak coś cicho podpowiadało mi, że nie tymi słowami powinienem się usprawiedliwić, choć właśnie w takim celu moje usta od razu rozchyliły się, gdy głowa wykręciła się w stronę najsztywniejszego człowieka, jakiego miały okazje gościć mury Hogwartu. Nic nie mogłem jednak poradzić na to, że w pewien sposób urzekała mnie ta jego teatralna introwertyczność, to dramatyczne spojrzenie i wiecznie estetycznie wzburzona w powietrzu szata. - Profesor Collarberg! - witam się radośnie, mniej lub bardziej świadomie przekręcając jego nazwisko, na dużo lepiej mi się kojarzące z jego nieskazitelnym służbowym stylem i sztywnością, pogodnie przygryzając trzymaną w zębach wykałaczkę, by uśmiechnąć się do stoicko panikującego staruszka - Wpada Pan w samą.... - urywam, zdezorientowany nagłym odepchnięciem magii, chwiejąc się nieco niestabilnie, by zaraz odzyskać równowagę w tanecznym półobrocie. - Właśnie miałem zamiar go podleczyć i poprowadzić do Skrzydła Szpitalnego, pan... Lowell? z pewnością to potwierdzi, jak tylko się ocknie i ogólnie nie ma co panikować, stracił tylko trochę krwi, ale nie ma żadnych większych obrażeń... - bagatelizuję gładko, nie widząc niczego groźnego w kilku ranach, skoro na własne oczy widziałem dużo gorsze wypadki z udziałem uczniów, których Blanc bez problemu odratowywała z nawet tak skrajnych przypadków jak utrata kończyn czy rozszarpanie klatki przez hipogryfa. - Zresztą ma krew pod paznokciami, więc to wskazuje na autoagresję - zaczynam, odruchowo unosząc aparat, by głośnym pstryknięciem złapać moment ocucających uderzeń w policzek, nie przestając tłumaczyć się na miejscu wymyślanymi pobudkami. - Więc próbowałem na świeżo wybadać samobójcze skłonności...
Ostatnio zmieniony przez Jasper 'Viro' Rowle dnia Pon Sty 25 2021, 16:55, w całości zmieniany 1 raz
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Zasisnął usta na pomylenie jego nazwiska i absolutnie na tę chwilę tego nie skomentował, w kompletnej ciszy zajmując się stanem Felinusa. Najpierw wziął się za zaleczenie rany na jego głowie, która w istocie nie była na tyle głęboka, aby mogła zagrażać jego życiu. Absolutnie nie zmieniało to jednak faktu, że chłopak był całkowicie wycieńczony i należało mu bezzwłocznie pomóc, miast skupiać się na samodzielnym wydaniu tomiku poezji hogwardzkiej, co w zasadzie robił Rowle. Na Merlina, czy ten ród wychowywał samych zapatrzonych w siebie, przekonanych o własnej nadwartości ludzi? W ciszy obejrzał dodatkowo głowę Puchona, szukając innych ewentualnych obrażeń – ale już absolutnie go nie dotykając. Nie to, że się brzyd- w zasadzie to tak, nienawidził dotyku innych ludzi, choć i tak lepiej znosił to jakoby on miał dotykać kogoś, a nie na odwrót. Ale skoro nie było takiej potrzeby to tego nie robił, jedynie wzrokiem przeszukując kolejne skrawki jego ciała i naprawiając tu i ówdzie. Wyczyścił również jego paznokcie z krwi, uprzednio jeszcze czyszcząc swoje dłonie. Co jak co, ale był przekonany, że DNA Lowella na jego palcach było zbędne. Nie zwracał kompletnie uwagi na asystenta transmutacji, a przynajmniej nie do momentu, w którym usłyszał kolejne charakterystyczne kliknięcie. Podniósł się jak na komendę i odwrócił się w kierunku – to straszne, ale – dorosłego już mężczyzny i stanął obok niego nadzwyczaj blisko, piorunując go wręcz spojrzeniem zwężonych źrenic pogrążonych w bieli jego tęczówek. Dawno go nikt tak nie zirytował, jak ten mały (dosłownie) ignorant. - Miał go pan zamiar podleczyć zdjęciem? A skłonności wybadać wierszem? – wycedził ponownie przez zęby, uważnie lustrując Rowle’a i w zasadzie nawet nie mrugając. Złapał dłonią za aparat, unieruchamiając go ku dołowi na tyle, aby ten nie był w stanie zrobić kolejnego ujęcia. Chyba, że jego butów. – Nie jest już pan studentem. Nie jest pan już jego kolegą, tylko pracownikiem tej szkoły i pana obowiązkiem jest pomóc mu w każdych okolicznościach, a nie bawić się w sezonowego artystę. - zacisnął palce mocniej na fotograficznym sprzęcie, doprowadzając wkrótce do rozniesienia się charakterystycznego smrodu topionego tworzywa sztucznego. On jednak nie mógł tego wyczuć. Wkrótce młody mężczyzna zapewne zorientuje się, że zdjęcia – a przynajmniej kilkanaście ostatnich – na pewno poszło w niepamięć. - Trochę etyki. I moje nazwisko to Voralberg, nie będę literował. – dodał. Spojrzał na niego po raz ostatni i na powrót pochylił się nad Felinusem, rzucając na niego renervate, mające go ocucić i przywrócić mu jakąkolwiek jasność umysłu. Na dwudziestotrzylatka już nawet nie spojrzał, choć jeżeli go wkurzy to spali mu resztę i tak już mocno naruszonej kliszy.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Pierwsze, najważniejsze rzeczy - gdyby wiedział, jak perfidnym człowiekiem jest Jasper, na pewno rzuciłby w jego stronę parę razy Rumpo, zaleczając uprzednio złamania, by poczuł, jak to jest mieć zmiażdżoną kilkukrotnie, w odstępach paru minut, kość. Tak, by trochę poczuł, że jednak chwytanie się za ostateczne oręże w postaci ran, z którymi ma do czynienia, nie jest zbyt odpowiednie. Bo nawet jeżeli była to prawda - choć częściowa - wcale się tym nie chwalił tak na lewo i prawo. Niemniej jednak, do pewnego momentu pozostawał całkowicie nieświadomy tego, co się dookoła niego działo. Odpłynął, chociaż nie do końca były to wody morza, a prędzej ciemne, pozbawione jakiejkolwiek, znaczącej barwy. Od czasu do czasu poprzez te bariery coś do niego docierało, jakieś zdawkowe słowa, kiedy to dłoń mimowolnie drgnęła, ale nadal, nie miał sił, by wydostać siebie z tego stanu. Ciało, mimo braku jakichkolwiek uszkodzeń fizycznych, kiedy to został uleczony, odmawiało posłuszeństwa. Wszystko zdawało się go drażnić, kiedy to coś wybudzało go z tego stanu, do którego, zresztą, całkiem szybko powracał. Nie chciał wracać - nie wiedział, co się dzieje, w związku z czym zaklęcia zdawały się nie przedostawać do jego świadomości bardziej, niż w rzeczywistości tego chciałby. Czy potrzebował pomocy? Owszem, potrzebował, ale czy wymagał? Otóż nie. Mógłby sobie tak siedzieć, gdyby nie fakt, że wszystko prowadziło do skrajnie niezrozumiałej sytuacji, w której to połowie chyba nie chciał się znajdować. A przynajmniej, gdyby miał jakiekolwiek siły, poszedłby dalej, nie rozpoczynając z nikim dyskusji. Jednak - swoiście rzucone Rennervate - wcale nie zamierzało pozwolić mu tak łatwo odpoczywać, kiedy to, wraz z narastającymi chwilami, z sekundy na sekundę, począł otwierać oczy. Powoli, subtelnie, nie nagle, zapoznając się z bólem, kiedy to warknął, nie kontrolując wcale tej reakcji. Czekoladowe tęczówki napotkały dwie sylwetki - jedną, masywną, drugą natomiast niższą. Zapach smrodu dobiegł do jego nozdrzy, choć nie miał sił, by jakkolwiek to pokwitować, kiedy to siedział przez parę chwil w ciszy. Nie rozumiał z tego nic a nic. Coś pamiętał, że spotkał jakiegoś chłopaka, przypominającego, zresztą, studenta Hogwartu... dlaczego zatem dookoła znajdowały się kompletnie inne osoby? Dlaczego to wszystko wiązało się z jakimiś niedopowiedzeniami? Nie wiedział, kiedy to wziął głębszy wdech, starając się ustabilizować jakoś własne oddechy. Serce, znajdujące się w klatce piersiowej, nadal poruszało się niespokojnie. Biło, choć wcale nie było to normalne bicie. Okropność przedzierała się przez jego umysł - za dużo bodźców jednocześnie. Starał się wszystko sobie przypomnieć, ale kiedy to tak analizował, chyba wolał nie wiedzieć. No tak. Wyciszony Pokój, nauka oklumencji, początkowe odpieranie hipnozy, by następnie zostać perfidnie złamanym. Bo nawet jeżeli głos kazał mu coś zrobić, powstrzymywał się przed tym, wykorzystując zbyt dużo energii. Czerpiąc ją z czegoś, z czego nie powinien czerpać - czego nie był świadom, dopóki nie zetknął się ze skutkami własnych działań. A obecny przepływ magii w jego ciele był niespokojny, możliwe nawet, że wyczuwalny. Próba