Tuż przy szkolnym teatrze, znajduje się niewielki pokój niegdyś służący za garderobę dla aktorów. To właśnie tutaj osoby występujące na scenie, przebierały się do występów. Także to właśnie tutaj trzymano kostiumy, a także zasiadano przy stolikach z lustrami, poprawiając swoją charakteryzację. Kiedy szkolny teatr podupadł, miejsce to przestało być odwiedzane. Pozostały tu jedynie wieszaki pełne wiekowych, teatralnych kostiumów, czekając na lepsze czasy Hogwarckiego teatru. Z pokoju tego jest także bezpośrednie przejście do teatru, tuż przy jego scenie.
Lyons cierpiała na brak teatru w swoim życiu. Zdecydowanie zbyt dawno nie pojawiała się w tej cudownej skarbnicy przebrań i cudownych strojów, które zdawały się pasować na każdego. Wśród falban, końskich głów, rycerskich hełmów oraz syrenich ogonów pojawiła się ze szkicownikiem pod pachą, rozglądając się prędko po pomieszczeniu. Lubiła garderobę teatralną, jej zapach i natłok kolorów. Dlatego na samym początku wykonała kilka szkiców, bazując na prześlicznych strojach, które kolejno zdejmowała z wieszaków. Powstałby jej z tego niezły komiks, o ile zebrałaby wszystko w logiczną całość. W każdym razie, gdy już, po kilku dobrych kwadransach skrobania ołówkiem po papierze, zaczęła rozglądać się za postacią na dziś, dostrzegła srebrną zbroję, prześliczną, poniszczoną, Z HISTORIĄ. Szybciutko zabrała się za nakładanie kolejnych części stroju, szybko uznając, że trzeba do tego zbyt wiele cierpliwości. Dlatego wyciągnęła rękę przed siebie, zamknęła oczy i obróciła się wokół własnej osi dwa razy, wskazując na inny strój. I tak oto dziś stała się piratem. Trochę zawadzała jej sztuczna papuga, ale dało się żyć. Ze sztucznym hakiem na dłoni ruszyła w stronę wyjścia, aby pozwiedzać szkolne korytarze i trochę postraszyć szczury lądowe, ale wiatry były niepomyślne i z impetem wpadła w jakiegoś bardzo wysokiego wilka morskiego w drzwiach prowadzących na pokład!
Wilk ruszył do skrzydła zachodniego w poszukiwaniu chociaż chwili odpoczynku... Wrócił z wesela ojca, otoczony zewsząd pesymistycznymi myślami. Kto w ogóle wymyślił te słowa małżeńskiej przysięgi? Jak można komukolwiek przysięgać miłość? Uczciwość, wierność, no, to tak. Na pewno są tacy, co potrafią w razie czego wziąć na wstrzymanie i zalecaną przez księży metodą wysublimować popędy w twórczość artystyczną albo wyżyć się w bieganiu i zimnych prysznicach. Uczciwość, lojalność to są rzeczy, nad którymi możesz zapanować, a jeśli nie zapanujesz, może ci ktoś kazać czuć z tego powodu winę. Ale miłość? Nagle, pewnego dnia spotykasz inna kobietę, i okazuje się, że to jest właśnie ta, której szukałeś, całe twoje ciało wyrywa się do niej jak pies na łańcuchu - i co masz z nim zrobić? Nagle, pewnego poranka patrzysz na kobietę w swoim łóżku i uświadamiasz sobie, że od dawna już twoje ciało daje ci sygnały: nie, dość, pomyłka, zawracać! I co na to poradzi przysięga, choćby nie wiem jakimi kapłańskimi klątwami ją składano? W każdą sobotę i niedzielę tysiące par przed tysiącami ołtarzy pokornie powtarza za księdzem te bzdury, nie zdając sobie sprawy, że miłości sobie przysięgać nie można - a po paru latach i tak wszystko im się rozłazi, krzywdzą się nawzajem, nienawidzą, żrą jak pies z kotem, wciągają w to dzieci i nikt się nie zastanowi, że coś jest spieprzone w samym pomyśle. O tak, sam to przeżywał... To on był tym biednym małym ślizgonem, który tyle razy przeżywał rozwody ojca, że nawet zaczynał ignorować coraz to nowe macochy. Nigdy nie ożeni się pod wpływem impulsu, przynajmniej ze względu na przyszłe pokolenie małych, wrednych ślizgonków. W końcu stanął we framudze drzwi i odetchnął z ulgą, a negatywne myśli odeszły jakoby za dotknięciem czarodziejskiej różki. Uwielbiał to miejsce. Nie do końca rozumiał, co takiego kusi go w zimnych kątach garderoby teatralnej, należącej do jakiegoś osiwiałego już aktora w średnim wieku, ale to miejsce miało w sobie coś magicznego. Zapach kolorowych tkanin, obłoki kurzu, który uwidaczniał słońce wyglądające nieśmiało zza obskurnych okiennic. Nie mógł jednak zbyt długo kontemplować ciszy i magii tego miejsca, ponieważ jakaś mała, kolorowa istota, odbiła się od niego z impetem i upadła. Nie mógł jej za bardzo zidentyfikować, ponieważ miała na sobie przebranie pirata. Widział tylko, jak burza jej blond włosów opadła chwilę po niej. - Zboczyłeś z kursu, kapitanie... - Skwitował burkliwie, trochę poirytowany, że ktoś (o całkiem ładnych włosach) niespodziewanie narusza jego przestrzeń osobistą. Zamiast niespodziewanego odbicia się od niego, wolałby niespodziewany seks. Nie oponowałby.
Ała. Biedna papuga spadła ze zgrabnego ramionka Gryfonki, koziołkując chwilę po posadzce i lądując jakiś metr, półtora dalej. Ten fakt średnio przejął Echo, która najprawdopodobniej zbiła sobie kość ogonową (po cóż to cholerstwo się uchowało) i skrzywiła się na krótki moment, aby zaraz spojrzeć do góry, na majtka, który śmiał wejść piratowi w drogę. Z tej perspektywy był jeszcze wyższy niż powinien być majtek. W głowie Echo błysnęła chwilowa myśl, że gdyby miała kolejny raz przebierać się za pirata, powinna znaleźć sobie jakieś koturny, żeby pokazywać innym swój absolut, wielkość i ogólnie wyglądać trochę groźniej. Bo piraci budzili postrach, co nie? Więc Lyons też musiała budzić postrach. Podniosła się szybko, nie narzekając na swój zbity tyłek i wystawiła rękę z hakiem w stronę Wilkiego, marszcząc przy okazji brwi. Arrr, taki groźny pirat. Jeśli Twycross wolałby niespodziewany seks, niestety trafił bardzo źle. Echo była cnotkną, która uparcie odpychała wszelką demoralizację. Fajki, alkohol, te wszystkie dupodajki, ohoho, zbyt nimi gardziła, żeby zniżać się do takiego poziomu. Prychała pogardliwie na podsuwany alkohol i krzywiła się z niesmakiem, kiedy ktoś oferował jej fajkę. Nie wspominając o różnych ziółkach i prochach! Bała się związków, twierdząc, że większość "chłopców" w tej szkole dąży tylko do wydłużenia swojej listy zaliczonych lasek. O, Echo Merope Lyons nie była łatwa. I umiała bawić się bez alkoholu. Tak, tak. Świetny materiał do demoralizacji, nieprawdaż? Z odpowiednim podejściem dało się nią manipulować. - Oddawaj złoto, szczurze - wykrzyknęła bojowo z upartą miną. Gryfońskie odpały, cóż poradzić! Pewnie nie miał złota, ale mógł załapać, że chodzi o wszystko co warte chociażby knuta. Chciała wyciągnąć szablę zza pasa, ale jej ręka szybko wyczuła, że takowej nie posiada. Trochę bieda, ale dało się też grozić hakiem, więc mogła żyć. Pozostawało tylko jedno pytanie! Co to za pirat bez rumu? A Lyons przecież nie piła rumu. Ten trop zbił ją trochę z pantałyku, przez co twarz przybrała wyraz zaciętości, a hak opadł lekko w dół. - Wyskakuj z rumu - dodała, próbując mówić ochryple, ale coś średnio jej to wyszło. Hak znów wycelowała w klatkę piersiową Ślizgona. No całkiem przystojny był ten wilk, ale nie dała się rozproszyć! I musiała w końcu zdecydować, czy był majtkiem, kamratem, wilkiem morskim czy szczurem lądowym. Pewnie wszystko zależało od niego.
Papuga, która sytuowała się na ramieniu Gryfonki, odpadła, jakoby była żywa i wolała rozkładać się na podłodze niźli być noszoną na ramieniu dziewczyny. Z perspektywy stojącego nad nią ślizgona, Echo była wyjątkowo malutka. I jakaś taka... pocieszna. Podniosła się niezdarnie i wyciągnęła w stronę Wilkiego hak, chyba... Próbując wyglądać groźnie. Gdy dziewczyna nazwała Wilka szczurem, ten w pierwszym odruchu zmarszczył brwi i uśmiechnął się z politowaniem, zastanawiając się, czy ona na gacie merlina uciekła ze Św. Munga. Po chwili jednak, widząc jej upartą minę, wstąpiło w niego coś niespodziewanego. - Nie oddamy złota. Kto żyw, giń za nie. - Burknął w odpowiedzi, cedząc każde słowo. Uśmiechnął się zarówno wyzywająco jak i łobuzersko, po czym pomachał do drzwi, jakby dawał znak swoim pobratymcom, aby wbili, obrabowali i gwałcili wszystko co jest dostępne w pomieszczeniu. Gdy jednak kazała mu wyskoczyć z rumu, uuuu... stanowczo przesadziła. - Wyskoczę z rumu, jeżeli wyskoczysz z majtek. - Rzekł podwyższając nienaturalnie głos, w ten sposób, że brzmiał archaicznie i podniośle. Uniósł dumnie podbródek tak wysoko, że dziewczyna, która sięgała do jego ramion, mogła dostrzegać jedynie czubek nosa. Ta jednak wciąż trzymała hak przed jego piersią, jakby chciała mu nim grozić. Gdy więc go nie odłożyła, spojrzał jej wyzywająco w oczy. Stwierdził również, że ma wyjątkowo ładne i regularne rysy twarzy. Zamrugał gwałtownie, nie mogąc uwierzyć w ten fenomen. Ma pewność, że dziewczyna jest z Hufflepuffu, bo tylko tam uczęszczają Ci najdziwniejsi i z najbardziej zrytą banią, aczkolwiek jest zbyt ładna na Hufflepuff... Cóż, wyjątki potwierdzają regułę. Ślizgon dostrzegł kapelusz rodem z dzikiego zachodu, jednym szybkim ruchem podniósł go z podłogi i założył na swoją rozczochraną czuprynę. - Gdzież moje maniery, szeryfie. - Rzekł. Jego aksamitny, niski tembr głosu, zdradzał, że niewiele zostało w nim po wcześniejszym, nieokiełznanym piracie. - Mów mi Wilk. Przybywam z prerii w Ameryce Północnej. Czy nie będę niepokoił mieszkańców, pojąc moje konie i konie moich towarzyszy przy tutejszej studnii? - Spytał, powoli grzecznościowo zdejmując i zakładając z powrotem kapelusz. Musiał przyznać, że dziewczyna była bardzo intrygująca. Nie dość, że ładna, to jeszcze intrygująca. Gdyby nie to, że poznał ją w takich okolicznościach, nigdy by nie stwierdził, że jest puchonką. Puchonki są zwyczajne. Nie mają w oczach tego tajemniczego błysku nieprzewidywalności. Kto wie, jaką maskę dziewczyna założy na następne kilka sekund?
