Z zamku do sowiarni wcale nie jest tak blisko jak mogłoby się zdawać. Trzeba pokonać obszerne błonia i obejść pagórek, na którym zbudowana jest sowia wieża. Już tutaj słychać pohukiwania sów.
Autor
Wiadomość
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde nienawidziła przychodzić spóźniona. Nienawidziła z całego serca, ale na korytarzu spotkała profesora Forestera, którego uwielbiała całym sercem, a który pokładał w niej nadzieję - jakiś wandal zniszczył kanapy w pokoju wspólnym Gryffindoru, a ona, jako wzorowa pani prefekt, do spółki z Sethem miała odkryć, kto jest sprawcą. Nie mogła się wykręcić od krótkiej pogawędki. Nie mogła też zerkać co chwila na zegarek, żeby sprawdzić, jak bardzo się spóźni. Koniec końców wpadła do środka spóźniona jakiś kwadrans, roztrzepana i zdenerwowana nie wiadomo czym. Nie miała pojęcia, jak zabrać się za to nieszczęsne dochodzenie, a przecież chciała być aurorem! - Dzień dobry, pani profesor, przepraszam za spóźnienie... Rozmawiałam z profesorem Foresterem - usprawiedliwiła się, obrzucając spojrzeniem nieszczęsne ptaki, które wydawały się gonić resztką sił. Stwierdziła, że lepiej będzie, jeśli zajmie się zaklęciami, w końcu w tym była zdecydowanie lepsza niż w obchodzeniu się z roślinami. Anapneo wyszło jej idealnie, mała płomykówka zaczęła normalnie oddychać i łypnęła na nią z wdzięcznością złocistymi oczami. Isolde uśmiechnęła się ciepło i pogłaskała stworzonko po główce. Niestety, drugie zaklęcie kompletnie jej nie wyszło - sówka wyglądała jakby miała zaraz wybuchnąć, najwyraźniej Isolde przesadziła z mocą zaklęcia - nigdy nie stosowała go na czymś tak małym. Przerażona zastygła na moment, po czym spróbowała jakoś pomóc zwierzątku, ale szczęśliwie nauczycielka podbiegła szybko i zażegnała niebezpieczeństwo. Zdenerwowana pani prefekt wzięła sówkę na ręce, starając się jakoś ją uspokoić, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że przerażona płomykówka dygotała na całym ciele. Isolde zacisnęła usta, zła na własną nieudolność.
Biedne sówki, biedne i poszkodowane! W zamku zapanowała epidemia, a Elliott naprawdę się tym faktem przeraził. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dowiedział się o organizowanej pomocy, postanowił wpaść. Pierw jednak chciał sprawdzić, czy jego Molekuła jest cała i zdrowa. Przez chwilę myślał, że umarła - nie ruszała się. Po chwili okazało się, że tylko spała, ale nawet kiedy wzniosła się ku niebu aby dostarczyć Raphaelowi list, Bennett nie dowierzał. Czy to aby na pewno jego sówka? Może ma halucynacje? Może tylko mu się wydaje? De Nevers na pewno pozna, jeśli coś jej dolega. Tymczasem Puchon wpadł zdyszany do miejsca pod sowiarnią, gdzie miała odbyć się cała organizowana pomoc. Zapytał jakąś puchonkę, co mają robić, a gdy usłyszał o zbieraniu ślazu, od razu postanowił zacząć od tego. Zielarstwo jest naprawdę cudowne, było jedną z niewielu rzeczy, które wychodziły mu bardzo dobrze. Zaczął więc nacinać liście, aby zebrać z nich sok. Jednak szczęście mu dzisiaj nie dopisywało, nie mógł się skupić - był zbyt roztrzęsiony myślą, że być może jego sówka nie doleciała na miejsce, padła gdzieś w połowie lub dostała ofiarą dzikiego szakala, który dostał się na teren Hogwartu takim samym dziwnym sposobem, jak niektórzy uczniowie z młodszych klas potrafią się z niego wydostać. Rozbił nawet jedną fiolkę, ponieważ trzymał ją w dłoni tak mocno, że się pokruszyła. Całe szczęście, że nie rozciął sobie skóry odłamkami. Dopiero za trzecią próbą udało mu się ominąć bladoróżowe kwiaty, zebrać trzy krople soku i wetrzeć je w skórę biednej, ale jednocześnie wciąż pięknej, białej sowy. Ach, chyba powinni go podziwiać! Zwłaszcza ślizgoni, którzy na pewno nie mają tak delikatnych i skorych do pomocy rąk, bo są wielcy i przerażający!
Cudownie, cudownie. Zajęcia? Która to godzina? Szesnasta? Nieważne, to nadal był środek nocy. Oliver nie miał na nic siły, a tym bardziej na pojawianie się w Hogwarcie, ale znał swoją sytuację, która zmuszała go do tego, by wreszcie wziął się za siebie. Zaliczenie roku okazywało się być nieco wielkim wyczynem w jego wykonaniu, aczkolwiek nie pozostawał dłużny kłodom, które kładły się na niego w jego życiu i w końcu cóż. W końcu to po prostu postanowił coś ze sobą zrobić. W końcu pojawił się pod sowiarnią chyba w połowie trwania zajęć i podszedł do profesor Vicario skradając się troszkę. - Wybacz mi spóźnienie Estell. Możemy się potem ustawić w twoim gabinecie, żebym mógł się usprawiedliwić. - Rzucił luźno oddalając się od kobiety, bo zobaczył, że jest obecny Grigori i Isolde, a kto wie! Może Gryffon wpadnie na kolejny super pomysł, żeby podpalić koleżankę. Oliver chciał tym razem z bliska obejrzeć owe wydarzenie. Zatem stanął gdzieś z boku kompletnie nie wiedząc od czego powinien zacząć, ale jakieś dziewczę rzuciło zdenerwowane, żeby wziął się do roboty i po prostu zajął się tym śluzem. Zatem wziął fioleczkę, a że miał dobre serduszko do roślinek, to i udało mu się uzyskać trzy wymarzone krople, które wreszcie zabrał za sobą do sów. Jak się okazało miał przystąpić do pracy z sową, którą wcześniej ratowała Scarlett. Nałożył idealnie maź, pogłaskał po łebku zwierzaka i odłożył przedmioty na miejsce podchodząc do SMS, którą musnął w policzek. - Ładny dzień, co? Może założymy gabinet weterenaryjny? - Zarzucił tą życiową propozycją, bo przecież byliby idealnym duetem.