chwycenia własnej różdżki, za pomocą drżącej ręki, nie przyniosła niczego dobrego - nawet jeżeli ten ruch był wyjątkowo powolny, jakby kończyna górna ważyła znacznie więcej, przy dotyku rdzeń wydobył z siebie, rozgniewane iskry, jakby nie mogąc tym samym pojąć tego, co się dzieje. Sama zaczęła ponownie wydobywać z siebie drgania jak szalona - ochronne drewno ostrokrzewu nie było w stanie go jednak uchronić przed takim nieprzyjemnym losem. - Huh... - wziął głębszy wdech, przymykając na chwilę oczy, gdy fala bólu ponownie przeszła przez jego ciało, a on sam nakierował dłoń na głowę, na której to nie było żadnej rany. Jakby magicznie wyparowała i zrobiła tajemnicze "puff", na co skrzywił się trochę, choć nie na tyle, by mogło to być widoczne w kaskadzie wykrzywień, jaką to obecnie przedstawiał. Mięśnie nadal się napinały, a bladość pozostawała widoczna, niemniej jednak, obecnie starał się jakkolwiek zrozumieć, co ma tutaj miejsce. Oparł się wygodniej o ścianę, zauważając, że już nie pali tej fajki. No cóż, najwidoczniej odchodzenie i inne boskie wstąpienia będzie musiał pozostawić na kompletnie odmienne okazje. Starał się, o zgrozo, jeszcze wstać, ale nie szło mu to wcale aż tak najlepiej; najchętniej by stąd już wyszedł i do tego się sprowadzały jego czynności, gdy jeszcze raz postanowił chwycić za różdżkę i schować ją do własnej bluzy. Na torbę nawet nie zwracał uwagi; nie było tam nic, na czym mogłoby mu zależeć. Jeszcze raz warknął, gdy poczuł ból, a ciało odmawiało posłuszeństwa - autentycznie, nie mógł wstać. - W-Wkurzające... - napomknął jedynie, kiedy to oparł się raz jeszcze, łypiąc wzrokiem raz to na profesora zaklęć, raz to na kogoś, kogo kompletnie nie znał... Pokręcił głową w niedowierzaniu, choć nie było to zbyt dobrym posunięciem; wzrok utkwił na kałuży, w której to wcześniej zdawał się kreślić jakieś znaki. Nienawidził prosić o jakąkolwiek pomoc. Cholernie, chociaż obecnie sytuacja wskazywała na to, że musiał trochę zbić z tonu samodzielnego studenta. - Mógłbym... mógłbym poprosić o pomoc...? Tak żeby chociaż do Skrzydła Szpitalnego... Sam się raczej już nie dostanę. - mruknął słabo. I poczuł metaliczny posmak krwi, który nie należał do najprzyjemniejszych, w szczególności w takim stanie. Poza tym, pozostawał świadom, że samemu tam się nie dostanie, a z podręcznikowych przykładów wiedział, o zgrozo, jakim cudem do nich dosięgnął, że najlepiej będzie odgrywać to bez gwałtownych ruchów, by wszystko szło zgodnie po ich myśli.
Było tak przyjemnie. Tylko ja, aparat i półprzytomny uczeń ze swoją aurą rezygnacji. Może nie był zbyt rozmowny, ale każdym słowem trafiał w punkt, rozbudzając we mnie ciekawość i, Merlinie, chętnie dowlókłbym go do tego przeklętego Skrzydła Szpitalnego, byle tylko mieć jakiś pretekst do dalszej rozmowy, nawet jeśli narcystyczne proporcje mojej gadatliwości miałyby pozostać takie same. A więc teraz, robiąc krok w tył by uniknąć bliskości, a więc i dotyku, który wcale nie nadszedł, zaczynałem myśleć, że może faktycznie powinienem rzucić w Voralberga tymi pięcioma galeonami należnymi za poprawkę, by rozpocząć tę symulację egzaminu od nowa, nie popełniając już tych samych błędów, które przecież błędami były tylko dla tych sztywno myślących egzaminatorów, dla których w życiu nie było miejsca już na jakąkolwiek zabawę czy szczere emocje. Dokładnie takich, jak stojący przede mną mężczyzna, któremu nie wystarczało, że stoi nade mną w hierarchii szkoły, musząc dosłownie spojrzeć na mnie z góry. - Ja... - zaczynam i od razu urywam, gdy zdaję sobie sprawę, że za hardym zielonym spojrzeniem nie stoi wcale stablilny głos, a zbyt wyraźnie drżące nuty niepewności, których nie mogłem już teraz ukryć za żadną powłoką metamorfomagiczną. Ostatnie czego mi teraz było trzeba, to kajanie się przed nauczycielem, który zapewne ocenił mnie już od pierwszego postawionego w Hogwarcie kroku. Uciekam spojrzeniem w bok, przez chwilę bocząc się jak dziecko, za które przecież zostałem wzięty przez ich obu, obracając aparat w dłoniach, instynktownie czując, że mój skarb nie czuje się dobrze, a jednak nie mając jeszcze pojęcia, że jego choroba nosi imię Voralberg. Głowę ciekawsko przechylam dopiero wtedy, gdy słyszę już głosy odzyskiwanej świadomości, wychylając się nieco w bok, by zerknąć na ucznia przysłanianego mi przez tę żyjącą kupę sztywnych zasad i procedur, tym chętniej odzyskując uśmiech na twarzy i wymijając ją, by pochylić się, sięgając po nieco wybrudzoną krwią torbę, beztrosko przerzucając ją sobie przez ramię. - Mógłbyś, możesz, ale nie musisz, bo i tak przecież miałem Cię tam zabrać - odpowiadam gładko, wyciągając już dłoń w stronę poszkodowanego, to właśnie od opuszka palca zaczynając metamorfomagiczną przemianę, niezależnie od sytuacji nie zamierzając dotykać kogokolwiek w mojej prawdziwej postaci. - Profesor Voralberg był tak miły, czy może raczej - czuł etyczną powinność, by wyręczyć mnie w leczeniu i z pewnością poradził sobie lepiej, niż poradziłbym sobie ja - ciągnę dalej, rozkoszując się tym łaskoczącym uczuciem przemiany, gdy mięśnie puchły mi w iluzorycznym poczuciu większej siły, która wynikać mogła tylko z częściowo zwiększonej masy, gdy przemieniałem się w pierwszego lepszego przychodzącego mi do głowy byczka. I dopiero, gdy kręgosłup przestał wydłużać mi się w kłującym dyskomforcie, wykręciłem głowę, by spojrzeć na krykoniego opiekuna, może nie z góry, ale stojąc z nim na równi. Małostkowe. Wiem. W końcu dużo praktyczniej byłoby zachować wzrost zbliżony do osłabionego ucznia, by mógł wesprzeć swój ciężar na moich barkach, zamiast podtrzymywać go pod ramię, a jednak kulawy staruszek ma rację. Nie zachowuję się jak na pracownika przystało i nie wiem, czy kiedykolwiek będę. - Ale myślę, że dalej poradzimy już sobie we dwóch i nie ma potrzeby denerwować panny Blanc niepotrzebnym tłumem w Skrzydle Szpitalnym - dodaję, jak mam nadzieję - z Puchonem stabilnie o mnie wspartym i gotowym do opuszczenia nawiedzonej (niestety nie przez Martę) łazienki. - Chyba, że woli pan iść z profesorem Voralbergiem, panie Lowell.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Jak się okazywało, nie wszystko należało do najprzyjemniejszych rzeczy dnia dzisiejszego - pozorna nauka skończyła się w taki sposób, iż leżał tutaj, wycieńczony, pozbawiony jakiejkolwiek możliwości dostania się o własnych siłach do Skrzydła Szpitalnego. No, przynajmniej do czasu, kiedy to powoli nie odzyskiwał przytomności, kiedy to Rennervate spełniało swoje zadanie w należyty sposób, przywracając go do stanu świadomości. I całego pierdolnika, wszak inaczej tego nie mógł nazwać, kiedy to zamglone otoczenie wydawało się być czymś w rodzaju nieznanego jeszcze dla niego krajobrazu. Smród aparatu, uraczonego oczywiście, a jak żeby inaczej, chorobą CollarVollarberga, zdawał się przedzierać i jeszcze przy okazji go drażnić. Wszystkie komórki nerwowe wręcz kwiczały z bólu, a jakiekolwiek dodatkowe akcje bolały do tego stopnia, iż rozmowy zdawały się brzęczeć w jego głowie. Niczym natrętne muchy, których za wszelką cenę nie mógł się pozbyć. Przynajmniej nie teraz, kiedy to jeszcze siedział na ziemi, czekając albo na boskie wstąpienie, albo na jakąkolwiek pomoc. Część słów docierała do niego w stanie pozbawionym jakiegokolwiek zrozumienia, a inne natomiast zdawały się być wyciszone, jakby stłumione w eterze nie tylko własnych rozmyślań, wszak na nie poświęcał mniej uwagi, a prędzej adrenaliny, krążącej w jego krwi. Hormon ten zdawał się powoli przejmować kontrolę nad jego organizmem, kiedy powoli łączył ze sobą wszelkie fakty. Roznoszące się echem zdania, wszak Łazienka Jęczącej Marty nadal posiadała w sobie sporo przestrzeni, zdawały się drążyć dziurę w jego czaszce, jakoby tym samym spróbować wyciągnąć z niego coś znacznie więcej. Powoli zaczął zauważać, jak wiele rzeczy przeszło