Dość duże pomieszczenie, z wielkimi oknami, zazwyczaj jednak zasłoniętymi, by nikt nie mógł podglądać przebierających się w środku uczniów. Przy dwóch ścianach stoją ławki, z haczykami nad nimi by móc powiesić na nich ubrania, a także niewielkie szafeczki. Znajdą się też prysznice i umywalki, by gracze mogli się odświeżyć po wyczerpującej grze. Jedne drzwi prowadzą prosto na boisko. To właśnie tamtędy drużyna wychodzi na mecz.
Autor
Wiadomość
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Gdyby nie chodziło o zdjęcia, prawdopodobnie nie przyszłoby mu do głowy, żeby o cokolwiek młodego Swansea prosić. Nawet nie pamiętał, kiedy zaczęli na siebie warczeć i narzekać, ale od któregoś momentu po prostu – dla własnego zdrowia psychicznego – zaczęli siebie unikać. Właściwie chciałby sobie przypomnieć o co poszło, bo jakby nie patrzeć, podczas wakacyjnego meczu quidditcha grali przecież razem w drużynie i współpraca jakoś im wychodziła na dobre. Miał wrażenie, że się mocno w tej relacji pogubił i dopuszczał nawet do siebie myśl, że w istocie Elijah jest w porządku gościem. Nie mówił tego jednak na głos, bo nie był pewien jak podchodzi do tego Krukon. Może jednak jemu bardziej wryła się w pamięć ta jedna sprzeczka czy wymiana zdań, po której wszystko posypało się jak domek z kart. Wolał nie narażać się na wyśmianie, więc póki co obracał się nadal w tym status quo, jakie trwało do tej pory. Ot, przyszedł do niego interesownie, aczkolwiek zaproponował mu przy tym zapłatę, więc można by rzec, że byli kwita. Zignorował spojrzenie chłopaka na zegarek, nie chcąc się dodatkowo denerwować. Już i tak był spięty tym, że o cokolwiek go prosi. Zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że Elijah jeśli tylko będzie miał na to ochotę, odeśle go z kwitkiem. Nie miał wobec niego żadnych zobowiązań, więc równie dobrze mógł stwierdzić, że nie będzie marnował swojego cennego czasu. Pewnym optymistycznym akcentem był jednak fakt, że zjawił się pod szatniami, najwyraźniej wiedziony zwykłą, ludzką ciekawością. Nie pomyślał niestety o tym, że wspomnienie o potencjalnej grze w zawodowej drużynie quidditcha może zabrzmieć jak przechwałka. Nie zamierzał się wcale tym chełpić, szczególnie że nie miał jeszcze nawet żadne pewności co do tego, że dostanie ten angaż. Tym bardziej nie chciał doprowadzać Krukona do furii, skoro naprawdę potrzebował jego pomocy. Miał jednak trochę szczęścia w nieszczęściu, że jego towarzysz nie zdecydował się przerwać mu wpół zdania, a wysłuchał do końca jego historii. - Yy… no tak. – Mruknął nieco zdezorientowany, kiedy wreszcie do jego uszu dobiegł głos Elijah. Szczerze powiedziawszy, po jego zachowaniu nie miał zielonego pojęcia, czego się spodziewać. Chyba nie zdziwiłby się nawet, gdyby zaraz po tym stwierdzeniu dostał w ryj, wszak w życiu wszystko było możliwe. Dopiero krótkie przeprosiny uświadomiły go, że chłopak również był zaskoczony tą jego nagłą propozycją. Cóż, wcale mu się nie dziwił. Nie byli przyjaciółmi, ale z drugiej strony o jego fotografiach krążyło po szkole wiele plotek. Jeśli chciałeś mieć dobre zdjęcie, najlepiej było udać się właśnie do młodego Swansea. Spoglądał na niego uważnie, a kiedy zobaczył, że ten wyciąga swój aparat, odniósł nieodparte wrażenie, że istnieje spora szansa na to, że tym razem nie będą skakać sobie do gardeł. - Sorry. Kompletnie się na tym nie znam i nie pomyślałem, że mogą być potrzebne jakieś większe przygotowania… – Westchnął ciężko, bo rzeczywiście nie przemyślał tego niespodziewanego dla Elijah zaproszenia. Zdziwił się również tym, że chłopak nie chciał od niego żadnych pieniędzy, a jedynie uprzedził, że może wykorzystać jego zdjęcia w swoim portfolio. Akurat to Mattowi w ogóle nie przeszkadzało. Nawet fajnie byłoby się znaleźć w tej całej „książeczce z jego fotkami”. – Aaa, jasne… łap. – Rzucił mu całą paczkę papierosów, bo chciał jak najprędzej zgarnąć z szatni jakąś dobrą miotłę. Oczywiście tej przynależnej Ślizgonom, bo w obecności kapitana Ravenclawu zdecydowanie wolał nie tykać krukońskiego sprzętu. Z opóźnieniem dotarło do niego także to, że zgodził się na nieopisaną konkretnie przysługę w przyszłości, ale machnął na to ręką. W końcu co takiego Elijah mógł wymyślić? - Stary, będzie bajka. Jak tylko mnie trochę poinstruujesz, to zrobię, co trzeba. W końcu chyba nam obu pomogłyby dobre zdjęcia, no nie? – Zatrzymał się na chwilę, gdy usłyszał kolejne słowa wykwalifikowanego fotografa i zapewnił go, że na czas tej sesji może się poczuć nawet i panem sytuacji. Nie oszukujmy się, Gallagher wielkiego pojęcia o świecie mody i fotografii nie miał, więc akurat w tym przypadku wolał zaufać profesjonaliście. A że zależało mu na tych zdjęciach… gotów był poddać się woli młodego Swansea i wykonywać pieczołowicie jego polecenia, byleby efekt ich wspólnej pracy okazał się zadowalający. Musiał jednak przyznać, że poczuł lekki stres, bo choć wiele osób komplementowało jego wygląd, tak zdawał sobie sprawę z tego, że uroda nie zawsze chadzała w parze z fotogenicznością i zdolnością pozowania przed obiektywem. Miał nadzieję, że ma jakiś tam wrodzony talent do tego typu działalności i że pomoże mu trochę to, że uczęszcza również na kółko twórczych teatrofili. W końcu teatr, choć znacząco różnił się od modelingu, również uczył panowania nad ciałem i mimiką twarzy. - To co? Chcesz, żebym zaproponował coś od siebie czy wolisz mnie sam ustawić? – Zapytał jeszcze dla pewności, kiedy powrócił do Elijah wraz z nowiutkim modelem miotły znajdującym się na wyposażeniu drużyny Slytherinu. Przytachał ze sobą również pudło z zaczarowanymi piłkami, stwierdzając że i one mogą się przydać. Miał kilka szalonych pomysłów na pozy i kombinacje, ale nie był pewien czy nie lepiej byłoby najzwyczajniej w świecie stanąć dumnie z miotłą. Prostota często przecież górowała nad wymyślnymi kompozycjami.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Był w stanie pracować na jednym obiektywie, choć był boleśnie świadom, że nie osiągnie tak dobrego efektu, jaki by mógł. Niemniej, postanowił potraktować to jak wyzwanie. Wprawne oko i odpowiednie podejście do zdjęcia potrafiło zdziałać cuda nawet przy najgorszym sprzęcie... i w drugą stronę – nawet najdroższe obiektywy tego świata nic nie pomagały kiedy nie znało się podstaw i zwyczajnie nie potrafiło się wychwycić odpowiedniego kadru. Mieli szansę na powodzenie. Jeśli nie wyjdzie, to albo to powtórzą (na Merlina, przed sekundą chciał mu przecież odmówić, a teraz myślał już o drugim podejściu?), albo Gallagher zadowoli się tym co ma. Co by nie dostał, najpewniej i tak będzie to lepsze niż cokolwiek co skombinowałby sam. I choć była to myśl dość pyszałkowata, pokrywała się w całości z prawdą. Złapał paczkę i obejrzał, nie rozpoznając nazwy. Może to jakieś mugolskie? Wsunął jednego z nich pomiędzy wargi i odpalił za pomocą różdżki, zaciągając się dymem. Ostatnio więcej palił; nie był może uzależniony, ale nikotyna niosła za sobą spokój... a był przecież taki czas, że bardzo go potrzebował. Zauważył też, że największą potrzebę palenia odczuwa właśnie wtedy, gdy zaczyna sesję zdjęciową. Uniósł brew, spoglądając na Gallaghera i uśmiechnął się mimowolnie, rozbawiony jego pewnością siebie. Wymamrotał jakieś „zobaczymy”, ale niezbyt wyraźnie, bo w ustach trzymał ciągle papierosa – ręce miał zajęte, bo grzebał w ustawieniach aparatu, aby wszystko dograć jak najlepiej do okoliczności. W końcu się wyprostował i przyjrzał mu się krytycznie. – Ustawię Cię... – powiedział ze słyszalnym zamyśleniem, mrużąc przy tym oczy – To co, najpierw portret, zanim wiatr rozwieje Ci włosy? Stań na tle tamtej ściany – wskazał ręką na ścianę szatni i zaciągnął się znów dymem, wydmuchując go w bok, by nie leciał na Ślizgona. Dla pewności użył na niej chłoszczyść, gdyby mur okazał się czymś brudny. Takie szczegóły lubiły wychodzić dopiero po czasie, kiedy miało się chwilę na to, by je dostrzec. Kiedy Matthew stanął we wskazanym miejscu, Elijah podszedł do niego i bez zażenowania poprawił ułożenie jego włosów. Przywykł do tego, że poprawiał swoich modeli i to, że musiał ich dotknąć, czasem bez pytania, nie robiło na nim szczególnego wrażenia. – Musiałeś być zdesperowany, hm? – mruknął, kiedy był jeszcze blisko niego. Miał na myśli to, że chłopak zgłosił się do niego... mimo wszystko. Kiedy uzyskał odpowiedni efekt na głowie Ślizgona, odszedł na kilka kroków i za pomocą zaklęcia stworzył kulę światła tak potrzebnego do odpowiedniego zdjęcia. Niestety, ale listopadowe światło nie było wystarczające. Zrobił jedno próbne zdjęcie i z zadowoleniem pokiwał głową. Mogli zaczynać. – Staraj się nie mrużyć oczu i patrz prosto w obiektyw. Zrób to tak, jakby było w nim coś co cię bardzo interesuje... to widać na zdjęciu, serio. – Przygotował się, gotów zrobić nawet kilkadziesiąt zdjęć, byle wybrać z nich to idealne.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Matthew nie znał się na fotografii do tego stopnia, że nie wiedział nawet, iż listopadowe słońce nie daje wystarczająco dużo światła, by zrobić dobre zdjęcie. Trudno więc było mówić o jakiejkolwiek orientacji w skomplikowanym sprzęcie. Prawdę powiedziawszy, gdyby mu pokazać dwa dzieła zrobione w lepszych i gorszych warunkach, wątpił by znalazł w nich jakiekolwiek różnice. Jemu zależało tylko na tym, żeby zdobyć ładne fotki do wysyłanego Zjednoczonym z Puddlemere CV, które być może mogłyby się pojawić któregoś dnia w Proroku Codziennym. Chciał po prostu dobrze na nich wyglądać, a czy nadawałyby się również na okładkę jakiegoś modowego czasopisma, pozostawało dla niego sprawą drugorzędną. Chociaż z drugiej strony… jak znał Elijah, tak głęboko wierzył w to, że nawet z wykorzystaniem podręcznego aparatu będzie w stanie uczynić jakieś cuda. Może i za sobą nie przepadali, a na szkolnych korytarzach woleli się raczej unikać, ale znał jego możliwości i w gruncie rzeczy wróżył mu świetlaną karierę. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby to właśnie młody Swansea za chwilę wykonywał takie spektakularne okładki do największych magazynów. Został trochę zgaszony, kiedy Krukon stwierdził, że sam go ustawi, ale nawet nie zamierzał protestować. W końcu nie miał żadnego doświadczenia w pozowaniu, a miał świadomość tego, że nawet atrakcyjne osoby na niektórych zdjęciach wychodziły koszmarnie. Nie chciał paść ofiarą ewentualnego braku fotogeniczności, więc zadecydował, że zaufa profesjonaliście. Szczególnie, że widać było, iż ten zna się na swojej robocie. Od razu zaproponował portret, póki nie rozwiało mu włosów, o czym Matthew sam pewnie by nie pomyślał. - Pewnie. – Odpowiedział z uśmiechem, po czym przeszedł kilka kroków dalej, ustawiając się na tle szatniarskiej ściany. Obserwował poczynania fotografa, który zręcznym ruchem pozbył się, za pomocą zaklęcia Chłoszczyść, nawet najmniejszych drobinek brudu, które zalegały na tynku. Naprawdę takie szczegóły było widać na zdjęciach? Cóż, on by pewnie nie zauważył, ale wprawne oko Elijah najprawdopodobniej było bardziej wyczulone na takie mankamenty. Nie zamierzał więc przeszkadzać mu w pracy, ani jej komentować. Nie spiął się również wtedy, kiedy chłopak podszedł do niego i bez zawahania poprawił jego zmierzwione włosy. Przecież to tylko spotkanie na stopie zawodowej, czyż nie? Zresztą… czego by nie powiedzieć o młodym Swansea, to akurat przystojny był z niego gość. - Trudno byłoby znaleźć w szkole lepszego fotografa. – Przyznał szczerze, kiedy jego towarzysz wspomniał o desperacji. Nie był to może jeszcze najgorszy jej przykład, ale nie ukrywał, że taki układ był dla niego wygodny. Zdjęcia na szkolnym boisku, brak konieczności załatwiania kogoś na boku… a tego pod uwagę wcześniej niby nie brał, ale Elijah nawet nie chciał od niego zapłaty. Same plusy. Kiedy Krukon wyczarował kulę światła, chyba mimowolnie zmrużył oczy na skutek niespodziewanego blasku. Na szczęście nie był on tak upierdliwy, więc szybko przyzwyczaił się do nowych warunków i otworzył szerzej czekoladowe ślepia. Wysłuchał także uwag swego zleceniobiorcy, myśląc o tym, co mogłoby go zainteresować w obiektywie. O, już wiedział! Skinął więc tylko chłopakowi głową na znak, że zrozumiał. Następnie pomyślał sobie, że właśnie patrzy na Skylera, a to sprawiło, stał się o wiele bardziej zaangażowany, a jego spojrzenie nabrało zadziornego charakteru. Taki styl chyba pasował? Wszak na boisku też dobrze było pokazać, że ma się ten pazur. Póki co nie odzywał się więcej, żeby przypadkiem nie zepsuć jakiejś klatki. Miał nadzieję, że coś z tej sesji portretowej wyjdzie i będą mogli przejść do zdjęć na miotle, które siłą rzeczy, jarały go jeszcze bardziej.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Na szczęście od myślenia był tu właśnie on – przynajmniej tak długo, jak długo chodziło o sztukę, zwłaszcza fotografię. Trzeba przyznać, że młody Swansea charakteryzował się wyjątkową wręcz dbałością o detale i każdy najmniejszy szczegół – nawet nieznacznie rozwiane włosy – miał dla niego znaczenie. Jeśli miał móc skupić się na swojej artystycznej wizji, wszystko musiało być idealne i dokładnie takie jak sobie tego życzył i nieważne czy osiągnięcie takiego stanu miało mu zająć dosłownie chwilę, czy pół dnia – był cierpliwy, do odpowiedniego ujęcia mógł dążyć całymi godzinami. Chaos był dopuszczalny jedynie w kontrolowanych warunkach i wtedy, kiedy pokrywał się z pożądanym przezeń efektem. Czy Gallagher mu schlebiał, czy miał dzisiaj dzień bycia wyjątkowo sympatycznym? Przyjacielska atmosfera między nimi pasowała mu, niestety, jak pięść do oka i bardziej niż przyjemne odczucia, wzbudzała w nim niepokój. Starał się go nie okazywać, bo przecież nawet jeśli mu nie ufał i nie bardzo wierzył w jakiekolwiek dobre zamiary, chłopak nie dał mu żadnego powodu, żeby być dla niego niemiłym. Mając to na uwadze, pozostawał neutralny, zachowując jedynie dystans, który dla niego nie był wcale taki dziwny. Wobec „obcych” ludzi i tak z reguły nie bywał wylewny, tak w słowach, jak i w gestach, Matt miał więc przed sobą najklasyczniejszą z możliwych odsłonę Elijy. Odpowiednie ustawienie światła w tak dzikich warunkach sprawiło mu trochę problemu; manewrował kulą w taki sposób, by uzyskać jak najlepszy efekt i dopiero po momencie udało mu się to zrobić tak, by zdjęcie wyglądało naprawdę poprawnie i profesjonalnie. – Mamy to – powiedział w końcu, nie patrząc nawet na chłopaka, a w trzymany w ręku aparat – jak chcesz zdjęcia na miotle to wskakuj. Jak chcesz jakoś bardziej z bliska na wysokości to przynieś jedną też dla mnie, bo z dołu to nie wyjdzie. Musimy się pospieszyć, bo zaraz zacznie się ściemniać. Pogonił go nieco, czekając aż chłopak dosiądzie miotły i wzbije się w powietrze.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Właściwie w tym dniu nie było nic aż tak wyjątkowego, by nagle stwierdził, że będzie przesympatyczny nawet dla młodego Swansea. Ot, nawet pomimo tego że za sobą nie przepadali, potrafił docenić jego talenty. Sam nie miał przecież zielonego pojęcia o fotografii, a i sam nie zrobiłby sobie dobrego zdjęcia. Wszak w Zjednoczonych z Puddlemere raczej nie oczekiwali jakiegoś infantylnego selfiaka. Wolał więc być miły dla Elijah, skoro potrzebował od niego pomocy. No, pominął również fakt, że przyświecał mu także inny, choć poboczny cel. Poboczny, bo i tak poprosiłby go o sesję, nawet jeśli nie graliby w żadną grę. Nie ukrywał jednak, że cieszyło go to, że może upiec dwie pieczenie na jednym oku. Ale hola, hola. Póki co oczywiście nie zdradzał się ze swoimi zamiarami, żeby przypadkiem jego krukoński kolega nie odesłał go z kwitkiem. Przyglądał się uważnie temu, co chłopak próbował wyczyniać, ale skłamałby mówiąc, że cokolwiek z tego rozumie. Znaczy może tak – „tyle o ile”. Wiedział, że stara się ustawić dobre światło do fotografii, ale w jaki sposób manewrował tą zaczarowaną kulką pozostawało już poza zakresem jego pojmowania, a i właściwie zainteresowania. W końcu sam nie zamierzał się zajmować profesjonalnie cykaniem migawki w aparacie. Kiedy jednak usłyszał entuzjastyczne (a może mu się wydawało?) „mamy to”, uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. Najwyraźniej model nie był z niego taki najgorszy. Wskazał chłopakowi uniesiony do góry kciuk na znak, żeby trzymali tak dalej. - Dobra, wezmę już drugą od nas. Nikt się chyba nie obrazi. – Rzucił właściwie w biegu, rzeczywiście nie chcąc doprowadzić do sytuacji, w której zastanie ich mrok. Nie widział powodu, dla którego nie mógłby posadzić Elijah na miotle należącej do ślizgońskiej drużyny. W końcu Ravenclaw miał praktycznie takie same nimbusy i nie była to dla nikogo żadna tajemnica. Przywlókł więc miotłę również i dla niego, po czym sam wskoczył na swoją, wzbijając się wyżej w powietrzu. Wziął też ze sobą pałkę – skoro w Zjednocznych również grał na takiej pozycji, to chyba pasowała do zdjęcia. - Może spróbujemy cyknąć takie w ruchu jak uderzam tłuczka? – Zapytał, przyjmując dostojną pozę w locie. Póki co pozował tylko z miotłą i pałką, ale wydawało mu się, że to wcale nie taki głupi pomysł. Musiałby tylko wypuścić morderczą piłkę ze skrzyni.
/sorka za wepchnięcie się, zupełnie w innym czasie
Naprawdę nie wiedziała, po co taszczyła te wszystkie miotły. Dzisiaj nawet nie latali. Trening był jednak na tyle spontaniczny, że chyba nie do końca to przemyślała i nad jeziorem wystawiła tyle sprzętu, że zaniesienie tego do schowka nie było niczym prostym. Nabiegała się trochę sprzątając ten bałagan, kiedy wszyscy już dawno się rozeszli – albo do szatni, albo odrazu do zamku. Pomocna drużyna, nie ma co. Grzechem jednak było narzekać, skoro już ściągnęła ich tu nad ranem i kazała kąpać w zimnej wodzie. Swoje odcierpieli. Kiedy sama poszła do szatni się przebrać, nie spodziewała się, że jeszcze kogokolwiek tam zastanie. Co prawda nie trenowała, ale i tak przebierała się w sportowe rzeczy, może trochę z przyzwyczajenia, ale też przez to, że nigdy nie wiedziała, kiedy mimo wszystko będzie musiała wskoczyć na miotłę. Weszła do pomieszczenia i pokręciła głową, widząc, że jednak nie wszyscy zdążyli już opuścić szatnie. Oczywiście jedyną osobą, która została, musiał być właśnie @Pazuzu VI Anunnaki. - Merlinie, co ty się tak wleczesz – przewróciła oczami i podeszła do szafki ze swoimi rzeczami. Wyciągnęła swoją torbę i zerknęła na niego tylko. - To co, jednak dołączasz do drużyny? Czy dalej się boisz, że będziesz w czymś słabszy ode mnie? No i przy okazji będziesz podemną. Czy twoje ego by to zniosło, nie wiem - kim by była, jakby darowała sobie ten przytyk. Zwłaszcza, że to nie była byle jaka dziedzina, tylko sport, w którym chłopak nieźle się odnajdował. Na tyle co go znała i na tyle, ile można było wyczytać choćby z jego sylwetki. Domyślała się, że granie w drużynie, w której Heaven była kapitanem to nie była taka prosta decyzja. A może nawet nie chodziło o nią, tylko o to, że on nie byłby kapitanem. Chociaż nie wątpiła, że nawet jako początkujący gracz, nie miałby problemu z kompleksem niższości.
