Z zamku do sowiarni wcale nie jest tak blisko jak mogłoby się zdawać. Trzeba pokonać obszerne błonia i obejść pagórek, na którym zbudowana jest sowia wieża. Już tutaj słychać pohukiwania sów.
Autor
Wiadomość
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Liczba niuchaczy6 Scenariusz:C - chochliki uszkodziły rurę kanalizacyjną/namówiły pomnik w fontannie do psot/niosą wiadra z wodą, która zalewa teren przed Tobą. Każdy krok grozi poślizgiem. Gdy niuchacz przed Tobą uciekał to przeturlał się w taki sposób, iż z jego torby wypadło 20 galeonów. Wyłów je z tej brei i możesz je zachować.
Uczniowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie byli najwidoczniej z góry skazani na to, aby każdego dnia mierzyć się z wieloma niebezpieczeństwami. Jakby samo ryzyko uszkodzenia się podczas uczestniczenia, w co poniektórych lekcjach nie było wystarczająco wysokie, to teraz jeszcze do tej wybuchowej mieszanki z powodzeniem można było dodać bojówki chochlików i niuchaczy krążące po szkole, przymykając pośród cieni i obserwując poczynania szkolnej społeczności, czekając tylko na dogodny moment, aby zadać kolejny cios. Tego dnia wcale nie było inaczej. Ignacy po skończonych zajęciach zdecydował się odwiedzić jeszcze sowiarnię, aby wysłać parę listów do swojej ciotki i paru innych krewnych, których darzył sympatią. Wydawało mu się, że gdzie jak gdzie, ale akurat w wieży pewnej nocnych drapieżników powinno być bezpiecznie i nie napotka po drodze żadnych kretów i chochlików. Naprawdę sądził, że obecność sów odstraszy to całe tałatajstwo, przynajmniej z tej części zamku, jednak gdy tylko zbliżył się do zamku, jego nadzieje zostały skreślone grubą czerwoną kreską. Dosłownie cały korytarzyk prowadzący do środka był zalany wodą. Skąd one w ogóle wzięły jej tyle, żeby doprowadzić do takiego potopu? Chłopak pokręcił głową, ostrożnie stawiając krok do przodu. Każde kolejne spotkanie z tymi szkodnikami przynosiło kolejne pytania, ale odpowiedzi, póki co nie nadeszły i szczerze wątpił w to, aby miały zamiar przyjść. Nauczyciele siedzieli cicho, dyrektor siedział cicho i wyglądało na to, że to właśnie uczniowie i studenci głównie zajmowali się oczyszczaniem zamku. A to przecież nie była nawet ich rola! – Jak zawsze wszystko robimy my – mruknął, przytrzymując się ściany i powoli przesuwając się w stronę drzwi. Po następnych kilku krokach zaczęło mu się wydawać, że może nawet uda mu się pokonać tę przeszkodzę, jednak i tutaj się zawiódł na szczęściu, które najwidoczniej mu nie sprzyjało, ponieważ z sowiarni wybiegł całkiem sporej wielkości niuchacz i zaczął szarżować w jego kierunku. Chociaż tyle dobrego, że najwidoczniej nie był świadomy tego, jak śliskie było podłoże, więc praktycznie przeleciał przez cały korytarz, gubiąc po drodze wszystkie skradzione monety i lądując gdzieś w pobliskich krzakach. – Dobrze ci tak! – krzyknął w kierunku stworka i zaczął przywoływać do siebie monety za pomocą zaklęcia Accio. W sumie co mu szkodziło? Nie czyniło go to złodziejem. Po prostu odbierał skradzioną własność, a z racji tego, że trudno było stwierdzić, skąd kret wytrzasnął tę kasę, to równie dobrze mógł ją zatrzymać, prawda? Lepiej, aby wylądowała u niego niż w brzuchu tego tałatajstwa.
Liczba niuchaczy [url=https://www.czarodzieje.org/t19659p806-kostki#588938 ]3[/url] Scenariusz: [url=https://www.czarodzieje.org/t19659p806-kostki#588938 ]J[/url] - gdzie są chochliki? Ta cisza jest zbyt podejrzana. Udało Ci się wyłapać niuchacze bez większego wysiłku… jednak istotnie ta cisza była jedynie zwiastunem chaosu. Chochliki latały pod sufitem i czekały aż podejdziesz w odpowiednie miejsce, a następnie wylały na Ciebie i wszystko wokół wiadro gęstej fioletowej farby. UPS.
Jak mówiła legendarna kwestia z jednego z mugolskich komiksów, „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Najwyraźniej nauczyciele i dyrekcja szkoły zapomnieli o drugiej części tej sentencji i najwięksi czarodzieje Wielkiej Brytanii umywali ręce w związku z atakiem chochlików i niuchaczy, pozwalając „wykazać się” uczniom. W każdej chwili można było stać się ofiarą szabrujących gryzoni czy psikusa wymierzonego przez chochliki. Odkąd zamek został zaatakowany, Brooks miała przyjemność utracić wisiorek i scyzoryk od dziadka, a także skręcić kostkę. I kiedy inni biegali po korytarzach i rzucali zaklęciami na prawo i lewo, ona postanowiła wycofać się z tej z góry przegranej batalii i zająć się czymś pożytecznym. Stanęło na nadrobieniu zaległości w korespondencji. Przez ostatnie tygodnie szkoły zdążyła napisać mnóstwo listów do rodziny i znajomych, których oczywiście nie wysłała i dziś miało się to zmienić. A przynajmniej w teorii, bo los ponownie postanowił z niej zadrwić. Okazało się, że cała posadzka na korytarzu została kompletnie zalana wodą. Jak? Po co? Pytań było mnóstwo, odpowiedzi w ogóle. Krukonka szła przed siebie, starając się nie zmoczyć trampek, gdy niespodziewanie przeturlał się obok niej niuchacz, który ostatecznie wylądował w pobliskich krzakach. Nie myśląc wiele, podeszła do niego, spetryfikowała zaklęciem i włożyła do plecaka. Jak już mają odwalać brudną robotę za nauczycieli, to ci mogliby chociaż zapewnić im jakieś klatki, ale jak widać, nie można oczekiwać zbyt wiele po szkole zarządzanej przez takiego, a nie innego dyrektora. Gdy usłyszała znajomy głos, westchnęła jedynie z rozbawienia i ruszyła w tamtym kierunku. Jej orzechowym oczom szybko ukazała się znajoma puchońska sylwetka.
– Widzę, że odznaka prefekta działa jak magnes nie tylko na kobiety, ale również na galeony – zażartowała, machając z uśmiechem Ignacemu, przyciągającemu do siebie monety. – Co słychać u mojego ulubionego Puchona? – Dodała, puszczając mu „oczko” i podchodząc bliżej.
Zwierzaki, zniechęcone najwyraźniej przez niemiłe towarzystwo, najwyraźniej postanowiły dać im chwilę wytchnienia, choć jak doświadczenie życiowe jej podpowiadało, zapewne była to tylko cisza przed burzą.
Jakby się tak nad tym zastanowić to, gdyby rzeczywiście planem ciała nauczycielskiego na ten cały kryzys było to, aby rzucić do walki całe zastępy uczniów celem sprawdzenia, jak bardzo są utalentowani i czy są w stanie sobie poradzić z takim wyzwaniem, to dyrekcji należały się gratulacje i gromkie brawa na najbliższej ceremonii w Wielkiej Sali. Naprawdę! W końcu nic tak nie zachęcało do walczenia o zwycięstwo do ostatniej kropli krwi w każdym starciu, jak wysoka stawka, a chyba wszyscy mogli się zgodzić, że o takową walczyła szkolna społeczność. Na szali był dobytek wielu uczniów i studentów, jak i również rodzinne pamiątki i pieniądze pochowane po kątach. Nawet jeśli ktoś nie był przesadnie zainteresowany chaosem panującym w Hogwarcie, to dwa razy się zastanowi, gdy minie którąś z kolei salę obracaną w perzynę przez bandę chochlików. Kto wie, następnym razem to może być dormitorium, a nie opuszczona sala pełna starych, spróchniałych mebli i ozdób niezdatnych do wystawienia na widok ogółu. Zanim Julia dotarła do Ignacego, ten zdołał już pochwycić większość monet i właśnie przymierzał się do zaplanowania w miarę bezpiecznej trasy do sowiarni, gdy usłyszał za sobą znajomy głos. Odwrócił się, wciąż przytrzymując się mocno ściany. – Jestem prawie pewny, że odznaka nie rozróżnia płci. Tak samo zresztą, jak i gatunków – odparł, wskazując krótkim ruchem podbródka na krzaki, w których wylądował niuchacz. Chłopak zaczął ostrożnie cofać się w stronę krukonki, nie chcąc ryzykować tego, że przez niezbyt ostrożne ruchy wpadnie w sam środek brei, którą starał się do tej pory unikać. Westchnął cicho. Może powinni wymyślić jakiś system szybkiego ostrzegania przed kolejnymi grupami zwierzaków? Na przykład wystrzelenia krwistoczerwonego pocisku w powietrze za pomocą różdżki oznaczało, że zagrożenie jest bardzo duże. Żółty kolor sugerowałby niebezpieczeństwo na poziomie około pięćdziesięciu procent, a niebieski niskie ryzyko. Wystarczyłoby wyznaczyć parę osób, aby pełniły służbę w kluczowych częściach zamku i obserwowały niebo. – Prefektuję, że tak powiem. Chociaż w ostatnim czasie moje obowiązki stały się dużo bardziej... brudne – stwierdził, z braku lepszego wyrażenia. – Już bym chyba wolał siedzieć w jakichś papierzyskach niż uganiać się za tymi małymi demonami. Oh, tak! W tym momencie ani trochę by nie wzgardził wezwaniem do gabinetu opiekunki Hufflepuffu, aby wypełnić tegoroczną dokumentację domu. Może zaktualizowanie jakichś kartotek i stworzenie nowych kart nowych nabytków? Uśmiechnął się nieco smutne. Marne na to było szanse, oj marne. Jakby dla potwierdzenia tych słów z sowiarni wypadł kolejny magiczny kret. Na szczęście poszedł w ślady swego poprzednika i również poślizgnął się na mokrej posadzce. Huh, może to też był jakiś pomysł? Jeśli jakoś je wywabią na zewnątrz, to może każdy im wpadnie prosto w ręce? Po schwytaniu kolejnego małego przestępcy Ignacy zaczął obracać w dłoniach złotego galeona.