mu tuż pod nosem, kiedy asystent nauczyciela podszedł do niego, niczym entuzjastyczne dziecko, zarzucając sobie beztrosko torbę przez ramię. Dźwięk pękającego szkła przedostał się w wyniku niedbałego zarzucenia, co było swoistą reakcją fiolek, a on sam, czując żałosność sytuacji, w której się znalazł... Nie mógł powstrzymać się przed reakcją w postaci przyłożenia palców do czoła i schylenia głowy na dół. Po prostu złość przeżerała go do tego stopnia, iż ledwo co się powstrzymywał, by z nerwów, złości, wymęczenia i ogólnego rozpierdolenia nie nawrzeszczeć na osoby, które po chciały mu pomóc. Lowell jedynie mocniej zacisnął usta. - Ja. Pierdolę. - mruknął w jego stronę, gdy ten wysoce entuzjastyczny, niski karzeł (niższy od niego), chciał mu jeszcze oferować jakąkolwiek pomoc. Nie, nie chciał. Już sobie to wszystko ładnie powiązał, kiedy metamorfomagia zaczęła przedzierać się przez jego palce, pokazując, z kim miał tak naprawdę do czynienia. Był cholernie wściekły; jeszcze nie wiedział, co przed nim czeka, kiedy to wlepił źrenice, w których kryło się coś więcej. Czekoladowe, przeszywające na wskroś. Na dotyk nie zareagował samoistnie, aczkolwiek ten zdawał się go rozjuszyć - i nie tylko jego, wszak z ciała wydobyły się iskry, które go skutecznie, miejmy nadzieję, zniechęciły do podejmowania dalszych czynności. Jakikolwiek stres i zdenerwowanie były w stanie przekazać nieświadomie resztki magii, którą to w sobie posiadał. A nad którą to nie mógł zapanować. - Nie... nie dotykaj mnie. - poprosił, choć prędzej miało to ton rozkazu. Ten aparat... wkurzał go. Miał ochotę nim uderzyć o ścianę, by upewnić się, że aby na pewno nie będzie można niczego odzyskać, chociaż nie potrafił ani korzystać z zaklęć, a przy okazji, jakby chciał się do niego dorwać, nie miałoby to żadnego sensu, bo zostałby zatrzymany, zanim dłoń zdążyłaby dotknąć korpus urządzenia do uwieczniania pewnych chwil. Stare rozwiązanie. Wyglądał pewnie na nich żałośnie, ale jeszcze bardziej wprawiało go we wrzenie to, iż Jasper zdecydował się jakkolwiek uwiecznić go w takim stanie. Teraz, kiedy częściowo odzyskał świadomość, zresztą, znacznie lepszą, a pewna jasność umysłu została przywrócona z powrotem, rozumiał, co się tutaj działo. Nad pewnymi instynktami jednak nie panował; skupiwszy w sobie jakiekolwiek resztki energii, tym samym pojawił się zwarcie na nogach, przejawiając może nie tyle bezpośrednią agresję, ale bardziej bezpośrednie zdenerwowanie. - Nie życzę... nie życzę sobie zdjęć w takim stanie- - i, nim się jakkolwiek obejrzał, postanowił zabrać aparat, wykorzystując ewentualną chwilę nieuwagi. Albo resztkami własnych sił go wyrwał, zaciskając chude palce na obudowie. By tym opuścić go ładnie na ziemię i przyjebać w nim nogą, niczym wkurzone dziecko, które jest wielce obrażone na własne zabawki. Nie znajdowała się w tym żadna radość, prędzej monotonność własnych działań, bez jakiegokolwiek obrazu szału w oczach. Nie był człowiekiem szalonym - stał się człowiekiem zdenerwowanym z oczywistych względów, dlatego, gdy urządzenie rozpadło się na kawałki, Lowell poczuł ulgę. Jakby pewien ciężar z duszy został po prostu zdjęty. A następnie zakaszlał krwią i ponownie upadł. Noice. Przynajmniej jedna kwestia gotowa, typ nie odzyska swojego urządzenia. No cóż, mówi się trudno i idzie się dalej. - Wolałbym tutaj, kurwa, zdechnąć, niż z tobą iść... - dodał wyjątkowo chłodno, kiedy to ponownie zakrył dłonią usta, czując ponowny ból, choć w rzeczywistości trudno było mu utrzymać jakiekolwiek pozory. Częściowo wiedział, co miało miejsce, ale nadal, nie myślał racjonalnie, chcąc stąd jak najszybciej iść, najlepiej bez żadnej pomocy z zewnątrz. Szkoda tylko, że ta chwila przyjemności, w postaci zniszczenia mienia, wiązała się z takimi skutkami. Widział, do czego to wszystko zmierza, zresztą, nie ufał mu - temu młodszemu, kompletnie nieznanemu. Nie ufał obecnie nikomu w tym pomieszczeniu, niemniej jednak, jeżeli miał wybierać między fałszywą osobą, nadrabiającą sobie na jego nieszczęściu brakujących sesji, gdzie szkarłat pokrywał się z chłodem kafelek zdobiących łazienkę, a osobą, którą jakoś trochę znał, niby nie, wolał podjąć racjonalną decyzję. Słuszną. By nie zostać przypadkiem pociągniętym do jakiejś kolejnej, niezrozumiałej dla niego sesji - wcześniej nie myślał racjonalnie. Teraz też, zresztą, ale jakieś szczątki prawidłowych działań jeszcze posiadał. Gdyby nie miał wyboru, nie narzekałby. Teraz jednak wolał dotrzeć do Skrzydła Szpitalnego w całości, aniżeli zgubić się gdzieś po drodze lub - o zgrozo - zostać ustawionym w jakimś kącie i tym samym stać się ponownie modelem swoistego nieszczęścia. - Wolę. - wycedził przez zęby, zdawkowo, starając się uspokoić, przymknąwszy na krótki moment oczy. Byłoby mu to wszystko obojętne, niemniej jednak chyba wolał nie trafić ciemno z własnym wyborem. A nauczyciel zaklęć pracuje tutaj od dawna, w związku z czym pokładał w nim szczątki swojej nikłej nadziei. No, kurwa mać, chyba największy popierdoleniec poszedłby w stronę Rowle'a, ciesząc się jak głupi but. I o ile Faolán jakoś częściowo tę łatkę posiadał, gdzieś jeszcze rozsądek pod tą kopułą czaszki posiadał. Jedyne, co go obecnie utrzymywało przy przytomności, to adrenalina krążąca sobie radośnie w jego żyłach, niezbyt łaskawa, by na razie odpuścić. Czekał zatem na to, co się stanie dalej. Czy zostanie wzięty po ludzku, podtrzymany pod ramię, wszak trochę średnio z jego wzrostem, czy jednak zostanie potraktowany niczym worek ziemniaków, zaklęciem Mobilicorpus. +
Czasem bywają takie dni, że spokój potrafię odnaleźć jedynie w ciasnym zgiełku miasta, wśród kakofonii klaksonów i polifonii rozmów. Dopiero w zatłoczonym barze znajduję dla siebie kącik, by przywołać odpowiednie słowa. Ale teraz nie pojawiają się przede mną żadne. Nadmiar niezrozumiałych dźwięków odbija się ode mnie tępo, a ja nie potrafię odpowiednio ich przyjąć, przetworzyć, by wydać ponownie na świat okraszone odpowiednią analizą. Słyszę trzask, stukot, obcy oddech, własne serce, przełykaną ślinę i złość. Czystą wściekłość nawet nie w każdym słowie, a sylabie, jakby każda głoska otulona była goryczą. I Merlinie. Nie potrafię ukryć czystej fascynacji w zielonych oczach, gdy widzę ten piękny instynkt furii. Ten elektryzujący odruch ciała, które pokonuje granice własnego zmęczenia, by ruszyć przed siebie. Nie zwracam nawet większej uwagi na wypowiadane słowa, bardziej skupiając się na tonie, na melodii wściekłości, która nie była wcale zaklęta w ludzkiej energii, a w zwyczajnym zwierzęcym wycieńczeniu. I tylko przygryzam wargę, próbując ukryć śmiech, gdy słowa wybuchają mi w głowie, układając się w poetycki ciąg, gdzieś instynktownie wyczuwając, że nie jest to dobry moment na recytację, a zakrwawiony chłopak pewnie by nie był zachwycony przyrównaniem go do walkirii. Rozbawionym spojrzeniem przytaczam po szczątkach aparatu, jeszcze w pełni nie dopuszczając do siebie ani okrutnej wulgarności posłyszanych słów, ani nawet realności tego abstrakcyjnego obrazka. Nie, nie. To wszystko dojdzie do mnie w pełni dopiero, gdy zostanę już sam ze sobą. Nie z poetą, nie z pracownikiem szkoły, nie z reporterem, ani nawet nie z dzieciakiem Rowle'ów. Po prostu z zagubionym Viro, który z opóźnieniem zrozumie, że jednak odtrącenie od obcej osoby też może boleć, a aparat wcale nie zechce dać się naprawić kilkoma prostymi zaklęciami. Teraz jednak tylko przygryzam zaczarowanego w wykałaczkę papierosa, nie mogąc doczekać się, gdy będę mógł go już odpalić, błyskawicznie powracając do swojej prawdziwej postaci, by przeciągnąć obcą torbę przez ramię i przytrzymać ją przed w oczekiwaniu, że wywołany do pomocy Voralberg coś z nią zrobi. - Jeśli nie jestem godzien... - mruczę cicho, niby wiedząc jak postrzelony jestem, a jednak i tak dając zadziwić się tej zmienności ucznia, który nagle zapałał entuzjazmem do nauczyciela, którego wymieniał w czołówce tych najmniej chętnie przez niego widzianych. - Będę wdzięczny za zaprezentowanie wzorcowej procedury, Profesorze - dodaję, może nieco ze zbyt teatralną grzecznością, gdy spojrzeniem uciekam do niemal białych tęczówek, ciekawsko chcąc dowiedzieć się jak wysoka kara należy się za tak nieprzepisowe zachowanie studenta, gdzieś podświadomie już ciesząc się z zakończenia tego aktu. Bo przecież jestem tylko poboczną postacią w tym dramacie, w której głównym bohaterem jest ten pokręcony dzieciak. Czas na monolog końcowy części drugiej. By w końcu zapaść mogła kurtyna. +