Gdyby Wilkie podzielił się z Gryfonką swoimi spostrzeżeniami, traktującymi o pocieszności, zapewne musiałby zmierzyć się z wielce pogardliwym prychnięciem, oznaczającym jawną niezgodę. Już miała przewracać oczami i wzdychać zrezygnowana, kiedy dostrzegła ten uśmiech, ale cóż, wytrzymała sekundę dłużej i najwyraźniej było warto, bo trafiła na człowieka, który wyjątkowo wiedział co robić. Jeśli nie oddadzą złota polubownie, trzeba będzie się z nimi rozprawić! Lyons już nie przejmowała się brakiem szabli, po prostu wyciągnęła zza pazuchy różdżkę, która miała udawać stal i wywinęła nią zjawiskowego młynka, uginając kolano lewej nogi, a prawą ustawiając z tyłu. Uśmiechnęła się groźnie (przynajmniej jej zdaniem) i nawet nie dała po sobie poznać zmieszania, kiedy usłyszała kolejne słowa Ślizgona. Okręciła się wokół własnej osi, wystawiając swój hak, który znalazł się zaledwie dwa milimetry od torsu Twycrossa. Szczegół, że musiała sporo podnieść ramię! Szabla dzierżona w drugiej ręce była w gotowości. Hak był jedynie ostrzeżeniem! Ale cóż to, wywinął się i zabrał z ziemi kapelusz, zupełnie wybijając Echo z rytmu. Do swojej spontaniczności była tak przyzwyczajona, że nawet nie zwracała na nią uwagi, w zasadzie nie dziwiła tą cechą innych. Po prostu przylgnęło to do niej i stało się nieodłączną częścią wizerunku. Ale, na Merlina, nieczęsto trafiali się tacy uczniowie (w tym przypadku nawet studenci, uhuhu), którzy mieli ochotę na podjęcie jej specyficznych zabaw. Nie żeby specjalnie ją to ruszało, ale zazwyczaj kończyła wzgardzona albo wyśmiana. Oczywiście nie licząc super Ulci, z którą dało się dogadać po ludzku. Także Twycross zebrał sobie pierwsze punkty. I był przystojny, ale to na szczęście jej nie rozpraszało! Rezolutnie zmieniła pozę, wkładając kciuki w fałdy materiału pirackiego stroju i zmieniając minę, która, mimo zadartej głowy, wskazywała na pewność siebie i upór. Szeryf nie mógł ufać każdemu, dlatego nie mogła pozwolić przyjezdnemu na panoszenie się w miasteczku. Takich typków trzeba było pilnować! - Będę mieć na ciebie oko - powiedziała stanowczo, mrużąc oczy i mierząc Wilkiego władczym wzrokiem. He, ktoś tu porządku pilnować musi! - Szeryf Echo - przedstawiła się, spokojnym gestem poprawiając wyimaginowany kapelusz. -Witaj w naszym miasteczku, wasze konie na pewno potrzebują odpoczynku, więc za... - mówiła, nie tracąc swojej pozy szeryfa, urywając nagle i odciągając wzrok w lewo. - Strzelanina - powiedziała ponuro z przymrużonymi oczami. Nie przepadała za westernami, ale kiedyś obejrzała kilka z tatą!
Wilk nigdy nie przypuszczał, że mógłby zachowywać się w tak absurdalny sposób. Nawet gdy ostatnio zjarał się kończyną z Winterfell, zachowywał się dojrzalej. Wilk poczuł więc swoistą nirwanę spontaniczności, gdy podjął zabawę Echo. Któż mógłby przypuścić, że Twycross ściągnie maskę prostackiego, szczeniackiego ślizgona i stanie się swoistym abnegatem, ubiegającym się o pojenie swoich urojonych konii przy tutejszej studni? Już jako dziecko szybko pozbył się takowych zachowań. Przez pewien czas bawienie się wprawionymi w ruch figurkami swoich ulubionych zawodników quidditcha sprawiało mu wielką przyjemność i przypływ dumy, gdy wytypowany przez niego zawodnik wygrywał wyścig czy złapał miniaturowego znicza. Jednakże już jako ośmioletnie dziecko wolał godzinami wymykać się z domu i ćwiczyć w pobliskim lesie jazdę, czując podmuch lodowatego wiatru na policzkach, niźli zabawę. Do teraz miotła jest jego zaraz po seksie ulubionym sposobem do wyrwania się z ponurej rzeczywistości. Gdy gryfonka wywołała strzelaninę, wyrwała go akurat z osłupienia i rozmyślań na temat swojego dzieciństwa, które pomimo tego, że nie było zbyt beztroskie, starał się zapamiętać jak najlepiej. Poczuł się skonfundowany. Spojrzał na nią z uniesioną lekko lewą brwią i oddalił się o kilka kroków, aby przysiąść na ławce, nad którą wisiały stroje, pokryte kurzem i pachnące przygodą. Przez chwilę poczuł się ambiwalentny wobec ich zachowania, jednakże po krótkiej chwili ogarnął go przypływ zażenowania. Jego twarz wykrzywiła się w okropny grymas. Gdyby ktoś prócz tej gryfonki to usłyszał? Odetchnął głęboko i schował twarz w dłonie. Echo pozwoliła mu chociaż przez chwilę wyrwać się z natłoku negatywnych myśli, które bez przerwy barykadowały w nim radość czy chociażby szczery uśmiech. - Zawsze masz takiego banana? - Zapytał cicho, nawiązując do uśmiechu, który bez przerwy widniał na jej twarzy. Nie zapytał o to złośliwie czy uszczypliwie, ale autentycznie chciał się dowiedzieć, jak to się dzieje, że ta śliczna gryfonka zawsze tak promienieje.
Nawet sama Echo dziwiła się, kiedy ktoś przyłączał się do jej wymyślnych zabaw. Wiedziała, że uchodzi za dziecinną. W wieku prawie osiemnastu lat powinna być bardziej poważna i interesować się ciekawszymi sprawami. Przebieranki w garderobie teatralnej zdecydowanie nie były dobrane proporcjonalnie do jej wieku. Jednak w ten sposób broniła się przed tym, czego się bała, sprzeciwiała demoralizacji i generalnej destrukcji, do której dążyli wszyscy wokół. To był jej bunt, ukryty w działaniach. Była dojrzała na swój sposób. Nie miała jednak zamiaru chodzić struta i patrzeć na wszystkich spode łba, narzekając na ciężkie życie. Być może nie doświadczyło jej jeszcze wystarczająco. Może przeżyła zbyt mało zawodów i nie przebrnęła przez wystarczającą ilość porażek. Rozczarowania zdawały się trzymać od niej z daleka. Odsuwała je sama, za pomocą muru, odgradzającego od alkoholu i spontanicznego seksu. Wierzyła w miłość, dlatego broniła się. I trzeba przyznać, że wychodziło jej to całkiem nieźle. Nie spochmurniała, kiedy przybysz zrezygnował z gry. Obserwowała go przez chwilę, zastanawiając się, czy lepiej usiąść obok, czy zająć się zupełnie inną czynnością. W końcu, zaraz po usłyszanym pytaniu, zdecydowała się na rzecz najbardziej naturalną, jaką mogła zrobić. Usiadła na podłodze i umieściła swój szkicownik na kolanie, zaczynając skrobać kowboja Wilka. Nie mógł zobaczyć swojej podobizny z takiej odległości i pod takim kątem. Pytanie konsekwentnie zignorowała, bo nie spodobał jej się grymas, który dostrzegła na twarzy Twycrossa. - Nie musisz tu być, jeśli coś ci nie pasuje - rzuciła, udając trochę fochniętą. Wiedziała, że usłyszy udawany ton, nawet specjalnie go nie kreowała. - Uśmiech to dobra broń - rzekła, zmieniając głos i stylizując się na mędrca ze wschodu. Chyba ze wschodu. Nie można było fochać się zbyt długo, bo chandra lubiła dopadać szybko i efektownie. Do tego bywała zaraźliwa. - Ogólnie nie musisz się martwić, rzadko kiedy ktokolwiek tu przychodzi, nie zobaczą cię w roli pirata czy coś - mruknęła, dorysowując kowbojowi papugę. - Skoro wycofałeś się z gry, daję ci świetną możliwość oceny jakości usług - dodała, z typowym dla siebie żartobliwym tonem, w swoim własnym, dziwnym poczuciu humoru. - Tudzież możesz mi wypomnieć, jaka jestem dziecinna - wyjaśniła lekko, kończąc kolejny, szybki rysunek. Nauczyła się już, że niektórzy czasem potrzebują się wyżyć, żeby im ulżyło. Ofiarna Lyons gwarantowała całkowitą zlewkę krytyki, także świetny moment na wyładowanie, polecamy serdecznie.