Jaką trzeba być kretynką, żeby w dziewiątym miesiącu ciąży dźwigać samej miotły, zamiast poprosić o pomoc któregokolwiek ze Ślizgonów, skoro każdy z nich (poza Fillinem) bez problemu poradziłby sobie z takim ciężarem jedną ręką? Nawet on sam by jej nie odmówił, mimo pewności, że znając Heav to puściła się z jakimś mugolem i nawet jej dziecko nie ma zbyt dużej wartości. No, przynajmniej nie odmówiłby publicznie. Nie śpieszył się, chcąc by jego późniejsze wyjście z szatni wyglądało naturalnie, a gdy tylko zapiął ostatni guzik koszuli, oparł się o ścianę i cierpliwie czekał, aż Dear łaskawie się tu przywlecze. W jej obecnym stanie zapewne najpierw wyczuje wibracje ziemi od jej kroków, a dopiero później zobaczy otwierające się drzwi. Nie zamierzał siedzieć podczas rozmowy, choć nawet patrząc z dołu - wciąż patrzyłby na nią z góry przynajmniej w sensie metaforycznym, bo siedzenie, podczas gdy Twój rozmówca stoi, oznacza nic innego jak brak szacunku. Opierał się o ścianę z jednego powodu - chciał by Ślizgonka od razu wiedziała, że na nią czeka, ale najwidoczniej nawet na to zabrakło jej intelektu, bo niezbyt błyskotliwie skomentowała jego obecność w szatni. - Po co miałbym? - spytał... naprawdę łagodnie jak na okoliczności, że był z Heaven na osobności. Zmęczenie treningiem? Taryfa ulgowa ze względu na ciążę? A może po prostu czegoś chciał? Nie zmieniało to faktu, że nie widział żadnej faktycznej korzyści z dołączenia do tak mało znaczącego zespołu, jakim jest szkolna drużyna quidditcha. Nie bawiło go wsadzanie sobie kija w dupę, ale za to nie dziwiło go, że Heaven tak to uwielbia. Może jakby nakierowała tam więcej rzeczy, to nie łaziłaby teraz nadęta jak gigantyczny balon, skoro o innym zabezpieczeniu też najwidoczniej nie potrafiła pomyśleć. Skrzyżował ręce i odchylił głowę nieco w tył, aby oprzeć ją o ścianę. W normalnych okolicznościach pewnie podszedłby do dziewczyny blisko, do czego zapewne była już przyzwyczajona, ale póki nie zasklepi się dobrze po urodzeniu bękarta, to niezbyt kusiło go skracanie między nimi dystansu. - Zmarnowany czas; konieczność przebywania z Tobą w jednym miejscu, a nawet wykonywanie Twoich poleceń, mimo oczywistego wniosku, że o prawdziwych treningach wiesz żałośnie wręcz mało i nawet improwizując wyciągnąłbym z tej drużyny lepsze wyniki - zaczął wyliczać, a kącik jego ust powędrował pogardliwie w górę, w połączeniu z uniesionymi brwiami tworząc pobłażliwą minę - marny wpływ na faktyczne poprawienie mojej kondycji; zerowy wpływ wpisania sobie tego do CV, biorąc pod uwagę moją ścieżkę kariery.... Mam wymieniać dalej czy łaskawie zdradzisz mi po co miałbym dołączać do drużyny? - spytał w końcu, właściwie sam ciekawy czy jakikolwiek powód istnieje. Musiał niechętnie przyznać sam przed sobą, że na dzisiejszym treningu... całkiem dobrze się bawił i chętnie przyjąłby jakieś wytłumaczenie, czemu miałby chodzić na nie regularnie. Znał wiele mniej zobowiązujących form zabawy, więc nie potrafił sam nakreślić żadnych większych korzyści, żeby się przekonać do tego pomysłu. - Wyjec o piątej nad ranem średnio mnie zachęca, Dear.
Zaawansowana ciąża sprawiała, że przebywanie w jego obecności i jakiekolwiek, nawet najdrobniejsze kłótnie, wydawały jej się znacznie prostsze do prowadzenia. Nie zbliżał się i nie pogrywał z nią w żaden sposób, a to wiele ułatwiało, bo normalnie napięcie, które budował z pełną premedytacją sprawiało, że traciła rezon i co gorsza, z czasem również panowanie nad sobą i to nie w tym klasycznym, typowym dla siebie w kłótni znaczeniu. Teraz nie było tego ryzyka, bo trzymał się z daleka, a on rzeczywiście była już na etapie problemów z wiązaniem sobie butów. O dziwo jednak miotły dźwigała. Pewnie faktycznie powinna poprosić kogoś o pomoc, ale nie chciała tracić nawet swojej samodzielności na treningach, którą jednak doceniała w chwili obecnej, kiedy wszystko inne było poza jej kontrolą. Rzeczywiście nie zauważyła, że czekał tu na nią celowo, może głównie dlatego, że od razu wzrok wbijała w szafkę i jedynie na niego pozerkiwała. Często to robiła, niechętnie łapała z nim dłuższy kontakt wzrokowy, przez który czuła się jakoś dziwnie niekomfortowo. W publicznych miejscach - owszem, ale kiedy byli sam na sam, miała wyrobiony nawyk, który jej na to nie pozwalał. Dlaczego właściwie chciała go w drużynie? Trudno było powiedzieć, prawdę mówiąc, to było jak kopanie siebie samej po kostkach. Publicznie niby był miły i nieszkodliwy, ale nie ufała mu za grosz i nie wiedziała, czy znajdą wspólny język nawet na boisku. Zbyt często doprowadzał ją do szału, za dobrze wiedział, jak zrobić to dyskretnie, a ona zbyt gwałtownie reagowała i ją już niewiele obchodziło, gdzie akurat się znajdują. Wiedziała jednak, że ma potencjał na dobrego gracza. Był wysportowany i ambitny, może nawet nadambitny, ale nie sądziła, żeby miał zaniedbywać coś, czego już by się podjął. A jej, cóż, w tym roku desperacko zależało na wygranej, którą w zeszłym roku gryfoni sprzątnęli im sprzed nosa. -Jestem dobrym kapitanem, a ty byłeś na jednym treningu, więc nie masz pojęcia o tym, jak prowadzę drużynę. W zeszłym roku prawie wygraliśmy - spojrzała na niego zła, bo podważanie jej kompetencji (nawet jeśli wątpliwych, w końcu została kapitanem jak była początkującym graczem) było czymś, czego zupełnie nie mogła przemilczeć. - Marny wpływ na poprawę kondycji? Myślisz, że to przyjdzie ci tak łatwo? - prychnęła. Miała go namawiać? Powinna, dla dobra drużyny? Zastanawiała się, jak to ugryźć, czy jest w ogóle w stanie jakkolwiek go sprowokować, czy może powinna nakreślić mu konkrety i tym zachęcić do dołączenia. Z tym że, w pewnym sensie miał rację - po co mu to było? Wątpiła, żeby wspólny interes ślizgonów jakkolwiek go ruszał. Przewróciła oczami na komentarz o wyjcu i zamknęła swoją szafkę. - Fakt, to raczej nie rozrywka dla leniwych. Ale może zamiast zakładać, że byłbyś w tym taki dobry i lepszy od wszystkich innych, nawet od kapitana, to dołącz i to udowodnij. Albo po prostu zmierz się ze mną, jak urodzę i zobaczymy, kto poradzi sobie lepiej. Pozycja obojętna. Jak przegrasz, dołączysz do drużyny, żeby się czegoś nauczyć, jak wygrasz... nie dołączysz i nie wiem, pomyśl czego chcesz. Może być bez świadków, jeśli boisz się publicznej porażki, ale mi wszystko jedno - to było ryzykowne. Nie wiedziała, czy w ogóle ruszy go taki układ i czy będzie chciał brać w nim udział, ale nawet jeśli, to co będzie kryło się pod "pomyśl czego chcesz".
- "Prawie" - powtórzył po niej wywracając oczami, nie dowierzając, że miałoby to zadowalać kogokolwiek. Jego na pewno nie zadowoliłby taki wynik i Heaven powinna dobrze wiedzieć, że on nigdy nie poprzestaje na "prawie". Jak już coś robi, to ambicja nie pozwala mu nie próbować być w tym najlepszym. Niezależnie od ceny. Dlatego nagroda musi być warta jego uwagi, bo gdy już się zaangażuje, nie będzie mógł przestać. Nawet on nie może być najlepszy we wszystkim, więc od wielu rzeczy, np. niektórych przedmiotów szkolnych, odcina się tuż po opanowaniu ich na poziomie podstawowym. Z quidditchem też tak było - interesowała go kondycja i sylwetka, a nie gra sama w sobie, więc efektywniejsze było przerzucenie się na zwykłe ćwiczenia. Nie znaczyło to, że kompletnie nie radził sobie na miotle, po prostu nie za często na nią wsiadał. - W sumie to tak - przytaknął jej, nie uważając, by granie na którejkolwiek z pozycji miałoby sprawić mu większy wysiłek od jego własnych treningów. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, jeśli przeciwnicy potrafią wystawiać ludzi z łapanki, w tym niewidomego ziomeczka, który zbytnią muskulaturą też nie grzeszy, to raczej jego dołączenie do drużyny mogłoby zadziałać tylko na korzyść Ślizgonów. Tylko czy na pewno chce poświęcać na to czas? Nawet jeśli ograniczy się go dwóch lub trzech godzin w tygodniu, to jego grafik będzie wymagał zmiany. Będzie musiał znaleźć dodatkową osobę do pomocy, by zwolnić się z jakiegoś obowiązku, no ale jeśli codziennie będzie chodził spać 15 minut później... da się zrobić. Udowodnienie Heaven, że i w tym by ją pokonał, kusiło go dość mocno, ale nie wystarczająco, by zapłacić za to swoim czasem w aż tak dużej ilości. Był pewien, że Dear zna go na tyle, że doskonale zdawała sobie sprawę, że musi zaproponować jakiś układ, więc tylko czekał, aż jakiś poda, stawiając się na pozycji, w której to jej na czymś zależy. Tym bardziej z zainteresowaniem wysłuchał jej propozycji, patrząc na nią wzrokiem myśliwego, który właśnie miał zwierzynę na muszce. Uśmiechnął się, wiedząc, że wystarczy już tylko nacisnąć spust i oderwał plecy od ściany, robiąc krok w jej stronę. - Odbijemy kilka tłuczków do celu i zobaczymy kto ma lepszą celność - zadecydował od razu, chcąc zmierzyć się na pozycji, na której Heaven powinna czuć się najpewniej, żeby jego zwycięstwo tym bardziej podburzyło jej pewność siebie. - Tylko Ty i ja, Dear. Chyba nie chcesz żeby drużyna straciła resztki szacunku do kapitana widząc Twoją porażkę - doradził jej, wibrującym z rozbawienia głosem, nie dodając "o ile będziesz jeszcze kapitanem", żeby nie zasiać w niej podejrzeń, że z pewnością będzie próbował ją z tego stanowiska zepchnąć, jeżeli sam dołączy do drużyny. Mimo wszystko nie uśmiechało mu się rozpowiadać o tym ich układzie - wcale nie ze strachu przed publiczną przegraną - a raczej ze względu na morale drużyny. Jeśli ma dołączyć, to nie chce, żeby ludzie wiedzieli, że jest tam tylko ze względu zakładu. - "Pomyśl czego chcesz"? - wymruczał, przysuwając się do niej bliżej, zbyt zadowolony z dokonanej umowy, żeby myśleć o jej pasożycie, po czym złapał ją za szczękę, zdecydowanie za mało delikatnie, aby uznać to za czuły gest. Czy naprawdę nie obawiała się z jego strony żadnego warunku, że przystawała na coś takiego? Właściwie to seksualnych propozycji nie powinna się bać, bo po nie i tak by sięgnął, gdyby tylko przyszła mu na to ochota. Nie można powiedzieć, że miał do niej słabość, ale zdecydowanie było w ich relacji coś z... sentymentu? Na pewno była jego ulubioną czystokrwistą kurwą. - Nisko się cenisz, Dear - dodał, wykręcając jej głowę w ten sposób, by musiała spojrzeć w jego świdrujące spojrzenie. Czy to już komplement? - A może na coś liczysz? - mruknął, unosząc kącik ust. Zawsze bawiło go jak Heaven ulegała swoim instynktom, a teraz domyślając się, że ciąża (a zwłaszcza jej końcówka, gdy hormony dawały popalić najsilniej) musi być dla niej ciężka, miał ochotę sprawdzić dumę przyszłej matki. Na pewno wie, że nie będzie miał oporów uderzyć jej nawet w ciąży, więc czy uważa, że ma jakieś inne opory?