– Tym się już nie musisz martwić. Leży spetryfikowany w moim plecaku – odpowiedziała na machnięcie podbródkiem.
Pierwsza zdobycz podczas tych nieoczekiwanych zawodów łowieckich przyszła jej zaskakująco szybko. Znając jednak swoje szczęście, a właściwie jego brak, wiedziała, że teraz będzie już tylko pod górkę. Słuchała z uwagą słów Puchona, któremu do codziennych prefeckich obowiązków doszła posada łowcy chochlików. Nie wiedziała wiele o prefektowaniu, które jej się kojarzyło przede wszystkim ze strofowaniem małolatów i najpiękniejszą łazienką w całej Brytanii. Chłopak jednak wyglądał na nieco „znoszonego”. Widocznie odznaka prefekta była ciężka i obarczona większą odpowiedzialnością, niż sądziła.
– Praca za biurkiem byłaby przyjemna – zgodziła się, przynajmniej pozornie – ale jak długo byś wytrzymał? Nic tak nie zabija kreatywności i radości z życia, jak robota papierkowa. Widzę to po swojej matce i to nie jest przyjemny widok.
Rozejrzała się dokładnie, gdy usłyszała jakiś szmer, ale okazało się, że to tylko sowy. Na górze musiało się coś wyprawiać, bo hukanie było coraz głośniejsze. – Wydaje mi się, że chochliki postanowiły wbić sowom na niespodziewaną domówkę. Lepiej sprawdźmy, co tam się dzieje.
Odkąd zobaczyła, co się wyprawia, straciła ochotę na wysyłanie listów, Właściwie to miała ochotę wysłać tylko jeden list – do dyrektora szkoły. Nie byłby to jednak miły list. – Stawiam galeony przeciw orzechom, że dziś spotka mnie coś złego – zachichotała nerwowo.
Naprawdę miała dość jakichkolwiek przygód. Jak nie oberwania od pegaza podczas magicznego polo, to szukanie przeklętych pucharów rozbijających się po lochach. Czy choć ten jeden jedyny raz los nie mógłby jej oszczędzić i dać jej dnia wolnego od kłopotów?
Słysząc komentarz odnoszący się do niuchacza, któremu zabrał przed chwilą skradzione pieniądze, pokiwał głową. Gdyby nie to, że dziewczyna go uprzedziła, prawdopodobnie zająłby się nim w drodze powrotnej. W sumie, skoro już byli tutaj oboje, to może powinni się zająć wyłapywaniem stworzonek na tym terenie? Skoro sowiarnia tak bardzo przykuła ich uwagę, to pewnie kręciły się ich tutaj całkiem spore ilości. Jeszcze Julia, jak Julia, ale Ignacy przez przynależność do kasty prefektów, musiał dbać o względne bezpieczeństwo, skoro już był w pobliżu. A warto było pamiętać o tym, że sowiarnia pełniła dosyć ważną funkcję i i była często odwiedzana przez szkolną społeczność. Co więcej, biorąc pod uwagę to, że kończył się już pierwszy miesiąc nowego roku szkolnego, tylko kwestią czasu było, aż wieża zacznie być oblegana przez liczne grupy pierwszorocznych, chcących wysłać listy do swoich rodzin, w których bardzo barwnie opisywali swoje pierwsze tygodnie nauki. A znając szczerość dzieci w tym wieku, zapewne nie pominą w swoich tekstach żadnych szczegółów odnośnie do kryzysu, z jakim mierzyło się zamczysko. Była to dla nich pewnie świetna zabawa, gdy widzieli, jak małe słodkie krety do spółki z chochlikami transportowały wyposażenie klasy z jednego końca zamku na drugi. Gdy będą starsi, to zrozumieją, pomyślał, lustrując okolice uważnym spojrzeniem. Wątpił w to, aby dziwne magiczne incydenty, z którymi musieli liczyć się mieszkańcy Hogwartu, zniknęły same z siebie. Może zmienić się ich częstotliwość, ale same w sobie nigdy nie znikną. Na swój sposób była to pewna cecha charakterystyczna nauki w tej placówce. Zawsze coś się działo. Tylko szkoda, że w większości przypadków działało to na szkodę uczniów. – Pewnie niezbyt długo – przyznał niechętnie. – Chociaż i tak wolałbym siedzieć przy kartotekach niż być wzywanym w środku nocy na przymusowy dyżur. Już miał ruszyć za krukonką do wejścia do sowiarni, gdy jego uwagę przykuł ruch przy jednym z otwartych okien w wieży. Cofnął się kilka kroków i zaczął się uważnie przyglądać parapetom, aż zorientował się, że dwa niebywale odważne krety, zdecydowały się opuścić towarzystwo sów w dodać niestandardowy sposób. Próbowały one bowiem zjechać po rynnie, aż na sam dół. To był bardzo, ale to bardzo zły pomysł. Tak jak można się było tego spodziewać, niuchacze mniej więcej w połowie drogi straciły przyczepność i zaczęły spadać. Puchon mógł nie lubić tych stworzeń, ale na pewno nie chciał, aby skończyły jako krwawa miazga, więc szybko wyszarpnął z kieszeni różdżkę i rzucił zaklęcie spowalniające. Jednego zwierzaka udało mu się pochwycić w locie, a drugi zaś wylądował mu na twarzy, drapiąc go w okolicach czoła. Świetna nagroda, za uratowanie życia. Ignacy schował oba stworki do plecaka, krzywiąc się zauważalnie. Zero wdzięczności, zero. – Mogło być gorzej – zauważył, chociaż podejrzewał, że nie było to zbyt duże pocieszenie. – Zamiast bandy magicznych stworzeń mogliśmy się mierzyć z zaburzeniami magii, które zmieniałyby wszystkim płeć co godzinę. Uśmiechnął się kwaśno i dołączył do Julii, która stała w progu. Gdy chłopak do niej dołączył i zajrzał do środka, aż zamarł, gdy zobaczył masę zniszczonych paczek porozrzucanych po podłodze i schodach prowadzących na wyższe piętra.
Julia zainteresowaniem przyglądała się zjeżdżającym po rynnie niuchaczom. Doprawdy ciekawa decyzja co do wyboru sposobu komunikacji. Ich kreatywność na nic się jednak zdała. Choć zdążyły uciec przed sowami, wpadły wprost w sidła zastawione przez Puchona. Niestety jeden z gryzoni spadał tak niefortunnie, że wylądował na jego twarzy i tym całym zamieszaniu postanowił zrobić użytek ze swoich pazurów. Na czole chłopaka zakwitły cienkie czerwone kreski, które momentalnie podeszły krwią. Uraz nie był groźny, ale z pewnością był nieprzyjemny i irytujący.
– Oczywiście, że zawsze mogło być gorzej – zgodziła się – ale czy aby na pewno musi? Wystarczy trochę myślenia, a mam wrażenie, że co niektórzy zapomnieli, do czego służy mózg. Co się dzieje ze Swannem albo gajowym? Są specjalistami od ONMS, wiedzą, jak sobie z nimi radzić i … – ucichła momentalnie. – Słyszysz? – zapytała. – Cisza. To nie wróży nic dobrego. I faktycznie tak było. Nagle ze schodów spłynął na nich potok rwącej wody, niosącej śmieci, kawałki pergaminu, sowie odchody i, jakby inaczej, niuchacze. Wystarczyło, że dziewczyna się schyliła, żeby oba krety wylądowały w jej rękach, a następnie plecaku. Uśmiechnęła się mimowolnie. Jak na razie całe to polowanie przebiegało wystarczająco spokojnie. Nikt jej jeszcze nie okradł, nikt nie wlazł pod bluzkę. Czy to na pewno nie był sen?
Mokre trampki błyskawicznie wysuszyła zaklęciem, podobnie jak przemoczone nogawki jeansów. Być może niepotrzebnie, bo chochliki zapewne nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Co jak co, ale w swoich psotach nie uznawały żadnych świętości, ani tym bardziej żadnych granic. Dawały temu dowód przez ostatnie dni. – Wiesz co mnie ciekawi najbardziej w tej całej sytuacji? W jaki sposób chochliki i niuchacze zawarły sojusz? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! – Faktycznie, nie miało, ale jak widać w magicznym świecie, nie wszystko potrzebuje sensu, żeby móc istnieć.