Wilk zauważył, że fochnięcie Echo jest wymuszone i w kąciku jego ust pojawił się delikatny, łobuzerski uśmieszek. Na podobny komentarz w zwykły, szary dzień, przebywając w towarzystwie zwykłego, szarego krukona czy gryfona, jego reakcja nie byłaby zbyt ciekawa. Jednakże będąc z Echo, Wilkowi nawet nie wpadło do głowy, że mógłby zachować się nieprzyjemnie. Twycross dobrze kojarzył gryfonkę. Trudno jednak nie kojarzyć kogoś o tak ślicznej kaskadzie włosów, opadających z każdym krokiem na ramiona, o tak gęstej kurtynie kruczoczarnych rzęs i tak smukłej sylwetce. Dziewczyna nie poddała się ogólnemu zdemoralizowaniu większości uczniów, co sprawiało, że była jednak wyjątkową jednostką. Wilk raczej lubił bawić się w promiskuizm i nie przywiązywał się do dziewczyn z którymi spędzał noce. Przez moment, dla każdej był najlepszym, angielskim gentelmanem, gdy jednak dostawał czego chciał, jego "szacunek" ulatywał wraz z zamknięciem drzwi w miejscu, w którym po wszystkim żegnał się z dziewczyną. Stanowczym, świadomym i bezwzględnym szacunkiem, obdarzał tylko SMS i Szafira. Mimo tego, że do końca nie znał gryfonki, to już na starcie wiedział, że przebywa własnie z kimś wartościowym i innym. Innym w dobrym tego słowa znaczenu. - Byłem tutaj pierwszy. - Burknął udając obruszenie i spoglądając na nią z konspiracyjnym uśmiechem na ustach. Co prawda jego komentarz nie był zgodny z prawdą, ale lubił być kontrowersyjny i wytrącać ludzi z równowagi. Nie ma większej przyjemności dla tych, co w nich płynie ślizgońska krew! - Nie dbam o to... - Dodał trochę zażenowany, znów niezgodnie z prawdą. Oj, toż to kłamczuszek. Podniósł na nią roztargniony wzrok i dostrzegł, że dziewczyna coś szkicuje i poczuł wyraźnie zainteresowanie, cóż dziewczyna tworzy. Nie chciał jednak być natrętny, poza tym wyczerpał już roczny limit spontaniczności, więc po prostu dusił w sobie ciekawość, mając nadzieję, że ta nie podniesie wzroku i nie dostrzeże tego, że ten lampi się na nią jak porąbany. Nie można jednak zaprzeczyć, że poukładana i wartościowa Lyons bardzo fascynowała Wilka. Gdy się odezwała ocknął się gwałtownie z rozmyślań. - Owszem, jesteś dziecinna. - Potwierdził, spoglądając na nią z delikatnym uśmiechem i zmrużonymi oczami, otoczonymi pierwszymi zmarszczkami mimicznymi. - To chyba dobry sposób, żeby zachować godność i uśmiech, w tej upadłym dla jakichkolwiek głębszych wartości miejscu. - Skomentował cicho, a jego twarz przybrała poważny wyraz. Nie mógł oderwać wzroku od zapracowanej nad swoim szkicem, ślicznej Lyons.
Echo natomiast nigdy nie ufała nikomu spotkanemu po raz pierwszy. Nie było to zbyt widoczne pod przykrywką optymizmu i natłoku cech charakterystycznych, czających się w jej osobie. Nie skupiała się też wybitnie na braku zaufania; choć nie okazywała dystansu, czuła go i starała się utrzymywać. We właściwy dla siebie sposób, czyli w każdym momencie była gotowa wyskoczyć z czymś niespodziewanym i niepodobnym do przyjacielskiej natury. Czytaj - głupia nie była i wiedziała, że oprócz kwiatuszków na świecie można spotkać chwasty. Dlatego właśnie, automatycznie i zupełnie naturalnie, nie oceniała Twycrossa ani pozytywnie, ani negatywnie, choć dzięki swojemu zachowaniu skłaniał się raczej ku wartościom dodatnim. Odwróciła głowę w stronę Wilka, patrząc na niego i odgarniając loczki z twarzy, żeby móc przyjrzeć się jeszcze lepiej. Zaintrygował ją tym stwierdzeniem. Wiedziała, że blefuje, ale mimo tego postanowiła pociągnąć wątek pierwszeństwa. - Ooo. Mam rozumieć, że podglądałeś? - zapytała, unosząc zadziornie brwi. Wróciła do swojego szkicownika, znów poświęcając mu część swojej uwagi. Tym razem narysowała pirata, czającego się przy drzwiach, zaglądającego do środka. Oczywiście zamiast papugi dostał dwa rewolwery. Nigdy za mało sprzeczności. - Tak, tak, zdecydowanie - przytaknęła, zupełnie przypadkowo wtrącając kpiący ton. Nie zamierzała drwić, tak po prostu wyszło. Nie była wypełniona słodką niewinnością. Czasem na wierzch wypływało trochę sarkazmu, utrzymującego jako-taką równowagę. - Nikt o to nie dba, tak w sumie - dodała, już żartobliwie. Na ogół nie było aż tak źle i chyba nie była aż takim dziwadłem, żeby znajomi musieli się jej wstydzić. Chyba że wielkim powodem do wstydu było odmówienie przyjęcia kufla okropnego piwa. Tak przy okazji, słowa poukładana i Echo znajdowały się na skrajach wielkiej przepaści. Dziewczyna rzadko wykazywała zdolności do planowania lub działania zgodnie z listą. Wolała robić wszystko spontanicznie. Wysłuchała spokojnie tego, co powiedział później. Ładnie powiedział, bardzo prawdziwie. Budząc czujność, za bardzo zauważając mur. - Owszem - potwierdziła z udawaną dumą. - Możesz kontynuować, zezwalam - dodała, czekając aż dopowie coś jeszcze. Chętnie sobie posłucha!
Z racji tego, że Margo ostatnio dość często znajdowała pomieszczenia pełne książek, o których wcześniej nie miała pojęcia, postanowiła to wykorzystać. Wróciła do podziemi, gdzie razem z Bridget znalazły tajemne przejście do Miodowego Królestwa, o którym wspomniała im Clara i przejrzała ogromny regał do końca, natrafiając w końcu na księgę zaklęć, której potrzebowała. Kupiła sobie taką samą podczas wakacji i wtedy zaczęła ćwiczyć pewien czar, ale z racji tego, że ją zgubiła – albo po prostu z roztargnienia zostawiła w jakiejś kawiarni – musiała zaprzestać ćwiczeń. A teraz, dzięki spacerowi z najlepszą przyjaciółką, mogła powrócić do ułatwienia sobie komunikacji z innymi ludźmi. Ukryła się w starej garderobie, co do której miała pewność, że nikt jej w niej nie zastanie, a tym bardziej nie ujrzy jej ewentualnej porażki. Zakłócenia coraz mocniej dawały jej w kość, więc wolała nie ryzykować nauki wśród ludzi. Weszła pomiędzy wieszaki ze starymi sukniami i usiadła po turecku na podłodze, otwierając przed sobą książkę. Przewertowała ją szybko, docierając do odpowiedniej strony, na której znajdowała się instrukcja do Scribo. Sięgnęła po różdżkę i – zgodnie z instrukcją – skupiła się na słowach, które chciała zapisać w powietrzu, jednocześnie próbując wymówić w myślach zaklęcie. Pewnie dla osób z działającym aparatem mowy nauka była o wiele skuteczniejsza, ale w przypadku Margo wymagała o wiele więcej wysiłku. A może powinna najpierw spróbować samej nazwy zaklęcia? Skupiła się z całych sił na łacińskim określeniu pisania, jednocześnie wykonując odpowiedni ruch różdżką. Jednak nic się nie działo. Przejrzała jeszcze raz rozdział, czytając go ze zrozumieniem i szukając wskazówek, które mogła przeoczyć. Najwyraźniej nie powinna tak bardzo machać różdżką, bo litery rozleciałyby się, tworząc coś zupełnie innego, niż zamierzała. Autor podręcznika twierdził, że powinny być to zgrabne, delikatne ruchy niczym podczas pisania własnym piórem. Nie żeby większość uczniów bazgroliła... Na szczęście wiecznie nierozczytywana i nierozumiana Margo nauczyła się kaligrafii, by nie mieć więcej tych problemów. A to nieszczęsne zaklęcie wymagało nauki pisania na nowo, co przyjęła niezbyt szczęśliwie. Zamknęła na chwilę oczy, odetchnęła i przesunęła się tak, by patrzeć na stare suknie. Na ich tle byłoby jej o wiele łatwiej pisać, niż patrząc w dal na przeciwległą ścianę. To trochę tak, jakby miała przed sobą pergamin lub swój własny notatnik. Patrząc na stroje i powstrzymując ochotę, by je przymierzyć, wyciągnęła przed siebie różdżkę i skupiła się na tym, aby po raz kolejny spróbować zaklęcia. Im częściej ćwiczyła, tym większe szanse, że mogła je opanować jeszcze w tym roku szkolnym i przestać marnować papier na swoje wypowiedzi. O ile nagle nie okazałoby się, że ludzie zaczęliby w powietrzu widzieć japońskie albo arabskie wyrażenia, zamiast angielskiego. Zaczęła kreślić w powietrzu znaki, jednak coś poszło nie tak i zamiast zawisnąć nad nią, litery wypaliły się na sukniach. Przerażona obserwowała, jak wielkie Scribo dymi na zakurzonych materiałach, z których wyleciały, zapewne równie zlęknione, mole. Cofnęła się nieco od strojów, podpierając przy tym rękami na podłodze, zanim dotarło do niej, że przecież potrafiła to naprawić. Rzuciła szybkie Reparo, które w przeciwieństwie do poprzedniego zaklęcia udało jej się od razu i zgarnęła swoje rzeczy, by się zmyć. Już dawno się tak nie bała, nawet podczas całogodzinnej lewitacji podczas eliksirów. Co, gdyby wywołała pożar?