Zachwycona tym wynikiem faktycznie nie była, ale biorąc poprawkę na swoje niewielkie doświadczenie w tej roli i zaangażowanie drużyny, z którym było, nie oszukujmy się - bardzo różnie, drugie miejsce to i tak było dobrze. Heaven do szalenie ambitnych nie należała, kiedy chodziło o jakąkolwiek inną dziedzinę, ale w tej faktycznie się zawzięła i w tym roku postawiła sobie za cel wygraną. Prychnęła tylko cicho na to prawie, a potem powstrzymała się cudem przed kolejnym razem przy stwierdzeniu chłopaka. - To, że trenujesz poza boiskiem, nie znaczy, że tak dobrze poradziłbyś sobie na miotle. To całkowicie co innego - zauważyła, domyślając się, że miał dobre podstawy do bycia świetnym zawodnikiem, ale jednocześnie będąc przekonaną, że nawet jemu nie przyszłoby to bez wysiłku. W końcu też dołączyła z dobrą formą, a i tak nie było lekko. Zaskoczyła i trochę zdenerwowała ją jego decyzja. Naprawdę był tak pewny siebie, żeby zmierzyć się z nią na pozycji, na której grała, samemu nie mając prawie żadnego doświadczenia? To było na tyle bezczelne, że poczuła się urażona samą sugestią, że może mieć na tym polu jakiekolwiek szansę. - To przecież oczywiste. Ale skoro masz ochotę na spektakularną przegraną, kim jestem, żeby cię hamować - z jakiegoś powodu nie zaprotestowała co do rozrywki jeden na jeden, też w ten sposób czuła się trochę pewniej. Nie zniosłaby przegranej na tym gruncie i nie zamierzała do tego dopuścić. Może jakby zmierzyli się w jakikolwiek inny sposób, przełknęłaby niepowodzenie. W tym wypadku był tylko jeden możliwy wynik. Ani trochę nie spodobało jej się to, że powoli zbliża się w jej kierunku. Zdecydowanie bezpieczniej czuła się, kiedy zachowywali odpowiedni dystans, a ona mogła unikać patrzenia mu w oczy. Nie mówiąc nawet o jakimkolwiek, choćby zupełnie niewinnym dotyku. Wiedziała, że choćby zrobiła teraz najdrobniejszy krok w drugą stronę, wyglądałoby to (zresztą słusznie) na ucieczkę, więc starała się nie dać po sobie poznać, że ma ochotę dyskretnie się wycofać. Spięła się, kiedy nie tylko stanął tuż przed nią, ale też brutalnie złapał jej twarz i przekręcił w swoją stronę. Nie miała wyboru, więc spojrzała mu w oczy, ale widać było, że naprawdę nie chce tego robić. Sama nie do końca rozumiała jak to działa, ale ani trochę nie ufała sobie w jego obecności. Zwłaszcza, kiedy wkraczał w jej przestrzeń osobistą, czuła się jak w pułapce. Nie dlatego, że była uwięziona przez niego. Nie niepokoiła jej jego siła, czy nawet bezwzględność. Za to bała się swojego zachowania, swojej przewidywalności, słabości, jaka ujawniała się tylko, kiedy był w pobliżu. Podobnie bezradna i zdana na czyjąś łaskę czuła się tylko w domu rodzinnym, w którym nigdy nie miała nic do powiedzenia. W Hogwarcie, chociaż była wybuchowa, to jednak zawsze zachowywała względną kontrolę, robiła to, na co miała ochotę, nie dawała sobą manipulować. Nie wiedziała jak i dlaczego, ale on tę całą wypracowaną powłokę potrafił zniszczyć z przerażającą łatwością. - Może po prostu jestem pewna wygranej i twoje warunki są bez znaczenia?- mruknęła. Ciąża była nie do zniesienia. Niewygodna, bolesna, irytująco przeszkadzała we wszystkich codziennych czynnościach. Czuła się coraz mniej atrakcyjna z każdym dniem i brakowało jej dawnego stylu życia. Alkoholu, imprez, facetów, którzy patrzyli na nią trochę przychylniej, niż jakby byłą chodzącą beczką. Właśnie zdała sobie sprawę, że ciąża nie chroniła ją przed niczym, bo chociaż sama Heaven w tym stanie może nie była szalenie pociągająca, to niestety nie działało w dwie strony. Wręcz przeciwnie. Hormony szalały na wszystkich polach, a z bliskością mężczyzny wcale nie czuła się bardziej komfortowo niż zazwyczaj. Nie potrafiła być na nią tak obojętna, jakby chciała. A on dobrze ją znał i widział, kiedy ze sobą walczy. Pociągnęła jego rękę w dół, odzyskując na tyle rezonu, żeby nie dawać sobą bezkarnie szarpać. - Odsuń się w końcu - zabrzmiało miękko, niemal jak prośba i natychmiast skarciła się za to w myślach.
Niby słyszał te jej zadziorne odpowiedzi, próby pokazania swojej pewności siebie, ale miał wrażenie, że nie ma w tym ognia, do którego go przyzwyczaiła. Była niczym ranna suka, która nie ma sił walczy ani uciekać, więc warczy cicho w próbie samoobrony, ale wystarczy zamachnąć się na nią ręką i zacznie skomleć. Musiał sobie zadać pytanie czy chce by teraz skomlała. Powinien wyciągnąć dłoń by ją pogłaskać czy zdławić jej bunt uderzeniem? - A jesteś pewna? - podchwycił i przesunął jej kciukiem po policzku, nie osłabiając wcale chwytu na jej szczęce, jednocześnie wpatrując się uważnie w każde drgnięcie jej tęczówki, analizując na ile chce uciec od niego wzrokiem. Musiała mieć wątpliwości, wiedział to doskonale. Ciąża musiała ją osłabić, nie tylko fizycznie ale i psychicznie, a na dzisiaj na pewno nie uwierzyła, że trafił w nią niechcący, co wystarczająco powinno dać jej do zrozumienia, że nawet przed treningiem ukierunkowanym pod ich zakład, ma już całkiem dobrą celność. Prawdę mówiąc, to “na sucho” radził sobie całkiem nieźle z pozycją pałkarza - cały problem, który będzie musiał opanować w jak najkrótszym czasie, polegał na braku poczucia równowagi. Dlatego nie lata na miotłach - zwyczajnie nie radzi sobie z gwałtowniejszymi manewrami i traci stabilność. A musi czuć, że panuje nad sytuacją. Tak jak teraz. Dlatego brew drgnęła mu ostrzegawczo, gdy odsunęła jego dłoń i choć jej słowa nie brzmiały w ogóle jak rozkaz, to wiedział już, że nie może tak tego zostawić. Wyczuł w barwie jej głosu tę uległość, więc sprzeciw w jej słowach tylko go zachęcił. Niech mu pokaże jak jej garda opada, pod wpływem jego bliskości. Kusiła go - nie czuł tęsknoty, ani nawet pożądania, ale silną potrzebę zamknięcia jej w klatce jej własnej psychiki. W pewnym sensie jej słabość była i jego słabością, bo tak jak i ona nie potrafiła mu odmówić, tak ten nie potrafił się od niej odsunąć, gdy widział ją w takim stanie. - Nie zamierzam - wymruczał stanowczo, kładąc drugą dłoń w dole jej pleców, wręcz kpiąco delikatnie, gdy porównało się to do agresywnego chwytu na szczęce, z którego dopiero co się wyswobodziła. Przesuwał powoli palcami po każdym kręgu na jej plecach, zastanawiając się już co jeszcze może ugrać podczas ich spotkania. Odsuniętą dłoń zacisnął na chwilę na nadgarstku ręki, byle dać do zrozumienia, że gdyby chciał, mógłby ją całkowicie unieruchomić, ale zaraz jego palce pomknęły po przedramieniu, aż do barku, by zatrzymać się twardo na karku. Nachylił się bliżej jej twarzy i przesunął kciuk z zagłębienia między jej obojczykami w górę jej szyi, zwiększając stopniowo nacisk, napierając na odcinek pod jej brodą, w ten sposób zmuszając ją znów do uniesienia na niego wzroku. - Powiedz mi, Heaven - zaczął, cicho, ale nisko, mrucząco, zdecydowanie nie pozwalając sobie na szept, prawie muskając jej usta swoimi, by załaskotać ją ciepłym oddechem. Spojrzał czujnie w jej oczy, jakby chciał zanurzyć się wzrokiem w głębi tej zieleni - Powiedz mi czyje nosisz dziecko - dodał, wibrującym od hipnozy głosem, nie pozwalając sobie nawet na najmniejsze drgnięcie powiek, by nie przerywać zapadania się jej woli w jego spojrzeniu.
To prawda. Była znacznie bardziej krucha niż zazwyczaj. Trochę mniej pewna siebie, trochę uchodziła z niej siła. To wszystko nie było proste do dostrzeżenia, bo starała się zgrywać twardą i zachowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło. Jakby całe jej życie nie wywróciło się do góry nogami. Nigdy nie brała cudzych opinii przesadnie do siebie, ale kiedy dowiedziała się, że będąc studentką, będzie samotną matką, za wszelką cenę chciała pokazać, że dalej jest tą samą osobą. Z niczego nie rezygnuje, niczego się nie wyrzeka. Dalej może być seksowna, dalej może imprezować, nie jest w niczym gorsza od reszty. Tak twardo o to walczyła, że kiedy rzeczywistość zaczęła to weryfikować, było ciężko sprostać swoim oczekiwaniom. Była tak łatwym celem. Zwłaszcza, jak ktoś wiedział, gdzie uderzyć. Była pewna? Trafił ją, z pełną premedytacją, a to wcale nie było takie proste. Miał siłę, miał determinację, był typem osoby, która zawsze sięgała po to, czego chciała. Chciała zobaczyć, jak przegrywa i to była silna motywacja. Problem polegał na tym, że nigdy nie widziała, jak ponosi porażkę. Niczego tak nie pragnęła, jak zobaczyć go pokonanego. Tak naprawdę, tak, żeby go to zabolało. Znała go lata, rywalizowała z nim od dawna, a jednak nigdy koniec końców nie czuła słodkiego smaku zwycięstwa, nawet jeśli zdarzały się sytuację, w których pozornie można uznać, że była górą. Trudno było nie zacząć postrzegać tego celu jako oderwanego od rzeczywistości. Zawsze była waleczna, głośno krzyczała, mocno biła, atakowała z całych sił, z pasją, można by pewnie pomyśleć: z wiarą, że to przyniesie oczekiwany skutek. I zawsze przegrywała. Robiła to, na co miał ochotę. Dawała to, czego chciał. Nienawidziła tego, gardziła sobą, ale też czerpała z tego przyjemność, która była tak bardzo nie na miejscu, która sprawiała, że czuła do siebie jeszcze większą odrazę. Zawsze wracała. A przecież dałoby się przerwać tę chorą więź, albo raczej smycz, na której ją trzymał. Nie chodziło o sentyment. W grę w ogóle nie wchodziły uczucia i im szerzej na to patrzyła, tym bardziej przekonywała się, że tu nigdy nie chodziło o uczucia. Lubiła to, jak żałośnie się przy nim czuła. To było... znajome? - Jestem - skłamała, w tak oczywisty i śmieszny sposób, że sama niedowierzała, że jego próbuje zbyć tak marnym kłamstwem. Była dobrą aktorką, czasami wręcz znakomitą, ale tutaj poprzeczka była postawiona na zupełnie innym poziomie, a ona nawet do niej nie doskoczyła. Przełknęła ślinę, kiedy poczuła nieznośnie delikatny dotyk na swoich plecach. Starała nie dać po sobie poznać, jak łatwo przyszłoby mu teraz doprowadzenie jej do takiego stanu, na jaki akurat miał ochotę. Silnego podniecenia, rozpaczy, strachu? To był duży wachlarz możliwości. Spięła się jeszcze mocniej, kiedy zmusił ją do podniesienia głowy. Nie opierała się i dlatego, że nie miała szans, i dlatego, że nie miała siły. Tego obrotu sprawy jednak się nie spodziewała. Jęknęła cicho, kiedy bardziej nachylił się nad jej ustami, ale nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Miała ochotę go pocałować, ale ogarnęło ją dziwne poczucie, że nie może nawet poruszyć się bez jego zgody. Patrzyła więc w niego jakby była oczarowana i w końcu powoli otworzyła usta. - Franklina Eastwooda - szepnęła. Gdyby nie hipnoza, nic nie zmusiłoby jej do takiego wyznania. To była w tej chwili jej największa tajemnica, coś, co nie mogło ujrzeć światła dziennego. Czysto teoretycznie, to była głównie jego tajemnica, to on chciał być anonimowy, ale jej zależało na tym, żeby jej dziecko nie poznało nazwiska ojca z plotek. Skoro miało go nie być, najlepiej, żeby w ogóle go nie poznało. Wiedziała, z jaką łatwością roznoszą się plotki. Właśnie dlatego prawdę znał tylko Ezra i Cherry. Oni by jej tego nie zrobili, a przynajmniej nie zrobiliby tego dziecku. A on? Jaki miał interes, żeby milczeć? Po chwili zamrugała kilka razy i szarpnęła się lekko, zdziwiona swoimi słowami. Jak mogła? - Co? Co ty wyprawiasz... - mruknęła zagubiona i dopiero po chwili dotarła do niej powaga sytuacji. - Kurwa. Nigdy nikomu o tym nie mów - spojrzała na niego, nagle trochę groźnie, co było absurdalne w porównaniu z jej postawą sprzed chwili. Teraz jednak chodziło o jej dziecko i to był najwyższy priorytet.