Niektórzy mogą uznać, że Amelia nie była osobą, która pojawiłaby się na takiej lekcji. Co to w ogóle za pomysł - pomaganie chorym sowom? Czego to ma ich nauczyć? Jednak serce panny Wotery o ile było zimne i niedostępne dla ludzi, to dla zwierząt zawsze cieplutkie, otwarte i pełne pomocy. Jej zadaniem było pomóc jak największej ilości sówek, toteż postanowiła użyć zaklęć. Cóż, właśnie to jej najlepiej wychodziło, nie oszukujmy się. Mówienie do zwierząt i pomaganie im w jakiś inny sposób mogłoby się źle skończyć. Podeszła z uśmiechem do jednej, malutkiej, brązowej sówki, przyglądając się jej dokładnie. - Anapneo - wyszeptała cicho i aż uśmiechnęła się, czując, że jej zaklęcie podziałało. Zrobiła to idealnie, wymierzyła odpowiednią ilość mocy. Pomogła sówce udrożnić jej drogi oddechowe, co było wskazane w jej przypadku. Jak dobrze, że uważała na lekcjach zaklęć. Gdyby skrzywdziła biedne stworzonko, nigdy nie byłaby sobie w stanie tego wybaczyć. - Widzisz malutka, teraz już będzie dobrze - powiedziała cicho, tak, żeby nikt inny oprócz sówki jej nie usłyszał. Nigdy nie rozmawiała ze zwierzętami, jednak dzisiejszy dzień był dla niej inny, wyjątkowy, odrobinę bardziej radosny niż pozostałe dni. - Spróbujemy jeszcze czegoś, dobrze? - spytała cicho, widząc, że sówka mimo wszystko nie czuje się najlepiej. - Calefieri - drugie zaklęcie także poszło jej bardzo łatwo. Sówka widocznie poczuła się lepiej, zaczęła spoglądać na Amelię żywym wzrokiem. Pięknie, tak własnie miało być. Wydawało jej się, że jest odrobinę głodna, więc rozejrzała się za jakąś przekąską dla ptaka, uśmiechając się szeroko i głaszcząc ją delikatnie po główce. O dziwo, sprawiało jej to ogromną przyjemność.
Przyszła na lekcję pod sowiarnię i kiedy okazało się, że będą leczyć sowy zaklęciami albo śluzem z roślin, wybrała oczywiście opcję pierwszą. O wiele lepiej czuła się w zaklęciach leczniczych, o roślinach też coś tam wiedziała, ale i tak perspektywa zbierania ślizu nie wydała się zbyt atrakcyjna... Znalazła jedną z nieszczęsnych sówek. Najpierw zaklęcie udrażniające drogi oddechowe - powtórzyła sobie w myślach, a potem rzuciła Anapneo i od razu wydało się, że zwierzątko czuje się nieco lepiej. Dobra, więc teraz rozgrzewające! - Calefieri! - rzuciła zaklęcie, tym razem poczuła się chyba zbyt pewnie i stało się niewiadomo co, sowa wyglądała niemalże jak balon. Laura okropnie się przestraszyła. Nigdy nie chciałaby, żeby przez nią stało się coś człowiekowi albo zwierzęciu, dobry uzdrowiciel przecież nie mógł pozwolić sobie na takie wypadki. - Pani profesor! - zawołała przestraszona. Co robić, co robić? Nagle wszystko wyparowało z głowy.
Co za chujowy ten jego los. Wpierw tutaj dramy z beznadziejną żoneczką, którą w końcu rzucił i sobie olał ciepłym moczem. Potem jednak chciał chociaż dziecko ogarnąć, to ta się wzięła rzuciła pod samochód, a jakiś przychlast wziął mu napisał list, że ona nie żyje i dał datę pogrzebu. NO FAJNIE, dzięki stary za pamięć. Zatem poleciał jak debili na ten pogrzeb razem z siostrą. Choć jak dziś o tym myśli to powinien wziąć ze sobą benzynę i zapałki, żeby po całej uroczystości podjarać grób Cassandry, bo jednak nie zasługiwała na spokojne spoczywanie, chociażby przez to że zabiła mu syna. Koniec z końców gdzieś w tym wszystkim zgubił Coco, która rozkładała nogi przed Youngiem, ale jak trzeba było się przyznać to wcale nie, nie oto chodzi, to nie był seks. No fajnie. Potem kolejne dziecko, kolejne kłopoty i w końcu Summer jest u niego. Z a j e b i s t y c z n i e. - Polecam, Casper Villiers. - Splunął w ziemię gdy szedł przez błonia lekko podkurwiony, bo przecież ostatnio tylko tym zaprzątał sobie głowę. Nie mógł odpuścić zajęć, bo przecież nie po to wzywał babcię, żeby zajęła się Summer, żeby zagrzewać dupę byle gdzie. Umowa była prosta. Jeśli chodzi na zajęcia, to ma niańkę w jej postaci, jeśli spierdoli to oni go załatwią. Cokolwiek to znaczyło nie miał już wyboru. Zatem przyszedł pod sowiarnię, wysłuchał łzawej opowieści Vicario o sowach, choć zdecydowanie wolał ją wyobrazić sobie nago, a potem przystąpił do wykonywania zadania. Wpierw dwa razy rzucił Anapneo i dwa razy się to ciulowo zakończyło, więc przeszedł do drugiego zaklęcia, które zepsuł. Wow, taki zdolny! Rzucił parę obelg pod nosem zdenerwowany, ale trudno no. Życie czarodzieja ciężkim ono jest.
Wszystko jest możliwe, ale nie Tanner na zajęciach, w których pomaga się leczyć zwierzęta. Do tego sowy? Przecież on nie cierpi sów. Zawsze ma wrażenie, że nie dostarczą listu do właściwej osoby, zgubią go gdzieś po drodze albo zostaną przechwycone i nikt nigdy nie dowie się, że chciał się z nim skontaktować. Chłopak postawił sobie jednak jeden, malutki warunek - zaczyna uczęszczać na wszystkie lekcje, jakie są w tej w szkole. Wreszcie musi jakoś nadrobić zaległości. Nie chcąc mieć większego kontaktu ze zwierzętami, podszedł od razu do roślin, chcąc wziąć się za zbieranie ślazu. Przez chwilę nie wiedział za bardzo co ma zrobić, jednak po bardzo szczegółowej instrukcji pani profesor, wszystko poszło jak z płatka. Ominął bladoróżowe kwiaty i wymierzył z dokładnością idealnie trzy krople na fiolkę, chociaż nie było to wcale takie proste, bo sok spływał bardzo szybko. Uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją, rozglądając po swoich kolegach, którym też szło, o dziwo, całkiem dobrze. Teraz gorsza część zadania, wcieranie ślazu w miejsca, w którzy sowy nie mają piór. Tanner podszedł wolnym, niepewnym krokiem do wspaniałej śnieżnobiałej sowy, uśmiechając się do niej lekko. Delikatnym ruchem zaczął wcierać ślaz w jedno z jej skrzydeł. Sówka pohukiwała cicho i spoglądała na niego wdzięcznym wzrokiem. Więc nie było tak strasznie! Tanner'owi nawet spodobało się to zadanie, toteż postanowił poklepać sówkę po główce, zapewniając jej, że dzielnie zniosła wszystkie jego zabiegi. Pięknie.