one-shot naukowy, więc zt
Kostki na zakłócenia: Scribo: I próba – 5, II próba – 1; Reparo: 4
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Próba próbą, ale Ezra nie mógł się doczekać, kiedy w końcu Donna wypuści ich z sali. Jak Krukon kochał teatr i naprawdę tym żył, tak czasami nadchodził pewien przesyt tematu. Clarke był otoczony zagadnieniami aktorskimi ze wszystkich stron i im dalej w to brnął, tym większą potrzebę złapania oddechu odczuwał. Personifikacji takiego oddechu z nadzieją upatrywał w @Bridget Hudson, do której smukłej sylwetki nieustannie wracał wzrokiem podczas próby. Scena nie była może jej naturalnym środowiskiem, ale tym większe wrażenie Puchonka na nim zrobiła, kiedy tak bezproblemowo udźwignęła ciężar improwizacji, do której została wciągnięta przez niego w dosyć bezczelny sposób. Oglądanie jej sprawiało mu przyjemność i musiał naprawdę się pilnować, aby w pewnym momencie nie wyjść z roli i po prostu nie stać z głupim uśmiechem. W końcu jednak byli wolni. I pomimo wysiłku włożonego w próbę, wciąż pełni energii (przynajmniej on, ale wierzył, że w razie potrzeby będzie potrafił pobudzić w Bridget jakąś iskierkę). Uniósł lekko brew w niemym pytaniu, wskazując jednocześnie na drzwi; była w tym zawarta cała treść przekazu, nie zakłócona jednak żadnym elementem perswazji. Wierzył, że Bridget po prostu za nim podąży... Złudna nadzieja? Nie porywał jej wcale bardzo daleko; tylko do garderoby teatralnej przylegającej do poprzedniej sali. Kiedy zostali sami, wyraziście nonszalancka mimika Ezry osłabła, ustępując miejsca naturalniejszym emocjom - odrobinie przemęczenia, melancholijnego spokoju, które jednak przykryte były niemal czułym zainteresowaniem Puchonką. - Bridget Hudson, chcesz mi się pochwalić, co cię skłoniło do zgłoszenia się na spektakl? Bo na moje oko Vivien powinna zacząć się przejmować, że pani Monteki skradnie swoją urodą więcej uwagi niż Julia. - Mrugnął do niej żartobliwie, niespiesznie przechadzając się po garderobie i chłonąc wzrokiem różnorodność kostiumów. Dla Clarke'a była to prawdziwa skarbnica. -"Ona zawstydza świec jarzących blaski, piękność jej wisi u nocnej opaski, jak drogi klejnot u uszu Etiopa. Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa." - zaczął cytować, a wyraźna miękkość w głosie sygnalizowała, jak dużą sprawia mu to przyjemność. Clarke po prostu płynął z tekstem, nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób mówić. Znał przecież emocje, które chciał przekazać, wystarczyło je jedynie uruchomić, a to w tym towarzystwie przychodziło mu bardzo naturalnie. W końcu w oczy rzuciła mu się zdobna maska, którą wziął w palce i wróciwszy do dziewczyny, przymierzył jej do twarzy. Drugą ręką za to pochwycił jej dłoń, dodając: - "Jeśli dłoń moja, co tę świętość trzyma, bluźni dotknięciem: zuchwalstwo takowe odpokutować usta me gotowe pocałowaniem pobożnym pielgrzyma."
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget nie czuła się jak ryba w wodzie - bardziej jak taka, którą z wody wyjęto. Nie posiadała żadnego doświadczenia scenicznego, więc wciągnięcie do improwizacji było dla niej ziszczeniem jednego z większych koszmarów. Dobrze, że sobie z tym zadaniem poradziła, lecz na pewno nie powiedziałabym, że działo się to "bezproblemowo", bowiem stres, w jakim się znalazła, będzie musiała zbijać przez kolejny tydzień. Walące w klatce piersiowej serce i sparaliżowane strachem mięśnie towarzyszyły jej niemal do samego końca próby, która na szczęście skończyła się bez uszczerbków na zdrowiu, jak i na psychice. Bridget odetchnęła z ulgą, gotowa ruszyć do mieszkania, gdy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Ezry. Garderoba? Clarke z pewnością był warty przesunięcia w czasie gorącej kąpieli. W zasadzie bez większego zastanowienia ruszyła w kierunku drzwi, które jej wskazał, jedynie przed samym wejściem obejrzała się za siebie, czy aby na pewno nikt nie zwraca na nich szczególnej uwagi. Przekręciła za sobą gałkę i odwróciła się, by powitać nieco zmęczonego Ezrę ciepłym uśmiechem, który rozciągnął jej usta. - Och, przestań - powiedziała, machnąwszy ręką. Zaraz później odgarnęła za ucho niesforny kosmyk włosów. - W zasadzie sama nie wiem, czemu się zgłosiłam. Chyba po prostu chciałam spróbować czegoś nowego - dodała jeszcze, wzruszając delikatnie ramionami. Teatr był dla niej czymś nowym, czymś jeszcze nie poznanym, a jednocześnie czymś wyjątkowo zachwalanym. Nic dziwnego, że kiedyś przyszedł moment, w którym postanowiła się przełamać i spróbować. Nie była jednak w stanie rozmyślać nad tematem dłużej, bowiem jej wzrok zaczął podążać za chodzącym po garderobie Ezrze, dokładnie analizując jego kroki i ruchy. Dlaczego on dziś wyglądał tak dobrze? A może sądziła tak tylko przez wzgląd na słowa, które zaczął wypowiadać? Czyżby chciał urządzić jej prywatne przedstawienie, jej mały spektakl, teatr jednego aktora? W oczach Bridget błysnęły iskierki, bowiem znała kwestie, które wypowiadał. Znała je, ba, nawet wiedziała, co szło dalej! Obserwowała go, jak tak szedł i mówił, aż nagle zwrócił się w jej stronę, trzymając w dłoni maskę sceniczną. Przymierzył ją do jej twarzy, a zaraz potem chwycił jej dłoń. Bridget serce podskoczyło do gardła. - "Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni, która nie grzeszy zdrożnym dotykaniem; jest–li ujęcie rąk pocałowaniem, nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni" - powiedziała zaraz po nim, niemalże na jednym wydechu, nie zastanawiając się nawet nad tym, jak wiele i jakie emocje zdołały się zmieścić w tych dwóch zdaniach.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Każdy miał inne predyspozycje; Ezra bardzo doceniał, kiedy ludzie potrafili znaleźć hobby, któremu poświęcali całe serce. Jeszcze bardziej zaś podziwiał tych, którzy mimo świadomości własnych słabości czy braków w danej dziedzinie, potrafili przełamać strach. Doskonale wiedział, że Bridget nie była "scenicznym zwierzęciem"; chyba zbyt często oddawała emocjom kontrolę nad sobą i za bardzo przejmowała się tym, jak zostanie odebrana. Aktorstwo, tym bardziej improwizowane, działało tylko na zasadzie partnerstwa, a maksymalne zawierzenie drugiej osobie nigdy nie było łatwe, już na pewno nie na początku. Dlatego tym większą czuł dumę ze (swojej) dzielnej Puchonki. - Więc niech będzie chwała znudzeniu. Ale jak wrażenia? - zagaił, chcąc poznać opinię Bridget na temat tego, czym on chciał się zajmować na co dzień. W końcu perspektywa się trochę zmieniała. Aczkolwiek prawdziwie odpowiedzieć mogłaby chyba tylko po właściwym przedstawieniu. Teraz tylko ćwiczyli. To było absolutnie nic w porównaniu z premierą. Chyba chciał się przed nią trochę popisać; Ezra generalnie lubił imponować, lubił być oklaskiwany i podziwiany. Był trochę jak paw - i właśnie alegorycznie rozkładał swój piękny i bujny w piórka ogon. Zgubna pewność siebie. Nie spodziewał się zupełnie, że Bridget może znać, że może pociągnąć jego wypowiedź. Zawahał się na moment; ledwie dostrzegalny, odpowiedni na to, aby wydać ciche i lekkie tchnienie zdumionej aprobaty. - Nie mają–ż święci ust tak jak pielgrzymi? - odparł wreszcie, a zaintrygowane spojrzenie zaczepnie okalało twarz Bridget. Była na lepszej pozycji - jej twarz w dużej części była teraz zasłonięta, podczas gdy Ezra wystawiał się w pełni na analizę. I czy ta fascynacja kryjąca się w kącikach oczu była wyłącznie świetnym czuciem roli? Dał jej czas na odpowiedź, nie rejestrując nawet, że kciukiem zaczął kreślić drobniutkie wzorki na delikatnej skórze jej dłoni. - Niechże ich usta czynią to co ręce; moje się modlą, przyjm modły ich, przyjmij. - Nic nie mógł poradzić, że w kolejnej chwili jego wzrok zsunął się niedyskretnie na jej usta, a serce zakołatało jakimś dziwnym rytmem. Miał wrażenie, że z każdą sekundą atmosfera się zagęszczała, a przede wszystkim ogrzewała. Ezra doskonale czuł ciepło dłoni Bridget w swojej ręce, tak samo jak Bridget mogła czuć na policzku ciepło oddechu Ezry, gdy znajdował się tak blisko. Zbyt blisko? Któż mógłby im dać odpowiedź na to pytanie?