Zamglona czerń jej źrenic zjadała stopniowo przytomną zieleń, odbierając oczom błysk iskrzącego się buntu woli i niemal poczuł na swoich dłoniach, jak jej ciało mimowolnie rozluźnia się, by poddać się miękkiemu znieruchomieniu. Nie czuł satysfakcji, bo wiedział, że mu ulegnie. Zawsze ulegała i to dużo przed tym zanim pierwszy raz użył na niej hipnozy. Za każdym razem wiedział, że nie będzie to nawet w połowie tak przyjemne, jak w chwilach, gdy zdradzała ją własna psychika, a nie wibrujące od magii tony. Nazwisko zadźwięczało mu w głowie i nawet poczuł lekki zawód, drobne ukłucie niezadowolenia. Oficjalnie obstawiał Nathaniela, z czystej przyjemności nabijania się z sytuacji, w jakiej by go to postawiło w świetle ostatnich wydarzeń z jego życia, ale miał szczerą nadzieję, że Heaven wpadła z pierwszym lepszym mugolem. Ubogim na duchu, umyśle i portfelu, nieświadomym istnienia całego drugiego świata, zbyt bezwartościowym, by w ogóle wymieniła jego nazwisko. Ale nie. Bękart był Eastwooda. Nie żeby on miał jakąś dużą wartość, ale oznaczało to, że dzieciak jest czystokrwisty. Wiele drzwi by się przed nim otworzyło, mimo plamy na honorze matki, a jednak Dear woli to ukrywać, dlaczego? Chce się dowiedzieć. Chce to usłyszeć. Ale nie od tej bezwładnej kukły, ale od wytresowanej Ślizgonki. Chce zobaczyć czy pokaże w końcu kły czy skuli się w kącie. Chce. Chce, więc po to sięgnie. W tym wypadku sięgnięcie oznaczało leniwe wycofanie się, krok w tył, zabranie rąk, by skrzyżować je na torsie, wyprostowanie się, uniesienie głowy i wiele, innych drobnych gestów, które budowały jego postawę - wyniosłą, stanowczą, pogardliwą, z ciągle tlącym się rozbawieniem. - Rozmawiam, Dear - odpowiedział jej spokojnie, jakby nie dostrzegł ani jej paniki ani oburzenia, a jedynie posłał jej pełne politowania spojrzenie, jakby patrzył na osobę, która uciekła właśnie z Munga z oddziału trwałych urazów psychicznych. - Po co mówisz coś, jeśli chcesz by zostało tajemnicą? - spytał, uśmiechając się kpiąco, jakby sam nie wydarł z niej tej informacji bez jej woli. Niech wierzy, że to jej wina. Niech boi się o każdy swój sekret pod wpływem jego spojrzenia. Niech czuje się bezsilna, bezwolna, bezmyślna. Niech czuje, że traci zmysły, podporządkowując się jego słowom. Z satysfakcją przyglądał się ogniowi, który rozpalał się w jej oczach, szturchając zaczepnie głęboko skryty sentyment za starymi, dobrymi czasami, gdy miał prawo do każdego siniaka na jej ciele, do każdego jęku, grymasu bólu i przyjemności. W czasach gdy była jeszcze coś warta - póki nie wydarł z niej wszystkiego, używając jej do woli, by popchnąć ją dolej ku życiu już wybrakowaną. Z wyraźnym, choć powierzchownie niewidocznym, brakiem czegoś, czego nie da się odbudować, a jedynie tymczasowo wypełnić niestrzeżoną już przestrzeń. - Podaj mi powód - wymruczał, zbyt opanowany, by ton mógł przejść w warknięcie, przekrzywiając głowę w wyrazie czujnego zaciekawienia, specjalnie nie precyzując czy oczekuje argumentów dlaczego Heaven na tym zależy czy dlaczego miałby się tym przejąć.
Pewnie większość zdziwiłaby się, wiedząc, jakie nazwisko tak starannie ukrywa. Można by wręcz pomyśleć, że nie ma w tym żadnego interesu. Wszyscy, łącznie z rodzicami, podejrzewali, że ojcem jest mugol, albo chociaż mugolak, który na dobre wykluczyłby ją z rodziny. Zamiast tego dała się z niej wyrzucić przez tajemnice, jaką wokół tego stworzyła, mimo, że samo nazwisko było jak najbardziej możliwe do zaakceptowania przez jej krewnych. Tutaj nie chodziło o skandal, ale o dziwo, o coś ważniejszego. Nie dało się ukryć, że ciąża wiele w niej przewartościowała, bo wcześniej zadowolenie ojca byłoby dla niej znacznie ważniejsze, niż to czym kierowała się teraz. Coś było w tym instynkcie macierzyńskim, który na pierwszym miejscu kazał postawić dobro jej dziecka. A teraz wszystko wisiało na włosku. Wszystko było zależne od jego widzimisie i nie mogła uwierzyć, że naprawdę do tego dopuściła. Zawsze mógł wziąć od niej wiele, ale nie spodziewała się, że dobrowolnie odda mu tak ważną informację. To było dziwne uczucie, znacznie intensywniejsza potrzeba niż zazwyczaj. To było podejrzane, ale trudno było jej teraz znaleźć na to jakiekolwiek rozsądne wytłumaczenie. Była zła. Na siebie, na niego, że wymusił z niej tak delikatne wyznanie. - Nie chciałam tego powiedzieć - syknęła. Była zagubiona, miała ochotę krzyknąć ze złości. Sytuacja była beznadziejna, musiała znaleźć z niej jakiekolwiek rozwiązanie. Miała błagać go, żeby milczał? Nawet gdyby, czy w ogóle by go to obeszło? Co miała zaproponować mu w zamian? - Po prostu nie chce, żeby dziecko się kiedykolwiek dowiedziało - rzuciła niedbale, tłumacząc powód, dla którego milczała ona i wciąż gorączkowo poszukując tego, który miał zamknąć mu usta. Mimowolnie (chociaż u niej nie był to aż tak naturalny odruch) wyciągnęła różdżkę z kieszeni w jego kierunku, nie wiedząc, na co liczy. Obliviate? Dlaczego się wahała? Każda sekunda odbierała jej szanse na sprawny atak i w pewnym momencie była już niemal pewna, że ją straciła. - Nie możesz nikomu powiedzieć - powtórzyła twardo, mając nadzieje, że z różdżką skierowaną na jego klatkę piersiową jest chociaż trochę bardziej wiarygodna.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
| Proszę się mną nie przejmować, ja tylko kończę swój wątek. Inny czas.
Nie każdy rozumiał istotność odpowiedniego ustawienia światła przy robieniu zdjęć, ale też nie każdy musiał ją rozumieć. Jeśli w oczach Matthew odstawiał właśnie jakieś dzikie, niepotrzebne harce z tą przeklętą kulą, nie miałby mu za złe. Bo i czemu miałby mieć? Ślizgon nie znał się może na fotografii, ale z tego co wiedział, pracował w sklepie ze sprzętem do Quidditcha, więc z całą pewnością miał dużą wiedzę na ten temat – większą niż on sam, choć przecież też w pewnym sensie interesował się miotłami. – Nono, nie mów tylko swojej kapitan, bo gotowa odgryźć Ci głowę. Kapitan Krukonów na ślizgońskiej miotle? – powiedział z rozbawieniem, podnosząc niego głos, kiedy Matt się oddalił, tak żeby na pewno go usłyszał. Przez myśl przemknęło mu, że właściwie w obecnym stanie Heaven nie jest może taka groźna... zwłaszcza, że ostatnio porzuciła pałkę na rzecz znicza. Przewiesił sobie aparat na szyi, wsiadł na miotłę, rzucił ostatnie spojrzenie na swoją torbę, którą był zmuszony porzucić na ziemi przy wejściu do szatni i wystartował, nieświadomie uśmiechając się kiedy tylko poczuł powiew chłodnego, świeżego powietrza na twarzy. – Poczekaj, zostań tak – zarządził chyba dość niespodziewanie, tuż po tym, jak Matthew zaproponował ujęcie z tłuczkiem. To był dobry pomysł, ale teraz – zupełnym przypadkiem, albo i świadomie, cholera go wie – całkiem nieźle zapozował i Swansea ze zwykłej przezorności wolał zapisać to na kliszy. Dobrych zdjęć nigdy za wiele, prawda? Na pierwszych dwóch chłopak się poruszył i był pewien, że wyjdą zamazane. Po prawdzie nigdy dotąd nie robił zdjęć w powietrzu i okazało się to trudniejsze, niż mu się z początku wydawało. W końcu opanował jednak drżenie rąk i złapał Matta na zdjęciu. – W porządku, może być jak odbijasz tłuczek, to niezły pomysł – widać było po nim, że jest ożywiony. Nie tylko cieszyło go latanie na miotle, ale i niespodziewana sesja zdjęciowa, której efekty mogły być naprawdę zadowalające. Zapomniał o tym, że kiedykolwiek boczył się na Gallaghera, rozluźnił się i miał znacznie lepszy humor. Na moment wylądował po to, by wypuścić ze skrzyni tłuczek, a potem wrócił na swoje poprzednie miejsce – Tylko uważaj na sprzęt. Jak odbijesz go w aparat, to ja odbiję go w twój nos – i choć nie była to może przyjemna uwaga, uśmiechnął się, zdradzając się z tym, że żartuje.