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Czujnie obserwował zachowanie Lowella, na wypadek gdyby coś jednak miało pójść nie po ich myśli i ten np. ponownie straciłby przytomność (lub co gorsza oddech czy też miałby zatrzymanie krążenia). Voralberg nie wiedział co się stało – no bo i skąd – to dlaczego miałby zakładać, że po prozaicznym renervate wszystko wróci do normalności ot tak, za pstryknięciem palca? Odczekał przy nim kilka minut, nie wstając z klęczek i będąc gotowym na rzucenie kolejnego zaklęcia, choć nie mógł zaprzeczyć, że przepływ inkantacji w tym momencie był dość stały. Zdecydowanie jedno z nich byłoby w jego stanie osłabienia niewystarczające. - Szkoda, że pan tej powinności nie poczuł panie Rowle. – przemielił na języku jego nazwisko jak niechciany odpad w tym zdaniu, łypiąc na niego kątem oka, choć już wkrótce wracając spojrzeniem na Puchona, któremu pomógł wstać. Z pewnością nie fizycznie, ale ostrożnie podniósł go zaklęciem, wspomagając jego własne siły dość precyzyjnie. A później wszystko zadziało się tak szybko, że percepcja nauczyciela zaklęć musiała się zresetować, aby zrozumieć co się przed chwilą przed nim zadziało. Podniósł się z ziemi, odchylił głowę do tyłu i przymknął na chwilę oczy, licząc do trzech. Merlinie daj mi siłę. - Lowell. – ze stoickim spokojem, acz twardo rzucił nazwiskiem Felinusa i po chwili spojrzał na niego z widoczną dezaprobatą w oczach. – Co pan robi. – a to zdecydowanie nie było pytanie, na które powinien odpowiadać. – - 30 punktów dla Hufflepuffu za pańskie zachowanie i tak mało tylko dlatego, że śmiem twierdzić, że nie do końca jest pan pewien co pan w tym stanie wyprawia. – wyrzucił z siebie, zerkając na roztrzaskany na ziemi aparat fotograficzny. Co prawda Puchon nie wiedział, że już nie musi przejmować się tymi zdjęciami, ale w żaden sposób go to nie usprawiedliwiało, aby zniszczyć cenny przedmiot. Klisza kosztowała zapewne knuty, aparat trochę więcej. Westchnął. - …pójdzie pan z nami. – wtrącił dokładnie tuż po jasperowym godzien. Tak naprawdę to po prostu nie chciało mu się taszczyć rzeczy Puchona, jakkolwiek by lekkie nie były, skoro i tak musiał podtrzymywać w pionie chłopaka. A poza tym mieć jeszcze asystenta transmutacji na oku przez kilkanaście kolejnych minut. Uniósł Felinusa – ponownie – zaklęciem na tyle, aby ten mógł iść o własnych ‘siłach’, ale jednocześnie nie upaść, kiedy poczułby się na powrót gorzej. Zapewne dostanie burę od pielęgniarki, że fizycznie nie podtrzymał ramieniem ucznia, ale nie oszukujmy się, wtedy skończyłoby się to zdecydowanie gorzej. Rzucił krótkie idziemy. I poszli. [zt x 3]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Ciemność, stukot kroków, chwyt pierwszoroczniaka na własnej ręce, konieczność przedostania się z czwartego piętra na pierwsze, by uzyskać odpowiednią pomoc - na Merlina, takiego obrotu spraw w swoim drugim dniu pracy kompletnie się nie spodziewał. Miał uważać, a co się okazało? Że nagle i bez żadnego ostrzeżenia, gdy rozmawiał z Krukonką, która wcześniej siedziała zapłakana w kącie, los postanowił go wytknąć palcami, powodując nagły błysk światła i następnie ślepotę - wraz z pierwszym dreszczem, gdy chłód znajdowania się w pustce otchłani przeniknął, pozwalając na powrót do rzeczywistości. Różdżka drżała w kieszeni jak szalona, wskazując na to, że coś się stało niebezpiecznego, a konsekwencje tego nadal się trzymają; sam myślał niespokojnie i niewiele, gdy ponownie musiał uważać na to, by się nie wywalić na własną twarz podczas schodzenia na pierwsze piętro. Całe szczęście, że Hastings potrafiła zachować spokój nawet w takiej sytuacji - przecież jak często zdarza się, że asystent traci wzrok po zobaczeniu rysunków dziecka? No właśnie. Nie chciał, by to zostało jakkolwiek tak odebrane. I nie zwracał uwagi na to, iż ciekawskie oczy na niego ewentualnie spoglądały - choć dookoła panowała cisza - albo mu się wydawało.. Sam przykrył własne poprzez powieki, nie chcąc, by cokolwiek nieprawidłowego zostało zauważone - równie dobrze mogło to być podrażnienie jakimś eliksirem, nieważne, byleby nikt nie zaczął siać niepotrzebnego zamętu. To była jego sprawa, która nie powinna wychodzić na światło dzienne - a im czas bardziej się dłużył, tym bardziej podejrzewał, że będzie to miało własne skutki, których tak łatwo nie ukryje. Jedyne, co miał nadzieję, to fakt, ze nie będzie musiał zmagać się z kolejnymi tłumaczeniami przed chłopakiem, dlaczego znowu coś się stało. Znowu, bo parę dni przed Perpetówką miał przecież ten opóźniony wstrząs mózgu; nie mógł zdzierżyć żadnej kolejnej myśli, która naciągała niepotrzebnie strunę. - Czekaj... chodźmy do Łazienki Jęczącej Marty. - powiedział, gdy charakterystyczna woń dotarła do jego nozdrzy - woń, którą kojarzył doskonale. To tutaj miał okazję siedzieć z wyczerpaną sygnaturą magiczną i to tutaj dostawał swój pierwszy w życiu tren. - Expecto Patronum. - nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się więcej na temat jego stanu, w związku z czym wysłał do Julii zakodowaną wiadomość, nie zawierając w niej szczegółów intrygujących aż nadto kogoś innego, kto miałby okazję coś usłyszeć. Po prostu wskazał miejsce spotkania i tyle; świetlisty wilk nie był jakoś specjalnie wyjątkowy, choć dziwne, że jeszcze zdołał go z siebie wykrzesać. - Moja znajoma mi pomoże. Jest z Twojego domu. - wytłumaczył Jennie, nie mogąc na nią spojrzeć z tego powodu, iż wzrok nadal miał wyłączony. Działał wedle własnych, pozostałych zmysłów, w związku z czym może życie nie było aż tak kolorowe, ale starał się nie być w stu procentach zależny od kogoś. A przede wszystkim od dziewczynki, która już wystarczająco za dużo przeżyła pierwszego dnia lekcyjnego w Hogwarcie.
To chłodne, wrześniowe południe, Krukonka spędzała w Izbie Pamięci. Nie, nic nie przeskrobała i nie dostała jeszcze szlabanu. Nawet ona nie łapała ujemnych punktów pierwszego dnia szkoły i wątpiła, by ktoś normalny się pokusił o coś takiego. Zwłaszcza odkąd mury szkoły opuścił Solberg, nadworny siewca zniszczenia w ślizgońskiej klepsydrze. W pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Była tu kompletnie sama, co jej odpowiadało. Siedząc za ciężkim dębowym stołem, otoczona zwojami, książkami i fotografiami, uśmiechała się lekko pod nosem, czytając kolejne stronice jakiejś pradawnej kroniki. W teorii ta nie była aż tak stara, tylko tak zniszczona. Wyniki szkolnych spotkań quidditchowym w ubiegłym stuleciu. Rok po roku, spotkanie za spotkaniem. I mnóstwo nazwisk, przez większość zapomnianych, ale nie dla niej. Niczym wygłodzony psiak, połykała kolejne informacje o wybitnych zawodnikach, którzy swoją przygodę ze sportem zaczynali właśnie w murach szkoły. I siedziałaby tak, czytała i robiła notatki zapewne do obiadu, gdyby nie znajomy patronusowy wilk, który zakręcił się wokół jej nóg, zanim przemówił głosem Felka. Po szybkim odesłaniu wiadomości, odniosła materiały na miejsce i pewnym krokiem ruszyła w kierunku łazienki. Kiedy weszła do środka, jej oczom ukazał się Lowell w towarzystwie jakiejś pierwszorocznej Krukonki, której nie miała jeszcze okazji poznać. Zwłaszcza że odpuściła sobie inaugurację w Wielkiej Sali i ceremonię przydziału.