Widząc falę, która zmierzała w ich stronę, Ignacy cofnął się z powrotem na zewnątrz, co sprawiło, że wyszedł z tego starcia nieco mniej przemoczony niż Julia, jednak podobnie jak ona, musiał skorzystać z odpowiednich zaklęć, aby odprowadzić się do porządku. – Czasami mam wrażenie, że dyrektor specjalnie nic nie robi, tylko po to, żeby sprawdzić, na jak wiele może sobie pozwolić – mruknął z niezadowoleniem. Wprawdzie zamknięcie Hogwartu przez Ministerstwo Magii nie znajdowało się zbyt wysoko na jego liście marzeń, jednak takie sytuacje tylko zachęcały do tego, aby napisać soczystą skargę do odpowiednich organów lub chociaż wystosować prośbę o przysłanie specjalistów, którzy mogliby zająć się problemem. Może i walka z tą inwazją pomoże zdobyć nowe doświadczenie niektórym osobom, jednak w gruncie rzeczy to nie było ich zadania. Byli uczniami (i studentami), więc tak naprawdę ich jedynym obowiązkiem względem szkoły powinna być nauka, a nie wyręczanie pracowników i robienie za hycli. – Też mnie to zastanawia – przyznał bez wahania, rozglądając się po wnętrzu wieży. – O ile nie włączył im się jakiś magiczny instynkt przetrwania, który zmusił ich do zawarcia przymierza, to musiały mieć jakiegoś pośrednika. Nie miał pojęcia kim lub czym mógł on być, jednak była to jedna z niewielu opcji, które uważał za prawdopodobne. Niuchacze zazwyczaj skupiały się na podkradaniu drobiazgów i drogocennych przedmiotów, jednak dużo lepiej by się pisały ze swoimi umiejętnościami w mieście. Nie miał na myśli nawet Londynu będącego stolicą Anglii, ponieważ równie dobrze rolę tę mogłoby odegrać Hogmseade. Krety obłowiłyby się tam dużo szybciej niż w Hogwarcie. W miasteczku praktycznie każdego dnia można było spotkać kogoś nowego. Niektórzy wpadali w weekendy, żeby spotkać się z krewnymi uczącymi się w szkole, a inni krążyli wśród różnego rodzaju barów i sklepów, wychodząc z kilkoma wypełnionymi po brzegi torbami. Transfery gotówki następowały tam zdecydowanie częściej niż tutaj. Dlaczego więc obrały sobie za cel akurat zamek? Ignacy w dalszym ciągu głowił się nad tą kwestią, jednak w dalszym ciągu nie przestawał szukać kolejnych kretów. Może faktycznie powinien się zgłosić do Perpci z paroma swoimi pomysłami odnośnie do zabezpieczenia szkoły? Kluczowe dla funkcjonowania szkoły miejsca powinny być chronione, jeśli jakiekolwiek standardy życia miały być zachowane w ciągu najbliższych tygodni. Dormitoria, wielka sala, kuchnia, sowiarnia... To tylko niektóre z miejsc, które powinny zostać objęte ochroną. – O! Tu jesteś! – zawołał, gdy zauważył niuchacza wspinającego się po żerdzi, aby dostać się do sówki śpiącej w samym środku tego całego chaosu. Zanim zwierzak zdążył dopaść nocnego ptaka, puchon schował go do swojego tobołka. Może dostawienie klatek w paru miejscach też powinien zaproponować przy najbliższym spotkaniu z opiekunką? Jeśli ataki w dalszym ciągu będą stawały się coraz częstsze, to transport delikwentów w plecakach może stać się nieopłacalny, zwłaszcza jeśli podczas jednego spaceru dana osoba trafi na dwie albo nawet trzy duże grupy.
Nie licząc kilku niuchaczy dobierających się do paczek i klatek, w sowiarni panował względny spokój. Większość śmieci popłynęła razem z wodą, chochliki gdzieś zniknęły, a większość cygańskich kretów wylądowała w ich torbach i plecakach.
– Chłoszczyść – mruknęła cicho pod nosem, obserwując, jak wszystkie rzeczy wracają (jako tako) na swoje miejsce. W międzyczasie Puchon poradził sobie z kolejnym niuchaczem, zapakowanym do tobołka.
– Nie było tak źle – pomyślała, rozglądając się dokładnie i susząc zaklęciem zamokłe listy i przesyłki. Nie uratuje to, co prawda zawartości, ale przynajmniej w środku nie będzie śmierdziało pleśnią, która uwielbiała takie warunki. Tylko tego im jeszcze brakowało w Hogwarcie do kompletu – cuchnącej pleśni.
„Nie mów na głos, bo zapeszysz!”. Tia, w wypadku Brooks, przysłowie powinno brzmieć: „Nie myśl, bo zapeszysz!”. I tak się właśnie stało. Wystarczyło, że dziewczyna na chwilę się rozpogodziła i opuściła gardę, pocieszona bezproblemowym łapaniem zwierzaków, kiedy nastąpił kontratak. Spełniła się tym samym swoista przepowiednia, że spotka ją dziś coś złego.
Po tym, gdy Sowiarnia została względnie ogarnięta, postanowili zająć się zaśmieconymi schodami oraz ścieżką. Julia opuściła sowią wieżę jako pierwsza i to był błąd. Nawet nie wiedziała kiedy, na jej głowie wylądowała zawartość wiadra z farbą w jej ulubionym lawendowym kolorze. Gęsta farba dokładnie pokryła każdą część jej ciała. Fioletowe miała włosy, twarz, nawet rzęsy. Odpowiedzialne za psikusa chochliki krążyły jeszcze chwilę nad jej głową, śmiejąc się do rozpuku, po czym wyleciały przez okno, szukając kolejnych ofiar.
Dziewczyna głośno westchnęła. Było to jedno z tych westchnięć oznaczających rezygnację. Złamały ją, te cholerne chochliki ją złamały. Była pusta jak wydmuszka. Nie chciało jej się śmiać, nie chciało również płakać. Złość także nie buchała z jej trzewi. Dziewczyna po prostu… usiadła na schodach. Dłonie wytarła o schodki i o ścianę, z kieszeni wyjęła pomiętą paczkę merlinowych strzał. Papierosa wsadziła do ust i odpaliła. Nawet nie pomyślała o tym, że pali przy prefekcie i że w każdej chwili może zarobić ujemne punkty. Nie obchodziło ją nic i nic nie mówiła. Po prostu paliła krzywego fajka i patrzyła w wyimaginowany martwy punkt przed sobą.
Julia zdecydowanie po tym dniu powinna przemyśleć sprawę i zastanowić się, czy nie powinna zapisać się na jakieś dodatkowe zajęcia z wróżbiarstwa. Skoro jej zdolności predestynacji pozwoliły jej praktycznie przewidzieć kolejny atak spaczonych wróżek, to kto wie, co mogłaby wyczytać z fusów lub szklanej kuli po odpowiednim treningu? Puchon wyszedł na zewnątrz chwilę po dziewczynie i aż przystanął zdziwiony, gdy zobaczył, że jest cała pokryta fioletową farbą, a na dodatek jeszcze pali papierosa. Z nieznanego nawet dla niego powodu, ten drugi czynnik był dużo dziwniejszy. Odwrócił się na pięcie, sądząc, że krukonka potrzebuje tzw. chwili dla siebie. – Udam, że tego nie widzę, ani nie czuję – zapowiedział, wzdychając ostentacyjnie. – Zamiast tego tylko niby przypadkiem napomknę o tym, jak bardzo niezdrowe jest palenie i pomimo tego, że zdecydowanie należysz do grona osób, które dbają o swoją sprawność fizyczną to i tak może się to odbić w przyszłości na twoim zdrowiu. Zerknął po raz ostatni na krukonkę przed powrotem do wieży. Widząc ją w tym stanie, musiałby nie mieć serca, aby odjąć jej nawet te marne pięć czy dziesięć punktów. Kryzys, w którego środku znalazła się społeczność szkolna, zdecydowanie nie wpływał zbyt dobrze na niczyje samopoczucie. Prefekci się nie wysypiali, wiedząc, że mogą być w każdej chwili wezwani z powodu kolejnego incydentu, a uczniowie pewnie wcale nie spędzali ostatnich nocy o wiele lepiej, pilnując swojego dobytku, aby ten nie padł ofiarą szajki złodziei. Ignacy udał się na wyższe piętra, aby upewnić się w stu procentach, że tam było wszystko w porządku, jednak nie mógł się powstrzymać przed tym, żeby co chwilę nie zerkać w stronę wejścia. Może i on był za dobry dla ludzi, jednak nie wszyscy nauczyciele cechowali się takimi odruchami. Wystarczyłoby, żeby Julka trafiła na profesora, który akurat byłby nie w sosie, a mogłoby się to dla niej skończyć dużo gorzej niż tylko utratą punktów Ravenclawu. Po zbadaniu kilku kolejnych poziomów sowiarni chłopak zatrzymał się przy sówkach, które wyglądały, jakby już doszły do siebie po ataku niuchaczy i chochlików. Skoro już tutaj był, to równie dobrze mógł wysłać te kilka listów. W sumie nocnym ptakom mała podróż też dobrze zrobi. Przynajmniej spędzą te kilka dni z dala od tego całego burdelu. – Rozumiem, że zdążyłaś już przemyśleć swoje życie i rzucić nałóg? – spytał spokojnym i wyważonym głosem, po powrocie do dziewczyny. W międzyczasie udało mu się znaleźć jeszcze dwa krety, które spały akurat w gnieździe, praktycznie na samym szczycie wieży. Tyle dobrego, że po całym dniu harców były tak padnięte, że nawet nie zauważyły, gdy przeniósł je do swojego plecaka.