Jako, że postanowił zostać z powodu rodzinnych spraw w tej szkole... musiał zacząć chodzić na jakieś zajęcia. Lekcja zielarstwa nie wydawała się jakąś fascynującą opcją na obojętnie jaki dzień, ale trzeba w końcu to zaliczyć. Przedmiot, nie nauczycielkę. Zbierając się do kupy ruszył dzielnie w stronę sowiarni. Droga w tym kierunku nie okazała się zbytnio ciekawa, nawet nie spotkał nikogo znajomego. Gdy w końcu dotarł na miejsce westchnął ciężko. Jednak ta plotka z sowią epidemią okazała się prawdą. Cóż nie uda mu się spać akurat na tych zajęciach, no trudno. Rozglądając się po pomieszczeniu dostrzegł parę znajomych mu osób, chociaż wolne miejsce było przy kimś innym. Uśmiechnął się pod nosem i udał w stronę Puchona. Widział go parę razy z Adelaidą, która już nie istniała w jego życiu, więc bez żadnego problemu podszedł do niego. Obdarzył go takim spojrzeniem, jakby znali się od dawna i zajął miejsce przy Elliocie. -Cześć skarbie - zawołał przesłodkim tonem do chłopaka - Widzę, że gumochłony są ciekawsze od twojej pracy. Nie żeby zamierzał być od razu wredny, czy coś. Tak już Cameron po prostu miał. Zerknął na sowy i postanowił zabrać się za jedną z nich. Współczuł im nawet, lecz ukrył to porządnie pod maską obojętności. Położył ostrożnie jedną z nich na blacie i wycelował w nią swoją różdżką. W najgorszym wypadku ją zabije, a wtedy przynajmniej nie będzie się męczyć i szybciej zejdzie. Jednak po rzuceniu dwóch zaklęć; Anapneo i Calefieri jego pierzasta pacjentka wyglądała o niebo lepiej. Udało mu się rzucić te zaklęcia doskonale, co w sumie trochę go zaszokowało. Wystarczyło trochę się skupić i nawet magia lecznicza mu wychodziła. Skrzywił się widząc jak sowa domaga się jedzenia i innych dziwnych rzeczy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, by upewnić, że nikt nie zobaczy jak ją głaszcze. Jeszcze by pomyśleli, że jest wielkim fanem sów i ma ogromne serducho przepełnione miłością.
Odpowiedź Arcellusa, który nie obchodził się z chorą sówką zbyt delikatnie, zamiast rozzłościć Estellę, sprawiła tylko, że kobieta wybuchnęła śmiechem. No jakoś spodobał jej się ten żarcik, co poradzić! Pokręciła znów głową na Ślizgona, tym razem jednak z rozbawieniem, a nie dezaprobatą. Podeszła do Isolde i obserwowała, jak prefekt doskonale radzi sobie z pierwszym zaklęciem. Drugie jednak jej nie wyszło i Estella kolejny raz tego dnia szybko rzuciła przeciwzaklęcie do rozgrzewającego czaru. - Calefieri jest bardzo mocnym zaklęciem i łatwo je nawet przedobrzyć podczas rzucania na człowieka - powiedziała do dziewczyny, kiwając głową. Nie próbowała jej w sumie pocieszyć, bardziej stwierdzała fakt. - Kiedyś widziałam, jak początkująca uzdrowicielka niemal rozsadziła starszego pana temperaturą, uch! - zwierzyła się i wzdrygnęła na samo to wspomnienie. Widząc, jak Gryfonka przejęła się nieszczęściem sówki i aż wzięła ją na ręce, uśmiechnęła się doń ciepło i zaczęła dalej krążyć po klasie. Obserwowała próby Elliota, który chyba nie zauważył, że przy nim stała i pochwaliła go głośno, gdy zebrał w końcu sok. Świetnie, że nie poddał się i rozszyfrował to sam, mimo wcześniejszych niepowodzeń. - Ech, Oliver - mruknęła do Gryfona z błąkającym się na ustach uśmiechem. - Wiesz, że nie umiem się na ciebie gniewać - rzekła, machnąwszy ręką, gdy chłopak odszedł, by świetnie poradzić sobie z zadaniem. Zauważyła również, jak Amelia, z Ravenclawu, oba zaklęcia rzuciła bez żadnych problemów. - Doskonale ci poszło! - pochwaliła ją, kiwając głową. Pogrzebała chwilę w kieszeni, przypominając sobie o czymś. - Trzymaj, to przysmak dla sów - uśmiechnęła się do Krukonki, ale krótko, bo zaraz pobiegła ratować sowę Laury. Wydawało się, że tym razem nie zdąży i sówka naprawdę wybuchnie, opryskując je gorącą krwią, lecz udało jej się zażegnać kryzys w ostatnim momencie. Odetchnęła głęboko, spoglądając na Laurę. - Spokojnie, spokojnie! - powiedziała do wyraźnie poruszonej Ślizgonki. - Pamiętaj, że to ona się teraz bardziej boi. Musisz być spokojna, zarazisz tym wtedy sowę, nie możesz uspokajać jej, gdy sama jesteś roztrzęsiona. Kilka głębokich wdechów, i już! - poleciła. Zahaczyła potem z pomocą o Caspra, pochwaliła Tannera za dobrą robotę i zdradziła mu w sekrecie, że uleczył jej ulubioną sowę, bo jest taka majestatyczna i piękna, po czym wyraziła zadowolenie nad postępami Camerona, uśmiechając się do niego konspiracyjnie, bo widziała ten krótki przejaw czułości!
No bo wiecie jak to w życiu bywa… Raz pod górkę, no a raz pod górkę. I Coco w tym burdelu nie mogło zabraknąć. Oczywiście uwielbiała Panią profesor, bo przecież nie dość, że młoda to jeszcze taka inteligentna. Może Watson pójdzie w jej ślady? Zaliczenie jakiegokolwiek przedmiotu u eks-gryffonki byłoby wręcz przyjemnością, ale przecież wszyscy dobrze wiemy, że Rosie nie nadaje się na profesora czy kogokolwiek kto miałby pełnić funkcję pedagogiczną. Ona życie chciała związać z czymś innym. Chociażby z muzyką, ale i to jej ostatnio nie wychodziło. Niby to życie trzymała w rękach, ale tak nagle niczym najdroższa waza z dynastii Ming jej wypadło i się rozbiło. Nie dało się tego poskładać, a może się dało? A może Oliver ją zmotywował do tego by zjawiła się na jakiejkolwiek lekcji. Pech chciał, że najbliższe zajęcia były z ONMS. Cudownie, wręcz, bo przecież to gryffońskie maleństwo nawet nie sądziło, że los miał dla niej takiego psikusa! No i wkroczyła do miejsca, w którym odbywały się zajęcia. Nie myślała o Summer. Nie myślała o Oliverze. Nie myślała o Rasheedzie. Nie myślała nawet o Casprze, którego gdzieś zgubiła po drodze, w natłoku wydarzeń. Ale proszę… Coco… Mamy dla Ciebie prezent od losu. Elita Twojego życia w jednym miejscu. Czyż to niedoskonała nagroda za to, że próbujesz stanąć na własnych nóżkach? Klękajcie narody, Coco Rosie Watson zaszczyciła zajęcia swoją obecnością i już miała ochotę uciekać. Ale nie. Spokojnie. Da radę. Potrafi, bo dlaczego by nie, prawda? Chociaż czuła jak ręka jej drży. Nie, to nie może