- Co tam, Felczi? Coraz dziwniejsze miejsca wybierasz na nasze spotkania – stwierdziła lekko, podchodząc do asystenta w towarzystwie dziewczynki. – A tobie co się stało? – zapytała małą Krukonkę, której nos wyglądał jak po spotkaniu z tłuczkiem. Albo tytanową łapą Callahana.
Jenna robiła co w jej mocy, żeby prowadzić Felinusa bezpiecznie, mając świadomość, że jeśli mężczyzna się potknie, to ona sama nie da rady go utrzymać. Dlatego opowiadała dokładnie, przestrzegała przed stopniami itp, idąc w stronę Skrzydła Szpitalnego, tak jak ustalili na początku. Niespodziewanie jednak plany się zmieniły. - Łazienki Jęczącej Marty? Nie wiem gdzie... Ach. W tym momencie zauważyła wejście do jakiejś łazienki i otworzyła oczy szeroko ze zdumienia. - Chce pan czekać w toalecie dla dziewczyn? - spytała z zaskoczeniem w głosie, ale i tak poprowadziła go do tej osobliwej destynacji. - Uwaga na próg.
Kiedy zobaczyła, kim jest owa znajoma Felinusa, poczuła wewnętrzną ulgę i swego rodzaju zachwyt. Była dzisiaj rano na treningu i zdążyła już poznać panią kapitan Krukonów. Zaraz jednak uderzyło w nią pytanie, którego się nie spodziewała. Wciąż coś było nie tak z jej nosem? Jak to? Już dwie osoby go naprawiały, z czego ta druga zrobiła to w bardzo złożony i dokładny sposób. I nadal coś było nie w porządku? Zmieszała się okropnie. - Julka! Ja... Uhm. Dopiero co się wywnętrzniała na ten temat przed Felinusem. Nie miała ochoty robić tego ponownie, tym bardziej, że minęło tak niewiele czasu. Ale plotki i tak by dotarły do pani kapitan. Jenna z przykrością stwierdziła, że w szkole wszystkie informacje roznoszą się nieprzyjemnie szybko. - Miałam wypadek na miotlarstwie - bąknęła z zawstydzeniem. A potem sobie przypomniała, że przecież trenowała dzisiaj pod okiem Julii, i że ta mogła to odebrać w jakiś sposób osobiście. - Ale nie przez miotłę! Byłam dobrze przygotowana po tym porannym treningu. Tylko przez jedną Gryfonkę. Profesor Brandon uważa, że to też moja wina, bo ją sprowokowałam, ale to nieprawda. No i to Callahan straciła sto punktów, nie ja. I ja nie wyleciałam z lekcji. Wspomnienie o treningu mogło naprowadzić Julię na dziewczę o tęczowych włosach, które pojawiło się dzisiaj na treningu Krukonów. Teraz magiczny neon już znikł, no i nie zostawiała śladów. No i tym razem miała opuchliznę na twarzy, a rano nie. Ewidentnie pierwszy dzień zajęć nie był dla niej łaskawy. - Pan Lowell rozmawiał ze mną i tak nagle stracił wzrok. - przeszła do wyjaśnień. - Nic szczególnego się nie działo, tylko rozmawialiśmy i jedliśmy czekoladowe żaby, ale kiedy pokazałam mu swoje rysunki, to nagle to się po prostu wydarzyło. Ja wiem, jak to brzmi, ale to naprawdę nie przez moje prace, one nie są AŻ TAKIE złe!
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Niespecjalnie marzyło mu się wplątywać w dodatkowe problemy, a tu proszę - za chęć pomocy dziewczynce, która jego zdaniem wymagała odrobiny zrozumienia, dostał pstryczek w nos od losu. Co prawda wolałby tego uniknąć, bo obecnie pozostawał w całkowicie zależny, o zgrozo, od jedenastoletniej uczennicy. I chociaż nie chodziło tutaj o jej wiek, to prędzej o to, że została wplątana w takie sytuacje tuż po tym, jak oberwała z dyńki od innej osoby na pierwszej lekcji Miotlarstwa. Nie było to odpowiednie, a dzień ten zahaczał o absurd, ale też - nie widziało mu się, żeby ktokolwiek dowiedział się o tym, co tak naprawdę zaszło. Nowa dyrektor wydawała się być mimo wszystko taką osobą, która rzeczywiście starała się mieć wszystko pod kontrolą. A on lubił być poza nią - choć wiadomo, czasami nie jest możliwe uniknięcie takiego scenariusza. Kiwnął głową zatem na jej pytanie, choć nie mógł spojrzeć dokładnie w jej kierunku - działał tylko i wyłącznie na zasadzie echolokacji. A nie był do tego przyzwyczajony; nie zdradzał jednak powodów. - Tak, zanim będzie naprawdę konieczność pójścia do Skrzydła Szpitalnego. - wierzył debilnie, że to będzie tylko na krótki moment. I tak miał już trochę przeskrobane, że to ktoś go prowadził, bo gadał z dziewczynką i starał się, żeby ta nie myślała o tej sytuacji, która miała miejsce na lekcji. Wysłanie patronusa przed łazienką, w której doszło do tworzenia niesamowitych trenów i częściowego umierania na podłodze, miało w tym swój strategiczny plan. Po pierwsze, wierzył w zdolności Julki, a jeżeli nic by wskórała - to cóż, powędrowaliby sobie wszyscy w Świętej Trójcy do Skrzydła Szpitalnego, gdzie dostałby zapewne ochrzan życia. Mimo że był już pełnoprawnie dorosły, nadal czuł się tak, jakby ciągle ktoś patrzył mu na ręce, gotów osądzać każdą, najmniejszą skazę, jakiej to się dopuści; szedł zatem potulnie, czekał potulnie, przypominając sobie o skazie, do jakiej się dopuścił w Łazience. - No powiem ci, że trochę zostałem do tego zmuszony... - westchnąwszy ciężej, naprawdę po krótszej spekulacji doszedł do wniosku, iż wciąganie w to innych pracowników nie wiązało się z niczym dobrym. Ale czy wybór studentki był równie sprawiedliwy, tudzież odpowiedzialny? Mógł się rozpędzać z myśleniem, ale obecnie jedyne zmysły, które do niego dochodziły, to te powiązane ze słuchem, węchem, dotykiem, smakiem i percepcją. - Nic nie widzę. - odpowiedział, gdy głos przeszył ściany i otoczenie, rozdzierając się echem po miejscu, które wybrał do spotkania. Otworzywszy oczy, charakterystyczne bielmo okryło źrenice oraz tęczówki, normalnie gorzej niż u Voralberga, który to pierwsze jednak posiadał. Błysk tajemniczej magii nie był litościwy i przyczyniał się do wystąpienia naprawdę wielu problemów. W szczególności, gdy poczuł wtedy opanowujący go chłód, pustkę, jakby znajdował się na lodowej pustyni. - Oni mają to chyba we krwi. - prychnął z lekkim rozbawieniem, bo nawet jeżeli nie widział, nie zamierzał panikować. To nie było kompletnie w jego zamiarach. - Ten rok szkolny ledwo co się rozpoczął, a już czuję, że na tym się nie zakończy. - podzielił się własnymi podejrzeniami, kiedy to koniec końców oparł się o ścianę, biorąc głębszy wdech. Trochę nie chciał, by tak to się wszystko roznosiło, ale przecież sam był na straconej pozycji. Jako asystent z dwudniowym stażem niewiele miał do gadania na ten temat i chociaż, gdyby doszło do jakiejś konfrontacji, zamierzał trzymać stronę Krukonki - nie byłoby to wzięte na poważnie. - Polecam pani Brandon spojrzeć w słowniku, co to znaczy słowo "prowokacja", zanim zacznie go używać. Ale to moja mała, prywatna opinia. - jeżeli przez coś takiego uderzała z dyńki w nos, to szkoda pomyśleć, co będzie, jak się okaże, że sprzedawanie takich wpierdoli będzie na porządku dziennym. - Nie są złe, spokojnie! - podniósł obronnie ręce, choć nie wiedział, w którym już kierunku powinien spojrzeć. Rozczochrałby ją po włosach, ale nie miał wglądu, gdzie ta obecnie się znajduje, w związku z czym się przed tym powstrzymał, zakładając ręce na piersi. - Nie wiem, przed tym wydarzeniem zauważyłem jakiś dziwny, kolorowy błysk. Potem zrobiło mi się chłodno, a gdy wreszcie się poruszyłem, okazało się, że przyszło mi odgrywanie niewidomego. - odrzekł niezadowolony z takiego przebiegu losowości. - Mogłabyś spojrzeć na to? Uwierz mi, nie chcę niewygodnych pytań w postaci tego, jakim cudem wcześniej problematyczny student stał się problematycznym asystentem. - wytłumaczył poniekąd swój wybór, czekając na decyzję Julii. Naprawdę tego nie potrzebował.