Wróżbiarstwo, choć z pewnością było zawodem przyszłości, zdecydowanie było ostatnią rzeczą, na jaką skusiłaby się Krukonka. I wcale nie chodziło o to, że rozkładanie kart tarota czy wlepianie wzroku w kryształową kulę nie należało do zajęć specjalnie interesujących. Nie to jednak było w nim najgorsze. Jeżeli Julia faktycznie odkryłaby w sobie talent do wróżbiarstwa, musiałaby mierzyć się z mnóstwem przykrych i bolesnych przeżyć, które miałyby się wydarzyć w przyszłości. Świadomość, że wkrótce przytrafi ci się coś przykrego, nie napawała optymizmem i nie była czymś budującym twój dzień. Niekiedy znacznie lepsza była błoga nieświadomość i pewne domysły wynikające z doświadczenia, niż zupełna pewność, choćby miało to oznaczać nieoczekiwaną kąpiel w gęstej farbie.
Julia zaciągnęła się mocno i długo wstrzymała dym w płucach. Cudowna mieszanka nikotyny oraz Felix Felicis, z którego słynęły „Merlinowe Strzały” zatańczyła w jej żyłach, przynosząc, choć na chwilę nieco ukojenia. Wystarczyło kilka wdechów, żeby humor dziewczyny się poprawił. Nie było tu rzecz jasna mowy o wesołości czy optymistycznym nastawieniu do świata. Nie, dziewczyna po prostu przestała czuć zatrważającą pustkę, przez którą nie była się w stanie przebić. Ludziom często się wydaje, że do załamania doprowadza jakieś jedno wielkie i niezwykle traumatyczne przeżycie. I jest to prawda. Ci sami ludzie zapominają jednak, że niekiedy o wiele trudniejsze jest pozbieranie się po serii lżejszych ciosów, ale wymierzanych regularnie, każdego dnia. A wrzesień był pod tym względem wyjątkowo mało wyrozumiały dla dziewczyny. W przeciwieństwie do Mościckiego, który zachował się jak dżentelmen i dał jej chwilę dla siebie. Nie oszczędził sobie co prawda pouczającej lekcji o szkodliwym wpływie papierosów na ludzkie zdrowie, ale dziewczyna odebrała to raczej jako troskę niż moralizatorstwo, które, tak jak odznaka na piersi, jest nieodłącznym atrybutem pracy prefekta. Z jakiegoś powodu dziewczyna czuła, że powinna się jakoś usprawiedliwić, ale zrezygnowała z tej myśli tak szybko, jak ta pojawiła się w jej głowie. Co by to zmieniło? Uspokoiłoby chłopaka? Wątpliwe. Jej sporadyczne popalanie było jej problemem i to ona musi któregoś dnia stwierdzić, że to do niczego nie prowadzi i po prostu rzucić papierosy raz na zawsze. Fakty były jednak takie, że potrzebowała niekiedy zapalić „Merlinową Strzałę”, żeby odgonić negatywne myśli i uwierzyć w siebie i w to, że będzie dobrze. Nie skomentowała więc słów Puchona. Pokiwała jedynie głową, żeby pokazać, że go słucha i że go rozumie.
Kiedy zniknął, oparła ciężką głowę o ścianę i głęboko westchnęła. Wiedziała, że studia będą zupełnie czymś innym niż podstawowa edukacja w Hogwarcie, choć wiele twarzy znała od dziecka. Nauki było więcej, nauczyciele ich zawalali kolejnymi lekcjami i pracami domowymi, a do tego wykorzystywali ich jako tanią (właściwie darmową) siłę roboczą. Jak do tego wszystkiego doda się treningi quidditcha, pracę i inwazję szkodników, to człowiek w bardzo łatwy sposób może się poczuć przytłoczony rzeczywistością, w której najbardziej wartościowa waluta – czas, jest dobrem luksusowym. Mogłaby co prawda zrezygnować z kilku obowiązków, odpuścić kilka lekcji, przestać ganiać za kretami i po prostu skupić się na tym, co najważniejsze. Ale nie potrafiła robić czegoś na pół gwizdka i dlatego dziś piła gorzkie ciepłe piwo, które sama sobie uwarzyła. Dopaliła więc papierosa i wsadziła go do paczki akurat w momencie, kiedy Puchon postanowił wrócić.
– Zdążyłam. I wnioski nie są przyjemne. Powiedz mi, co takiego zrobiłam w poprzednim życiu, że teraz na każdym kroku muszę uważać na kłody pod nogami? Odkąd wróciłam do Hogwartu, zdążyłam spędzić całą noc w lochach, uganiając się za zaczarowanymi pucharami z izby pamięci, opiekowałam się szczeniakiem anubilisa, który zjadł całą torbę karmy i na mnie zwymiotował. Do tego dwa razy okradły mnie niuchacze, wierzba bijąca skręciła mi kostkę, a teraz jeszcze to. Zdecydowanie coś robię nie tak ze swoim życiem.
Nie zwykła narzekać, raczej starała się jak najszybciej zapominać o porażkach, albo przenosić frustrację na tłuczka. Musiała jednak przyznać, że podzielenie się tym z kimś innym sprawiło, że zrobiło jej się nieco lżej na wątrobie. Krukonka wstała, wymierzyła w siebie różdżkę i rzuciła tergeo.
– Pomożesz mi? Będzie szybciej – spytała, pozbywając się ze swoich włosów gęstej farby. Z pewnością czeka ją dziś najdłuższa kąpiel w tym roku, nie miała co do tego wątpliwości, ale przynajmniej idąc przez szkołę, nie będzie przyciągała wścibskich spojrzeń.
Trudno było odmówić dziewczynie racji w kwestii tego, jak w ostatnich czasach byli traktowani uczniowie i lwia część społeczności studentów. Sam fakt, że to właśnie oni – osoby, które tak na dobrą sprawę powinny się tutaj tylko i wyłącznie uczyć – dbały w tym momencie o bezpieczeństwo zamku i oto, aby niuchacze do spółki z chochlikami nie rozniosły go w ciągu kilku dni, stanowił chyba wystarczający dowód na to, że łańcuch dowództwa na wyższych stopniach szkolnej władzy mocno szwankował. Tylko kogo mieli za to tak właściwie winić? Dyrektora, który od święta raczył ich swoją obecnością podczas szkolnych ceremonii, a poza tym rzadko kiedy go widywano, o ile nie wybuchła jakaś naprawdę duża afera? Ten człowiek zdawał się tak bardzo oderwany od tego, co się wyprawiało na jego własnym podwórku, że można by wręcz uznać, że nie ma świadomości, jak poważna jest sytuacja. W takim razie być może należało zwrócić wzrok w stronę kadry pedagogicznej? Jasne, niektóre jednostki zapewne robiły, co mogły, aby opanować ten burdel i wspomóc ochotników, którzy oczyszczali kolejne sale i korytarze, jednak to wciąż było za mało. Jeśli mieli to w najbliższym czasie powstrzymać, to potrzebowali prawdziwej pomocy. Ekspertów z krwi i kości. Czy cokolwiek zrobiono w tej sprawie? Oczywiście, że nie! W dalszym ciągu nie wystosowano nawet żadnego oficjalnego oświadczenia czy ogłoszenia w kwestii ataku, z którym mierzył się Hogwart. Cała ta sytuacja nie zasługiwała na żadne inne określenie jak tylko jawna niekompetencja. Najlepsze jednak było w tym wszystkim to, że osoby winne, nawet nie poniosą żadnych konsekwencji. Tak samo, jak nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności za brak przygotowania wycieczkowiczów do wyprawy do Stanów Zjednoczonych. Ignacy zagryzł dolną wargę, na samą myśl, do jakiego scenariusza mogło to doprowadzić, gdyby nie m.in. opiekunka Hufflepuffu. Z tej otchłani negatywnych myśli, młodego puchona wyrwała dopiero litania Julki, która zdecydowała się podzielić z nim listą swoich ostatnich przygód. Z każdą kolejną wzmianką o coraz to nowym incydencie, wgapiał się w nią z tym większym niedowierzaniem. Jeśli była to prawda, to mógł śmiało stwierdzić, że pobiła nawet jego w tej kategorii. Przemiana w ducha czy przesycenie dziką magii nie umywały się nawet do tej niefortunnej passy. – Na początek bym sugerował bardzo duży kubek herbaty, najlepiej w miejscu, w którym nie ma żadnych ostrych przedmiotów i niczego co mogłoby ci zrobić krzywdę – stwierdził ze współczującym uśmiechem. Nie bardzo wiedział, jak może na to zareagować, a próba przekonania jej, że powinna na siebie bardziej uważać, pewnie na niewiele by się zdała. Ta krukonka praktycznie co drugi dzień latała z zaklętymi kamieniami o morderczych skłonnościach, więc jak bardzo zaskakujące by to nie było, raczej wiedziała, co robi. Tylko po prostu szczęście jej akurat nie sprzyjało. Kiedy dziewczyna poprosiła go o pomoc, nie wahał się ani chwilę i poszedł w jej ślady, obrzucając ją kilkakrotnie odpowiednimi zaklęciami oczyszczającymi. Wyczyszczenie się przy pomocy magii było dobrym pomysłem, jednak zdecydowanie było to tylko chwilowe rozwiązania. Zwykła kąpiel należała do dużo przyjemniejszych doświadczeń. – Dobra, jest... akceptowalnie – ocenił, pokazując kciuka w górę. – A teraz chodźmy je gdzieś odnieść. Po tych słowach wskazał na ich tobołki wypełnione niuchaczami. Ciąganie ich w te i we wte po całym zamku nie wchodziło zbytnio w grę, więc dosyć naturalnym posunięciem z ich strony powinna być próba odnalezienia jakichś klatek, porozsiewanych po Hogwacie. O ile i one nie zostały gdzieś zabrane przez chochliki. Westchnął na samą myśl o tym. Życie tutaj zdecydowanie nie należało do najłatwiejszych.