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
- Wrażenia? Na razie w porządku. Przyznam, że kiedy pociągnąłeś mnie na scenę, to się zestresowałam, bo nie byłam przygotowana do wejścia w grę, ale chyba jakoś to poszło - odparła, wzruszając delikatnie ramionami. Nie chciała brzmieć ani zbyt pewnie, ani też niepewnie. - Muszę jeszcze sporo poćwiczyć sama albo z kimś do pary i będzie lepiej - stwierdziła. Bridget do aktorstwa miała naprawdę kiepskie predyspozycje, głównie ze względu na fakt, że była bardzo niestabilnym kłębkiem nerwów i silnych emocji. To uczucia kierowały jej czynami, jej myśli i przejawy zdrowego rozsądku bardzo często były zagłuszane przez głośniejsze bicie serca, dyktujące jej to, co było słuszne w jego mniemaniu. Od zawsze, odkąd pamiętała, postępowała wedle instynktów i podszeptów wewnętrznej intuicji, a o ile te dwie rzeczy mogły jej w pewien sposób ułatwić sprawę podczas ćwiczeń w stylu improwizacji, tak nadmierna uczuciowość i brak pewności siebie niezwykle utrudniały jej już samo wyjście na scenę. Bridget musiała bardzo długo walczyć ze sobą, by w ogóle podpisać list skierowany do bibliotekarki. Samo formułowanie zdań przychodziło jej z trudem, a przyjście na próbę wymagało nadludzkiego wysiłku. Cóż taka osoba jak ona miała robić na scenie wśród tych wszystkich aktorów, którzy sztukę kłamania opanowali do perfekcji? Tak, dokładnie, sztukę kłamania - bo czymże innym było aktorstwo, niźli obłudą? Graniczącą z geniuszem umiejętnością przekonania widza, że jest się kimś, kim w rzeczywistości się nie jest? Czegóż wymagało portretowanie postaci własnym ciałem, głosem, gestem, jeśli nie zdolności matactwa? Ezra był wytrawnym łgarzem, wprawionym w swojej sztuce, lecz u niego to, co u Bridget byłoby zaledwie blefem, było prawdziwą fantazją. Sposób, w jaki malował na twarzy każdą jedną emocję, nadając jej indywidualizm i siłę, ukazywał kunszt jego jako młodego artysty. Podobało jej się, że tak stroszył piórka - takiego go lubiła, takiego podziwiała. Nie bez powodu jej wzrok tak często ucieka w jego kierunku, okaz taki jak on zasługiwał na wszelką uwagę, jaką tylko mógł sobie zaskarbić (a u Bridget miał jej aż nadto). Nie bez powodu po prostu przyszła, gdy skinął głową. Teraz to ona była kukiełką jego przedstawienia. Wybrał sobie scenę niemal idealnie, choć prawdopodobnie nieświadomie. Skąd mógł wiedzieć, że Bridget poznała na pamięć połowę skryptu, a sceny prowadzące do pocałunku zdecydowanie się w nią wliczały? Zabrnęła w swoich fantazjach na tyle daleko, że bezwstydnie przed samą sobą wizualizowała sobie ich samych jako parę w owych scenach. Nawet w najśmielszych z tych marzeń nie sądziła, że tak szybko jej pragnienia mogły się ziścić. Że w ogóle by do tego doszło. Sama już nie wiedziała, czy czuła na ciele ciepło bijące z jej wnętrza wskutek z nagła pojawiającego się wstydu (i podniecenia?), czy też było to ciepło jego ciała, które znalazło się tak blisko niej. Dobrze, że częściowo zakrył jej twarz, może jego uwadze ujdą rumiane policzki, rozgrzane niemalże do czerwoności za sprawą jego oddechu i brzmienia słów, które wypowiadał. Różowe, pełne wargi trzymała lekko rozchylone. W jej oczach błyszczały iskierki i tylko ślepiec nie dostrzegłby cienia uwielbienia, który przez nie przebiegł. Widziała, gdzie spojrzał. - Niewzruszonymi pozostają święci, choć gwoli modłów niewzbronne ich chęci - wypowiedziała już niemal szeptem. Przecież był tak blisko, na pewno usłyszy każde słowo. A w głowie dudniły hasła: grzech, pocałunek. Lecz czy byłby to grzech?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- Przepraszam za to, moja śliczna. Nie pomyślałem - przyznał się szczerze, pocierając kark. To nie był pierwszy raz, kiedy Clarke w ferworze własnych emocji, wciągał za sobą bliskich w centrum wydarzeń, zapominając, że nie wszyscy lubili być wrzucani na głęboką wodę. - Poćwiczymy - zapewnił ją błyskawicznie, kiedy jeszcze jej własne słowa nie zdarzyły wybrzmieć w niewielkim pomieszczeniu. Był zbyt oczywisty... Przygryzł wargę, tę przechadzkę po garderobie wykorzystując również do opanowania własnych emocji. Miała rację, że był oszustem, na takiego zresztą został wychowany - zbyt szybko został wystawiony na obdzierającą z dzieciństwa rzeczywistość i zbyt szybko musiał nauczyć się, że obłuda jest podstawą całego świata. Ojciec podarował mu w istocie wielki prezent, który jednocześnie mógł być zły i dobry, ale Ezra wierzył, że właściwie go wykorzystał. W jego umiejętności zniekształcania prawdy wplecione było plastyczne piękno i artyzm, pasja i wysiłek. I Ezra o tym wiedział, nie był fałszywie skromny, ale nie promieniował też arogancją. Płynęła z niego czysta siła, ponieważ wykonując ten zawód czuł się szczęśliwi. A jego widzowie mogli z tego czerpać. A mimo to wciąż był zbyt oczywisty. W końcu każdy miał swoje veritaserum. Być może pierwszoplanową rolę odgrywało tu niebywałe szczęście Ezry. Nie mógł przewidzieć, jak potoczy się to spotkanie i czy zuchwałym gestem nie spłoszy Puchonki. Sceriusz pisał się jednak sam, a jemu trzeba było tylko za nim podążać. Byli sobą tak pochłonięci, że prawdopodobnie żadna siła nie mogłaby teraz przerwać tego uroku. Tylko oni sami. Z każdym jej słowem wolno się nachylał, jakby już zaraz, lada moment miał okryć jej wargi własnymi. Przez krew szumiącą w uszach ledwie dochodziła do niego kwestia Julii. - Ziść więc cel moich, stojąc niewzruszenie. I z ust swych moim daj wziąć rozgrzeszenie - wyszeptał niemal w usta Bridget; gdyby tylko przysunęła się jeszcze o kilka milimetrów, mogłaby ruch warg doskonale odczuć na swoich. Nie myślał przy tym zupełnie o konsekwencjach, naiwne i głupie wymówki przyćmiły mu zdrowy, krukoński rozsądek; to było tylko niewinne ćwiczenie aktorskie, przyjemna zabawa. Cóż złego byłoby w łagodnym muśnięciu jej ust, tak by nawet nie poznać ich smaku? Na tej samej zasadzie miał całować Vivien, a przecież wszyscy wiedzieli, że nie miało to znaczenia. Pytanie, czy tu by nie miało? Czy raz skosztowany zakazany owoc nie nęciłby ponownie? Zawisł w wewnętrznym rozdarciu, nie ośmielając się ostatecznie złaczyć ich warg, a jedynie przez moment dzieląc się z nią oddechem, mającym w sobie pierwiastki wszystkich wątpliwości i pragnień. Bo choćby próbował się wypierać, choćby stanął w samozaparciu i kłamstwie, prędzej czy później musiałoby się wydać, jak bardzo cierpiał w tym momencie z powodu niemożności posiadania Bridget. Marzył wręcz o tym, by położyć ręce na jej biodrach i przesunąć po tali, sprawdzić jak wiele miała wciąż z tej dziewczyny, którą niegdyś tak adorował i dowiedzieć się, które części się zmieniły. I chciał jej ciepła; jej dobrego serca, jej czułego spojrzenia, które mogłoby rozproszyć bolesną samotność, która Ezra czuł za każdym razem, gdy wracał do pustego mieszkania. Nie chciał być sam. I tylko ta myśl, w podświadomości brzmiąca imieniem "Leonardo", zmusiła go do zwiększenia odległości między ich twarzami. Nie mógł mu tego zrobić... Nie mógł jej tego zrobić?
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Och, Ezra jeszcze nie wiedział, ile w istocie mógłby jej zrobić... Bridget była bardzo naiwnym stworzeniem i tylko to mogłoby tłumaczyć, dlaczego wciąż dawała się nabierać na sztuczki Ezry, dlaczego nieustannie myliła grę aktorską z rzeczywistymi sygnałami. Nie oszukujmy się, ona sama nie była gwiazdą sceny, u niej na twarzy malowało się to, co w praktyce czuła - ekscytacja, podniecenie, przemieszane z niepewnością, lekkim strachem i ogromną dozą oczekiwania na to, co się wydarzy. Bo nie potrafiła przewidzieć, jaki będzie jego kolejny ruch i nigdy nie umiała tego zrobić. Zaskoczył ją już samym faktem zbliżenia. Jego oddech, którego ciepło czuła bardzo wyraźnie na brzegu policzka i w kąciku ust, drażnił ją niemiłosiernie, powodując łaskotanie nie tylko na powierzchni skóry, lecz także głęboko wewnątrz, pobudzając chyba wszystkie możliwe receptory. Ona sama oddychała płytko i szybko, niezdolna do zaczerpnięcia głębokiego wdechu, zupełnie jakby coś przygniatało jej klatkę piersiową, mimo iż w rzeczywistości nic do niej nie przylegało. To chyba ciężar jego bliskości tak bardzo na nią działał. Oczami wpatrywała się w jego tęczówki o pięknym odcieniu zieleni, niemalże bez mrugania, zupełnie jakby była zbyt wystraszona, że jednym ruchem powiek rozwieje spowijający ich czar. Tylko czy wszystko było wyłącznie grą? Mogłaby przysiąc, że spostrzegła w jego spojrzeniu coś, co na moment wyrwało się spod kontroli Ezry. Coś, co sprawiło, że jej serce na moment zgubiło rytm, powodując przebiegający po plecach dreszcz. Lecz czy aby na pewno się nie oszukiwała? Napięcie urosło do tak niebotycznego poziomu, że kompletnie zawładnęło umysłem Bridget. Przez kilka dłużących się sekund po prostu patrzyła na niego, aż w końcu poddała się. - Nie pamiętam, co idzie dalej - wyszeptała, uśmiechając się nieco przepraszająco i na moment zaciskając swoją dłoń na jego. Wyszło jak zwykle.