Jak wiele potrafiło zmienić się w tak krótkim czasie. Kiedy spotykała dziewczynkę po raz pierwszy dzisiejszego poranka, wyglądała jak papuga, w tych swoich niebieskich włosach, a jej twarz nie nosiła śladów starcia z trzonkiem miotły albo czyjąś pięścią. Teraz, kilka godzin później, włosy małej Krukonki miały zwyczajową, ciemną barwę, ale za to wokół zagojonego zaklęciami nosa wykwitł piękny, żółto-fioletowy siniec. Młoda Hastings ewidentnie złamała nos, i to pierwszego dnia szkoły. Ktoś tu był małym magnesem na kłopoty. I jak się szybko okazało, również na Calahanów. A więc miały coś wspólnego. Słysząc wyjaśnienia dziewczynki i dobrze sobie znane irlandzkie nazwisko, mimochodem się uśmiechnęła.
- Cóż, zdarza się. Pierwsze złamanie jest najgorsze. Każde kolejne przychodzą łatwiej, bo już wiesz, czego się spodziewać – pocieszyła Jennę, klepiąc ją delikatnie po ramieniu. – A co do Callahan… nigdy nie bij pierwsza, ale jak już ktoś cię zaatakuje, to musisz sobie oddać. To kwestia honoru i szacunku do samej siebie. Jak się nie postawisz, to zaczną to wykorzystywać – dodała jeszcze, choć może nie powinna namawiać świeżo upieczonej uczennicy do tego, żeby wywijała pięściami. Nie dało się jednak ukryć, że życie nie było sprawiedliwe i gdy człowiek już raz pozwoli sobie przykleić łatkę ofiary i mięczaka, to potem ciężko było to zmienić.
Szybko dowiedziała się nie tylko o przygodach na lekcji u Brandon, ale również o przypadku Lowella. Podeszła do chłopaka, chwyciła go delikatnie za brodę i z bliska spojrzała mu w oczy, spokojnie i badawczo.
- Hmmm… - mruknęła do siebie. Nie była asem z uzdrawiania jak Felek, ale jakieś tam pojęcie miała, a jego przypadek nie przypominał jej niczego, co mogłaby znaleźć w szkolnych książkach. Przypomniała sobie za to coś innego, a konkretniej, rozmowę sprzed kilku godzin z Jenną i jej bratem – Powiedz mi, Felczi. Nie jadłeś jakiegoś ciastka na uczcie? Dziś młoda była z bratem na treningu Krukonów. Jenna miała niebieskie włosy po zjedzeniu jakiegoś ciacha, a jej brat był spokojny jak pies po kastracji. Może też coś zjadłeś? Inna możliwość jest taka, że Irytek spłatał ci jakiegoś psikusa, o którym nie masz pojęcia, albo jesteś największą drama queen wśród wszystkich koneserów sztuki – podzieliła się swoimi przemyśleniami, świecąc chłopakowi po oczach różdżką i sprawdzając reakcję źrenic. Te działały bez zarzutu, a mimo to chłopak nie widział nic. – Oczywiście żartuję. Wątpię, żeby Felek aż tak dramatycznie zareagował na twoje rysunki, Jen – rzuciła jeszcze do dziewczynki. – Sama widziałam, jak rysuje i uwierz mi, to na pewno nie to.
Jenna Hastings
Rok Nauki : III
Wiek : 14
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 155
C. szczególne : Piegi; jasne, przenikliwe oczy; spojrzenie zbyt poważne jak na jej wiek.
Aha, czyli Callahanowie byli znani z brutalnej przemocy i nieuzasadnionej agresji? Dobrze wiedzieć. No i czuła się o wiele lepiej ze świadomością, że ktoś jeszcze miał zastrzeżenia do zachowania profesor Brandon. Uśmiechnęła się, nawet się ciesząc, że Felinus tego nie widzi. Z kolei słowa Julii bardzo, ale to bardzo mocno do niej trafiły. Nie zamierzała być ofiarą. Ba! Uważała się poniekąd za lepszą od pozostałych pierwszoroczniaków. Od tych... Ugh. Bachorów. Przez nich zmarnowała całe mnóstwo czasu! Ale może dobrze na tym wyjdzie tak ostatecznie? - Ale na pewno muszę bić? To znaczy, powinnam też jej złamać nos? - spytała absolutnie szczerze, patrząc na starszą Krukonkę z powagą. - Bo takie coś niezupełnie mi odpowiada. To znaczy, może się nauczę od Christiana, bo on trenował dużo z mugolami i ma pas nawet. Na pewno wie, jak się wyswobodzić, kiedy inny uczeń łapie za szatę i... uderza. Określenie "z dyńki" bardzo nie pasowało Jennie do jakiejkolwiek wypowiedzi, ale i nie było konieczności, żeby go używała. Zamiast tego zaczęła rozważać sytuację, w której się znalazła. - Masz rację. Nikt z klasy nie zareagował, ani nie pomógł. Wszyscy raczej szepczą za plecami. To naprawdę okropne. Tylko że jeśli ją uderzę, to ona uderzy znowu i tak będzie już w kółko. Ona jest okropnie agresywna. Podobno byłam niemiła, ale na niemiłe słowa nie reaguje się aż tak. Może muszę wywrzeć na niej po prostu odpowiednio silne wrażenie? Najlepiej tak, żeby inni też to widzieli i zapamiętali, że nie powinni ze mną zadzierać. Hmmm. Przerwała na chwilę, rozważając coś w głowie. - Tylko naprawdę nie wiem w jaki sposób to zrobić. Ale coś wymyślę, na pewno!
Kiedy Julia oglądała Felinusa, Jenna przyglądała się dokładnie wszystkiemu. Czuła się na swój sposób odpowiedzialna za niego, w końcu to ona była świadkiem wypadku i go tu przyprowadziła. Nie zamierzała opuszczać stanowiska, chyba że ją stanowczo wyproszą. Z reszta, tak bardzo chciała się nauczyć czegoś ciekawego! - Nie mogę się doczekać, kiedy ja też będę tak świecić różdżką - wyszeptała, bo z jakiegoś powodu szept wydawał jej się w tym momencie bardziej stosowny. Ale zaraz potem sytuacja się zmieniła, bo padło coś, co Jenna musiała natychmiast sprostować! - Christian nie jest moim bratem! To mój kuzyn, a nasi ojcowie razem pracują w Ministerstwie Magii. Nie jesteśmy rodzeństwem.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Kto nie słyszał o słynnym rodzie sprzedającym wpierdole w zamian za... nawet bez uśmiechu bombelka. Chciał, naprawdę chciał wierzyć, że to właśnie Boyd był dość niefortunnym przypadkiem, ale najwidoczniej to skądś musiało się brać. Co to za formy nauczania, skoro jedenastoletnie dziecko, zamiast spróbować zasięgnąć pomocy u nauczyciela bądź wytłumaczyć pewne aspekty - podjąć się dyskusji jakiejkolwiek - zamiast tego daje uderzenie prosto w nos? Nie miał bladego pojęcia, ale jedno było pewne - z całym bólem serca, o ile wierzył w Gryfonów wcześniej, nawet jeżeli starał się być neutralny, powinien ich bardziej przypilnować. I chociaż nie miał przy sobie żadnego notatnika, i chociaż nie miał w dłoni długopisu, zapisał sobie pod kopułą czaszki, by bardziej zwracać uwagę na ten dość osobliwy dom. Niezależnie od tego, jak Williamsowi by się to spodobało. - To nie jest w sumie takie łatwe. - odpowiedział, odwracając w kierunku Julii głowę. Wiedział, że to nie jest łatwe, w związku z czym starał się to jakoś przekazać przez własne słowa. - To są dzieci, Julia. Jeżeli to Jennę uznawali za winną tego całego zamieszania, a nie dziewczynkę, która sprzedała jej uderzenie w nos, to jeżeli postanowi oddać, wina jeszcze bardziej spadnie na nią. Bo przecież ta Callahan tylko się broniła, została, cytując, sprowokowana. - położył ręce na własnej klatce piersiowej, nadal nie mając możliwości odbierania rzeczywistości za pomocą narządu wzroku. - Nie musisz się bić. Jeżeli tylko ktoś naprawdę ci grozi i poczujesz się naprawdę zagrożona, to wtedy masz prawo się bronić. Ale jesteś mądrą Krukonką, więc