wyjść. To się po prostu nie uda. -Sharker, jak ja Cie dawno nie widziałam. Na korytarzu? A może tam w parku? Spokojnie, wszystko jest w najlepszy porządku… - Uśmiechnęła się szeroko, ale to co powiedziała do chłopaka wypowiedziane było z dozą ironii i na tyle cicho, by szpiedzy z krainy deszczowców czasem jej nie usłyszeli. Jeszcze jakieś kłopoty by wyszły, czy coś. Zaraz potem puściła oczko do swojego brata, a zaraz potem do siostry, a Casper? Bóg mi świadkiem, że z trudem usiłowała na niego nie patrzeć choć wiedziała, że w tym momencie zawiązała supeł na własnej szyi. -Pani Vicario, ja bardzo przepraszam za spóźnienie, ale po drodze małe gryffoniki potrzebowały pomocy, bo jakiś złośliwy ślizgon rzucił Furnunculusa, a ja musiałam to przerwać zaklęciem Finite, i powiem Pani, że całkiem nieźle mi poszło. Maluch nie musiał lądować w skrzydle szpitalnym. W każdym razie słyszałam o epidemii i postanowiłam się tutaj zjawić, wszak moja sowa była w ostatnim czasie bardzo zapracowana i płakałabym gdyby coś jej się stało! – I nie, nie ironizowała. To ptaszysko było jej cholernie potrzebne, bo to był jedyny kontakt z rodzeństwem i ojcem jej dziecka, ewentualnie przyjaciółmi, bo i tych tu spotkała. Zabawne. Hogwart to jednak mały jest. W każdym razie rzuciła pierwsze zaklęcie w postaci Anapneo, które z powodów oczywistych jej nie wyszło. Nie mogła się skupić, to abstrakcyjne, ale doprawdy nie mogła zebrać myśli. Ręce jej drżały, a ona sama czuła jakby miała zemdleć. I rzuciła zaklęcie jeszcze raz i drugi, no i niestety nie poszło tak jak powinno, więc nawet nie próbowała z drugim zaklęciem, bo znając życie ta biedna sowa po prostu by eksplodowała, a jej flaki latałyby po całym pomieszczeniu! Jednak poprosiła swojego super brata o pomoc, wszak przecież on na pewno ogarniał więcej niż Rosie, nie? I tak o to przystąpiła po wielu trudach do drugiego zaklęcia i czuła się tak fatalnie, ale całą złość przelała na zaklęcie Calefieri – i faktycznie sowa prawie wybuchła. Znaczy nie było tak źle, ale Coco właśnie tak się czuła jakby ten zwierzaczek miał zaraz wyzionąć ducha! -Pani Vicario, ja naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje… - Kurwa, no co za przypał. Jednak dobrze. Dobrze. Coco zaczęła uspokajać swojego biednego ptaszka głaszcząc go po główce, a zaraz potem po skrzydełku, żeby już nic go nie bolało. Widzicie jakie cudowne z niej dziewczę?
Prefetka Huffu, jednak dziś była w swoim żywiole, więc niestety dusza Ślizgona pewnie wylewała się z niej prawie uszami, bo wcale nie chciała teraz wybaczyć Raphaelowi chociażby dlatego, co by chłopak się trochę pomęczył. Chciała, aby w pewien sposób przemyślał swoje zachowanie, bo o ile nie miał czasu, to w porządku, ale naprawdę nie znosiła obietnic rzucanych na wiatr. Ile razy usłyszała coś od Kaia, ale nigdy nie stało się to prawdą? Ile razy próbowała o tym zapomnieć głęboko wierząc, że może kiedyś to wszystko stanie się inne i wreszcie będzie mogła spokojnie egzystować? Ona miała niewielkie marzenia. Chciała po prostu, żeby nie tyle być w centrum zainteresowania, ale wreszcie, żeby się ułożyła. Gdyby teraz ludzie mieli choć jedno małe pojęcie o tym, co się wyprawiało w jej domu kilka tygodni temu to pewnie mieliby ją za naiwną wariatkę, ale cóż. Zdarza się. Nie każdy może być taki asertywny. A właściwie nigdy nie ma asertywności wobec kogoś kogo się kocha. Dlatego też chociażby z trudem udawała to, że jest bardzo obrażona. Uniosła wyżej powieki zaciskając piąstki i wcale nie chciała przyjąć opowiadania, choć bardzo chciała poznać jego treść. Poza tym byli na zajęciach, nie powinna robić scen. Powinna komuś pomagać. Przecież doskonale jej wyszła opieka nad zwierzęciem, to jak nic wskazuje na to, że gdzieś tam winna była głaskać zwierzaka, żeby wspierać kogoś. Ale nie. Stała tutaj przeżywając swój wewnętrzny konflikt po raz setny, choć każdego dnia obiecywała sobie, że utonie w promieniach słońca, że spędzi tą dobę inaczej chociażby wybierając się na długi spacer... Z tym że bała się spacerować od feralnego wieczora, gdy została zaatakowana przez Sapphire. Od tamtego czasu jej lęk do samotności, a i ciemności wzrósł do wielkich rozmiarów. Drżała. - Ja... No dobra, przeczytam! Ale to nie zmienia faktu, że nadal jestem obrażona i to chyba odpowiedni czas, żebyś znalazł sobie innych przyjaciół, którzy będą znosili Twoje obietnice bez pokrycia Raphaelu! - Powiedziała grobowym tonem przyjmując od niego karteczkę, jednakże cóż. Jednakże teraz to nie wiedziała co miałaby ze sobą począć.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Starał się uspokoić denerwującą go już sowę. Głaskał ją po piórach, szeptał coś pod nosem, ale nawet nie sięgał po różdżkę. Sądził, że jej reakcja może być inna, niespodziewana i może wystraszy się tego, że znowu zechce czymś ją potraktować? Wszak już raz prawie ją wysadził. Może by mu się nawet udało. Uspokoiłby zwierzątko, które teraz już dało się wziąć na ręce, może spróbowałby jeszcze raz rzucić na nią zaklęcie, aby poczuło się lepiej, gdyby nie to, że na lekcję weszło yolo. Wparowało tutaj tak niespodziewanie, że z początku prawie upuścił swoją chorowitą towarzyszkę. Gruchnęła oburzona, ale nie miała podstaw do ucieczki, bo zdążył ją chwycić, podtrzymać, ocalić przed spotkaniem z posadzką. Było jeszcze dobrze, jedynie nieco się zdziwił, bo i nie spodziewałby się Coco tak szybko, ot tutaj, na lekcji. Nie ukazywał jednak po sobie jak szokująca to była dla niego informacja. Jego twarz nadal była chłodnie wyniosła, nieprzenikniona, jedyne co się zmieniło to spojrzenie. Obserwowało ją neutralnie, a takie coś nigdy mu się wcześniej nie zdarzyło, zawsze to była nienawiść, niechęć, ale żeby takie chłodne, oceniające obserwowanie? Jeśli myśleliście, że to było dziwne, to chyba nie spodziewaliście się tego co będzie dalej. Zacisnął momentalnie palce na swojej sowie, najwyraźniej znowu biorąc sobie za punkt honoru zamienienie jej w krwawy ochłap. Zwierzę zahukało gniewnie i gdzieś pomiędzy dzikimi skrzekami udziobało go w palec, z którego zaczęła płynąć krew. Nie zwrócił jednak na to uwagi, zbyt skoncentrowany na tym, aby wydusić z siebie słowa takim tonem, jakiego w tym momencie oczekiwał od swoich strun głosowych. Slytherin mi świadkiem, że to było nie lada wyzwanie. - Lepiej się czujesz? - spytał po prostu, z powodzeniem maskując swoje rozedrganie obecną sytuacją, aczkolwiek nie udało mu się wyrzucić z tonu nuty zmartwienia, jaka się tam wdarła. PANIEPRZENAJŚWIETSZYRASHKTÓRYSIĘMARTWIOWATSONWOWOWOW. - Przepraszam - wbił się po słowach Gryfonki do Vicario, wyciągając w jej stronę poranioną i zakrwawioną rękę. - Mogłaby Pani coś z tym zrobić? Nie znam się na zaklęciach leczniczych, a zdaje się, że w takim tempie, zanim dotrę do skrzydła to będzie można mi już tylko amputować palec…
Echo troszkę się spóźniła, ale widząc zamieszanie w pomieszczeniu pod sowiarnią stwierdziła, że nauczycielka niczego nie zauważyła. Gryfonka dowiedziała się szybko, co mają robić i zabrała się do pracy, dopadając jedną z tych nieszczęsnych sówek, które tak męczyły się po podejrzanej epidemii. Lyons nie była orłem (dla sówek to pewnie lepiej), a jej zdolności przy opiece nad magicznymi stworzeniami opierały się głównie na ujeżdżaniu wszelakich koniopodobnych stworzeń z Zakazanego Lasu, ale... postanowiła się pojawić. Skoro Vicario powierzała opiekę nad sowami uczniom, na pewno nie mogło być to zadanie, które zakładałoby śmierć ptaków. Czyli Echo miała szansę na uratowanie ich, a to była już całkiem znośna perspektywa! Dowiedziała się od jednego z Gryfonów co mają robić i szybko zdecydowała się na zaklęcia, nie chcąc brać się do zielarstwa, bo mogłaby tylko zaszkodzić. Zaklęcia, których mieli użyć, znała, więc nie zwlekała zbyt długo, bo sówka nie wyglądała najlepiej. - Anapneo - mruknęła pod nosem, starając się nie przesadzić z mocą zaklęcia. Starała się jednak tak bardzo, że nie wyszło wcale. Zmarszczyła brwi i spróbowała jeszcze raz. - Anapneo - powtórzyła, tym razem nieco głośniej i pewniej. Chyba wciąż za słabo! No cóż, trzeba było zaryzykować. - Anapneo - rzuciła ostatni raz, o dziwo pomagając stworzeniu. Uśmiechnęła się zadowolona i mogła przejść do kolejnej części. -Calefieri - wypowiedziała formułę, tym razem wiedząc, ile potrzebuje mała sówka. Ptak zagruchał, a Echo aż serduszko drgnęło! Pogłaskała go po łebku, przyglądając się troskliwie. Sowa kłapała dziobem, więc Echo domyśliła się, że jest głodna. - Mamy tu dla nich jakieś przysmaki? - rzuciła pytanie gdzieś w przestrzeń, licząc na to, że ktoś jej odpowie.
5, 1, ale pierwsza poprawiona na 3 a później na 4 xd
Jeanette tkwiła w przekonaniu, że jej sowa zdechła otruta przez szanownego jegomościa Delvaux, powodowanego chęcią zniszczenia jej życia, tudzież uniemożliwienia kontaktu ze światem. Musiała jednak odczepić się od tej teorii, gdy dowiedziała się o lekcji Estelli, której celem była pomoc biednym sowom, ocalałym z epidemii. Szkoda, że jej sowa nie podzieliła tego losu. Nowa była trochę niedorobiona, ale Krukonka miała nadzieję, że ptaszysko szybko nauczy się, komu ma nosić listy. Swój nowy nabytek zostawiła w mieszkaniu, w przestronnej klatce, żeby miała wygodnie. Nie chciała żeby sowa szlajała się po sowiarniach, skoro panowała tam zaraza. Sama wybrała się na lekcję żeby ogarnąć co się dzieje. I przede wszystkim dowiedzieć, czy jest po pladze. Przeprosiła szybko za spóźnienie i wzięła się do roboty, podpatrując co robią inni. Nie miała dziś ochoty na sprawdzanie jak szybko może rozsadzić sowę zaklęciem, więc wybrała opcję związaną z zielarstwem. Nie miała do tego talentu, ale cóż, Krukoni chyba lubili się sprawdzać! Dowiedziała się najpierw szczegółów i świetnie, że to zrobiła, bo inaczej na pewno dotknęłaby kwiatów albo zebrała więcej niż trzy pierwsze krople. Poszło bez większych komplikacji i miała już zebrany ślaz. Spojrzała krytycznie na swoją sówkę i wzięła się za wcieranie okropnej mazi w jej ciałko. Syknęła pretensjonalnie, gdy została bestialsko dziabnięta. - Ej, poczochrańcu, gdzie z tym dzióbskiem - mruknęła, obserwując jak krew z palca miesza się ze ślazem. Fujka, miała nadzieję, że nie wywoła to jakichś niepożądanych reakcji. No cóż, czas chyba na zmianę podejścia. Jeanette nie miała pojęcia jak uspokaja się sowy, bo jej świętej pamięci Ryszarda zawsze była spokojna i zrównoważona. Nie dziobała jak chciało się jej pomóc. - Eee, no wee! - powiedziała śpiewnie, tykając ptaka zdrowym palcem. - Chcesz jeść? Chodź, pogłaskam cię, po co te fochy, niuńka! - czuła się idiotycznie, ale cóż poradzić! W końcu i tak zawsze udawała miłą, grzeczną, najlepszą dziewczynkę, więc nie robiło to większej różnicy w tej sytuacji. Palcami zgrabnie głaskała sowę po łebku, licząc na to, że się uspokoi.
Casper natomiast w ogóle nie zwracał uwagi na to wszystko, co się działo. Przyszedł na zajęcia, a nie na scenę teatralną, więc tego chciał się trzymać. Uśmiechnąwszy się cwaniacko do kogoś, kto rzucał po nim zaklęcia wcale nie miał nikomu za złe, że mu nie wyszło. Mówi się trudno, nie musiał być zajebistym uzdrowicielem. Zdecydowanie wolał zabijać i się znęcać. Taka tam sowa, jak milion innych. Zatem po co te całe przedstawienie? Stał, nawet nie fatygował się, żeby podejść do Sharkera i podać mu rękę. Jasne, pewnie umówią się później na piwo, ale nic więcej. Wszak każdy miał swoje życie. Aż nagle bimbambom. Fanfary, wow. Do klasy wszedł ktoś nowy. Żadnych ochów i achów nie było. Po prostu Watson. Żadna nowość, ręka mu zadrżała? Nie. To zwyczajna iluzja, po prostu odwrócił się w drugą stronę do kogoś, by zająć się rozmową. Zdarza się. Przecież nie czuł potrzeby by bić jej pokłony. Rzygał tym szczęśliwym obrazkiem, choć był nieco zdziwiony, że postanowiła dotoczyć się na zajęcia w swoim buntowniczym podejściu do życia. Czy oby nie powinna w tej chwili być gdzieś na scenie i zrzucać stanik dla fanów? Wszak taka z niej zdolna piosenkareczka, wow. No nic. Dobranoc moi drodzy.
Zauważywszy Coco, bardzo się ucieszyła, bo nie widziała jej na swoich lekcjach już od dawien dawna. Chociaż przeglądała tam czasem Wizbuka i Obserwatora z ciekawości nad tym, co też ci uczniowie i studenci wyprawiają, robiła to bardzo pobieżnie i nie wierzyła w ogromną większość. Na pewno przecież jej wspaniali pupile nie mogli być tak zdemoralizowani! Ciężko było przyjąć to do wiadomości, patrząc na tych chętnych do pomocy, głaszczących sowy młodych ludzi z ambicjami. - Ależ nie ma... - żachnęła się, lecz nim zdążyła dokończyć zdanie, Gryfonka zasypała ją potokiem słów, tłumacząc niepotrzebnie swoje spóźnienie. Wysłuchała jej do końca, kiwając głową z lekkim uśmiechem, żeby na koniec tej opowieści położyć jej rękę na ramieniu i wbić się w moment, kiedy dziewczyna zaczerpywała oddech. - Nic się nie stało! - zapewniła ją gorąco. Potem wyjaśniła jej co robić, a Gryfonka zabrała się za rzucanie pierwszego zaklęcia. Coś jej nie szło, lecz na szczęście pomógł jej Oliver. Zgrane z nich było rodzeństwo! Wróciła jednak do nich szybko, gdy Gryfonka przesadziła z czarem rozgrzewającym. Estella odczarowała natychmiast sowę i rzuciła na nią Calefiere z odpowiednią mocą. - Coco, nie musisz się tym tak przejmować, naprawdę - szepnęła uspokajająco do dziewczyny. Pokręciła głową, uśmiechając się do niej ciepło, lecz nie miała czasu zatrzymać się i zapytać, czemu tak to przeżywa. Rzuciła tylko spojrzenie Oliverowi, może to jednak brat powinien zająć się uspokajaniem i siostry i jej sowy? Gdy podbiegł do niej Rasheed z krwawiącą dłonią, aż zakryła usta własną. - Rany, trafiła ci się jakaś bardzo waleczna sowa, skoro aż tak mocno ugryzła - powiedziała, poszukując wzrokiem sprawczyni zamieszania. Sowa siedziała naburmuszona w koszyku i chyba była już trochę uleczona, bo wyglądała lepiej niż jej sąsiadki. Wyciągnęła różdżkę i zawiesiła ją kilka cali nad palcem Ślizgona. -Vulnus alere. - Rana natychmiast się zasklepiła. Uśmiechnęła się do niego i odeszła dalej. - Świetnie, Echo! - pochwaliła drugą Gryfonkę, obserwując jej poczynania. - I, och, tak, trzymaj - wręczyła dziewczynie paczkę pełną sowiego przysmaku, by mogła rozpieścić uleczoną przez siebie sówkę. Tylko nie za bardzo, hogwarckie sowy muszą dbać o linię. Zauważywszy, że kolejna sowa agresywnie obchodzi się ze swoim wybawicielem, uleczyła jeszcze ranę Krukonki Jeanette. Słysząc, jak uspokaja sówkę, roześmiała się wesoło. - Może dlatego cię właśnie ugryzł? To samiec - powiedziała rozbawiona, klepiąc sówkę po główce i cofając natychmiast rękę, bo i sama niemalże padła ofiarą ostrego dzioba walecznego ptaka. Kolejna próba w pogłaskaniu jej, tym razem znów Jeanette, spotkała się już jednak z aprobatą. Estella oddaliła się, wyszukując kolejnych uczniów i studentów z krwawiącymi paluszkami, by wyleczyć ich cenne rączki.
-Zaraz to sprawdzimy - odpowiedziała nauczycielce, spoglądając jednocześnie na przestraszoną jeszcze sówkę. Odrobinę czułości? Ma ją pogłaskać czy może połaskotać? W sumie, zwierzątko może bać się jej dotyku po tym, co przed chwilą jej zafundowała. Wcale by się nie zdziwiła. Gdyby ją ktoś trzasnął zaklęciem, że cała by napuchła, też nie pałałaby chęcią dotyku przez tego kogoś. Chyba lepiej spróbować udobruchać ją słowami. Tylko jak woła się na sowy? 'Hu hu'? Z kotami było to o wiele łatwiejsze. 'Kici kici' jednak raczej nie uspokoiłoby latającego stworzenia, ba, jeszcze bardziej by się zestresowało i co? Jeszcze dostałaby zawału i jak wtedy wytłumaczyłaby zgon sówki pani profesor? Rozejrzała się wokół, by zobaczyć, jak inni dają sobie radę z uspokajaniem pacjentów. Gdy stwierdziła, że na nic jej się to nie przyda, bo nie słyszy czułych szeptów niektórych osób, postanowiła zaimprowizować. Odwróciła się twarzą do sowy i bardzo powoli dotknęła dłonią jej głowy. Kiedy zwierzę nie dało żadnego widocznego znaku niechęci, Katniss delikatnie ją pogłaskała. -Dobra sówka, dobra. Wyjdziesz z tego, wiesz? Wszystko będzie dobrze. Znowu będziesz latać po bezchmurnym, pięknym niebie, roznosząc listy i polując na myszy...Taka słodka i mądra sówka musi być grzeczna. Jeszcze trochę poleżysz i będziesz jak nowa, zobaczysz! A wtedy wszystkie puchacze i panowie sowy będą się za tobą oglądać, bo taka śliczna jesteś! Malutka ślicznotka. No, kto tu jest śliczny, kto? -Połaskotała bardzo delikatnie sówkę w brzuch, uważając, by jej nie uszkodzić. Dziewczyna nie wiedziała, czy zwierzę jej wierzy, ale jeśli kłapnięcie dziobem było wyrazem radości i wdzięczności, to właśnie odniosła mały sukces.
Ponieważ dzisiaj nie szły jej zaklęcia żadnego typu (próbowała rano naprawić torbę, co skończyło się całkowitym jej popsuciem), postanowiła zająć się zbieraniem śluzu. W końcu do odważnych świat należy, czyż nie? Wprawdzie powinna przełamać się i ćwiczyć, aż zaklęcia zaczną jej nie wychodzić, ale z Zielarstwem była o wiele bardziej do tyłu. Związała włosy w koński ogon, aby jej nie przeszkadzała i zabrała się do pracy. Ze śluzem nie poszło jej najgorszej. Przecięła roślinę i bez problemu zebrała pierwsze trzy krople już przy pierwszej próbie. Okazało się jednak, że z sową nie udało się jej poczynić postępów. Nawykła do zwierząt niebezpiecznych i twardych, nie obchodziła się z ptakiem z należytą delikatnością, aż w końcu sówka wyciągnęła główkę, aby ją dziobnąć. Rose cofnęła rękę i jej początkowa irytacja ulotniła się, kiedy zobaczyła wzrok zwierzęcia, zastąpiona przez współczucie. Zacisnęła usta, aby się opanować. - Pani profesor. Ona chyba mnie nie lubi. Podniosła wzrok na nauczycielkę, patrząc na nią wyczekująco.
Ostatnio zmieniony przez Rose Casta dnia Nie 6 Kwi 2014 - 22:18, w całości zmieniany 1 raz
Alexis o dziwo tym razem stawiła się na lekcji punktualnie (tak uznajmy jeśli można). Wywołała tym kilka szeptów i zdziwionych spojrzeń innych osób. Ostatnimi czasy rzadko zdarzało jej się pojawić na zajęciach. A co dopiero pojawić na zajęciach punktualnie. Dziś profesor zabrała ich do sowiarni, ponoć sowy miały jakąś epidemię.Trzeba było im pomóc. Widać było, że psorka nieźle to wymyśliła, mogła sama im pomagać, a tak nauczyła czegoś uczniów i szybciej uzdrowiła sowy, chociaż Lexi nie wiedziała, czy niektórzy w ogóle powinni zbliżać się do jakichkolwiek zwierząt. Ona zamiast celować w sowy zaklęciami postanowiła zbierać slaz. Wysłuchała dokłanie(co też było dziwne) instrukcji profesorki, po czym wzięła się do roboty. Udało jej się zebrać ślaz bez większego problemu pomimo tego iż leciał on całkiem szybko. Uśmiechnęła się lekko do siebie chwaląc się za dobrą koordynację, oczywiście pamiętała o trzech kroplach. Gdy napełniła fiolkę odsunęła się o krok i obejrzała płyn. Następnie poczęła wcierać ślaz w sowę, zgodnie z zaleceniami profesor. Sówka zagruchała cicho a w jej wielkich ślepiach widać było ulgę.
Rzadko kiedy ktoś zauważał, że ta puchonka znajduje się w pomieszczeniu. Zazwyczaj Nastka znajdowała sobie ciemny kąt i tam spędzała zajęcia. Jeśli zaś trzeba było coś robić wybierała najbardziej oddaloną ławkę, by nie musieć z nikim utrzymywać kontaktu, ani też by nikt się przypadkiem do niej nie odezwał. Przecież to by było coś okropnie niekomfortowego, gdyby do tego doszło! Musiałaby z kimś rozmawiać, to z pewnością nie sprawiłoby by jej dzień był lepszym. Postanowiła więc wziąć się za ślaz. Wydawał sie prostszy. Wzięła więc fiolkę i choć z początku szło jej całkiem nieźle raz pomyliła się i do fiolki spadły cztery a nie trzy krople. Westchnęła więc i zaczęła od początku, ale powtórzyło się to znów. Zrezygnowana rozejrzała się bezradnie po sali, co dostrzegła psorka i w końcu pomogła jej z napełnieniem fiolki ślazem. Następnym etapem ratowania sów było wcieranie w nie zebranego ślazu. Nastka myślała, że gorzej być już nie może, jednak sromotnie się myliła. Bowiem do opieki dostała jakąś wredną sowę, która zamiast wdzięczności okazała jej raczej niechęć. -Au.-padło dość głośnie z ust Nastki co sprowadziło na nią spojrzenia uczniów. To znów spowodowało, ze puchonka zapłonęła znanym dla siebie rumieńcem.
Dany musiała wziąć się za siebie. Mówił jej to chyba już każdy profesor, a nawet niektórzy jej znajomi, jej rozkojarzenia sięgało zenitu, zapominała o spotkaniach, zajęciach a nawet pracach zaliczeniowych. Dziś na przykład zapomniała o lekcji w sowiarnii. Biegła tam, jak zwykle, zawsze gdzieś biegła spóźniona. Weszła do sali zdyszana mrucząc przeprosiny w stronę profesorki, na pewno spóźniła się więcej niż studencki kwadrans. Od jakiegoś znajomego dowiedziała się co dziś za zadanie została postawione przed nimi. Zanim wzięła się do pracy stała chwilę w bezruchu próbując uspokoić oddech po szaleńczym biegu. Była prawie pewna, że profesorka zwróci uwagę na jej coraz częstsze spóźnienia, a co gorsze nieobecności, a ona sama nie wiedziała jak się ma z nich wytłumaczyć. Miała szczęście, że zarówno Anapneo jak i Calefieri było jej znane. Pierwsze zaklęcia wyszło idealnie wręcz. Nauczyła się go dawno temu razem z ojcem. Zadowolona z siebie wzięła się za drugie zaklęcie, którego znów nauczył jej wujek Lucas. Również i to zaklęcie udało się idealnie. Sówka, którą leczyła automatycznie zyskała trochę wigoru i zakłapała dzióbkiem. Dany z lekkim uśmiechem pogłaskała ją po głowie. Tym razem upiekło jej się, miała szczęście, że ojciec z wujkiem już kiedyś pokazali jej te zaklęcia.
Małe spóźnienie to naprawdę kiepskie określenie jak na wparowanie Joshua na lekcje. Czyżby nagle przypomniał sobie, że jest studentem? Pędził na łeb na szyję, aby zdążyć przed końcem zajęć, a nie chciał, aby jego dom dostał jakieś ujemne punkty. Kilka razy zeszyt z piórem wyleciał mu z rąk, przez co się musiał zatrzymać i ponownie wszystko zbierać. Już zwątpił, żeby w ogóle iść na tę lekcję, ale zaraz ogarnął, że już jest praktycznie pod sowiarnią. Krótko, z lekkim uśmiechem przeprosił nauczycielkę za swoje zachowanie. Próbował złapać oddech i pewnie dlatego, gdy zabrał się na początku za ślaz, ciężko było mu odmierzyć dokładnie trzech kropli. Dłonie mu się trzęsły, a kwiaty tryskały wręcz sokiem, przeszkadzając Joshua. Oddalił się na kilka kroków, złapał oddech. Zabrał się z powrotem za zbieranie ślazu. Tym razem poszło o wiele łatwiej. Ze zebranymi fiolkami podszedł do sów. Niespecjalnie lubił te zwierzaki ze względu na ich niepohamowaną ochotę odgryzienia palców. Teraz wyglądały tak biednie, że nie potrafił po prostu dodać komuś fiolek i powiedzieć, aby się tym zajął. Zaczął wsmarowywać ślaz najdelikatniej jak potrafił, a zwierzę odwdzięczyło mu się cichym gruchaniem. Gdy skończył, podrapał ją lekko po łebku, szepcząc, że jest taka super dzielna. Aż miał ochotę zebrać kolejne fiolki ze ślazem i pomóc reszcie zwierzaków. 5(poprawione na 6) i 3
No Isobel oczywiscie spóźniła się na lekcje ale jak się w końcu pojawiła doszła do grupki leczącej sowy. Uśmiechnęła sie lekko cynicznie i rzuciła zaklęcie... Boże pierwsze się udało ale drugim rozwścieczyła sówkę... Ojjj.. .Biedna... Ze swoją sobie jakoś radziła a tu nie potrafi?? Oczywiście pierwsze zaklęcie się udało bo cóż ale jak się przesypia lekcje normalnie no to teraz można tylko i wyłącznie zrobić błąd. I to jaki głupi. Boże dziewczyna prawie nie usmażyła tej sówki. Na szczęście pojawiła się Nauczycielka i to naprawiła. Inaczej Sówka by była smażona. Ejjj... Może nawet Isobel by ją zjadła?? Ciekawe jak smakuje jej mięso?? Cóż chyba się nie przekona w końcu podeszła nauczycielka i uspokoiła to głupie zwierzę... Szkoda!! Naprawdę. Isobel jednak zła na siebie spojrzała jak idzie reszcie. Chyba nie tylko ona była taka słaba w te klocki. W głębi trochę sie z tego cieszyła ale co to jej dawało?? Nic. Nadal czuła się głupią kwoką która nic nie potrafi ale... Zawsze mogła się odgryźć komuś i powiedzieć pare słów do słuchu nie zważając na nauczycielkę.
Nie zapatrywała się zbyt pozytywnie na opatrywanie sów. Wyobraźcie więc sobie, jak wybitnie musiała się nudzić. Przyszła spóźniona, ale nie trudziła się szukaniem nauczycielki, tylko od razu zaczęła przyglądać się temu, co robią inni. Wyciągnęła swoją różdżkę, trzymając się z dala od roślin. Zdecydowanie pewniejszym sposobem były zaklęcia, używając ślazu mogłaby tylko zaszkodzić ptakom, bo pewnie zebrałaby wydzielinę niepoprawnie. Spojrzała więc na kogoś stojącego obok i wzorowała się na jego poczynaniach. - Anapneo - zaklęcie zadziałało, choć nie zwracała zbytniej uwagi na moc, jaką w nie wkłada. Elsa rozejrzała się, próbując dowiedzieć się, co dalej. Zajęło jej to chwilę, bo reszta mamrotała zaklęcia pod nosem, a do tego zrobiło się niemałe zamieszanie. Gruchot zdrowiejących sów wypełniał pomieszczenie. W końcu jednak udało jej się wykminić, że następnym zaklęciem jest Calefieri. - Calefieri - mruknęła pod nosem, niezbyt ochoczo, zdecydowanie nieprzekonywująco. Nic dziwnego, że zaklęcie nie wyszło. A Elsa wystraszyła się porządnie, bo rzuca tu sobie spokojnie zaklęcie, a ptak nagle staje się jakiś nadymany, jakby miał wybuchnąć. PUF, KURWA. - Awwh, profesor Vicario, coś chyba jest nie tak - jęknęła, gdy kobieta przechodziła obok. Wila głaskała biednego ptaka po łebku, ale jej starania nie mogły cofnąć feralnych skutków zaklęcia.
Estella naprawdę zmęczyła się już tym dzisiejszym wolontariatem, ale było to przyjemne, produktywne zmęczenie. Uwielbiała mieć kontakt z uczniami, dlatego pomaganie im z zaklęciami, czy dawanie wskazówek dotyczących zielarstwa, było dla niej prawdziwą przyjemnością. Zaśmiała się, gdy Rose Casta z niejakim wyrzutem stwierdziła, że sowa jej nie lubi. - Też nie lubiłabyś nikogo, jakby wypadały ci wszystkie włosy, było ci okropnie zimno i miałabyś problemy z oddychaniem - odparła Gryfonce. Chwyciła jej dłoń i uleczyła zaklęciem, bo na skórze zaczynały się zbierać krople krwi. - No, nie przejmuj się, spróbuj delikatnie ją pogłaskać - poleciła. Pochwaliła Alexis za bezbłędne zebranie ślazu i później jeszcze raz, za należyte obchodzenie się z sówką. - Trzymaj, trochę przysmaku dla sów - dała paczkę Ślizgonce i oddaliła się, mając nadzieję, że ta okaże jeszcze trochę czułości uleczonej sówce. Mniej szczęścia miała Puchonka, Nastasja. Estella pomogła jej najpierw ze ślazem, a potem uleczyła małą rankę, którą zadała jej sowa. - To chyba taka, której ktoś nie uspokoił po przesadzeniu z Calefieri. Może tobie się uda? Przechodząc obok Daenerys wyraziła podziw nad jej idealnym wyważeniem zaklęć i uśmiechnęła się do Puchonki ciepło. Joshua Williams też jej zaimponował, zwłaszcza swym czułym poklepaniem słówki po główce. Ona poklepała go czule po plecach i szepnęła: świetnie! Pokręciła głową, widząc niechętne podejście Isobel do sowy. - To wolontariat, nie obowiązkowa lekcja. Nie musiałaś tu przychodzić - powiedziała Ślizgonce z wyrzutem. Nawet nie chciała jej prosić o pogłaskanie sowy, dziewczyna pewnie zmiażdzyłaby przy tym biednego ptaka. Nie miała też jednak na to czasu, bo podbiegła do pół-wili, która prawie rozsadziła sowę. Natychmiast rzuciła przeciwzaklęcie. - Już powinno być dobrze. Ale i tak świetnie idzie ci uspokajanie jej - stwierdziła, mrugając do piękności.
Pokrzątała się jeszcze po sali, lecz wyglądało na to, że większość sów jest już uleczona. - Dziękuję wam bardzo za przyjście i pomoc. Sówki, jak same widzicie, czują się już znacznie lepiej. - I faktycznie, były bardziej żywotne, a pomieszczenie wypełniało się miarowo ich gruchaniem i hukaniem. Pióra nawet zaczynały już odrastać, wspomagane magiczną mazią. - Wychodząc, niech każdy poczęstuję się paczką sowiego przysmaku. Oczywiście nie dla was, a dla waszych sów. Ci, którzy zbierali ślaz... - Ogarnęła wdzięcznym spojrzeniem mniejszą grupkę. - [/b]Mogą też wziąć po fiolce. Dodatkowo, jestem pewna, że po dzisiejszych zajęciach doskonale będzie wam szło rzucanie Calefieri. To wszystko, dziękuję![/b]
/zt dla wszystkich
/ci, którzy nie dostaną punktów ONMS w kuferkach - nie pogłaskali sówki! :c możecie to jeszcze naprawić, pisząc po tym poście, że pomogliście Estelli pozanosić sowy z powrotem na górę, oczywiście z należytą czułością
Siedzenie na murku i rysowanie romansujących z sobą puchaczy potrafiło być wciągającym zajęciem. Na tyle wciągającym, że Black zapomniał zupełnie o upływającym czasie. Dzień już szarzał, powoli ustępując swe miejsce nocy, czyniąc to miejsce wyjątkowo pięknym i nastrojowym. Pomarańczowy, przechodzący w coraz ciemniejsze barwy odcień śniegu sprawiał, że atmosfera była jeszcze bardziej magiczna. Spędzony tu czas jednak opłacił się. Sowy na jego papierze niemal niczym nie ustępowały tym siedzącym na murku naprzeciw niego. Jeszcze kilka pociągnięć ołówkiem tu i tam i rysunek będzie skończony. Will pozwolił sobie na ekspresję: żadna kurtka, płaszcz czy zimowa szata nie krępowały jego ruchów. Zimno mu nie przeszkadzało. Być może widok puchaczy tak go rozczulał, że aż zrobiło mu się cieplej? Uśmiechnął się na tę myśl pod nosem.