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Przyzwyczaił się do tego, że z Bridget musiał postępować bardzo ostrożnie; dostrzegał całą jej kruchość i niewinność. Całą naiwność, którą jednym gestem czy słowem potrafił roztrzaskać. Bo zwyczajnie wiedział, gdzie uderzać. I poniekąd może także dlatego ją lubił - Ezra podświadomie dobierał do siebie słabsze charaktery, które mógł wodzić za nos i które stanowiły dla niego podbudowanie ego. Taka była Bridget, która zawsze ostatecznie mu się poddawała, choć przecież wielokrotnie ją skrzywdził. I taki był - o ironio - ten wielki, impulsywny Gryfon, który oddał mu serce. Leonardo niejednokrotnie dawał Ezrze do zrozumienia, że zrobiłby dla niego wszystko. Takiego oddania nie potrafił zaofiarować sam Ezra, często nawet na przekór sobie unosząc się dziecinną dumą i poczuciem wyższości. Nawet teraz wszystkie jego działania - podświadomie, Ezra zupełnie nie analizował swoich zachowań i pobudek - prowadziły do udowodnienia Bridget, że ona również desperacko pragnęła jego bliskości. Że to nie on przychodził na kolanach, by wyżebrać odrobinę czułości, choć taka była prawda. Nie znaczyło to jednak, że był wyrachowany. W ciele Ezry nie pozostawał prawdopodobnie żaden atom, który nie byłby przepełniony pożądaniem, emocjami, magnetyzującym przyciąganiem, którego ośrodkiem była Bridget. Tego nie dało się oszukiwać. - Nie szkodzi - odparł, również wychodząc z roli i porzucając postawę Romea; jego własny obraz, obraz Ezry Clarke'a wypadał w tym zestawieniu jeszcze smutniej i poważniej. W zielonym spojrzeniu szalała prawdziwa burza, raz po raz przecinana piorunami wątpliwości. Nawet z tego małego ucisku dłoni czerpał nieopisane wsparcie - choćby więc chciała, nie pozwoliłoby jej się odsunąć, dopuszczając do głosu swój egoizm. Pocałunki, które oczekiwały na jego ustach na spłynięcie, przekierował na skórę jej dłoni; uniósł ją sobie do ust i na opuszkach jej zgrabnych palców złożył malutkie, pełne czci całusy. Następnie przyłożył jej rękę na swój policzek, wtulając się w nią z westchnieniem tęsknoty. Trudno było mu zdobyć się na szczerość. - Przepraszam... Zerwaliśmy - powiedział i trudno było stwierdzić, do czego w rzeczywistości się odnosił. Czy gdzieś między słowami nie przejawiał się żal z powodu Bridget i Ezry, którzy być może nigdy nie powinni się rozstawać? W obliczu tej sytuacji i przesytu emocji Clarke nie potrafił powiedzieć, dlaczego odrzucił ukochaną. Tak jak teraz jednoznacznie nie potrafiłby odpowiedzieć, dlaczego odtrącił stabilną miłość Leonardo. Czyżby nie potrafił znosić momentów stagnacji i zobowiązań, nawet kiedy było mu w tym tak dobrze? - I jestem w tym trochę zagubiony. A ty... - zawiesił głos, potrząsając głową. Ona przydarzyła mu się idealnie; wpadała w jego sidła pełna naiwności i dobroci, którymi mógł nasycić własne niezaspokojone serce. Jej kosztem. - Mogłabyś mnie pocieszyć, ale nie chcę cię wykorzystać. Nie chcę niszczyć tego, co mamy - Wyjątkowo grał w otwarte karty; nie chciał jej łudzić i dawać nadziei, której nie było. Ezra nie potrzebował kolejnego związku, potrzebował jedynie pocieszenia kryjącego się w ciele drugiej osoby. Sęk w tym, że nie chodziło o byle jaką osobę. Chodziło konkretnie o Bridget Hudson.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget była przy nim bezbronna. Jedno jego spojrzenie było w stanie pozbawić ją zdolności, by odwrócić się plecami. Jeden gest wystarczył, by na zawsze odpędziła negatywne myśli i chęć odwrotu. Ona nigdy nie chciała się od niego odwracać. Była od Ezry niemalże uzależniona, od bardzo dawna przejmując się nim i tylko nim, co się u niego działo, co robił, co sądził o niej samej. Dawno temu straciła nadzieję, że między nimi na nowo będzie dobrze, że będą w stanie spędzać razem czas jak przyjaciele. Najwyraźniej nie bez powodu. To, co działo się teraz w garderobie nie było "przyjacielskie" Jej oddech wcale się nie uspokoił, nadal pozostawał przyspieszony i płytki, gdy obserwowała, jak Ezra zrzucał maskę przybranej wcześniej roli, by na powrót stać się sobą. Smutnym sobą. Widok ten był rozdzierający dla delikatnego serduszka Puchonki, nienawidziła widzieć go w takim stanie. Pozwoliła mu podnieść swoją dłoń i przyjęła każdy pocałunek, który na niej składał. - Nie - powiedziała na wstępie, lecz głos jej się załamał. - Nie przepraszaj - dokończyła. Kolejne pocałunki odbijały się echem w jej głowie, mimo iż muśnięcia warg były zaskakująco delikatne. Nie miała pojęcia, co takiego zdarzyło się w jego życiu, co go złamało, chociaż miał podejrzenia - mimo tego, że raczej nie rozmawiali o jego związku, wiedziała, że działo się w nim źle. Jej podejrzenia się potwierdziły, z ust Ezry padły TE słowa. I mimo że jeszcze kilka miesięcy temu modliła się, by je kiedyś usłyszeć, teraz nie sprawiło jej to radości. Zacisnęła wargi w cienką linię, nie wiedząc, co zrobić. Czy wypadało chociaż... Przytulić go? Kolejne słowa sprawiły, że na moment nogi wrosły jej w ziemię. Pocieszyć? - Jak? - Nie pytała, jakby nie rozumiała. Brzmiało to bardziej, jakby chciała znać konkretny sposób, w jaki miałaby go pocieszyć. Choć w jej głosie kryła się nutka zawahania i niepewności, na twarzy malowało się coś zgoła innego. Gotowość.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie wiedział, dlaczego akurat teraz decydował się przed nią nieco otworzyć, dlaczego pozwalał jej na dostrzeżenie tych złych emocji, które nazwać można było słabością. Stereotypowe twierdzenie, jakoby mężczyźni nie mieli prawa do tak intensywnego przeżywania życiowych perypetii wryło mu się zbyt głęboko w serce. Z jakiegoś powodu jednak teraz się nie zawstydził, ukazując jej swój smutek i traktując jako swego rodzaju darowiznę; w tej sytuacji mogła być bardziej przekonana o szczerości jego intencji. Starał się niczego nie brać za pewnik, żeby potem się nie rozczarować. Lecz nawet jeśli przepraszał, jeśli składał wyjaśnienia, że wcale niczego od Bridget nie oczekiwał... To przecież za tym wszystkim kryła się nadzieja, przez którą Clarke w ogóle odważył się na takie mało przyjacielskie gesty. Jeżeli dziewczyna w tym momencie zdecydowałaby się wyjść i go odtrącić, nie próbowałby jej na siłę zatrzymywać, mógłby jednak później odczuwać związany z tym irracjonalny żal. Swoje oczekiwania jednak miał. I bynajmniej nie chodziło o przytulenie. Serce wciąż bolało go po zerwaniu z Leonardo i docenił to, że Bridget nie zaczęła nagle rzucać w sufit konfetti. Tęsknił za Gryfonem, za brzmieniem jego głosu, za jego zwykłą, codzienną obecnością, do której przywykł przez ten rok. To były jednak emocje i wrażenia, których nie dało się przeskoczyć, nawet jeśli Clarke wciąż utrzymywał, że podjął właściwą decyzję. Znając teraz jej konsekwencje, nie zdecydowałby się na zmianę zdania. A pustkę, którą czuł, można było wypełnić. Teatr nie okazywał się być wystarczający, przyjaciele nie mogli dać mu wszystkiego. Chyba że wyjątkowi przyjaciele... Kącik jego ust zatem minimalnie zadrżał, kiedy Bridget zadała pytanie, które tak bardzo chciał usłyszeć. Jego serce zakołatało w piersi, kiedy ujmował jej twarz w swoje dłonie i kciukiem wpierw zahaczył o jej dolną wargę. Pragnienia trudno było jednak wyrazić w słowach i Clarke uznał, że nie ma potrzeby strzępić sobie języka, kiedy do tak wielu czynności mógł mu się przydać. - Pokażę ci - obiecał, władczym gestem zadzierając jej podbródek na odpowiednią wysokość. Z początku jedynie delikatnie trącił nosem jej nos, ciemniejące spojrzenie wpijając głęboko w jej sarnie oczy. Pierwszy dotyk ust z niebywałą ostrożnością ocierających się o miękkie i słodkie wargi Hudson elektryzująco przeszył jego ciało, pozostawiając niedosyt. Zsunął jedną dłoń na jej talię i jednym ruchem przyciągnął ją maksymalnie do siebie, zderzając ich biodra i stykając ich nierówno falujące klatki. Palce drugiej dłoni zwinnie za to wplątały się we włosy, rozdzierając kosmyki i okręcając je sobie figlarnie. Przymknął powieki, wiedząc, że idzie na zatracenie. A może stracenie? Nie liczyło się już, kim była Bridget, kim był on, co w przeszłości między nimi się wydarzało. Nie liczyło się nawet, że garderoba przepełniona zapachem kurzu i materiału nie była miejscem, w którym powinni przeżywać taką chwilę. Liczył się tylko smak jej ust i to, że Ezra pragnął wciąż więcej i więcej - i jako sprawny złodziej, zamierzał jej to wykraść. Cały czas stabilnie podtrzymując Bridget, postąpił krok do przodu, by zmusić ją do poruszania się, aż jej plecy znalazły oparcie w ścianie pomieszczenia. Oderwał się od jej ust tylko na chwilę, by drobiazgowym spojrzeniem upewnić się, że nie zmieniła zdania. Była piękna; nie mógł napatrzeć się na rozchylone pełne usta, w których czerwoność wpisana była grzeszna obietnica, na oczy błyszczące jaśniej niż miliony gwiazd na niebie, na policzki, tak często pokryte słodkim rumieńcem. Ezra najchętniej wsunąłby palce w jej włosy, by ostatecznie zburzyć ład i grzeczność wizerunku Pani Prefekt. - Moja - szepnął jeszcze, nim ponownie złączył ich wargi i niecierpliwym, spragnionym gestem zahaczył o rąbek bluzki. W końcu chciał ją całą...