Chochliki wyrzuciły na najbliższy teren dwa kieszonkowe bagna. Smród jest nie do wytrzymania, a przemieszczanie się graniczy z cudem. Błoto klei się do ubrań, nieprzyjemnie dla ucha pluska, a chochliki zanoszą się śmiechem i próbują Cię nim jeszcze dodatkowo ochlapać. Schwytany przez Ciebie niuchacz miał przypiętą do futra syrenią spinkę. Masz dwie opcje: zachować ją bądź oddać właścicielce (koleżanka z pierwszych klas dowolnego domu, która dosyć głośno rozpowiada, że została okradziona), a wówczas dostrzeże to jeden z nauczycieli i ceniąc Twoją uczciwość obdaruje Cię 15 punktami dla domu (zgłoś je w odpowiednim temacie!) Jeśli jesteś dorosły: możesz zachować spinkę bądź ją sprzedać za 30 galeonów.
Jego Landryna była w trasie, a on potrzebował pilnie wysłać kilka listów, dlatego musiał skorzystać ze szkolnych sów. Pogoda nie rozpieszczała, wszakże był już październik, a z zamku do sowiarni był niemały kawałek. Założył więc grubszy płaszcz, pergaminy wrzucił do kieszeni, wcześniej zwijając je w ruloniki, aby były już od razu przygotowane do wysłania. Słyszał plotki na temat niuchaczy, demolujących zamek i nawet kilka razy widział na własne oczy jak chochliki bawią się w najlepsze, nie zważając na nic. A skutki czasami były przerażające. Nie spodziewał się jednak, że i jego bezpośrednio dotknie "inwazja psotników". I to tego dnia, który zaczął się tak spokojnie. Idąc kamienną ścieżką, już z daleka zauważył, że coś jest nie tak. Na posadzce było pełno błota, dosłownie można było się w nim tarzać, a jak tylko Sinclair zrobił kilka kroków, wchodząc po schodach, oberwał solidną porcją śmierdzącego mułu. - Ty... - wysyczał przez zęby, słysząc śmiech gromadki złośliwych stworzeń, które jak tylko podniósł na nie głowę, rozproszyły się, aby nie mógł ich dopaść. Wszedł wyżej po schodach, w pewnym momencie omal nie wywijając na nich orła. - Czekajcie no, niech Was tylko dopadne. - zagroził, chociaż nawet takie słowa z ust Lucasa nie brzmiały złowieszczo. Próbując odkleić podeszwy butów od lepiącego się marasu, sięgnął do kieszeni szaty po różdżkę. -Conjunctivitis! - celując w chochlika miał tę przewagę, że wziął go z zaskoczenia. Psotnik nie był w stanie w porę uciec przed zaklęciem oślepiającym, które go trafiło. - I co teraz, cwaniaku? Drętwota! - rzucił w stronę drugiego, jednak ten był już bardziej zwinny i zdążył uciec przed czarem.
Jeremy wyglądał jak po walce ze smokiem. Rozczochrany, ubranie powyciągane, nogawka spodni na wpół spalona (wraz z żółtą skarpetą!), buty obklejone wyschniętym błotem, a szata tu i ówdzie brudna od przyklejonego piachu. Mimo wszystko na twarzy miał przyklejony uśmiech bowiem za sobą trzymał zaklęciem lewitującą klatkę z trzema uwięzionymi niuchaczami. Dunbar był na łowach, a znalazł się na tej ścieżce z tego też powodu, iż widział lecącą w tę stronę chmarę chochlików. Nauczył się już, że tam gdzie niebieskie stwory tam i czarne paskudy, które nic, tylko kraść chcą co popadnie. Już w oddali dostrzegł błyski latających zaklęć, a sądząc po obłąkańczym chichocie to jakiś śmiałek próbował dorwać kilka nicponi. Choć teren był już "zajęty" przez innego ziomka to i tak postanowił rzucić okiem wszak może być tu znacznie więcej niuchaczy do złapania i uda mu się dopakować kilka do klatek. - A niech mnie, znowu śmierdzące bagno! Uważaj, one lepią z tego kulki i rzucają jak opętane. - zawołał do czyichś pleców i w tym samym czasie postawił na trawie zamkniętą szczelnie klatkę. - Mogę poprzeszkadzać i zebrać kilka? Zamierzam zadbać by Swann nadał mi tytuł nieustraszonego łowcy niuchaczy i pogromcy chochlików kornwalijskich. - wyszczerzył się od ucha do ucha bowiem wyglądał jakby został przez nie sromotnie pokonany, a zaczął na nie polować dopiero dzisiejszego poranka. Zmarszczył nos od smrodu i zacisnął mocniej palce na różdżce, podchodząc powoli bliżej w próbie zlokalizowania najmniej ruchliwego niuchacza. Nie pozwoli, aby jakikolwiek mu znów uciekł, o nie!
Cóż mógł powiedzieć. Atak chochlików zdecydowanie nie był najlepszym zakończeniem dnia, jaki mógł sobie wymarzyć. Mając nadzieję, że po drodze nie narobią większego bajzlu (na jego zmianie, jeśli chodziło o patrol prefekcki tego dnia), podjął się unieszkodliwienia stworzeń aby jak najmniej szkolnego mienia ucierpiało. Jednak te paskudy nie bez powodu były otoczone taką a nie inną sławą i nie dały się tak łatwo podejść, jak mogło się wydawać. W pewnym momencie, paraliżując kolejnego z gamoni usłyszał za plecami czyjś głos, jednak nie odwrócił się, aby nie pozwolić aby złośliwe stworzenia wykorzystały moment jego nieuwagi. - Wiem, już zdążyłem się o tym przekonać - odparł do towarzysza, próbując wyhaczyć wzrokiem kolejnego z nich, jednak jego wzrok przykuło inne stworzenie, którego długi ryjek wyglądał zza winkla schodów prowadzących do sowiarni. - Możesz, ale użycz mi tej klatki, aby przechować tymczasowo moje, okej? - zwrócił się do niego, po czym ruszył w kierunku schodów, po drodze oślepiając któregoś z kolei chochlika. Pochwycenie niuchacza jednak nie obyło się bez poświęcenia, bowiem przez tę krótką chwilę zanim go podniósł zdążył oberwać cuchnącym błotem. - One są gorsze niż Irytek - rzucił do współtowarzysza "w niedoli", zamykając klatkę, po tym jak umieścił w niej magiczne zwierzę. Rzucił jeszcze Drętwotę w chochlika, który już zabierał się wyrywaniem z korzeniami pobliskiego krzewu, zanim zaczął żałować, że nie ma przy sobie siatki do łapania magicznych stworzeń. Byłoby zdecydowanie prościej.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Wyszczerzył się widząc na chłopaku oznaki pozostania ofiarą bagnistego i cuchnącego błotka. Chochliki musiały komuś sprzątnąć je z kufra i teraz sobie na dobre używać na niewinnych uczniach zamku. - O raju, jesteś prefektem. To nie będę mówić co chciałem zrobić z chochlikami. - roześmiał się widząc na mundurku Ślizgona odznakę. Mimo wszystko postawił na luz i nie wrzucał człowieka do jednego wora ze złośliwymi uczniami domu węża. - Jasne, użyczę klatki. Mam pomysł. Ty je łap i rzucaj do mnie, ja je odbieram i wciskam do klatki. - a przecież już zdołał zrozumieć jak szybko stwory potrafią zwiewać jeśli spuścić je z oka. Trzymanie ich w klatce było przezornością. Wszedł kilka schodków wyżej i przyczaił się na uciekającego między nogami Lucasa niuchacza, schylił się i złapał co prawda stworka, ale w tym samym czasie z tyłu za ubranie pociągnęły go dwa chochliki przez co wyrżnął (na schodach, o kurwajakboli) do tyłu i się nieźle poobijał. - Nie oddam! Nie oddam go! - krzyczał do chochlików ciągnących go teraz za rękawy chcąc go zmusić do wypuszczenia z rąk kręcącego się niuchacza. Walka była zażarta! A to on obrywał zamiast tych niebieskich wściekłości.