Jej niedbały ton wywołał w nim falę irytacji, spinającą mięśnie i rozgrzewającą krew w żyłach, więc mimowolnie ręka napięła się gotowa do uderzenia, by sprowadzić dziewczynę na jej miejsce, ale też by rozognić jej złość, sprowokować do nieudolnej walki. Niech walczy, gryzie, warczy - jak nie dla siebie, to dla szczeniaka, ale niech nie udaje, że serce nie zaczyna jej dudnić w panice. Niech nie myśli, że może pluć w niego swoją grą aktorską. Dłoń jednak zamiast zamachnąć się na twarz, by wyraźnie odbić się od jej wabiącej kości policzkowej, instynktownie sięgnęła po różdżkę, gdy tylko Heaven zdecydowała się na ten bezczelny ruch. Jego opanowanie szlag trafił przez tę impertynencką kurwę, która nawet nie potrafiła uzasadnić swoich żądań. A przecież był gotowy negocjować, wycofać się, nie zamierzał jej szkodzić dla samego szkodzenia. Tak mało o nim wiedziała, żeby nie rozumieć, że nikomu by nie powiedział, póki by go do tego nie zmusiła swoim zachowaniem? Właśnie TAKIM zachowaniem. Wargi wykrzywiły mu się w grymasie pogardliwej wściekłości, a dłoń kierowana wibracjami podekscytowanej różdżki wystrzeliła jej końcówką oskarżycielsko prosto w twarz dziewczyny, celując w kość policzkową, na której skórze chciałby zobaczyć rozkwitające krwiste pączki. - Solvitomnia - wywarczał, nie dając sobie nawet czasu na wybór zaklęcia, orientując się w tym dopiero gdy srebrny snop magii zakrył widok kurczących się źrenic. Wypuścił ciężko powietrze z płuc, na sekundę dezorientując się swoim impulsywnym zachowaniem, w obawie czy zaklęcie zostało poprawnie rzucone. Wyrzucił je z siebie odruchowo, bo to je ostatnio namiętnie ćwiczył, ale nigdy wcześniej nie użył go na żywym celu i gdyby dał sobie chociaż chwilę do namysłu - na pewno by go nie wybrał. Chciał ją ukarać, chciał unieruchomić, chciał by zapamiętała wyraźnie, że to ostatni raz, gdy śmie podnieść na niego różdżkę, ale wykorzystałby do tego o wiele spokojniejsze zaklęcie, żadne z tych zakazanych. Teraz jednak niczego nie żałował, uznając to za idealny bieg wydarzeń, skoro rany psychiczne zawsze uznawał za te lepsze - nie pozostawiające nawet najdrobniejszego śladu na jej skórze, który mógłby rzucić cień podejrzeń na przemoc wobec ciężarnej nastolatki. Z dziecięcą niemal łatwością odebrał jej różdżkę, odrzucając ją w bok bez żadnego szacunku dla tak ważnego i osobistego przedmiotu, i od razu po tym gwałtownie złapał ją za szyję, zaciskając na niej boleśnie palce. Spojrzał w jej oczy i aż uśmiechnął się pod wrażeniem kontrastu między ich wzrokiem - jego silny, ostry, wyraźny, a jej zamglony bólem - zarówno tym wyimaginowanym, jak i wywołanym przez odbierające dech palce. Przyjemny dreszcz ekscytacji przebiegł mu po plecach, i choć wolał o tym nie myśleć, zatliło się w nim podniecenie, gdy poczuł znów jak drobna i krucha wydaje się być jej szyja pod siłą ego dłoni. Przycisnął ją plecami do szafek, nachylając się do niej bezwiednie, ostrzegawczo przytykając różdżkę do jej brzucha. Niech lepiej się nie wierzga. Nie zrobiłby tego, to leżało poza jego granicą, ale czy Heaven o tym wiedziała? Czy w ogóle kontaktowała na tyle w obliczu ostatniej fali bólu wywołanego zaklęciem? - Nie próbuj mi grozić, Dear - warknął wściekle, ale nie potrafiąc ukryć wtrącającego się w to uczucie zadowolenia. - Jak mnie nie sprowokujesz, to nikomu nie powiem - rzucił obietnicą, zwiększając nacisk przedramieniem na jej ramię, aby być pewnym, że mimo zakończenia działania zaklęcia nie będzie miała jak mu uciec. Wbił wzrok w jej oczy, chcąc zobaczyć wyraźnie wszystkie targające ciemniejącą zielenią emocje. - Będziesz grzeczna, Dear? - spytał mrukliwie, przenosząc wzrok na jej usta, by odczytać z nich nawet nieme potwierdzenie.
Dość gwałtownie zmieniła postawę. Z wyraźnie uległej, na waleczną. Tego typu nieprzemyślana próba ataku w jego kierunku to była skrajna głupota. Nie mówiąc już o tym, że zamiast działać od razu i choćby wytrącić mu różdżkę, żeby wykorzystać te kilka sekund przewagi, nie zrobiła zupełnie nic. Właśnie dlatego nie była fanką magicznych pojedynków i wolała prostsze, mugolskie rozwiązania. Nie potrafiła reagować dostatecznie szybko, a wyszukanie w głowie jakiejkolwiek formuły zawsze trwało o te jedną chwilę za długo. On był znacznie szybszy, potrzebował tylko chwili, żeby rzucić zaklęcie. Nie spodziewała się, że będzie aż tak brutalny. Syknęła przerażona, kiedy unieruchomił ją w ten sposób. Chociaż stroniła od czarnej magii, już po formule doskonale wiedziała, co się z nią stanie. Ból przeszył całe jej ciało. Czuła, jakby obrywał ją ze skóry. Podejrzewała, że przy tym nawet poród będzie pestką. To niemal miłe, że już ją wprawiał. Nie była w stanie nawet drgnąć, nawet zaczerpnąć oddechu. Nie była w stanie nawet krzyczeć, z czego akurat się cieszyła, bo na pewno nie byłaby w stanie się powstrzymać. To było kilka sekund, ale miała wrażenie, że trwają wieczność. Nawet nie zwróciła uwagi, kiedy pozbawił ją jedynego narzędzia, którym mogła się w jakikolwiek sposób obronić. Chociaż teraz nie było jej do tego nawet spieszno. Kiedy zaklęcie z niej zeszło, a ona dalej nie mogła wziąć głębszego wdechu, bo palce chłopaka bezlitośnie zaciskały się jej szyi, pisnęła w niemałej panice. Przestraszyła się jeszcze bardziej, kiedy zbliżył różdżkę do jej brzucha, o który teraz dbała bardziej niż o wszystko inne. Tu nie było już miejsca na brawurę i nawet do niej w końcu to dotarło. Miał niezaprzeczalną przewagę i musiała się dostosować. Szczególnie, że był gotowy milczeć. Nie podobał jej się ten układ, wiedziała, jaką dawał mu kontrolę, ale nie miała wyboru. - Tak - szepnęła, a ciche błaganie aż biło z jej spojrzenia. Złamał ją, nie pierwszy raz, ale chyba dawno nie była aż tak zdesperowana. Nie wiedziała przez co czuje się najpodlej. Przez działanie zaklęcia, przez ogarniające ją przerażenie, przez fakt, że rzucił na nią czarnomagiczny czar, czy przez to, że oddała mu taką władzę nad sobą z tą obrzydliwie pokorną postawą.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Czasami, kiedy się czymś mocno interesował, odnosił wrażenie, że każdy ma podobną wiedzę w tym zakresie. Momentami się na tym łapał, ale wtedy zdawał sobie również sprawę z tego, że jego hobby dla kogoś innego może okazać się czarną magią. Nie dziwił się więc nawet młodemu Swansea, że nie próbował mu zbytnio tłumaczyć, jakie znaczenie ma poruszanie tej świetlistej kuli, a i on nie pytał, ufając profesjonaliście. W końcu i do sklepu, w którym pracował, często przychodzili klienci, którzy po prostu chcieli kupić najlepszy sprzęt, a niekoniecznie słuchać o jego technicznych modyfikacjach. - A tam, dopóki poza meczem między Krukonami a Ślizgonami, pewnie machnęłaby na to ręką. Poza tym ostatnimi czasy przypuszczam, że ma nieco inne problemy na głowie. – Odpowiedział równie rozbawiony, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że ta wypowiedź mogła nie wybrzmieć zbyt dobrze. Nie miał zamiaru przecież naśmiewać się z błogosławionego stanu panny Dear. Ot, dość pokrętnie chciał po prostu powiedzieć, że ma z nią na tyle dobre układy, że raczej wybaczyłaby mu taki nietakt. Cóż, nie miał czasu nawet dłużej się nad tym zastanowić czy też naprostować swoich słów, bo wtedy do jego uszu dobiegł stanowczy głos Elijah. Pozostał w swej pozycji jak wryty, chociaż zupełnym przypadkiem, bo sens tej komendy dotarł do niego z niemałym opóźnieniem. Właściwie dopiero w momencie, w którym usłyszał dźwięk migawki. - Oo, dzięki. No to lecimy! – Dodał z entuzjazmem, kiedy wreszcie mógł wypuścić powietrze z płuc i zmienić ułożenie ciała. Przefrunął trochę dalej, żeby poczuć wiatr we włosach i radość z lotu, ale przede wszystkim koncentrował się na tym, by dobrze wyjść na zdjęciach. Gdzieś z tyłu głowy myślał już jednak o tym, że będzie musiał wyjawić Krukonowi całą prawdę. Temu samemu, którego widział teraz, ożywionego i zwartego do pracy. Pieprzona gra… gdyby nie ona, może naprawdę jakoś by im się udało zakopać wojenny topór. - Spokojnie, będę uważał. – Zapewnił jeszcze Elijah, po czym przyjął stanowczą, ale i w jego mniemaniu, dość zgrabną pozycję, przygotowując się do uderzenia tłuczka swoją pałką. Starał się ukradkiem spoglądać w obiektyw, ale przy tym wycelować morderczą piłką w innym kierunku niż Swansea z aparatem. - Powinienem Ci w ogóle o czymś powiedzieć. – Mruknął już mniej optymistycznie zaraz po tym, kiedy wywalił tłuczek na drugi koniec boiska. – Znaczy nie myśl sobie, że to tylko to… jakby, i tak chciałem poprosić Cię o te zdjęcia, no ale… przy okazji trochę Cię chyba zabiłem. – Nie wiedział jak mu to przekazać, bo prawdę powiedziawszy i jemu ta sesja przypadła do gustu. Stwierdził jednak, że im dłużej zwleka ze wspomnieniem o killerze, tym gorzej zostanie odebrane przez jego towarzysza.