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Jakże mogłaby cieszyć się w obliczu rozdzierającego serce smutku, który widziała w oczach Ezry? Kolor jego tęczówek nie przypominał już czystej, zielonej laguny, lecz raczej ciemne, zapomniane głębiny i Bridget wcale nie lubiła tego widoku i czającego się w przykrej samotności niebezpieczeństwa. Nie uważała tej chwili za przejaw słabości. Każdy posiadał jakiś słaby punkt, wrażliwe miejsce, które bolało bardziej niż inne. W gruncie rzeczy pozostało jej cieszyć się, że chłopak opuścił gardę i postanowił się przed nią w ogóle otworzyć i zwierzyć, powierzyć jej swoje brzemię i poprosić o pomoc, jakkolwiek osobliwa była. Bridget nie zamierzała walczyć - nie miała o co. W tamtej chwili już przestała samą siebie oszukiwać, że tego nie chce, bowiem to, czego wręcz żądał Ezra, było spełnieniem jej od dawna skrywanych pragnień. Czyż nie o tym rozmyślała przez ostatnie dni? Czyż nie to wyobrażała sobie w zaciszu własnego pokoju, podświadomie mając nadzieję, że ćwiczący za ścianą Ezra również nosi w głowie jej obraz? Patrzyła na niego przepełniona nieznaną jej jeszcze mieszanką emocji. O dziwo nawet nie czuła się głupio w tej sytuacji, w pełni świadomie chciała mu dać to, czego pragnął. Dostrzegła jego pożądanie i nie potrafiła pomylić tego spojrzenia z żadnym innym. Drgnięcie w kąciku ust - on już wiedział, że wygrał. Walkowerem. Bridget poddała się, niemal samodzielnie przykładając policzek do jego wyciągniętych rąk, zahaczając z premedytacją wargą o jego kciuk, unosząc brodę i spoglądając na niego w pełni oczekiwania. To on pociągał za sznurki w ich prywatnym teatrze, a ona była marionetką, gotową spełniać jego najśmielsze zachcianki. I nie wstydziła się tego, rozchyliła wargi bez chwili zawahania, pozwalając, by ich usta spotkały się, po raz pierwszy od niemal dwóch lat. Jeszcze nie zdążyła go skosztować, a już wiedziała, że był wyśmienity - jeszcze lepszy niż dawniej, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażała. Dojrzalszy, śmielszy, choć dawniej i śmiałości mu nie brakowało. Pewniejszy, mimo iż w obecnej chwili nic, co posiadał, nie było pewne. Poza Bridget Hudson. On była już tylko jego. Złakniona bliskości i dalszej pieszczoty, przywarła ustami do jego warg, dając upust własnemu pożądaniu. Jak w ogóle mogła się łudzić przez wszystkie te miesiące, że go nie pragnie? Tak mocno wątpiła w swoje aktorskie umiejętności, a chyba wcale nie powinna, bowiem łganie samej sobie wychodziło jej bardzo dobrze. Szybko stało się jasne, że pocałunek nie jest w stanie ich nasycić. Gdy Ezra przesunął dłoń na jej talię, cała ścieżka, którą przebyły jego palce, paliła żywym ogniem. Plecami przywarła do zimnej ściany, czując jego klatkę piersiową tuż przy swojej. Zderzały się co jakiś czas, targane urywanymi, nieregularnymi oddechami, gnane adrenaliną płynącą w żyłach i podnieceniem tak silnym, że aż obezwładniającym. Natłok bodźców sprawiał, że Bridget nie była w stanie się ruszyć, zupełnie oddając się dłoniom Ezry. Serce dudniło głośniej niż dzwon, a policzki aż piekły od uderzeń gorąca. Wyrwała się spod jego czaru tylko na kilka sekund, by obrzucić go spojrzeniem błyszczących oczu i przytaknąć. - Twoja - wyszeptała mu w usta. Czy potrzebuje pan większego przyzwolenia, panie Clarke?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Było w tym coś bardzo naturalnego - Ezra nie całował Bridget od bardzo dawna, a jednak wcale nie musiał się na nowo uczyć tego robić. Było to naturalne, trochę jak oddychanie. Kiedy tylko ich wargi się ze sobą złączyły, wszystko inne zaczęło wydawać się być ciche i nieistotne; gdy Ezra trwał przy Bridget, a Bridget trwała przy Ezrze, a świat gdzieś w tle kontynuował swoje istnienie. Nie było tu miejsca na wstyd czy niepewność - wspomnienia odżywały w jego głowie, tak jak odżywały gorące uczucia. I choć oboje przez te dwa lata bardzo się zmienili, Ezra bez problemu rozpoznawał każdą krzywiznę twarzy Bridget i wyłapywał jej mankamenty. Wiedział w jaki sposób lubiła być całowana i od jakiego rodzaju spojrzenia miękły jej kolana. Była i orzeźwiająca jak woń kwiatów darowanych kochance o poranku. Była słodka jak smak soczystej brzoskwini letnim południem. Była tajemnicza i kusząca jak pobudzający zapach kadzidełka rozpalonego w sypialni nocą... Była jednocześnie ucieleśnieniem niewinności podkreślanej przez odznakę i urzeczywistnieniem grzechów, czego nie każdy w tej szkole mógł być świadomy. Być może to zbierało się w nich już od pewnego czasu; jak inaczej wytłumaczyć to ich obsesyjne wręcz zwracanie na siebie uwagi, ta niemożność zapomnienia? Nawet gdy Ezra był w związku, Bridget miała uprzywilejowane miejsce w jego życiu. Być może Leonardo słusznie upatrywał w niej zagrożenie cały ten czas. Żarliwością swoich pocałunków starał się zatem wynagrodzić jej ten cały czas, kiedy nie potrafili odnaleźć ku sobie drogi. Szczególnie skrupulatnie zajmował się jej delikatnymi jak płatki róż ustami, by jeszcze przez kilka dni mrowiły ją wspomnieniami. Zaraz jednak z pocałunkami przeniósł się na twarz. Zostawiał mikroskopijne całusy na jej policzkach, na czole, na nosie, okraszając to niedługim, przyjemnym śmiechem. Wtedy też podwinął jej bluzkę, korzystając z tego chwilowego oddalenia, by odrzucić zbędny element garderoby. Zostawiał mokrą ścieżkę pocałunków od linii jej żuchwy, przez szyję i wyraziste obojczyki, aż do biustu, wciąż skrywanego pod materiałem. Z zuchwałym usmiechem pozwolił swoim wyćwiczonym palcom na rozpięcie biustonoszu; to jednak Bridget musiała zdecydować o jego ostatecznym pozbyciu się. Clarke w tym czasie padł przed nią na kolana i z pełną adoracją zostawił pocałunki także na jej brzuchu. - Nie bój się brać - przypomniał jej, łapiąc w zęby skórę na jej biodrze, delikatnie kąsając i zasysając. Mógł przyjemność zrobić tylko jej... Ale przecież nie było tajemnicą, że obustronne zaangażowanie dawało kochankom najwięcej satysfakcji. W każdej więc chwili Bridget mogła dostać monopol na podejmowanie decyzji...
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Czy to był z jej strony masochizm, świadomie wpychać się w ręce Clarke'a? Z pewnością musiała odejść od zdrowych zmysłów w chwili, gdy uznała proponowany układ za korzystny, jakże jednak miałaby się mu oprzeć? Sposób, w jaki na nią patrzył, sprawiał, że uśpiony, wygasający w jej środku płomień odzyskał siłę i kolory, rozgrzewając całe jej wnętrze i spopielając zdrowy rozsądek. Jego dotyk drażnił receptory, Liczył się tylko on i ona, razem, zupełnie tak jak kiedyś, choć mimo wszystko inaczej. Wtedy byli dzieciakami, zbyt młodzi, zbyt niedojrzali, by zrozumieć istotę pożądania, która nimi zawładnęła. Dwa lata, niby nie tak wiele, lecz dla Bridget zdawała się to być wieczność. Pomyśleć, że tyle czasu wytrzymała, trzymając ręce przy sobie... Poddawała się jego pieszczotom, wydając z siebie westchnienia rozkoszy przy każdym mocniejszym pocałunku. Usta Ezry szybko zboczyły na jej policzek, następnie na żuchwę i niżej po szyi - nawet się nie spostrzegła, gdy straciła bluzkę i materiał przestał okrywać jej szczupłe ciało. Wzięła głęboki oddech, gdy obwód jej biustonosza stał się luźny za sprawą jednego ruchu palców Krukona. Równie dobrze mógłby pstryknąć i sam by się odpiął... Instynktownie przycisnęła bieliznę do ciała, nie pozwalając jeszcze na odsłonięcie przed nim piersi, z rosnącym podnieceniem obserwując jego drogę jeszcze niżej, aż klęknął. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że będzie miała klęczącego przed sobą Ezrę, gotowego dać jej przyjemność, jakiej od dawna nie zaznała. W garderobie. Otrzeźwił ją dźwięk. Jakiś stukot dobiegający zza ściany, od strony sali teatralnej, w której jeszcze chwilę temu odbywała się próba przedstawienia. Ta świadomość uderzyła Bridget, na tyle silnie, że dotychczas półprzymknięte w błogich doznaniach powieki otworzyły się szeroko, a ona sama nagle spojrzała na siebie niczym Ewa po spożyciu jabłka z zakazanego drzewa. Policzki okrył welon wstydu w postaci szkarłatnego rumieńca. Co jeśli ktoś ich przyłapie? Bądź co bądź byli w szkole, a na terenie zamku podobne rzeczy nie powinny mieć miejsca i dziewczyna doskonale o tym wiedziała, wszak nosiła odznakę prefekta naczelnego. Spojrzała niespokojnie na drzwi do garderoby - czy były zamknięte? Nie przypominała sobie, by użyła do tego zaklęć... Wiedziała, że psuła ten moment, lecz nie mogli sobie na to wszystko pozwolić tutaj. Było znacznie więcej lepszych miejsc, w których mogli poddawać się uczuciom. Opadła na kolana tuż przed nim, dłonią dotykając jego policzka. - Ezra... - zaczęła, próbując unormować oddech. - To nie jest dobry pomysł. Tutaj. - Bo tak w ogóle pomysł był genialny! - Ktoś nas może przyłapać. Nie wiemy, czy Jenkins już sobie poszła albo czy ekipa od kostiumów zaraz tu nie wparuje - dodała, jakby potrzebowała więcej słów na usprawiedliwienie swojej decyzji. Było jej przykro, jasne. W środku czuła ogromny niedosyt, jednak nie chciała sprowadzać na siebie i niego kłopotów, które mogłoby osiągnąć ogromną skalę biorąc pod uwagę to, co mogło się tu wydarzyć. Przez chwilę patrzyła na niego, nadal z pożądaniem, może z odrobiną żalu i głęboko skrywanej frustracji, po czym powiedziała: - Przyjdź do mnie wieczorem. Będę sama - to mówiąc, wstała z klęczek i szybko zadbała o kompletność swojego ubioru. Nie chciała stąd wychodzić i go zostawiać - nie miała pewności, czy Clarke w ogóle będzie chciał to kontynuować. Może chodziło wyłącznie o tą chwilę? Ten jeden skradziony moment, w którym chciał pozwolić sobie na zapomnienie?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Ich relację dało się opisać tylko jednym słowem: toksyczna. Ponowne wkraczanie w nią związane było z ogromnym ryzykiem; nie dało się w końcu zapomnieć, że każda ich próba zbliżenia się ostatecznie kończyła się tragicznie. Teraz napierali na ciasne granice, sprawdzając ich elastyczność. Świadomość nie była jednak wystarczającym hamulcem wobec uzależnienia od jej dotyku. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek wrażenia były tak intensywne, jak teraz, podczas tego jednego, wywołanego impulsem zbliżenia. Z perspektywy czasu nie było to ani gorsze, ani lepsze od tego czystego i dziecięcego zauroczenia, przekutego na idealistyczne i na dłuższą metę nierealne zakochanie, ale zwyczajnie inne i zdecydowanie warte doświadczenia. Nie było dla niego milszego dźwięku niż rozkoszne westchnienia, które tak bezwiednie uciekały spomiędzy jej warg. Chciał słyszeć, jak dobrze jej było i każde stłumienie emocji kwitował jeszcze żarliwszym pocałunkiem pozostawionym na skórze. Cóż, przyjemność i tak była po jego stronie. Jeśli zza ściany rzeczywiście dobiegł jakiś dźwięk, Clarke nawet go nie spostrzegł, zbyt zajęty o wiele bardziej priorytetowymi bodźcami. Jak na tak zachowawczą osobę potrafił być bardzo nierozważny. Czy zatem to Bridget była w tym momencie zniewolona? Bo to Ezra zupełnie nie dostrzegał poza nią świata. Westchnął wiec z frustracją, wcale nie chcąc jej puszczać, choćby za drzwiami byli wszyscy dziennikarze Proroka, Obserwator, profesor Bennett i sam zmartwychwstały Merlin. Nie przyznawał się do tego otwarcie, ale zaliczył przecież kilka szybkich numerków na terenie Hogwartu, wcale nie dbając przesadnie o zabezpieczenia; otwierające się drzwi były notorycznym problemem Leo i Ezry. I teraz też najchętniej by się nie przejmował, gdyby nie poczucie obowiązku, które najwyraźniej bardzo kłuło serduszko Hudsonówny. Niestety byli w tej szkole porządni prefekci... - Święta Hudson - westchnął, pomiędzy słowami Puchonki łapiąc w zęby jej wargę i zaczepnie pociągając, jakby chciał ją przekonać do zmiany zdania i wykorzystania tej chwili. Pożądanie, które zagościło w jego oczach, nie zamierzało tak łatwo dać się przygasić; nawet cierpliwość Ezry miała swoje granice. Jedynym powodem, dla którego zrezygnował ze środków perswazji bezpośredniej, była obietnica zawarta w jej kolejnej wypowiedzi. Odetchnął ciężko, kiwając wolno głową i podnosząc się z klęczek. Nie spuszczał z niej uważnego wzroku, kiedy doprowadzała się do porządku, a nawet bardzo niewinnym, pomocnym gestem założył jej kosmyk włosów za ucho, tym samym zwracając na siebie uwagę. - Więc do zobaczenia. Będę o tobie myślał - obiecał, uśmiechając się w ten słodki sposób, którego kompletnie nie można byłoby powiązać z nieczystymi myślami, które wciąż obsiadały cały jego umysł. Wygładził własne ubranie i przeczesał palcami włosy, zanim chwycił za klamkę, wpuszczając świeże i nieprzepełnione feromonami powietrze, by oczyściło miejsce tej cichej zbrodni. Mrugnął do Bridget, przepuszczając ją w drzwiach. Do wieczora nie było znów tak daleko. Była szansa, że do tego czasu nie oszaleje z pożądania...