nie musisz uciekać się do takich metod, a poza tym, ja tak tej sprawy nie zostawię. - uśmiechnął się pod nosem, spuszczając na krótki moment głowę w dół. Wiedział, że będzie to wymagało konfrontacji z nauczycielem i jakoś nie uśmiechało mu się to, ale nie miał tak naprawdę wyjścia. Jeszcze zamierzał skontaktować się z Voralbergiem w sprawie tego całego zajścia, by ewentualnie móc wstawić się po stronie wychowanki z Ravenclawu. - Najlepiej jest doprowadzić ewentualną dyskusję do momentu, gdy druga osoba sama nie będzie wiedziała, jak odpowiedzieć na zadane pytania lub rzucone argumenty. Ale to moja prywatna opinia, no i też - to działa, jak ktoś ci nie daje w kontrargumencie uderzenia z dyńki. - lekko prychnął, bo jako tako nie chciał uczyć dziewczynki niczego złego; przecież to jest jedenastolatka, która z łatwością przyswaja zachowania dorosłych. I nie chciał, by szła w stronę ewentualnej rozróby, bo to nie o to w tym wszystkim chodziło. - Acz, jak mówiłem wcześniej - najwidoczniej Gryfonka ma dość solidne plecy. - skrzywił się widocznie. - Jest siostrą Callahana, który ma sławę na całą szkołę, więc pewnie inni będą za nią stali murem nie głównie dlatego, bo za nią przepadają, tylko dlatego, bo wypada. - był ostrożny wobec ludzi i działań, może nawet powinien na aurora pójść. Ale nie, uznał, że bycie asystentem jest równie dobre, co raczej nie spekulowało niczego dobrego. - Żadne rozwiązanie nie jest dobre i tak naprawdę trudno znaleźć złoty środek. - podmuch powietrza wydostał się z jego nozdrzy, gdy sam nie wiedział jeszcze, jak do tego całego tematu podejść. Pozwolił zatem na to, by Julia dokładnie obejrzała jego oczy. Pokryte bielmem, nie wnosiły niczego dobrego, a sam niespecjalnie czuł się na siłach, by chodzić bez wzroku po całym Hogwarcie. No i też, nie chciał niepokoić Maximiliana, jako że ostatnio miał do czynienia z samymi, dość nieprzyjemnymi sytuacjami. Nie wiedział, na ile ten efekt pozostanie, w związku z czym nie myślał aż nadto; zresztą, zależało mu przede wszystkim na tym, by ten efekt przeminął. - No tak, jadłem takie ciastko, pozostawiałem różnokolorowe ślady, ale jestem ślepy, a nie mienię się barwami na lewo i prawo... - pokręcił własną głową, nadal widząc tylko i wyłącznie ciemność, która ogarniała jego narząd wzroku. Idealnie, perfekcyjnie, był z tego wielce zadowolony - co zresztą pokazywał, siedząc cicho przez bardzo krótki moment. - Irytek mnie unika od momentu, jak pokazałem mu działanie krzyża Dilys, więc nie podejrzewam, aby chciał ryzykować. - choć nie było to do końca niemożliwe; duszek mógł przecież uznać, że to jest idealny moment do posłania cichej zemsty w jego kierunku. - Jedyna sztuka, jaką uznaję, to sztuka wpierdzielania się w kłopoty. - zaśmiał się lekko w tym przypadku, by następnie wsłuchać się w tłumaczenia w sprawie rysunków. - Jeszcze długa droga, ale jest ona opłacalna, uwierz mi. - uśmiechnął się pod nosem, gdy białe tęczówki, prawie zlewające się z tęczówkami, były badane przez Julię. Nie odczuwał tego błysku światła, choć po świście różdżką podejrzewał, iż powinien, w związku z czym skrzywił się niezadowolony. - Jeszcze nie miałem okazji go spotkać. Julia, są podobni do siebie? - postanowił odgarnąć temat na jakieś bezpieczniejsze tory, wszak wiedział, że dziewczynka nie mogła za bardzo myśleć i się obwiniać. I tak siedział, i czekał, i nie wiedział, na czym się to skończy, choć włosy i tęczówki bardzo powoli zaczęły przybierać zgoła inne barwy, których kompletnie się nie spodziewał. Jeszcze nie widział, aczkolwiek zmiany te były zauważalne dla przedstawicielek domu Roweny Ravenclaw. - To co teraz będzie? - westchnął ciężej, nie wiedząc, gdzie skierować jeszcze szwankujący wzrok.
Wcale się nie zdziwiła, kiedy Felek zaczął przekonywać poszkodowaną dziewczynkę, że zamiast bić od razu w szczepionkę, powinna szukać innych sposobów załagodzenia sytuacji. W całym tym zgromadzeniu chłopak stanowił bowiem pierwiastek puchoński, a wychowankowie tego domu należeli, w ogromnym rzecz jasna uproszczeniu, do pacyfistów o łagodnym usposobieniu. I po prawdzie, to właśnie Lowell miał rację. Przynajmniej w teorii. Felek bowiem nigdy nie był jedenastolatką, drobną i wygadaną, która musiała sobie jakoś radzić w nowym środowisku, gdzie za zwrócenie uwagi, można oberwać w twarz od jakiejś narwanej Gryfonki. Brooks doskonale znała to poczucie bezradności i niesprawiedliwości, które towarzyszyło teraz Jennie. Sama przechodziła przez to samo i nauczyła się sobie radzić. Teraz nadszedł czas na dziewczynkę, aby przeszła tę przyspieszoną szkołę życia, bogatsza o doświadczenia starszej koleżanki.
- A tam, dupa – skwitowała lekko słowa Felka. – Jak ktoś cię zaatakuje, masz OBOWIĄZEK się bronić. Zwłaszcza gdy atakuje Cię jakikolwiek Callahan. Oni są niereformowalni i nie przemawia do nich siła argumentów, a argument siły. A to, że inni wezmą jej stronę, a nie twoją? Nie przejmuj się innymi. Jak powiedziałam, to kwestia szacunku do samej siebie. Nawet złamany nos nie boli tak bardzo, jak poczucie wstydu, kiedy spoglądasz na swoje odbicie w lustrze. Następnym razem celuj z całej siły w mostek albo krocze. Jak uderzysz szybko i mocno, będzie po walce, zanim ta się zacznie – poradziła młodej Krukonce. Co prawda, ktoś mógłby uznać, że takie nieczyste ciosy nie przystoją podczas pojedynku, ale akurat dumna reprezentantka Soton wyznawała prostą filozofię, że lepiej brzydko wygrać, niż pięknie przegrać.
Kiedy sprawa czy warto i dlaczego warto bić Callahanów została wyjaśniona, mogła się zająć Felkiem. Chłopak faktycznie jadł ciastko, ale objawy miał ponoć inne, przynajmniej do czasu. Nie widziała jednak innej możliwości. Nikt nie ślepnie ot tak, bo akurat spojrzał na rysunek 11-latki. Przybliżyła więc zapaloną różdżkę jeszcze bliżej oraz jeszcze bliżej się przysunęła, jakby chciała dojrzeć to, co kryje się za bielmem. I kiedy tak wodziła magicznym patykiem przed oczami chłopaka, pod bielą, skrywającą jego wzrok, powoli i gęsto przemieszczało się coś, co wyglądało jak plamy po benzynie.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Felek. Wizualnie to wygląda w ten sposób, że gdy przesuwam zapaloną różdżką, to za światłem podążają kolorowe tłuste plamki, przemieszczające się pod bielmem. Wyglądają podobnie do plam z mugolską benzyną na powierzchni kałuży. Nie sądzę, żebyś miał styczność z benzyną w Hogwarcie, więc wydaje mi się, że może mieć związek z tym ciastkiem. Spróbujmy może jednej rzeczy – zaproponowała, po czym wyciągnęła z kosmetyczki w plecaku niewielką buteleczkę kropli do oczu. – Staraj się nie mrugać jak najdłużej. Zakroplę ci teraz oczy i zobaczę, jak reaguje twoja tęczówka. A może przy okazji uda mi się wypłukać to, co masz na powierzchni gałki.
I kiedy chłopak wyraził na to zgodę, zajęła się jego spojrzeniem, czekając na efekty.