Przechylił głowę, przyglądając jej się z satysfakcją głęboko ukrytą za spojrzeniem wyższości. Widział w niej ten strach, odbitą w tęczówkach świadomość bezsilności i przyjemny dreszcze znów przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, gdy tylko błagalna nuta zabrzmiała wyraźnie w ciszy pomieszczenia. W takich chwilach wydawała mu się naprawdę... kusząca? Na tyle piękna, na ile pięknym może być dla niego spojrzenie zwierzyny, która właśnie wpadła w sidła. Wabiła go swoją słabością i mógłby temu ulec, zmusić ją, by sama go o to błagała każdym spojrzeniem, a jednak niewygodna świadomość ciążowego brzucha skutecznie go ocucała. Mógłby kazać jej klęknąć, mógłby sam odwrócić ją tyłem i wziąć na co miał ochotę, nie musząc patrzeć na nią ani razu, ale wiedział, że to wcale by go nie satysfakcjonowało. ONA go nie zadowalała w takim stanie i z czasem to obrzydzenie odbiło się w jego oczach, jakby kazano mu patrzeć na robale wyżerające gnijącą padlinę. Choć pewnie ten widok przyjąłby lepiej. - Widzisz, potrafimy się dogadać - wymruczał nisko i odsunął się od niej na wyciągnięcie ręki, by omieść ją spojrzeniem, bawiąc się naciskiem palców na jej szyi, jakby wygrywał nimi powolną melodię na fortepianie, by za chwilę przenieść sam kciuk na jej usta, w ostrzegawczym geście, że ma milczeć. Różdżka wibrowała mu w dłoni niecierpliwie, podjudzając go do działania, ale uspokajał ją obracając leniwie w palcach. Zaraz zresztą uśmiechnął się, poklepując ją po policzku na tyle lekko, że poza upokorzeniem, po upływie kilku sekund nie powinna czuć już nic więcej. A może ich relacja była w takim miejscu, że ten gest - przez stulecia uznawany za poniżający - nie robił teraz na niej najmniejszego wrażenia? - Napisz do mnie jak już będziesz... - przerwał, robiąc krok w tył, szukając odpowiedniego słowa, ale takie nie nadeszło. - Normalna - dokończył więc i sięgnął po swoją torbę, by wyjść z szatni. Nie odwrócił się, by na nią spojrzeć, a w przejściu nawet schował różdżkę, zbyt dobrze znając Dear, żeby odmówić sobie tego zlekceważenia.
/zt
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Całe to spotkanie było dziwne... ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że ostatecznie całkiem nieźle się bawił. Czyżby mieli w końcu zakopać wojenny topór? Po tak długim czasie wzajemnego dogryzania i kopania pod sobą nieprzesadnie głębokich dołków? Nie spodziewał się, że to nastąpi, ale skoro w pewnym sensie już się działo – nie protestował. Przecież nie zależało mu na prowadzeniu tej małej wojenki, nie szukał sobie wrogów. Skoro Matthew okazał się być sympatyczny – może trochę dojrzał? – znaczyło to ni mniej, ni więcej to, że mogli się zakumplować. Postanowił zaufać mu w kwestii tłuczka – głównie dlatego, że nie raz widział go na boisku i wiedział, że pałka jest dla niego jak przedłużenie ręki. Samemu nie udało mu się osiągnąć podobnej wprawy, mimo że przecież był kapitanem. No i trzeba pamiętać o tym, że cała ta sesja odbywała się bo chłopak chciał grać zawodowo, a to świadczyło samo o sobie. Ustawił się więc odpowiednio, by nie zepsuć ujęcia i dał chłopakowi znak, że może „pozować”. Miał tylko jedną szansę na zrobienie idealnego zdjęcia, no, góra dwie, jeśli tłuczek łaskawie wróci do nich nim zrobi się całkiem ciemno. To jednak nie było konieczne, zdjęcie wyszło za pierwszym razem, a Matthew zgodnie z obietnicą odbił piłeczkę gdzieś hen daleko, z dala od jego aparatu. Popatrzył na niego, kiedy ten się odezwał i uniósł nieznacznie brew, czekając na to co powinien mu powiedzieć. Zamierzał mu podziękować? Przeprosić go? Przyznać się do czegoś? W pierwszej chwili nie zrozumiał o co mu chodzi – pochłonięty spontaniczną sesją, całkiem zapomniał o grze, w której brał udział. Jebany killer... czyli o to tylko chodziło. Chciał wykonać zadanie i wymyślił pierwszy lepszy powód. Niby powiedział, że nie w tym rzecz, że potrzebowałby ich tak czy siak, ale czy gdyby nie ta gra, odezwałby się akurat do niego? Zagryzł policzek, czując, że zaczyna ogarniać go złość. – Jasne – powiedział, odwracając wzrok. Na usta cisnęło mu się znacznie więcej słów, ale ugryzł się w język. Nie chciał pokazać, że go to ubodło. Z drugiej strony i tak chyba zdradził się miną, bo tę miał nietęgą. Bez dalszych słów wylądował na trawie, oparł miotłą o ścianę szatni, wziął swoją torbę i z aparatem wciąż uwieszonym na szyi ruszył ku szkole. Niech Gallagher sam posprząta sprzęt.
| z/t
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Matthew sam się dziwił, że taka sesja zdjęciowa w obecności młodego Swansea przyniosła mu wiele przyjemności. Może źle oceniał krukońskiego chłopaka i w rzeczywistości dało się z nim dogadać? Sam już przecież nie pamiętał, z jakiego powodu wzajemnie sobie dogryzali i przed wszystkimi zgrywali rywali nie tylko na boisku, ale i poza nim. Nie zależało mu, co prawda, na naprawianiu tej relacji na siłę, chociaż po dzisiejszym dniu nie wątpił, że ich znajomość mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. No, mogłaby, gdyby nie to, że właśnie załatwił Elijah w zorganizowanej przez grono pedagogiczne grze. Nie mógł niby w stu procentach przewidzieć jego reakcji na wiadomość, że został zamordowany, ale domyślał się, że drugi z graczy quidditcha nie przyjmie jej z wielką radością. Teraz chyba nawet trochę żałował, że dostał akurat taką osobę i takie zdanie. Wszak i tak miał zamiar poprosić Swansea o zrobienie kilku fotek, a że akurat jego prośba zbiegała się z zabójstwem… No cóż, głupio byłoby z takiej okazji nie skorzystać. Nawet nie był pewien czy mógłby nagiąć zasady i udawać, że nie udało mu się wmanewrować chłopaka w tę małą intrygę. Uderzenie przez niego tłuczka zajęło maksymalnie kilka sekund, dlatego Gallagher zastanawiał się czy Krukonowi udało się uchwycić jakieś dobre ujęcie. Nie to, żeby wątpił w jego możliwości, ale sytuacja była trudna nawet dla tak wykwalifikowanego fotografa. Wierzył jednak, że chłopakowi pomogło również doświadczenie w quidditchu. W końcu na miotle radził sobie naprawdę dobrze, a dzięki licznym treningom mógł poszczycić się także czujnym okiem, niebywałym refleksem i wprawnymi palcami. Póki co nie zamierzał jednak pytać Elijah o efekty, skoro w istocie zdradził mu niezbyt dogodną dla niego tajemnicę. Obserwował przy tym mimikę jego twarzy i niestety stwierdził, że niewiele pomylił się w swoich przewidywaniach. Jakkolwiek Swansea próbował ukryć swą złość, tak nagła zmiana rysów zdradzała jego prawdziwe emocje. Matt z kolei nie był pewien czy nie wolałby już zamiast tego zbywającego „jasne” oberwać w twarz. Z drugiej strony trudno byłoby powiedzieć czy taki akt agresji zdołałby oczyścić atmosferę, skoro i tak pomiędzy nimi nigdy nie wiodło się najlepiej. Nie odzywał się więc, wzdychając tylko ciężko w duchu. Po prostu przefrunął nieco niżej, stawiając wreszcie stopy na ziemi, a następnie zabrał się za uprzątnięcie sprzętu. Chwilę zajęła mu walka z tłuczkiem, ale ostatecznie pochował wszystkie piłki do skrzyni, a następnie zaniósł ją wraz z miotłami do ślizgońskiego schowka. O zdjęcia zaś postanowił odezwać się do Elijah dopiero za jakiś czas, kiedy ten nieco ochłonie. Właściwie mu się nie dziwił, sam nie chciałby odpaść z gry w podobnych okolicznościach. Wreszcie uwinął się z robotą i zaczął kierować się w stronę hogwarckiego zamku, po drodze otrzepując jeszcze swoją kurtkę, do której podczas lotu przykleiły się jakieś źdźbła trawy i tumany wzbitego w powietrze kurzu. Z jakiegoś powodu do końca dnia czuł się jednak źle, nawet jeśli była to tylko zabawa, a Swansea wcale nie należał do grona jakichś jego dobrych kumpli.
Wiedziała, jak żałośnie wygląda, ale widzą wyższość i zadowolenie w jego oczach, wcale nie czuła się tak źle jak powinna. Dopiero kiedy ten błysk satysfakcji zmienił się w obrzydzenie, poczuła się do reszty fatalnie. A przecież nie powinno zależeć jej na jego opinii. Już dawno minęły czasy, w których jego zdanie na jej temat powinno się jakkolwiek liczyć. A jednak był jedną z nielicznych osób, które dalej potrafiły przyprowadzić ją o nowe kompleksy, których opinia wpływała na jej poczucie własnej wartości, jak bardzo nie starałaby się tego powstrzymać. Teraz była jeszcze bardziej podatna, jeszcze wrażliwsza na tego typu ocenę. Wiedziała jak normalnie skończyłaby się taka konfrontacja i chociaż za każdym razem czuła wtedy wstręt do samej siebie, to w tym momencie sto razy bardziej wolałaby to uczucie. Czekała, aż w końcu da jej wziąć głębszy wdech, ale ewidentnie mu się nie spieszyło. Dopiero po chwili poczuła upragniona ulgę i skrzywiła się lekko, kiedy poklepał ją po policzku. Nie odezwała się jednak, nie zamierzając już go drażnić w żaden sposób i przyjmując ten pogardliwy gest w milczeniu. Straciła siłę i motywację do walki i było to widać na pierwszy rzut oka. Jego kolejny komentarz był jak dodatkowy policzek i aż ugryzła się w język, żeby niczego niepotrzebnego nie powiedzieć. Usiadła na ławce kiedy wyszedł, musiała odetchnąć. Miała wrażenie, że wszystko ją boli, chociaż było to sprzeczne z działaniem zaklęcia, które rzucił i które fizycznie nie miało na nią żadnego wpływu. Miała nadzieje, że uda jej się wygrać zakład, bo takiej porażki po tym wszystkim mogłaby już nie znieść. W końcu przebrała się i prosto z szatni ruszyła do bramy i wróciła do mieszkania.