zt(x2?)
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Dawno tu nie zaglądał. Miał jednak wrażenie, że bardzo mało osób w Hogwarcie interesowało się tym, jakie skarby znajdowały się za sceną w sali teatralnej; spodziewał się zatem, że kiedy tylko uchyli drzwi, ciężkie powietrze przepełnione drobinkami kurzu dopadnie jego gardła. Ta świadomość nie powstrzymała go, by zaraz po wejściu wziąć głęboki oddech, przyjmując ten zapach starości i zapomnienia. Nie wyobrażał sobie lepszego miejsca do pracy nad strojem; nawet jeśli kostium Sandy nie należał do najbardziej skomplikowanych, obecność pstrokatych tkanin, wręcz kokieteryjnie narzucających się obserwatorowi, odpowiednio działała na wyobraźnię. Tym bardziej, że w razie problemów z pomiarami, wiedział, że nie będzie miał nic przeciwko, aby wskoczyć w któryś damski ciuszek, coby pomóc dziewczynie w wizualizacji przeszkód, które miały na nią czekać. Na razie czekał jednak Ezra, choć sam jeszcze nie wiedział, czy miało być warto. O @Stephanie Davies nie wiedział zbyt wiele; tyle co zasłyszał od znajomej znajomego i to zupełnym przypadkiem. Ezrowe kontakty społeczne spadły jednak znacząco, gdy jeszcze nie tak dawno z upodobaniem oddawał się narkotycznemu upojeniu. Postanowił więc dać jej szansę. W międzyczasie sięgnął do manekina, którego zdobił kowbojski kapelusz i klepiąc go po ramieniu z pełnym uznania "dzięki, kolego", przełożył sobie nakrycie na własną głowę. Zaraz opadł na krzesełko przy stoliku z wielkim lustrem, z ciekawością przemykając po pozostawionych kosmetykach, po kruchej kartce scenariusza jakiegoś dawnego szkolnego przedstawienia i słodkim bukieciku zaklętym czarem podtrzymującym jego życie. Założył ręce na klatkę piersiową i zakołysał się na krześle, czując się po prostu bardzo na miejscu. Wreszcie.
Skrzydło zachodnie o tej porze było nieco opustoszałe. Idąc korytarzem drugiego piętra Steph miała nieodparte wrażenie, że jej kroki odbijają się echem po całym zamczysku. Od wyjścia z pokoju wspólnego Puchonów do tej pory spotkała zaledwie dwie osoby, z czego tylko jedną minęła bezpośrednio, a druga zniknęła jeszcze za zakrętem na szczycie wielkich schodów. Jakże była zaskoczona, kiedy kilka dni wcześniej, w szybę okna w jej sypialni zastukała niewielkich rozmiarów sówka, której nie znała. Spodziewała się, że mogła to być jedna z tych latających posłańców, której ostatnio używała do korespondencji z rodziną, a należała ona do hodowli ze szkolnej sowiarni. Jednak odwiązując i otwierając list przymocowany do jej łapki, od razu zerknęła na nadawce. Ezrę kojarzyła oczywiście ze szkolnego korytarza, kilku lekcji, w których udało jej się uczestniczyć i naturalnie mimowolnie zasłyszanych plotek na jego temat (w które swoją drogą w jakiejś tam części wierzyła, ale jak do każdej plotki miała dość obojętny stosunek. Po wymianie kilku listów, finalnie ustalili spotkanie w sprawie stroju na szkolny musical na ten dzień, aby zacząć działać. Kiedy pojawiła się w drzwiach garderoby, omiotła niepewnie wzrokiem całe pomieszczenie szukając konkretnej sylwetki Krukona. Uśmiechnęła się nieśmiało, ruszając w kierunku chłopaka, siedzącego przy jednej z aktorskich toaletek. Na głowie miał nieco zakurzony kowbojski kapelusz, który jak się domyślała był częścią szkolnej garderoby. - Cześć. Wybacz, chyba jestem trochę po czasie, ale chwile zajęło mi odnalezienie tego pomieszczenia. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam... - była to prawda. Nie wiedziała o istnieniu tego miejsca, a bardzo żałowała, ponieważ dla niej była to kopalnia złota. Rozglądnąwszy się po niewielkim pokoiku, wróciła do swojego towarzysza. - Kiedy ma być ten spektakl? - zapytała konkretnie. Zastanawiała się już wcześniej ile czasu zostało do owego przedstawienia musicalowego, w którym miał wziąć udział Ezra. Dziewczyna na pewno pojawi się na nim, poprzez ciekawość związaną własnie z kostiumami.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie przykładał uwagi do drobnych spóźnień, tym bardziej, że całe spotkanie i tak było uprzejmością ze strony puchonki. Kiedy więc już przyszła, zbył machnięciem ręki jej przeprosiny, nawet jeżeli o fakt nieznajomości teatralnej garderoby można by się oburzać. Podniósł się zaraz z krzesełka; maniery zbyt go uwierały, by siedzieć, podczas gdy ona stała. - Pewnie tak jest lepiej, jak mało osób wie. Nie chciałbym nawet, żeby pałętały się tu osoby, które tego nie szanują... - Wzruszył łagodnie ramionami, obdarzając ją trochę wartościującym spojrzeniem, jakby przy okazji oceniał, do jakiej grupy ona się zaliczała. W kąciku jego ust majaczył jednak uśmieszek, który sugerował, że nie było tak źle.- Och, nie, to nie spektakl, tylko scenki na lekcję u Forestera - poprawił ją, coby nie miała zbyt wielkich oczekiwań wobec wagi tego przedsięwzięcia. Clarke nie był jednak typem osoby, która lekceważąco podchodziła do jakichkolwiek zadań, które zostały mu zlecone; tym bardziej nie w kwestii działalności artystycznej, której w przyszłości sam zamierzał nauczać. Stąd jego ambicja, by być najlepszym, nawet gdy dla wielu mogło nie mieć to większego znaczenia. - Niedługo, na początku kwietnia... Na pewno wyślę ci sowę, jak Forester ustawi pewne terminy, ale pewnie informacja pojawi się na tablicy ogłoszeń - zapewnił ją z uśmiechem. Skoro jednak Stephanie od razu przeszła do konkretów, to i on postanowił popisać się odrobiną rzeczowości. Ściągnął więc kapelusz, odkładając go na toaletkę, bo przecież był profesjonalny.- Jak dobra jesteś? Nie uciekał od bezpośredniości, z jednej strony po prostu chcąc wiedzieć, na czym stali, z drugiej będąc trochę ciekawy tego, czy Stephanie będzie potrafiła sprzedać swoje umiejętności. Tak czy inaczej, słowo się rzekło, ale nieśmiały uśmiech, którym go powitała, prowadził Ezrę do teorii tak obcej mu przesadnej skromności. Intuicja jednak też bywała zwodnicza. - Ogólnie wiem, że nie daję ci wiele czasu, a możesz mieć własne projekty i jeszcze do tego dochodzi nauka... dlatego możemy się umówić, że bez sprzeciwu przyjmę każdą wycenę twojej pracy. Mówisz ile, a ja płacę. A teraz... chcesz mnie zmierzyć, czy mam ci najpierw coś więcej opowiedzieć? - Raczej rzadko pracował w taki sposób; w teatrze po prostu szedł do krawcowych i to one nim rozporządzały, znając wymagania reżysera. Tu liczyło się więcej współpracy. - O! Wiem, co na pewno chcę. Lateks. Na tyle ścisło, by było śmiałe. Ale na tyle śmiałe, by nie wyglądało jak karykatura... Tak, żeby było łatwo - zaśmiał się lekko, pocierając ręką kark i czekając na jakieś polecenia.