Jego honor chyba ucierpiał bardziej niż ubranie, upaprane w śmierdzącej brei. Serio, to było jak inwazja tysiąca Irytków... A oni zawsze myśleli, że jeden taki poltergeist to kara za grzechy wszystkich pokoleń uczniów Hogwartu, a tu się okazuje, że może być zdecydowanie gorzej. Dopiero kiedy chłopak wykazał zdziwienie jego odznaką, odwrócił głowę na moment, aby na niego spojrzeć. Tak jak uznał po głosie - nie znał go, jednak kojarzył z widzenia. Bodajże był Gryfonem, rok wyżej od niego. Zdążył się tylko uśmiechnąć, zanim zobaczył za jego plecami dość duży kamień, który mknął w ich kierunku. Na szczęście różdżkę trzymał w pogotowiu, dlatego wystarczyło Depulso, aby odrzucić skałę na bok. - Rób z nimi co chcesz. Serio. - rzucił, już zrezygnowany kolejnym zamachem - Tak w ogóle jestem Lucas. Będzie prościej - przedstawił się, zanim usłyszał od Gryfona plan idealny. Zgodził się na niego z lekkim uśmiechem, bo uznał, ze każdy będzie zadowolony z takiego podziału obowiązków. A chochliki i tak będę atakować każdego, nie ważne czy stojącego z klatką czy latającego za niuchaczami. Kiedy już jeden z ryjków wystawał z klatki, Lu rozglądnął się za innymi, jednak zanim się zorientował coś przeleciało mu pod nogami, a chwilę później usłyszał głos Jeremy'ego. Odwrócił się natychmiast i oceniając sytuację, postanowił dać gamoniom trzymającym Gryfona za ubranie popalić wyjątkowo. Wsunął różdżkę za pas i sięgnął po jedną z gałęzi, aby zaczaić się z tyłu i niczym pałką trafić stworzenia. Oba na raz. - Jesteś cały? Dzielnie walczyłeś - pochwalił go, rozbawiony, jednocześnie podając mu rękę, aby pomóc wstać. Co prawda nie widział całej akcji, ale podejrzewał, że Dunbar spadł ze schodów przez tych gagatków. - Mam Cię! - mruknął w następnej chwili, dostrzegając biegnącego po balustradzie niuchacza i puścił się za nim, aby kiedy ten wleciał na schody rzucić się na kolana i zamknąć go w dłoniach. Kolejny do kolekcji, który wylądował przy swoim koledze w klatce. Chochlików jednak było zdecydowanie więcej i ciągle gdzieś koło nich latały, próbując utrudnić im robotę. Tak jak tym razem kiedy Sinclair już miał na oku kolejne czarne stworzenie z długim ryjkiem - złośliwiec musiał rzucić mu wielką gałąź pod nogi, żeby prefekt wylądował nosem w bagnie. - Na nie by się pałki przydały, ale rozkwasić łby to za mało - dalej narzekał, z każdą kolejną minutą coraz bardziej wściekły na zagrywki, na które pozwalały sobie kornwalijskie. Oczyścił z wierzchu szatę, przeklinając raz po raz, jakby to miało cokolwiek zmienić. Te jak z niego chichotały, tak dalej to robiły.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Uniósł rękę w geście powitania. - Jeremy, ale łatwiej Jerry. Nie no, trzeba niebieskie unieszkodliwić, a czarne łapać. Grzecznie i spokojnie, bez odcinania kończyn. - zaśmiał się bo jednak odznaka prefekta nakazywała trochę bardziej się pilnować. Zbyt często łamał te wszystkie drobne zasady, aby teraz jeszcze narażać się na jakieś tam utraty punktów za swoje niefajne nawyki. Potem już walczył z chochlikami i trzymał swoje trofeum - czarnego niuchacza dziobającego go po palcach. Widział czającego się za nimi Lucasa z gałęzią więc celowo nie wyrywał się chochlikom, aby chłopak mógł je walnąć i odesłać dobre kilkanaście metrów dalej. Wpakował swój łup do jednej ręki i z skorzystał z pomocnej dłoni do podniesienia się do pionu. Znowu ma poobijane plecy, kolejne siniaki do kolekcji. - Dzięki, grasz w drużynie? Postawę masz jak pałkarz, a i widzę, że parę w łapie też. - już nawet nie ocierał się z warstw bagna z ubrań bo wyglądał wystarczająco nieszczęśliwie. Lekko kuśtykając wrócił do klatki i umieścił tam szkodnika, zamykając metalowe drzwiczki z hukiem, kiedy ten chciał wydostać się z powrotem na zewnątrz. - Uważaj! - zawołał widząc jak chochliki podnoszą gałąź gotowe zrobić krzywdę zielonemu łowcy. - Co wy tacy w tym slytherinie krwiożerczy jesteście? - zapytał całkiem serio, bo już spotkał Ślizgona odcinającego kończyny chochlikowi. Wracając w kierunku Lucasa, czyli na schodki, musiał uniknąć jakichś sześciu ataków i przy ostatnim próbował wyrwać kawałki swojej szaty wrednym paskudom. - Ale mają silne łapy, cholera. O, tam w krzakach jest jeden! - walczył "ze swoimi" i trzymał ich kilka przy sobie aby Lucasowi łatwiej było dorwać ukrytego w krzaki niuchacza.
Nie był pewien czy odcinanie im kończyn to był taki głupi pomysł. Sam chętnie w tej chwili dałby popalić tym gnojkom, przez to co robią i jaki wokoło panuje bajzel dzięki nim. Nie było szans, żeby woźny sam ogarnął taki chaos, a oni przy okazji pomocy obrywali nielekko. Zdążył tylko posłać nikły półuśmiech Gryfonowi, zanim znowu unieszkodliwił kilku niebieskich złośliwców, którym ciągle było mało, aby chwilę później złapać niuchacza i uratować Jerremy'ego od parki kolejnych chochlików. - A dzięki, stary. Gram, ale nie jako pałkarz. Jestem obrońcą. - sprostował, próbując jakoś wdać się w pogawędkę z brunetem, chociaż szkodniki ciągle im przeszkadzały. A to próbowały ciągać ich za ubranie, atakować kamieniami czy podrzucać gałęzie pod nogi. Taaak, cudnie wyglądał, wstając z błota, w którym wylądował zaraz po tym. Naprawdę tracił resztki cierpliwości, a przecież zawsze miał ich w sobie całe pokłady. - Daj spokój. Przyznaj po prostu, że sam też masz ochotę przywalić im z pałki - mruknął w odpowiedzi na jego głowa, posyłając mu wymowny uśmieszek. Chyba wszyscy mieli już ich dość, ale przecież nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Puścił się w kierunku, który wskazał Jerry, aby podejść do krzaków i spokojnie pochwycić niuchacza, jednak jak tylko niebieskie gamonie to zauważyły stał się ich głównym celem. Zaczęły rzucać w niego jakimi jagodami, czy kij wie jakimi owocami o ciemnym soku, który kilka chwil później Sinclair miał na twarzy. Już nawet nie miał siły po raz kolejny się czyścić. Bo po co? Za chwilę znowu coś na niego wyleją. Ledwie doszedł do klatki i był już prawie przy niej, kiedy poczuł jak jego łydki oplata ciasno gruby sznur, stracił równowagę i padł jak kłoda na trawnik. Na szczęście był już niedaleko Gryfona, do którego zwrócił się z prośbą o pomoc: - Stary, ratuj. Ja dziś sobie rozpieprze nos za ich sprawą...
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Kiedy został uwolniony z łapsk chochlików mógł odetchnąć z ulgą. - Niech mnie sklątka pożre, ale w pojedynkę nie da się ich złapać. Jak nie jedne uciekają to drugie postanawiają pozabijać wszystko, co się rusza. - westchnął głęboko i po umieszczeniu niuchacza w klatce otrzepał się z... brudu, który i tak na nim pozostał. Wyglądał jak siedem nieszczęść zwłaszcza, że sekundę później jeden z chochlików rozdarł mu kawałek szaty zanim zdołał go pogonić. - Widać, że masz krzepę. - zaśmiał się, bo mimo wszystko wystarczyło zerknąć na budowę ciała Lucasa, aby od razu przypuszczać, że ma się do czynienia z jakimś sportowcem. Jeremy wyglądał przy nim jak chucherko, a przecież raz na jakiś czas zdarzyło mu się ćwiczyć, a na jednym z meczów złapał raz przypadkiem znicza. Marne sukcesy w porównaniu z porażkami związanymi z chochlikami. - Niee, ja tam wolę utopić je w łyżeczce herbaty. Paszoł won, mendo jedna! - wyczarował w powietrzu lodowe ptaszki, które nasłał na chochliki obrzucające Lucasa fioletowymi jagodo-owocami. Przynajmniej z kilkoma będzie spokój, bo zaczęły spieprzać. Wyrwał się z tego postoju i przerwy od wyłapywania czarnych jegomości kiedy Ślizgon wylądował twardo na ziemi. - Wynocha bo zjem was na kolację! - zawołał do niebieskich paskud, które ogłupiały słysząc nietypową groźbę. - Zapewniam, że jestem wszystkożerny, spieprzać raz dwa! - cisnął słabym zaklęciem między chochliki, aby oddaliły się na kilka metrów. Dopiero wtedy przykucnął przy chłopaku i z pomocą swoich dłoni rozplątał jego nogi. Chwycił go za ramię i łokieć i pomógł mu się podnieść do pionu. - Dobra, przerzedziło się od chochlików. Może teraz upolujemy je? Nastraszymy je, że zostaną moją kolacją. Zobacz, straciły już trochę werwy. - wyszczerzył się do niego od ucha do ucha gotów nawet udawać okrutnika, byleby dały im święty spokój. Wyglądają już jak skaranie slytherina, więc czas zmienić taktykę. Niuchaczy ubyło więc cóż innego im pozostaje?
To prawda, obaj pewnie wyglądali jak ostatnie ochlaptusy; nawet jeśli Sinclair próbował co jakiś czas doprowadzać się do porządku, dla własnej wygody ganiania za niuchaczami. Nie łatwo było to robić z całymi mokrymi i polepionymi od cuchnącego błota spodniami... - Fakt, nawet w dwójkę nie jest to za proste - mruknął w odpowiedzi do Gryfona, kiedy następne stworzenie znalazło się w klatce. Oby tylko te przeklęte chochliki nie dopatrzyły ich nieuwagi i nie wypuściły ich zdobyczy, bo cała ich robota pójdzie na marne. - Dzięki, staram się. Za to Ty musisz być cwany i zwinny, skoro starasz się o tytuł Pogromcy Chochlików i Łowcy Niuchaczy - zażartował po chwili, wspominając jego wcześniejsze słowa. Mimo całej sytuacji z torpedowaniem jagodami i znokautowaniem go przez chochliki, parsknął śmiechem, usłyszawszy groźbę Jerrego. Chłopak miał naprawdę nietypowe metody na te łachudry. - Masz fantazje. W życiu bym nie wpadł na to, żeby tak je nastraszyć. Ale, Merlinie, podziałało! - podekscytował się, wstając z jego pomocą i szczerząc się do towarzysza. - Masz rację, nie latają już całymi chmarami, myślę, że możemy się na nie zaczaić. - dorzucił po chwili, uznając pomysł Gryfona za całkiem dobry. Przynajmniej będą mogli jeszcze trochę się na nich zemścić. Zanim się obejrzeli wszystkie niebieskie, skrzydlate stworzenia dały nogi i rzeczywiście musieli na nie zapolować. Trzeba było także przypilnować klatki, aby czasem nie tych niuchaczy, które do tej pory nazbierali.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
- Człowieku, raz w życiu dałem się zaciągnąć na mecz quidditcha, bo szukający Gryfonów zaniemógł. Siedziałem na miotle i do tej pory nie wiem jakim cudem złapałem znicz. - wybuchnął śmiechem bowiem skoro rozmawiali o krzepie Lucasa i potencjalnej zwinności Dżemiego to warto wspomnieć śmieszną historyjkę. Powinien być z tego powodu zażenowany? Nie, Dunbar się po prostu śmiał bowiem był człowiekiem mającym do siebie spory dystans. - Ja tam bazuję na cwaniactwie jeśli chodzi o te pokraki. - poprawił rękawy szkolnego sweterka i nabrał powietrza do płuc bowiem stawali w szranki z wyłapaniem reszty niuchaczy. Trochę się już zmęczył ganianiem za nimi, dzień był długi, ale co tu dużo mówić, dokończą to i może pójdą uczcić to piwem. Lucas wydawał się człowiekiem, który temu nie odmówi. - Jestem wiecznie głodny. MIĄSKO Z CHOCHLIKÓW TO MÓJ LUNCH! - wykrzyczał w kierunku zdezorientowanych chochlików, których ostatnie dobitki niedowierzały temu co mówił ten człowiek. A Jeremy teraz wyglądał bardzo poważnie, jakby był naprawdę zdolny do takiego poświęcenia. Otrzepał się z paprochów (a dalej wyglądał jakby został zmielony w zębiskach jormunganda) i ruszył na podbój sowia... na wyłapanie reszty niuchaczy. Nie udawało mu się to ani trochę, wszystkie mu wymykały się co komentował zabawnymi przekleństwami i groźbami zrobienia sobie z futerka dziobaków rękawiczki na zimę. Raz na jakiś czas rzucał w kierunku Lucasa hasła typu "ucieka w twoją stronę, łap!", a zajęty robieniem z siebie pajaca (bo nie złapał ani jednego!) nie zwrócił uwagi na chochliki. Nie miał pojęcia skąd miały balony z farbami (ehe, wzięły od Irytka jak nic), ale po chwili do jego uszu dobiegł plaskający dźwięk pękającego balona, po włosach i skroni spłynęła fioletowa farba. Zacisnął palce w pięść. - ZJEM WAS WSZYSTKIE! TO JEST WOJNA! - zawołał i choć śmiał się poprzez swoje zdenerwowanie to porzucił misję zbierania niuchaczy na część wytoczenia ciężkiej artylerii przeciwko chochlikom. Otarł brzegiem dłoni czoło, wzdrygnął się od gryzącego zapachu farby i wyrzucił z różdżki czar małych lodowych ptaszków, które pomknęły z dzikim piskiem za swoimi nowymi ofiarami. Popatrzył na Lucasa. A potem wybuchnął śmiechem bo sytuacja była nader komiczna. - I...i-idziemy... n-na... - rechotał dalej, a co. - ... potem na p-piwo... ku czci naszej nie..niedoli. - nie mógł już złapać oddechu. To było nienormalne ale jednocześnie zajebiste!
Parsknął śmiechem na historie pierwszego i jedynego wejścia Jerrego na boisko. - Najwidoczniej masz wrodzony talent - odparł rozbawiony, bo widział, że Gryfon ma zdrowe podejście do samego siebie i potrafi się z tego śmiać. Warto było być tak nastawionym do życia, kiedy otoczyła cię chmara chochlików, które były gotowe nie tylko rzucać do ciebie wodą czy błotem, ale i jakimiś podejrzanymi jagodami...- On jest serio wygłodniały! - potwierdził głośno słowa chłopaka, kiedy ten postanowił zapolować na wredne stworzenia. W końcu tyle im tego dnia krwi napsuły, że teraz przyszedł czas, aby się zemścić. Ruszyli więc do ataku,najpierw bez konkretnego podziału na role, jak to było wcześniej, ale kiedy Dunbar oberwał farbą, jasne było, że jego celem staną się tylko kornwalijskie, a Lucasowi zostanie chwytanie niuchaczy. A było ich całkiem sporo. Za to skrzydlate gamonie, które raz po raz ginęły z ręki to Ślizgona, to Gryfona traciły zapał do psikusów, jaki zazwyczaj im dopisywał. Przeniósł wzrok na towarzysza, którego salwy śmiechu można było zapewne usłyszeć w zamku. Sam po chwili zaraził się tym śmiechem. -Jasne, ja stawiam. - rzucił, zanim puścił się biegiem za kolejnym ryjkiem, uciekającym w stronę drzewa. Podniósł niuchacza i dostrzegł, że ten ma przypiętą do futra syrenią spinkę. - Hej, czy któraś Krukonka ostatnio nie mówiła, że zgubiła spinkę? - spytał, bo gdzieś kojarzył, że słyszał takie wieści. Postanowił spytać Alise, aby dowiedziała się czy któraś dziewczyna jej nie szuka. Schował więc maleńki przedmiot do kieszeni, a zwierzaka wpakował do klatki, w której znajdowały się pozostali uciekinierzy. - Myślisz, że dużo ich jeszcze hasa po zamku? Słyszałem, że ludzie nawet urządzają polowania. - zagadnął do Gryfona, jednocześnie kusząc się na to aby miał nadzieję ostatni raz oczyścić swoje ubranie i jego z brudu i innych dowodów ich walki z chochlikami.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Roześmiał się przy jego jakże taktownej odpowiedzi. Klepnął go serdecznie w plecy na wysokości łopatek. - To nie talent, przyjacielu. Po prostu głupi ma czasem szczęście. - wyszczerzył się od ucha do ucha śmiejąc się sam z siebie, udowadniając wszem i wobec, że potrafi żartować nie tylko z otoczenia ale też ze swojej zacnej osoby. Mogli wyglądać jak siedem nieszczęść, ale ten syn gryfoński zawsze szedł z wielkim uśmiechem na gębie. Jakże miałby inaczej zareagować Ślizgon nawet zaoferował się zapłacić za piwo? Przecież to dodatkowy powód aby się cieszyć. Skinął mu głową, a potem rzucił się w akcie zemsty na chochliki. Co rusz wyrzucał z siebie groźby "Dopadnę cię!, Zamawiam twoje udko! Ooo... będę mieć żeberka chochlika w sosie własnym, MNIAM" i straszenie wychodziło im po prostu genialnie. Chochliki rozpierzchły się, teren został oczyszczony. Niuchacze zapakowane do klatki, a wokół pozostało epickie pobojowisko. Zatrzymał się na schodach już nieźle zziajany i oparł ręce o swoje boki. - Co? Krukonka? Spinka? Coś ty, nie mam pojęcia. - nie obracał się zbyt gęsto wśród krukonów, a już zwłaszcza nie był na bieżąco więc w tej kwestii pomóc nie potrafił. - No jasne, że jest ich od cholery. - zdjął z siebie szatę, a potem sweter i został w samej koszuli jednak i tak głowa była fioletowa. - Chodźmy coś zjeść bo serio zgłodniałem a skoro chochliki się mnie boją... - śmiech rozbrzmiewał dalej, a istotnie dźwięk niósł się echem...
| zt x2
Vinzent M. Vonnegut
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : stara blizna przecinająca lewą brew, nieułożone kręcone ciemnobrązowe włosy
Jeśli klątwa ciężąca na Vinzencie wniosła cokolwiek dobrego do jego życia, to zdecydowanie było to wzmożone zainteresowanie tematem Camelotu. Tak jak z początku kierowała nim jedynie ciekawość odnośnie do samych przekleństw naprzykrzających się całej społeczności czarodziejów w kraju, tak po analizie inskrypcji przesłanych mu z Banku Gringotta, nie był w stanie, tak po prostu wyrzucić tej kwestii ze swojej głowy. Coś było na rzeczy i nie mógł ignorować tego, że sprawa ta dosyć mocno zaczęła ostatnio ingerować w jego życie. Pierwsze co przychodzi do głowy każdemu czarodziejowi po usłyszeniu o dawnym królestwie magii to oczywiście postać Merlina i w przypadku Vonneguta nie było inaczej. W gruncie rzeczy tego wielkiego maga nie trzeba było nikomu przedstawiać. W końcu jego osoba stała się tak powszechnie znana właśnie z uwagi na jego wyjątkowe zdolności magiczne. Co więcej, potwierdzono jego przynależność do dworu Króla Artura! Najciekawsze było zdecydowanie to, że nie sposób było w pełni określić zakresu mocy tego człowieka. Na jego temat krążyło zarówno legend, jak i oficjalnych podań, jednak nie sposób było stwierdzić, gdzie zaczynało się jedno i zaczynało drugie. Tytuł “jednego z największych czarnoksiężników świata” do czegoś zobowiązywał, prawda? A do tego wszystkiego miał spory wpływ na kwestię mugoli, pomyślał, przerzucając kolejną stronę notatek. Od razu przypomniał sobie wpis, jaki zamieścił jakiś czas temu na Wizzbooku, dotyczący Orderu Merlina. Cóż, mógł to doliczyć do listy niedawnych incydentów, które pośrednio zachęciły go do zgłębienia nieco tej historii. Wprawdzie nie mógł się nazwać specjalistą od Camelotu, czy nawet średniowiecznych magów, jednak trudno było prędzej czy później nie natknąć się na ten temat, zwłaszcza żyjąc i studiując w Europie. Wzrok Vinzenta zatrzymał się na strzałce wyrysowanej między stronami notesu, która łączyła ze sobą opisy Merlina oraz Morgany le Fay. Zmarszczył brwi, starając się sobie przypomnieć, co też chciał w ten sposób oznaczyć poprzedniej nocy, kiedy pieczołowicie przepisywał całe akapity z opasłych bibliotecznych ksiąg. Merlin i panna le Fay według opowieści nie pałali do siebie miłością, ale za to oboje byli ściśle powiązani z postacią Króla Artura. Prawdę powiedziawszy, Vonnegut był w stanie powiedzieć więcej o magicznych zdolnościach kobiety, niż o jej historii personalnej. Czarownica w dużej mierze była kojarzona przez historyków z wprawy, z jaką korzystała zarówno z magii uzdrawiania, jak i czarnej magii. Na pozór mogłoby się wydawać, że to nieco niedorzeczne połączenie. W końcu magia lecznicza służyła ratowaniu życia, a czarna magia w nielicznych przypadkach działała pozytywnie na stan zdrowia potencjalnych ofiar. Z drugiej strony, być może właśnie kwestia potencjalnych eksperymentów nad tymi dwoma dziedzinami tak pociągała kobietę? Spekulacje, spekulacje..., upomniał się, bębniąc palcem o akapit traktujący o tym, że Morgana panowała w Avalonie jako Najwyższa Kapłanka. Vinzent zmarszczył brwi. Ten tytuł powtarzał się wielokrotnie w kilku źródłach, do których zaglądał, gdy tworzył swoje własne notatki. Do grona kobiet pełniących funkcję Kapłanek należała między innymi Johanna Blake. Oh, z tej to było niezłe ziółko według pewnych ksiąg. Podobno z własnej nieprzymuszonej woli zdecydowała się tępić i torturować ludzi, którzy przynależeli do formacji śmierciożerców w czasie Pierwszej Wojny Czarodziejów. Ministerstwo Magii pewnie krzywo patrzyło na te wydarzenia, jednak nie można było odmówić im efektywności. Całkiem możliwe, że dzięki temu udało jej się ochronić Świętą Wyspę przed potencjalnymi najeźdźcami i zabezpieczyć jej granice. Cofając się w czasie jeszcze dalej, można było zwrócić uwagę między innymi na Beirę z rodu McCullough żyjącą na przełomie I i II wieku. Bardzo potężna czarownica, a co więcej jasnowidząca. Ten fakt musiał bardzo przykuć uwagę Vinzenta, który przygotowywał notatki w środku nocy, kiedy to nie mógł zasnąć, ponieważ podkreślił tę frazę kilka razy, jakby chciał upewnić się, że następnego dnia na pewno zwróci na nią uwagę. Może powinienem to przesłać Rylanowi?, pomyślał, pozwalając, aby wróciły do niego wspomnienia ich ostatniej sesji naukowej. Chłopak wyraźnie szukał wskazówek na temat tego, jak widzący stabilizowali swoje zdolności, więc być może wzmianka o Bierze byłaby dobrym tropem, którym mógłby podążyć? Cóż, źródła, do których zaglądał Vinzent, nie skupiały się zbytnio na jej wizjach przyszłości, jednak nie można było jej odmówić tego, że była niesłychanie utalentowana. Ponoć podczas bitwy o Avalon, gdy obcy czarnoksiężnicy zaatakowali wyspę, ukrywała się przez około jeden dzień, kumulując w sobie ogromne zasoby magicznej energii, tylko po to, aby następnego dnia zmieść całą armię z pola walki. To mówiło nie tylko o jej talencie magicznym, ale także wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Nawet krótkie, acz intensywne pojedynki potrafiły sprawić, że czarodzieje byli drenowani ze swoich sił, ciskając na prawo i lewo urokami, ale zbieranie ilości magii tak dużych, że można było niszczyć całe armie... Nic dziwnego, że kobieta przeszła do historii. Z lektury własnych notatek Vonneguta wyrwało przywitanie grupy uczniów, którzy zmierzali w stronę sowiarni. Na ich widok od razu przywdział na twarz lekki uśmiech i skinął im głową na powitanie. Na Merlina, ile on tu siedział, że zdążyły już skończyć zajęcia i zacząć włóczyć się po zamku? Mężczyzna wsunął do kieszeni swój notes i prędko udał się w stronę zamku. Nie wiedział, czy wiedza, którą powtórzył sobie w ostatnim czasie przyda mu się, biorąc pod uwagę obecny kryzys, jednak był święcie przekonany o tym, że zdobycie nowych informacji na temat legend dotyczących Camelotu czy nawet Avalonu zdecydowanie nie zaszkodzi.
Wydawałoby się, że rok szkolny trwa w najlepsze, że wszystko jest w porządku, że nie dzieje się nic wielkiego. W końcu Starszy Smok został uśpiony, a to, co was otaczało, wróciło na swoje miejsca, pozwalając wam w końcu na nieco odpoczynku. Najwyraźniej jednak nikt nie przewidział, że w Hogwarcie wcale tak spokojnie nie będzie.
Pewnego pięknego dnia zaczepił cię pierwszoroczniak z Twojego domu. Nie wyglądał najlepiej, w jego oczach wyraźnie lśniły łzy, pociągał nosem, prezentując się przy tej okazji tragicznie, z każdą kolejną chwilą płacząc coraz bardziej. Wyraźnie speszony i niepewny tego, czy może dzielić się z tobą informacjami na ten temat, przyznał się cicho, że jest gnębiony przez innych ze względu na status swojej krwi. Przyznał szeptem, że zupełnie tego nie rozumie, a kiedy spróbowałeś dowiedzieć się, czy z kimś o tym rozmawiał, ten pokręcił głową. Sytuacja nie wyglądała niestety zbyt dobrze, a ty zostałeś obdarzony wielkim zaufaniem.
C. szczególne : rozsiane po ciele tatuaże, kolczyk w nosie, na środkowym palcu prawej ręki zawsze nosi pierścień Atlantów, który przykrywa krwawy znak, praktycznie zawsze towarzyszy jej blady pyton królewski imieniem Faust
To miał być po prostu rutynowy spacer i nic więcej. Mina często pałętała się zarówno po zamku jak i po błoniach, aby pilnować porządku jak to na przykładnego prefekta przystało. Nawet jeśli sama nie była wcale taka święta. Niestety teraz ze względu na swoje położenie nie miała aż tylu okazji do tego, aby pokręcić się po lasach w poszukiwaniach jakiś interesujących roślin. Zresztą i tak było już na tyle późno, że raczej na niewiele mogła liczyć w kwestii roślin, które preferowały raczej cieplejsze pory roku. Znajdowała się właśnie na ścieżce prowadzącej do sowiarni, gdy nagle podszedł do niej pierwszoroczny Ślizgon. I to cały zapłakany ze smarkami ściekającymi z nosa, którym co chwila pociągał i wycierał się rękawem szaty. Hawthorne miała naprawdę złe przeczucia. Głównie dlatego, że nie należała do zbytnio społecznych osób. Nie wiedziała zbytnio jak powinna gadać z podobnymi dzieciakami, a tym bardziej jeśli dodatkowo płakały. Całe szczęście był jednak ktoś kto zdecydowanie lepiej od niej radził sobie w kontaktach z ludźmi. Faust. Nawet jeśli sama nie była człowiekiem to jej przyjazne usposobienie z pewnością potrafiło podbić ludzkie serca. Pyton wychylił głowę spod grubej bluzy prefektki i spojrzał na młodszego ucznia, który wbił nieco przestraszone spojrzenie w gada, który wydał z siebie syk zrozumiały wyłącznie dla Miny. - To jest Faust i chciała ci coś powiedzieć. Mogę ci to przetłumaczyć - rzuciła do gówniarza, który wciąż wydawał się lekko bać węża. Hawthorne zaczęła powoli tłumaczyć wszystko, co Faust chciała przekazać małemu czarodziejowi, aby dodać mu otuchy i sił. Wkrótce też cała konwersacja zeszła na temat wężoustości, która zdawała się jakoś zafascynować malucha. Cóż, Mina wytłumaczyła mu we w miarę zrozumiały sposób swój dar oraz to, że nie był on w zasadzie rozumiany przez wielu ludzi, którzy się go obawiali. W zasadzie sama Mina często była obgadywana przez swoich rówieśników, uważana za dziwną i posądzana o czarnoksięstwo ze względu na swoją umiejętność rozmawiania z gadami. Różnica jednak polegała na tym, że ona była na podobne traktowanie przygotowana i spodziewała się go. Dodatkowo chyba po prostu posiadała odpowiednią osobowość, która pozwoliła jej na odcięcie się od podobnych rzeczy i nie przejmowanie się nimi. Na sam koniec poleciła jeszcze jedenastolatkowi, aby w razie problemów zwrócił się do opiekuna domu, ale na razie starał się nie przejmować tym wszystkim. Oczywiście mogła próbować wyciągnąć konsekwencje od osób, które uprzykrzały życie pierwszakowi, ale na razie postanowiła to zostawić. Jej interwencja mogłaby jedynie zaostrzyć sytuację. Zresztą nie chciała bawić się w obrońcę zasmarkanych gnojków nawet jeśli powinna. Niech nauczyciel się tym przejmuje jeśli faktycznie sytuacja była poważna.