/zt
Theresa Peregrine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164 cm
C. szczególne : konwaliowe perfumy | bardzo donośny, niski głos | lekki szkocki akcent, który intensywnieje wraz z emocjami | broszka w kształcie muszli ślimaka przypięta zazwyczaj do szkolnej torby
Łatwo było rozpoznać, kiedy Tessa była w złym humorze. Nie tylko tego nie ukrywała – chyba nie była w stanie utrzymać w sobie wypływających każdym porem emocji, w chmurze których na codzień pływała. Może to dlatego tak ogromny kontrast dzielił ćwierkajacą i rozochoconą Peregrine w świetnym nastroju od tej, która spojrzeniem meduzy usuwała ludzi ze swojej drogi – a jeśli ktoś nie znał jej na tyle dobrze, by rozsądnie ominąć ją z zachowaniem odpowiedniej odległości, robiła to za pomocą siły albo bardzo mało wyszukanych słów wycharkiwanych z silnym, szkockim akcentem. Jeśli znało się ją chociaż trochę, łatwo było też odgadnąć, co ją zdenerwowało – do takich stanów potrafiła doprowadzić ją tylko matka, która nawet nie musiała się w tej kwestii szczególnie starać. Wystarczyło, że wypełniała swoją świętą misję kontrolowania każdego najdrobniejszego szczegółu życia córki. Także i tym razem to właśnie list od Elodie podniósł ciśnienie Theresy, która z jego powodu od śniadania chodziła ciężkim krokiem – do dopełnienia obrazu brakowało jej chyba tylko pary buchającej z nozdrzy i teatralne świecących czerwienią tęczówek, ale oprócz tego prezentowała widok, który powinien być dołączany w słowniku do słowa "spierdalaj". (Nie było w tym liście nawet nic przełomowego – wystarczyło, że było w nim to co zwykle.) Wszystko zdawało się iść skrajnie niezgodnie z jej planami – przynajmniej w jej głowie drobne niedogodności nabierały dramaturgii teatralnych scen, z pełną napięcia muzyką w tle. Nic nie leżało na swoim miejscu – i był to standard dla jej rzeczy, ale wyjątkowo sama nie mogła się połapać we własnym chaosie, mimo że zazwyczaj odnajdywała się w nim znakomicie. Nie miała pojęcia, gdzie podziała się partytura, której akurat potrzebowała. Szukała już chyba wszędzie – oprócz, oczywiście, szatni, gdzie na pewno jej nie zostawiła, ale... brakowało jej już sensownych pomysłów. Wtargnęła gwałtownie do pomieszczenia, drzwi odbiły się z łomotem od ściany. Myślała, że w środku nikogo nie ma, ale jej oczy natychmiast zatrzymały się na zawodniku przeciwnej drużyny. Mruknęła coś niezrozumiale na jego widok. Nie od razu rozpoznała, do której drużyny należy (a pewna była od początku tylko tego, że nie jej własnej) – musiała przejechać wzrokiem po jego sylwetce i twarzy i wyobrazić go sobie w stroju we wszystkich trzech kolorach, żeby zorientować się, że to był ścigający Hufflepuffu. Thad? Tak, Thad. Krążyły plotki, że nie pojawi się na zbliżającym się wielkimi krokami meczu – najwyraźniej postanowił wszystkich zaskoczyć. – Jednak nie spękałeś przed rozgrywkami? – zapytała go złośliwie, wyładowując na Merlinowi ducha winnym chłopaku swoje frustracje – ale w zasadzie należał do drużyny przeciwnej, nawet gdyby Theresa akurat nie miała ochoty bić pięściami wszystkiego w zasięgu wzroku, z automatu należało mu się trochę rywalizacyjnej uszczypliwości.
Łatwo było rozpoznać, kiedy Thad był w dobrym humorze. Czyli praktycznie zawsze i praktycznie wszędzie - i nie szło nawet tego ukrywać. Uśmiech od ucha do ucha i wyszczerzone zęby w uśmiechu mówiły same za siebie i zawsze wchodziły pierwsze do pomieszczeń - a zaraz za nimi cała reszta Edgcumbe'a. Wyprowadzonego z równowagi widział go chyba tylko jego własny dziadek, bo poza swoim rodzinnym domem, Thaddeus nie tracił głowy i zimnej krwi. Można powiedzieć, że nie uzewnętrzniał się szczególnie - przynajmniej od tej mniej słonecznej strony. Ale dzisiaj cieszył się niesamowicie, po całych trzech miesiącach - które studentowi dłużyły się niesamowicie i trwały dosłownie całą wieczność - mógł wrócić do Hogwartu. Na dłużej niż kilka dni. Być może nawet do końca roku - przynajmniej taką miał nadzieję. Archibald czuł się coraz lepiej - regularnie ze sobą pisali, a Thad wytrzasnął staruszkowi fuchę na lewo przy ilustracjach do mugolskich fantasy. Czy może być coś lepszego na zmartwienia duszy niż praca? Nie, przynajmniej według Edgcumbe'ów. Dlatego też podążając za własną wybitną radą, sam Thaddeus, kiedy tylko wypakował się na powrót w swoim żółtym dormitorium - jeszcze w swetrze i dżinsach po podróży, ruszył od razu na boisku Quidditcha. Gdzieżby indziej? To właśnie tego miejsca brakowało mu najbardziej. Miał zamiar dać sobie taki wycisk, żeby wszystkie zbędne myśli wylały mu się uszami. Tego potrzebował - żeby wieczorem mógł paść bez sił. Właśnie miał zamiar pozbyć się odzienia, żeby wskoczyć w dresy, kiedy ktoś bardzo niedelikatnie potraktował drzwi do szatni. — Jesteś śmieszna, Peregrine — parsknął na jej złośliwą uwagę, choć sama jego wypowiedź nie miała być złośliwa. Dziewczyna, którą znał praktycznie od kołyski... A od której odcięła go jej rodzina, tak skutecznie, że sama Tess wydawała się go zapomnieć. Złamane chłopięce serduszko pamiętało - nie raz i nie dwa lądując na wycieraczce. Dystans stał się naturalny. — Dziadek dostałby drugiego zawału, gdybym spękał — niewinnie przedstawił swoją, dość dramatyczną, wersję wydarzeń, nie tracąc jednak zawadiackiego uśmiechu. Typowy Thaddeus. Nie chcąc zaprzestać podjętych przez siebie przygotowań - nie krępując się obecnością Ślizgonki, zrzucił z siebie sweter. Jednak przy pasku od spodni nieco się zawahał - i odwrócił do dziewczyny. — Zgubiłaś coś... — błysk w oku, chęć droczenia z Tess już dawno weszła mu w krew. — ... czy przyszłaś popatrzeć? Teatralnie odpiął sprzążkę i guzik od spodni jednym ruchem - nie wytrzymał jednak nawet jednej pełnej napięcia sekundy, żeby jego propozycja nabrała mocy - parsknął śmiechem, odwracając się do Peregrine plecami i sięgając po swoją koszulkę treningową. Chyba nie dostanie nożem pod żebra? Nie zdziwiłby się, Theresa była żywiołem.
Theresa Peregrine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 164 cm
C. szczególne : konwaliowe perfumy | bardzo donośny, niski głos | lekki szkocki akcent, który intensywnieje wraz z emocjami | broszka w kształcie muszli ślimaka przypięta zazwyczaj do szkolnej torby
Zamrugała niemrawo, słysząc ton jego głosu i niezadowolona wykrzywiła usta. Chyba tylko według tereskowej logiki niezareagowanie złością na jej złość równało się z lekceważeniem. Gdy była zatopiona w dramacie tak mocno, jak teraz, łatwo przychodziło jej znajdowanie argumentu na to, żeby wściekać się jeszcze mocniej, a ta jego beztroska sugerowała, że faktycznie miał z niej ubaw – to był prosty przepis na wytrącenie Theresy z równowagi. Dosłownie tupnęła nóżką – zapominała zawsze, że w przypadku jej braci ten gest doprowadzał ich do jeszcze większej wesołości. W bardzo komiczny sposób łączył się z obrazem stu sześćdziesięciu czterech centymetrów czystego szału opakowanego w delikatne kobiece ciałko. – Sam jesteś śmieszny, nie jestem śmieszna – broniła się buńczucznie, splatając ramiona na piersi i łypiąc na niego wściekle. Kolejnym zdaniem zbił ją zupełnie z pantałyku – na jej twarzy odbił się error, który wywołał swoją zdumiewającą Theresę szczerością. Nie miała pojęcia, co na to odpowiedzieć, nie była w końcu aż tak bezduszna, żeby naśmiewać się z zawału jego dziadka. Zagiął ją. Głupio jej było teraz pociągnąć temat w jakąkolwiek stronę, chociaż jeszcze przed chwilą miała w zanadrzu kilkanaście docinków podważających jego sportowego ducha walki. Naprawdę trudno sprawić, żeby Theresie zrobiło się z jakiegokolwiek powodu głupio – a jemu udało się tego dokonać w kilka sekund. Ugh, kim był ten człowiek? – Co? – Znowu zbił ją z tropu swoim pytaniem, bo na chwilę się zawiesiła i parzyła na bezrozumnie. Faktycznie, pewnie wyglądało to tak, jakby czekała na rozwój akcji, chociaż dopiero teraz zorientowała się, że Thad już zaczął się rozbierać. Zaczerwieniła się natychmiast. – Ugh, oszalałeś? – Oburzeniem próbowała zatuszować swoje zawstydzenie. Nawet nie wiedziała, gdzie uciec wzrokiem, kiedy z tym namaszczeniem rozpiął spodnie. – Zostawiłam tu coś – wytłumaczyła się natychmiast, nienaturalnie szybko podchodząc do swojej szafki. Włożyła do środka praktycznie całą głowę, żeby rozbiegany wzrok nie wodził gdzie nie trzeba (jak to wyglądało przed chwilą). – Jakbyś nie mógł zaczekać, aż wyjdę – dodała z wyrzutem, grzebiąc w swoich rzeczach. Nawet nie wiedziała, co przegląda, po prostu przerzucała mechanicznie bałagan z jednego kąta szafki do drugiego. Nie mogła się skoncentrować na swoich jakże ważnych poszukiwaniach, a twarz aż ją piekła od uderzenia gorąca.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Czy może być coś bardziej zabawnego dla prawie dwumetrowego faceta, niż piekląca się drobinka o posturze Peregrine? To po prostu z góry było już skazane na pełen rozczulenia uśmiech na thaddeusowych wargach, zwłaszcza, kiedy ta dołożyła jeszcze swoje słynne tupnięcie kopytkiem. Thad nic nie mógł na to poradzić, że umysł mimowolnie podstawiał mu do porównania tamtą, malutką Tess, która wyrażała swoje wewnętrzne piekiełko identycznie. Jeden do jednego. A Edgcumbe identycznie wytrącał ją z tego chochlikowego tańca, i Peregrine w jednej chwili zapominała w ogóle co ją tak wkurzyło. Zawsze rozbrajał szczerością - dosłownie, co Ślizgonka mogła w tej chwili doskonale odczuć. Halo, centrala, odbiór! Bomba ziemia-powietrze T.P. właśnie została unieszkodliwiona, odbiór! Thaddeus był jak kubeł zimnej wody i pstryczek w nos w jednym. Nie mógł powstrzymać śmiechu, widząc jak czerwień przyozdabia policzki Peregrine - właściwie to nawet nie sądził, że dziewczyna tak zareaguje, miał ją za nieco mniej... pruderyjną? Chociaż nie, jej reakcja nie była na pokaz. Rzeczywiście ją zawstydził - i zrobiłoby mu się nawet głupio, gdyby nie to, że przedziwna satysfakcja wkradła mu się podstępnie za mostek. — Jakbyś nie mogła zaczekać, aż wyjdę — nie przedrzeźniał jej, ale w końcu to ona wpadła do szatni bez choćby zapukania, prawda? Choć zabawnie było obserwować jej miotanie się przy szafkach, Thad zarzucił swoją luźną koszulkę, żeby przywrócić dziewczynie komfort, który tak gwałtownie jej odebrał. W dwóch długich krokach znalazł się tuż przy niej - opierając nonszalancko o szafkę. Łobuzerski uśmiech zniknął jednak z jego ust, przybierając łagodny - przepraszający - wyraz. — Wybacz, zawsze... — ... lubiłem wyprowadzać Cię z równowagi. Ugryzł się jednak w język, zbyt gwałtownie, aż sam się skrzywił. — Wybacz, nie powinienem. - Jakby dla podkreślenia tego, czego nie powinien, poprawił jeansy, które teraz wisiały mu tylko na biodrach i to na słowo honoru. Zza nich, łypały radośnie kolorowe bokserki w emblematy Supermana, zdradzając zamiłowanie właściciela do mugolskich komiksów. Uroczo? — Zwolnij — mruknął, chwytając delikatnie przedramię Peregrine, żeby ją przystopować. Na Merlina, trzonek od miotły zdawał się grubszy od jej drobnego ramienia. — Tak niczego nie znajdziesz, zrobisz tylko większy syf. Czego szukasz? Cała jego postawa wykazywała chęć pomocy. Im szybciej Theresa zniknie, tym szybciej będzie mógł zacząć trening. Nie brzmiał jednak na ponaglającego - rzeczywiście tak się spieszył? Aktualnie, niezbyt - wpatrzony w zaczerwienionego chochlika przy boku.