Jenna Hastings
Rok Nauki : III
Wiek : 14
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 155
C. szczególne : Piegi; jasne, przenikliwe oczy; spojrzenie zbyt poważne jak na jej wiek.
Jenna słuchała, czując się kompletnie inaczej, niż się czuła rano. Teraz miała całkowite wsparcie i czuła, że ludzie są po jej stronie. To było takie odmienne! Takie przyjemne! Aż poczuła miłe ciepło w środku. Przez moment było jej naprawdę dobrze i czuła zadowolenie, ale potem zaczął ją męczyć pewien niepokój. A co, jeśli faktycznie nie była bez winy, a teraz z jej powodu dwie wspaniałe osoby nastawiły się zbyt negatywnie względem osoby, która nie mogła się obronić i opowiedzieć swojej wersji? A może się myliła? Może faktycznie była zbyt obcesowa i w pełni zasłużyła na ten cios? Nie. Na złamanie nosa nie zasłużyła, nie ważne co by powiedziała. Łamanie nosa było przesadą pod każdym względem. Ale dopiero teraz zaczęło do niej docierać to, o czym mówiła profesor Brandon. "Nie jesteś całkowicie bez winy, jeśli ją do takiego zachowania sprowokowałaś." No i teraz o to się rozchodziło. Sprowokowała ją? Czy to w ogóle było prowokujące? Jak miała to rozstrzygnąć? Nie miała pojęcia. - Oni nie stali za nią tak... aktywnie. Poza jednym Puchonem. - wyjaśniła Felinusowi. - To taka bardziej... No, to się czuje, jak inni patrzą. I myślę, że nie chodzi o to, co wypada, tylko o to, że Ruth jest bardziej... lubiana. Ludzie ją lubią, bo jest taka pełna energii. Ja nie jestem. Ton jej głosu nie wskazywał bynajmniej na to, że cierpiała z tego powodu. Jenna uważała się za jednostkę lepszą, poważniejszą, bardziej logiczną i sensowną. Nie zależało jej na popularności, wystarczyło, że miała Christiana, a w każdym razie sama tak twierdziła. Teraz starała się zrozumieć, na czym polegało sedno całej tej sytuacji. W jej głowie zaczęła kiełkować pewna koncepcja. Musiała pokonać Ruth jej własną bronią - przemocą. Jeśli pokaże, że jest dostatecznie potężna i uzdolniona, to inne dzieci będą czuły przynajmniej respekt. Może nawet jakąś dozę szacunku albo podziwu? To były przyjemne myśli. No i mogło się jej udać! Jeśli tylko się nauczy jak zareagować, znajdzie odpowiednie zaklęcie i wykorzysta je mądrze... Czemu nie? - Poradzę sobie z nią. - powiedziała niespodziewanie, z jakąś zaciętością w oczach. Jakieś iskierki błądziły w jej błękitnych, jasnych oczach. Czy to był dobry znak? Cóż. Na dwoje Morgana wróżyła. Dziewczynka już zdecydowała. Julia zarysowała jej wyraźną ścieżkę. "Jak uderzysz szybko i mocno, będzie po walce, zanim ta się zacznie." Dokładnie tak było z nią i Ruth. Jenna nie zdążyła się zorientować, że zaczęła się bójka, a już było po wszystkim. Spojrzała na Brooks z wyraźnym szacunkiem i czymś na kształt podziwu. To była silna babka. Jenna chciała być równie pewna siebie, co kapitan Krukonów. Z kolei w Felinusie widziała kogoś na kształt Christiana. Opiekuńczy, dobry, uważny. - Te ciasteczka chyba były niebezpieczne. - powiedziała Jenn, przyglądając się zabiegom Julii. - Czy to sprawka czarnej magii? Czytałam o niej w podręczniku do obrony, ale nie było zbyt wielu informacji na jej temat. Czy są w Hogwarcie książki o czarnej magii? Jej intencje były czyste, choć dziecko pytające o czarną magię mogło wzbudzić niepokój. Kiedy starsza Krukonka zaczęła oczyszczać oczy Felinusa, dziewczynka zamilkła całkiem, żeby nie przeszkadzać i nie rozpraszać. Czekała w napięciu i odezwała się dopiero chwilę po zakończeniu całego procesu. - Udało się? Widzi pan już? - spytała niemal szeptem.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Drugi dzień w szkole, drugie próby udowodnienia, że nadaje się na to stanowisko. Może wartość merytoryczna, którą przekazywał, była odmienna od tej Julii, ale sam miał swój honor ukryty głęboko pod strukturami skóry. Nie potrzebował udowadniać w świetle cudzych oczu, że potrafi się bronić. Wystarczyło mu w sumie to, że mógł pokazywać to najbliższym, jak również samemu okrywać ich własnymi skrzydłami. Tym razem jednak to on był poszkodowany i wymagał odpowiedniej naprawy, jako że coś postanowiło się zepsuć. Jakby zębatki zaklinowały się w mechanizmie, uniemożliwiając ich dalsza pracę. Niezależnie od tego, co tak naprawdę się wydarzyło, atak w postaci skwaszenia nosa nie był niczym, co usprawiedliwiałoby poczynania Gryfonki. Jakby nie było, przemoc to przemoc. Sam miał z nią do czynienia nagminnie, zbyt często, że o siebie nie dbał, ale nie zamierzał pozwolić na to, by pewne schematy ponownie przewijały się w świetle dziennym, choć w innej postaci. - Tutaj nie chodzi o bycie lubianym. - powiedział, spoglądając na nią, choć wcale jej nie widział. Nadal pozostawała jedna wielka, czarna nicość, z jakiej to nie mógł uciec prostymi rozwiązaniami. Nie wiedział, co dokładnie się dzieje, jak wszyscy inni wyglądają, jak on wygląda - a może to powodowało jakieś wewnętrzne zrezygnowanie. Koniec końców lepiej jest być głuchym, aniżeli nie móc zobaczyć tego, na co składa się rzeczywistość. Sam tak uważał, bo nie chciał czuć się bezużyteczny - nie chciał być bezużyteczny. Choć o innych w tym zakresie tak nie sądził. - Tutaj chodzi o to, by nie zniżać się do poziomu kogoś, kto ci się nie podoba. - wytłumaczył z czystego obowiązku, jak i troski. Podżeganie dziewczynki do popełniania rzeczy, za które mogłaby dostać ujemne punkty, nie było w jego zamiarze. - Ale zastanawia mnie, czemu Callahanowie są... tacy. Nie wszyscy, ale większość. - zachowanie nie wywodziło się znikąd. Zawsze miało swoje podstawy, głęboko zakorzenione i logiczne. Nie wrzucał wszystkich do jednego worka, ale to tak naprawdę wyglądało dla postronnego obserwatora. Mógł marzyć sobie o tym, by wszelkie konflikty zniknęły, ale obecnie i tak czy siak zajmowała się nim Julia. Skrzywił się jedynie wewnętrznie na słowa, które wypowiedziała Jenna, ale przecież nie mógł zmienić w pełni jej toku myślenia, jeżeli to Julia dawała bardziej satysfakcjonujące argumenty. Jakby nie było, może pozostawał asystentem, ale nie wiedział, czy się przyjmie. Pozostawało tylko czekać - choć wiadomo, zwracał uwagę na wszystko, na każdego. Na to, by nikt swoim zachowaniem nie przyczyniał się do powstania kolejnego bólu, kolejnych siniaków, kolejnych obtarć i zdartej skóry. Był opiekuńczy, to prawda - nie bez powodu miał patronusa wilka, który słynie przecież z tego typu rzeczy, a przede wszystkim więzów krwi, traktowania innych jak członków własnego stada. Wiedział mimo to, że nie da rady w pełni sobie z tym poradzić. Musiał obecnie skupić się na własnym powrocie do zdrowia, bo najwidoczniej efekty utrzymywały się długo... aż za długo. - Hmm, ciekawe, nigdy się z tym nie spotkałem... - zamrugał parę razy jeszcze, zanim to nie usłyszał słów Jenny. Wbrew pozorom praktykował czarną magię, ale nie robił tego w celu sprawienia komuś krzywdy - prędzej po to, by mieć pewność, że w razie konieczności będzie mógł się obronić. Ta sztuka pochłonęła za wiele niewinnych dusz, by chciał z niej korzystać na lewo i prawo. - Może kapryśne? Kto wie! - dodał już trochę weselej, kiedy to jednocześnie zgodził się na zakropienie oczu, gdy jeszcze nic nie widział. Jeszcze. Na pytanie poniekąd się zastanowił, ale nic w sumie dziwnego - obrona przed czarną magią, ale czym dokładnie jest ta czarna magia? Dzieci były trzymane pod kloszem, a z czasem podświadomie pragnęły tej wiedzy. Uznał zatem pytanie za naturalne, wręcz mechaniczne, odruchowe - skoro wszystko, co złe, kojarzy się z tą gałęzią, to również to, co spotkało jego, musiało być z tym powiązane. - Bo czarna magia nie bez powodu... jest czarna. Zakazana. - wytłumaczył jej, choć nie podawał konkretnych przykładów. Zamrugał parę razy, gdy kropelki dostały się do oczu. - Z czasem, gdy będziesz potrzebowała paru informacji głównie do egzaminów w ostatnim roku lub na studia, będziesz mogła uzyskać dostęp do Działu Ksiąg Zakazanych. Ale! Nie bez powodu jest on zakazany. To tam mogłabyś je znaleźć, oczywiście za zgodą nauczyciela. - wytłumaczył, bo nie widziało mu się tłumaczyć, dlaczego jedenastoletnie dziecko poprosiło opiekuna domu o zgodę. Serio. Z czasem zaczął coś widzieć. Włosy subtelnie zmieniły barwę na rzucającą się w oczy, bo była ona dosłownie... tęczowa. Najróżniejsze kolory mieniły się na jego kosmykach, nie dając się jakkolwiek ukryć, a również obraz zaczął być jakoś odczuwalny, nie tylko ciemność - choć było to coś, co go zaskoczyło. Każdy aspekt rzeczywistości mienił się w równie intensywnych kolorach, choć jeszcze nie wiedział, co się stało z kędzierzawymi włosami. - Och... ooooch. - powiedział, spoglądając to na Jennę, to na Brooks, w widocznym oczywiście zastanowieniu. Obecnie kapitan drużyny Krukonów mieniła się na piękny, intensywny kolor w postaci niebieskiego, niezwykle podobny do tego chochliczego. Zamrugał parę razy, rozejrzał się, poczuł nadmiar informacji przepływający przez jego umysł. Tak nagle, tak gwałtownie, tak bez zapowiedzi - poniekąd irytujący. - Od kiedy to zmieniłaś się w chochlika kornwalijskiego? Arla byłaby zachwycona, gdyby miała fajkę. - prychnął z widocznym rozbawieniem, przyglądając się pierwszoklasistce, która przypomniała najprawdziwszego Shreka - pod względem odcienia skóry, oczywiście. - Widzę, ale wszystko jest w innych barwach... Co ty mi podałaś? - zapytał się skonfundowany, nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi.