Z zamku do sowiarni wcale nie jest tak blisko jak mogłoby się zdawać. Trzeba pokonać obszerne błonia i obejść pagórek, na którym zbudowana jest sowia wieża. Już tutaj słychać pohukiwania sów.
Billie była tego dnia poruszona. Podatna na sugestie, łaknąca wzruszeń i całej reszty. Twarz jej zaginionej siostry, mignęła gdzieś w tłumie, kiedy Puchonka przechodziła alejami Hogsmeade. Wróciły wszystkie wspomnienia. Te dobre, złe, obrazy dzieciństwa i chęć zmiany. Naprawienia tego wszystkiego, co zostało zniszczone. Postanowiła posiedzieć gdzieś w okolicach sowiarni i pomyśleć. Ot tak, po prostu. Wyciszyć się choć raz, na chwilę. Powolnym krokiem przemierzała korytarze Hogwartu, by w końcu dotrzeć do celu. Rozejrzała się dookoła, a ku jej zdziwieniu, nie była sama. Uniosła lekko brwi, a już po chwili odezwała się ta często zgubna, towarzyska natura Breckenrige, która zasugerowała mimo wszystko podejść i zagaić chłopaka. Siedział tak zupełnie samotnie na murku i najwyraźniej coś rysował. Właśnie ten fakt był najważniejszym czynnikiem, który sprawił, że parę sekund później Billie usiadła koło niego i zerknęła na papier, który trzymał przed sobą. - Ojej... - Westchnęła, zachwycona jego umiejętnościami. Te sowy naprawdę wyglądały, jak żywe! - Piękne. - Uśmiechnęła się lekko, po czym spojrzała na rysunek raz jeszcze, by porównać go z rzeczywistością. - O ta, widzisz? - Ruchem ręki wskazała na jedną z sów, siedzących naprzeciwko nich. - Wygląda identycznie, jak twoja! Masz talent, naprawdę. Od dawna rysujesz? - Zapytała, przekrzywiając lekko głowę. Może była nachalna, ale nieświadoma tego, wyczuła w chłopaku bratnią duszę. Och, nie oszukujmy się! Dla Billie każdy, kto podzielał jej pasje, mógł być kimś bliskim.
Will, całkowicie skupiony na swojej pracy nie od razu spostrzegł dziewczynę. Właściwie nie wyczuł jej obecności do ostatniego momentu, kiedy ta odezwała się. - D-dziękuję - odpadł zakłopotany. Nie spodziewał się jej przybycia. Nie przypuszczał, by ktokolwiek zdrowy na umyśle (poza nim samym, naturalnie) opuszczał w mroźny, zimowy wieczór ciepłe mury zamku. Nawet na wyjście do Hogsmeade nie zdecydowało się tyle osób, ile zazwyczaj. Przyjrzał się dziewczynie zaciekawiony. - Może nie identycznie, ale uważam, że istotnie są do siebie podobne. Wybacz mi jednakże, nie potrafię ci udzielić dokładnej odpowiedzi na to pytanie. Rysuję odkąd pamiętam.
Zirytował ją, ale sama była sobie winna. Gdyby nie napisała tego listu, nie rozpoczęłaby tej kłótni. Po co właściwie to zrobiła? Najwyraźniej niczym typowy Archibald nie chciała zostawiać niezałatwionych spraw. A co się stało, to się nie odstanie i musiała przyjąć swoją porażkę w tej dziedzinie. Co ona sobie w ogóle myślała? Że po tym wszystkim Quietus będzie po niej płakał i się przed nią płaszczył, prosząc o to, żeby było jak dawniej, a ona dumnie uniesie głowę i mu odmówi? Brzmiało niczym tandetne romansidło z wampirzą narzeczoną w roli głównej. Siedziała na schodach przed sowiarnią, wpatrując się w list od Cichego. Gdzieś już słyszała uwagę o kurczaku – w zupełnie innym miejscu i zupełnie innych okolicznościach, z dużą dozą humoru i ani odrobiną złości. Grymas bólu i złości wykrzywił jej twarz, a potem zaczęła drzeć pergamin. Kawałek po kawałku aż nie zostało już nic, co świadczyłoby o tym, że te urywki tworzyły kiedyś całość. Nienawidziła się za to, a jego nienawidziła jeszcze bardziej. Chociaż… nie potrafiła go nienawidzić, nie w swojej wyobraźni, gdzie wszystko powinno być ułożone jak należy. Nie powinna się zadręczać Quietem, przecież to wszystko dawno się skończyło, a Utopia zaczęła sobie układać życie na nowo. Tyle że Krukon wrócił, a ona nie potrafiła się powstrzymać przed napisaniem do niego i sprawdzeniem, czy był na nią tak samo wściekły, jak ona na niego. Uniosła wzrok z poruszających się na wietrze skrawków pergaminu. Wokół rozprzestrzeniał się krajobraz szkolnych błoni. Uczniowie starali się korzystać z ostatnich słonecznych dni, ale nikt nie zbliżał się do sowiego przybytku. Tak jakby nad Blythe’ówną krążyły burzowe chmury, krzyczące na kilometr: „nie zbliżaj się, bo ugryzę”. Ile by dała, żeby dostrzec wśród tych punktów w dole jakąś znajomą sylwetkę.
Wrócił do Hogwartu. Do miejsca, gdzie w jego głowie ożywały niespokojne obrazy i przekształcając się we wspomnienia - ponownie zaczęły dręczyć jego i tak pulsującą, tępym bólem głowę. Ostatnia wymiana listów nie dość, że zdołała wyprowadzić go z równowagi to jeszcze był zmuszony osobiście dostarczyć swoją niemalże zdechłą sowę do sowiarni. Zatem schodząc powolnym krokiem z wieży Ravenclawu i dla uspokojenia swych nadszarpniętych nerwów, zajęty liczeniem schodków prowadzących w dół - wypuszczał krótkie niemal urwane oddechy. Zaciskając i rozprostowując przy tym kościste palce. I zaciskając mocno swe wargi tym samym upodobniając się do pierzastego twora, który był wczepiony szponami w jego ramię. Życie doprawdy bywało okrutne. Nie dość, że utracił kontakt ze swoim młodszym bratem, spalono mu szkołę, dostał po gębie na dzień dobry od salemyczków to jeszcze dosłownie dostał cios od jedynej osoby, którą kiedyś uważał za najlepszą rzecz jaką mogła mu się przydarzyć w jego szalonym życiu. Kiedyś. Mogłeś spalić się razem z Salem. Powtarzając bezwiednie na głos tych kilka upiornych słów dopiero po sekundzie zdążył się zorientować, że znalazłszy się pod sowiarnią - coś mu torowało drogę. A raczej ktoś, kogo nie zamierzał oglądać do końca swych dni. W milczeniu obserwował jak ciemnowłosa namiętnie drze jego list i nie mogąc się powstrzymać, uniósł prawy kącik ust w iście drwiącym uśmieszku chociaż w środku miał ochotę krzyczeć. A raczej wrzeszczeć, kopać i gryźć. Dlatego zaciskając zęby na dolnej wardze dopóty nie poczuł w ustach nieprzyjemnego, metalicznego posmaku krwi - skrzywił się całkiem naturalnie i machnięciem ręki nakazał sowie odlecieć na swoje stanowisko czuwania. - Mogłem wysłać ci wyjca. Nie musiałabyś wtedy drzeć moich listów. - stwierdził ponurym głosem i łapiąc w powietrzu jeden z maleńkich, podartych kawałków swojego doszczętnie zniszczonego listu, machinalnie pogładził kciukiem gładki pergamin. Dopiero po minucie raczył spojrzeć z chłodną rezerwą w tak dobrze znaną twarz i wykrzywiając swoje wargi w grymas jakby coś go uderzyło mocno w żołądek (a raczej w ego) - odruchowo wetknął swoje dłonie w kieszenie spodni, by dziewczyna nie mogła dostrzec, że ze wszechogarniającej go złości jego ręce pomału zaczynały drżeć. Jakby świerzbiły go do użycia różdżki w celu zmiecenia połowy Hogwartu z powierzchni ziemi. - Ostatecznie mogłaś go spalić. Jak wszystko inne czyż nie?
Żołądek podskoczył jej niemalże do gardła, kiedy usłyszała tak znajomy głos. A po chwili zaczął się skręcać, jakby wylądował na morderczej kolejce górskiej i nie mógł wysiąść z wagonika. Przeklęte nerwy. – Skąd pewność, że list był twój? – zapytała, siląc się na obojętność przez co nie potrafiła spojrzeć mu w twarz. Wiedziała, że jeśli to zrobi, głos jej się załamie, a chłopak od razu pozna, jak bardzo jest zdenerwowana, może też odrobinę załamana zaistniałą sytuacją. – Może to od mojego brata, PROFESORA „Siadam Ci Na Sumienie, Bo Lubię”? Nie chciała przy tym obrażać Archibalda, ale to pierwsze, co nasunęło jej się na myśl. Zazwyczaj nikt inny do niej nie pisał, a przynajmniej nie w taki sposób, by musiała – Ale fakt, wyjce są bardziej ekonomiczne. Podniosła się, chcąc znaleźć się mniej więcej na tym samym poziomie, co on i odważyła się na niego spojrzeć. Coś w brzuchu znów się przekręciło na widok tej znajomej twarzy i rozczochranych włosów, które utkwiły jej w umyśle na dobre. Niemalże czuła miękkość tej czupryny na palcach… Zacisnęła dłonie w pięści, mimo że pomagało to naprawdę słabo. Nie odrywała jednak od niego wzroku, rozpaczliwie szukając jakiegoś znaku, choćby błysku w oku świadczącego o tym, że tak naprawdę nie był na nią zły. I wciąż coś do niej czuł. Ale ta obojętność przerażała ją, była wręcz upiorna. – Quietus, to nie tak miało zabrzmieć. Nawiązała oczywiście do swojego listu. Najwyraźniej uderzyła w niego bardziej, niż zamierzała i przeraziła się tym, jak wielką moc mogą mieć głupie słowa. Była na niego wściekła i pisała wszystko, co przyszło jej na myśl. Jego kolejne słowa sprawiły jednak, że chciała wycofać swoje własne. Należało mu się za to, że bez słowa ją zostawił. Ale była temu winna, prawda? I temu, że ją nienawidził, skoro był taki moment, że cieszyła się z jego braku. I że nie budziła się już, widząc przed oczami jego widmową twarz, będącą elementem koszmarnego snu. Avalon pomogła jej się wyrwać z amoku, a teraz wszystko ponownie miało się skomplikować. Miała ochotę na niego wrzasnąć, zepchnąć go z tych schodów i uciec, ale tylko podążyła za jego śladem, wciskając ręce do kieszeni. Natknęła się przy tym na swoją różdżkę, na której zacisnęła dłoń, jak gdyby to miało ją nieco uspokoić. – Mam spalić cały świat, żebyś zaczął zachowywać się jak człowiek? – powiedziała ze złością, jak na nią zbyt ostro. Kiedy zaczęła w niej kwitnąć taka nienawiść? Miała w głowie tylko jedną myśl: ogień. Mnóstwo ognia, sprawiające, że zniknie wszystko, co ją otaczało. Zniknie Hogwart, znikną te przeklęte błonia, zniknie Quietus i ona sama i zostanie tylko wypalona pustka i duszący dym unoszący się w powietrzu. – A może tylko twoje listy i zapomnisz, że w ogóle do ciebie napisałam?
Obojętność jest najgorszym uczuciem na całym świecie. Gorszym nawet od smaku nienawiści. Do tej interesującej konkluzji Quiet doszedł właśnie teraz gdy bez większego zainteresowania wpatrywał się w twarz gryfonki. Z pewnym zdumieniem odnotował też w głowie, że zmieniła się przez te ostatnie, sześć miesięcy i to nie tylko zewnętrznie. Jej sarkastyczne odpowiedzi polane jeszcze okazalszą dawką ironii wzniecały w nim jeszcze większe pokłady złości - i doprawdy sam nie wiedział dlaczego się jeszcze kontrolował. Każdą inną osobę na jej miejscu rozniósłby w pył, zmieszał z błotem i efektywnie wdeptywał w ziemię. A mimo wszystko stał teraz przed nią z posępną miną z jeszcze bardziej ponurym spojrzeniem jakby było mu już wszystko jedno a zwłaszcza w kwestii spalenia. - A jak miało zabrzmieć? Nie miałem bladego pojęcia, że poprzez kontakt ze śliną wili przenosi się również słowne okrucieństwo. Gratuluję ci Utopio Blythe. - odpowiedział jej powoli z ledwie słyszalnym bólem w głosie, który zgrabnie zamaskował gniewnym spojrzeniem i pokręcił głową niemalże z niesmakiem. Ta dziewczyna, która stała przed nim, chociaż miała wszystkie cechy zewnętrzne Utopii z sprzed pół roku - nie była nią. I chociaż pogłosek o nim chodziło wiele, a zwłaszcza najwięcej o jego szaleńczej naturze - to właśnie teraz chociaż blady, zimny i oschły jak wszyscy diabli, roześmiał się bez cienia radości w głosie - za to z wyraźniejszą nutą mrocznego a wręcz upiornego rozbawienia. Śmiał się jak szaleniec bo cóż go mogło gorszego spotkać niż nie ona? Oto wreszcie stanęła na jego drodze, ta, która wywróciła jego świat do góry nogami, wstrząsnęła nim gwałtownie i równie gwałtowanie go zburzyła. Bo powodem jego ucieczki z Hogwartu była właśnie ta problematyczna dziewczyna. A jego zawyżona duma nie pozwalała mu w tamtym okresie na coś tak błahego jak przebaczenie. Bo przebaczenie czego? O ile pamięć go nie zawodzi, to nigdy z młodą gryfonką nie był związany. Coś się rodziło pomiędzy nimi, wydawać by się mogło, że coś pięknego ale jakże niestabilnego i ulotnego. W dniu, w którym dowiedział się o małej przygodzie gryfonki z tą przeklętą wilą w Londynie - coś w nim pękło. Ból promieniujący w klatce piersiowej nie dawał mu oddychać a złość rozsadzała mu wtedy czaszkę jakby ktoś napełnił jego głowę uporczywym powietrzem i delektował się jego cierpieniem. Nawet teraz gdy wpatrywał się w tak dobrze znane mu oczy młodszej gryfonki, poczuł jak jego maska na chwilę upada i przez sekundę ukazał na swojej twarzy prawdziwe emocje. W tym gniew, złość i cierpienie. Aż ponownie powrócił do zimnej obojętności i raptownie odsunął się od dziewczyny, by na wyczucie usiąść na schodkach tuż za nim. Oddychając głęboko i starając się nie wpaść w szał, wsunął dłonie w swoje włosy i zaciskając na nich palce - schował nagle głowę pomiędzy swoimi kolanami. Nie w geście załamania, skądże - raczej w ataku nadmiernego gniewu. Bo nie zamierzał mieć na sumieniu nawet kogoś takiego jak Blythe, zwłaszcza, gdyby jednak jego złość przegrała pojedynek z rozsądkiem i posunąłby się do nielegalnych zaklęć. - Zachowywać się jak człowiek. Jak człowiek. Jestem człowiekiem Utopio Blythe. - wycedził przez zaciśnięte zęby i poderwawszy się ze swoją stałą szybkością ponownie stanął jej na drodze i bezpardonowo zacisnął palce na jej ramionach i dosłownie wcisnął ją w ścianę nie siląc się na żadną delikatność. - Ale powiedz mi jak mam się według ciebie zachowywać? Według jakich standardów? Mam ci bić pokłony, że cię widzę całą i zdrową? Czy mam cię uderzyć za twoją grę na moich.. na moich uczuciach? Jak mogłem się tak do ciebie pomylić Blythe! Niewinna gryfonka! To jest bluźnierstwo w stosunku do ciebie. - zawarczał z nieprzejednaną złością, która buzowała w jego ciele, w jego krwi i w jego sercu niczym olej napędowy.
Dlaczego więc tego nie zrobił? Kto mu bronił roznieść ją w pył, zmieszać z błotem i przydeptać? Pewnie wyszłoby jej to na dobre, zważywszy na zmiany, które w niej zaszły. Nie była jednak tego świadoma. Być może spory wpływ miały tu próby Avalon co do tego, by uczynić Blythe pewniejszą siebie. Gdyby jednak zapytać świeżo upieczoną studentkę o znaczenie tych dwóch słów, raczej nie określiłaby ich jako złośliwość i wyżywanie się na osobie, na której jeszcze niedawno zależało jej najmocniej w świecie. Gdyby ktokolwiek powiedział jej pół roku temu, że w październiku będzie stać na schodach sowiarni, mordując spojrzeniem Cichego, wyśmiałaby go. Ba, kazałaby mu cofnąć te słowa, grożąc nieudaną klątwą, której skutki byłyby dużo gorsze od właściwego efektu. - Zdenerwowałam się i chciałam cię przeprosić, ale w tym wypadku chyba nie ma sensu, skoro uważasz mnie za okrutną. Quietusie Ettrévalu. Położyła spory nacisk na jego nazwisko. Ubodło ją to, jak się do niej zwracał. Wcześniej nie użyłby nawet jej pełnego imienia, wymyślając jakieś głupie i denerwujące zdrobnienie. Ale teraz było teraz i najwyraźniej tak to miało wyglądać. Nie potrafiła się z tym za nic pogodzić, ale też nie chciała odpuścić. Skoro tak mieli pogrywać, to niech gra się toczy dalej. Nie zamierza ustąpić, choćby dlatego, że jego słowa okropnie ją zraniły. I ubodły również w Avalon, a nie chciała jej mieszać między nich. Zimą pewnie by mu wszystko wyjaśniła, przyszłaby do niego z płaczem, mówiąc, że zła wila ją zaczarowała. Później było jej już wszystko jedno, co on o tym wszystkim myślał. Może Archibald miał rację i miłość naprawdę była przereklamowana? Utopia mimo wszystko wciąż była Utopią. Ukrywała ją gdzieś w głębi siebie, nie pozwalając jej wyjść na światło dzienne. Jak mechanizm obronny izolowała swoją prawdziwą naturę od zewnętrznego świata, by ten znów nie dopadł jej w swoje parszywe łapska. Po długich miesiącach samotnego snucia się po korytarzach, szukania dla siebie ratunku i dawania się wykorzystywać innym, nie potrafiła tak radośnie podchodzić do wszelkich spraw. Potrzebowała czegoś, co na powrót przewróciłoby jej życie na tyle, by przybrało dawny bieg. A co by się stało, gdyby Salem nie spłonęło? Gdyby wojna z Lunarnymi nadal trwała, a Złoty Sfinks nigdy się nie odbył? Szlajałaby się teraz z Quietem po szkolnym parku? A może nigdy by do niczego nie doszło, skoro nie mieliby okazji wywoływać duchów i biegać po cmentarzach? Z tej odległości czasu wydawało się to bardziej żałosne niż romantyczne. Obserwowała go ze zdziwieniem, starając się przy tym ukryć też swoje przerażenie. Zachowywał się jak opętaniec, jak złośliwy poltergeist przy którym nie wiedziała, czy uciekać, czy lepiej nie ryzykować, by ją gonił. Nie potrafiła przewidzieć jego kolejnego ruchu. Po prostu się śmiał, a jego śmiech był przy tym mrożący aż do szpiku kości. Nigdy nie słyszała, żeby śmiał się w ten sposób, nie do niej. Tym bardziej czuła ból, który przenosił się z żołądka pod żebra i szedł aż do gardła. Wręcz paliło jej klatkę piersiową i nie potrafiła ruszyć się z miejsca, nie wiedząc, jak zareagować na jego zachowanie. Nawet gdy usiadł, wcale nie wyglądał na bezbronnego. Był niczym zwierzę gotowe do ataku. Zacisnęła mocniej palce na różdżce, tak że zaczęła obawiać się, czy nie przełamie jej na pół. Wtedy nie mogłaby się obronić. Ale przecież Quietus jej nie skrzywdzi, prawda? Nie mógł zamienić się w harpię, której tak często się obawiała i wbić jej pazurów w gardło, nie do końca tego świadomy. Przez tą myśl straciła czujność. Syknęła, gdy uderzyła o ścianę, czując przy tym długie palce Krukona, zaciskające się na jej ramionach. Sama nie wiedziała, jak powinien się zachowywać. Po prostu inaczej niż w tej chwili, inaczej niż przez cały ten czas, gdy znajdowali się pod sowiarnią. Zacisnęła zęby, starając się nie odezwać, ale kolejne słowa zraniły jeszcze bardziej niż najgorsza czarnomagiczna klątwa. - Nigdy nie grałam na twoich uczuciach – wycedziła, przeczuwając jednak, że jej nie uwierzy. Nie potrafiłaby go przecież zranić, nie wtedy, gdy uświadamiała sobie, że go kocha. A mimo to doszło do tego, a ona nie opanowała sytuacji. Nawet nie próbowała, chowając się po kątach i nie dopuszczając do siebie nikogo. Spojrzała na niego, zatrzymując wzrok na jego oczach. Żołądek wywinął się do rytmów walca, gdy uświadomiła sobie, jak blisko siebie stali. Siląc się jednak na opanowanie, wyciągnęła z kieszeni różdżkę, celując nią w jego pierś. Nie omieszkała się go przy tym dźgnąć. Pomylił się w stosunku do niej? Była wstrętną zdzirą, grającą na uczuciach innych? W takim razie co stało na przeszkodzie, by sięgnęła po różdżkę? - Nie. Dotykaj. Mnie. – Powiedziała przez zaciśnięte zęby. Nigdy by nie pomyślała, że mogła wykrzesać z siebie aż tyle jadu.
Cichy bywał nieobliczalny. Wszak jego osobowość składała się z przeróżnych stadiów szybko postępującego szaleństwa. I tak jak wcisnął ciemnowłosą w ścianę, tak momentalnie zmiękł i pozwolił sobie na rozluźnienie uścisku. W dalszym ciągu jednak więził dziewczynę pomiędzy chłodną ścianą a swoją rozkojarzoną osobą. I chociaż czuł do niej tak sprzeczne uczucia, że nie zawahałby się, aby zacisnąć swe kościste palce na jej smukłej szyi - tak samo pragnął od niej rozpaczliwego uścisku. By odczuł wreszcie, że jego koszmar się zakończył. Aby mógł na powrót normalnie oddychać bez żadnych bolesnych ucisków w okolicy serca. Najgorszy w tym wszystkim był jednakże fakt, że Blythe pałała do niego jeszcze większą nienawiścią niż on do niej. Negatywne uczucia dziewczyny odczuwał całym sobą. Oblepiały go niczym trująca wata cukrowa a spojrzenie gryfonki i jej jadowite słowa - powodowały, że wściekłość Quietusa szybko wyparowała ze zmęczonego umysłu krukona i zastąpiło ją wyłącznie niekontrolowane drżenie całego ciała. Miał tego wszystkiego serdecznie już dosyć. Dlatego z pewnym oporem zwiesił swą głowę i będąc znacząco wyższym osobnikiem od młodszej dziewczyny - wydał z siebie ciche, przeciągłe tchnienie tuż ponad jej ramieniem. Łapiąc jednakże kontakt wzrokowy z ciemnowłosą, umiejętnie skrzyżował z nią swe spojrzenie i powoli jego brew uniosła się do góry w geście absolutnego zaskoczenia. Zaś niewielkie skrzywienie ust Quieta było jedynie odpowiedzią na jej wojowniczy gest, gdy niemalże wbiła różdżkę w jego klatkę piersiową. Czy zdawała sobie ona sprawę, że z każdym jej słowem z każdym najmniejszym gestem przeciwko niemu - od nowa rozrywała mu serce na marne strzępy? A on chorował przez nią. Bo Blythe osłabiała go swoją marną i małą postacią. Błyskiem nienawiści w swoich oczach. Niemym wyzwaniem i tym samym, prowokującym zaproszeniem do pojedynku. - Blythe czy ty rozumiesz co się do ciebie mówi? - spytał się gryfonki raz jeszcze, zwodniczo spokojnym tonem głosu; oczywiście przesiąkniętym do cna lodowatą obojętnością. - Grałaś na moich uczuciach. Dalej grasz prowadząc tą chorą grę. I w dalszym ciągu prowokujesz, Blythe. - warknął z ponowną złością a warkot wydobywający się z gardła krukona, stał się jeszcze bardziej złowieszczy. Ponaglający aby rozwiązać raz na zawsze ten cholerny konflikt - i to nieważne jakim sposobem. A czy uwierzył Blythe mówiącej, że nigdy nie grała na jego uczuciach? Chciałby jej wierzyć. Tak cholernie mocno chciałby jej zawierzyć - ale! - jak to ma u licha uczynić? Ma zaufać osobie, która życzy mu śmierci w najgorszych scenariuszach życia? I metodycznie niszczy go od środka niczym najgorszy jad? I chociaż przez sekundę naprawdę się wahał i spoglądając prosto w oczy ciemnowłosej - starał się znaleźć w niegdyś ukochanych tęczówkach jakąś iskrę dawnej Blythe - nic takiego nie odnalazł. Ani krztyny tak dobrze dotąd znanego ciepła, zero przekornych ogników i zero wszystkiego co dotychczas w starej Blythe poznał; oraz pokochał niemalże od razu. - Może chcę cię dotykać, Blythe. - odpowiedział jej automatycznie i podnosząc na nią puste spojrzenie, pozbawione wszelkich emocji zacisnął mocno swe wargi. Pozwolił również na to aby jego różdżka łagodnie zsunęła się do jego dłoni i zamiast wycofać się do tyłu - zrobił zupełnie coś nieoczekiwanego. Mianowicie, przysunął się jeszcze bardziej do dziewczyny nie odrywając od niej swoich ciemnych oczu. Jakby chciał ją zapamiętać i utrwalić w swoich myślach. Poczuwszy jak jej różdżka delikatnie się wygina pod naporem jego ciała i tym samym coraz bardziej wbijała się w okolice jego serca, skinął lekko głową jakby go takiego położenie usatysfakcjonowało i odwrócił nagle spojrzenie od gryfonki. - Zmieniłaś się w coś gorszego. W coś zupełnie nietykalnego dla mnie, wiesz? - podjął przerwany wcześniej temat jakby tłumaczył młodej dziewczynie jakieś niezwykle ważne, magiczne pojęcie i pozwalając sobie w tym miejscu na gorzki uśmiech, pokręcił z niemałym zaskoczeniem głową, że doszło do takiej sytuacji. - Myślę, że .. nie. Wydawało mi się kiedyś, że jestem na dobrej drodze, by poznać smak czegoś dobrego. Zwłaszcza gdy poznałem ciebie. Byłem wtedy absolutnie pewny, że jesteś kimś kogo niezmiernie bardzo potrzebuję w swoim życiu. - urwał swoją wypowiedź i nabierając więcej powietrza do płuc, ponownie zajrzał jej w oczy. Z lekkim wahaniem ujął ją pod brodę, tak aby móc ujrzeć jej tęczówki z bliska - a raczej z innej perspektywy i po chwili bez słowa odsunął się od niej. - A teraz chcesz mnie zaatakować. Upokarzasz mnie. Traktujesz jak kogoś niższego rangą chociaż to ty z pełną perfidią zadeptałaś moje serce, kruszyno. - wypomniał jej okrutnie i obracając w kościstych palcach swoją różdżkę, prychnął niemalże rozbawiony zaistniałą sytuacją. Niedoszła dziewczyna wskakująca do łóżka - na Merlina! - innej dziewczynie. Jeżeli to zabrzmiało ironicznie i niedowierzająco w jego własnej głowie to jakby to zabrzmiało wypowiedziane na głos? W każdym razie jego duma została bezpowrotnie urażona. Łypiąc więc na nią groźnie, nakierował czubek swojej różdżki w jej stronę i namyślając się przez chwilę, zabrał się obserwowanie gryfonki jakby się zastanawiał na ile mu starczy sił, by cokolwiek na nią rzucić. - Zranisz mnie? Czy tylko zabijesz? Wolę się upewnić zawczasu czy to będzie wyłącznie wymachiwanie bezsensu różdżką czy większa zabawa. - rzekł posępnym tonem gdzie, tym razem dało się odczuć niemałą złośliwość. Oraz wyczekiwanie na to co zrobi. Rzeczywiście go zaatakuje?
Nie dotykała go, wiedząc, do jakich odczuć mogło to doprowadzić. Gdyby tylko wyciągnęła w jego stronę dłonie, choćby po to, by spróbować go udusić, nim zdoła po raz kolejny się odezwać, nie byłaby w stanie tego zrobić. Objęłaby go i rozpłakała się w jego ramionach, chcąc wylać wszystkie żale i niedopowiedzenia. Zaryzykowałaby, choćby miał ją odepchnąć, wyłącznie z tęsknoty za bliskością i przez fakt, że był jedyną żywą istotą w okolicy, która zdawała się znać jej wnętrze. A przynajmniej do tej pory się jej wydawało, że Quietus ją zna. W tej chwili wahała się w tym twierdzeniu, sama dochodząc do wniosku, że i ona nie miała pojęcia, kim był ten chłopak, który stał przed nią. Przed rozklejeniem się chroniło ją jedynie utrzymywanie silnych emocji. Złych odczuć, nienawiści, która zdawała się rozrywać ją od środka na strzępy. Jeszcze nigdy nie była tak wściekła, nie potrafiła nad tym zapanować. Czy tak zachowywały się harpie, gdy się irytowały? Niszczyły wszystko na swoje drodze, łącznie z własnymi osobami? Nie chciała stać się jedną z nich, obawiała się tego. Była jak syrena, która kusiła swoją niewinnością, by zatopić pazury w ofierze. Stawała się tym, przed czym chciała uchronić Avalon i siebie. Nie wiedziała, jak się teraz czuł. Nie rozumiała też swoich własnych uczuć. Gdyby zdawała sobie sprawę, jak bardzo cierpiał, pewnie odeszłaby stąd po prostu bez słowa, ale gdy udawał takiego obojętnego, stawał się dla niej zupełnie obcą osobą. A nie czuła oporów przed ranieniem obcego, niemalże wroga. Jego słowa działały na nią jak płachta na byka – im więcej mówił, tym bardziej ona była rozjuszona. – Zastanawiam się, czy ty cokolwiek rozumiesz – odparła, siląc się na równą obojętność, ale nie potrafiła w taki sposób do niego mówić. Głos jej drżał od złości. – To ty rozpocząłeś tę grę, nie pozwalając mi niczego wyjaśnić. Jak ona miała ufać jemu, skoro on sam jej nie wierzył? Ba, nawet nie porozmawiali spokojnie, mimo że tak wypadało. On się na nią zdenerwował i wyjechał, więc ona zdenerwowała się na niego. Choć to słowo było w ich przypadku zbyt łagodne – zdawało się, że bardziej pasowała tutaj najczystsza nienawiść. To zaskakujące, jak wiele może się zmienić w tak niewielkim odstępie czasu. Uniosła brwi w akcie zdziwienia, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej, przez co miała ochotę wyparować. Szkoda, że w Hogwarcie nie było można się teleportować, bo już dawno by stamtąd zniknęła. Starcie z Quietusem wyraźnie ją przerastało i wykorzystywała ostatki swoich sił, żeby się nie załamać. Inaczej wyobrażała sobie ich ewentualne spotkanie, ale oczywistym było, że to się nie sprawdzi. Krukon był tak zaskakujący, że nie sposób było przewidzieć jego ruchy. Ona sama była za to równie przewidywalna, co szachy dla jasnowidza. – Jeśli jestem dla ciebie nietykalna, to dlaczego chcesz mnie dotykać? – spytała w końcu, również odwracając wzrok. Nie potrafiła na niego patrzeć, nie z takiej odległości. Serce wyrywało jej się z piersi i nie była do końca pewna, czy to z powodu całej tej złości, czy jego bliskości. Musiała jednak przyznać, że to bolało, cholernie mocno paliło od środka i nie chciało zgasnąć. Nie, to nie była nienawiść, ani miłość. To był po prostu żal z powodu jego słów. Trafiły do niej tak silnie, że musiała zacisnąć zęby, żeby się nie rozpłakać. To nie były ostre słowa, ale bardzo prawdziwe, a jednocześnie tak bardzo mylące. Quietus nie znał całej prawdy, więc dlaczego w ogóle śmiał ją oceniać? To tak łatwo przychodziło – te wszystkie oskarżenia, niezależnie w którą stronę kierowane. Gdy uniósł jej brodę, poczuła łzę spływającą po policzku. Nie powinien tego widzieć, w ogóle nie powinien na nią patrzeć i mówić takich rzeczy. Ale jak inaczej mieli załatwić swoje sprawy i skończyć z tym sporem na dobre? – Boisz się, że zrobię ci jeszcze większą krzywdę? Już i tak wszystko zniszczyłam, prawda? Jestem jak dementor, wysysam ze wszystkich szczęście i jakiekolwiek nadzieje. Powinni mnie za to zamknąć w Azkabanie, czyż nie? Co mi zatem szkodzi, że podepczę bardziej, skoro i tak jestem najgorszym złem, jakie w ogóle poznałeś – mówiła, nie potrafiąc ugryźć się w język. Wylewała na niego swoje żale, wszystko to, co chodziło jej po głowie od dawna i z czym zmagała się przez długie miesiące. Nie opuszczała różdżki, widząc, jak on obracał w dłoni swoją. Nie zaatakowałby pierwszy, nie potrafiłby, a tak przynajmniej sądziła. Skoro go jednak nie znała, to czy mogła mieć tę pewność? Myliła się, a uświadomiła to sobie w momencie, gdy uniósł patyk w jej stronę. Pozostawała tylko kwestia tego, kto pierwszy rzuci zaklęcie. – Nigdy nie chciałeś poznać prawdy, więc w końcu było mi już wszystko jedno, czy ci zależy, czy nie. Domyśliłam się, że nie, skoro tak po prostu zniknąłeś. Nie zabiję cię. Człowiek zazwyczaj zabija z dwóch powodów: z miłości, lub strachu. Nie boję się ciebie. I nie kocham cię. Kochałam Quietusa Ettrévala, ale ty nim nie jesteś. Jesteś jedynie marną egzystencją zamieszkałą w jego ciele. W głowie brzmiało to o wiele lżej, niż po wypowiedzeniu na głos. Nigdy by się nie posądziła o tak raniące słowa, były straszne. I na dodatek wyszły od niej. Gdzie się podziała ta niewinność, za którą ją wszyscy lubili? Zdecydowanie przesadzała. Poza tym Cichy był Cichym niezależnie od formy, tak samo jak ona wciąż była tą samą Utopią, mimo że tego nie dostrzegała. Ręka z wyciągniętą różdżką trzęsła jej się jak galareta. Patrzyła na Quietusa, nadal ze złością, ale też z żalem, smutkiem i tęsknotą. Nie dało się odczuwać tylu emocji jednocześnie i nie eksplodować. Nic dziwnego, że w końcu skapitulowała, nie mogąc już znieść jego spojrzenia i wykonała odpowiedni ruch ręką, wypowiadając pierwsze zaklęcie, jakie przyszło jej na myśl: – Aquamenti. Strumień wody trafił prosto w twarz chłopaka. Normalnie by się roześmiała, ale teraz obserwowała to z nutą niedowierzania. Zrobiła to, rzuciła na niego zaklęcie, choć nijak się miało do obrony przed czarną magią i Archibald zjechałby ją za to po całej długości. – Ostudziłeś się nieco? – spytała, cofając się o krok i opuściła ręce. – Możesz mi oddać, śmiało. Bądź mężczyzną. Nie jestem przecież Utopią Blythe, tak jak ty nie jesteś Quietusem Ettrévalem. Masz przed sobą ludzkie wcielenie dementora, prawda? Ale nie obiecuję, że ci nie oddam. Sama zaczęła, ale podobało jej się to. Wylewanie swojej złości i żali w słowach i zaklęciach. Czekała na jego reakcję, prowokowała go. Mówiła te bolesne słowa tylko po to, żeby odpłacił jej pięknym za nadobne. Masochistka? Być może. Jednak pojedynek, a nawet zrobienie sobie jakiejś krzywdy mogło trochę ostudzić tę przegniłą do szpiku kości atmosferę. Albo jeszcze bardziej ją zniszczyć, ale jeden Merlin wie, jak to się potoczy.
Każde jej słowo niczym zatruta strzała, trafiała go prosto w serce. I chociaż jad sączący się z tych słów, w pewien sposób zatruwał jego pomyślunek to Quietus odniósł niejakie wrażenie - iż cała jej kwestia była wypowiedziana zbyt szybko. Jakby ją wielokrotnie przećwiczyła tuż przed lustrem specjalnie dla niego i specjalnie na to spotkanie. Dlategoż zareagował wyjątkowo spokojnie na jej wszystkie wyrzuty. Ba! Wykrzesał z siebie nawet minimalne pokłady sił aby móc przyoblec na swoją twarz dość niezrównoważony uśmieszek - jakby ta sytuacja poczęła go już bardziej bawić niźli upokarzać. Bo oto właśnie młoda Blythe w glorii swej pychy i niebotycznej złośliwości; na wszelkie możliwe sposoby, starała się rozjuszyć starszego od siebie i znacznie bardziej cwanego, człowieka. Nie od dzisiaj Quietus wiedział, że swoją chłodną postawą umie doprowadzić niejednego czarodzieja na skraj szaleństwa bądź obłąkania. I wydawać by się mogło, że nie okazywanie uczuć, nie sprawia mu większych trudności - tak naprawdę czuł się już totalnie wypalony utrzymywaniem swojej kamiennej maski. Dlaczego nie mógł po prostu nawrzeszczeć na tego pyskatego, gryfońskiego dzieciaka i nie przetrzepać mu skóry? Dlaczego nie rzucił w jej stronę żadnej z poważniejszych klątw - a zamiast tego, sam oberwał strumieniem lodowatej wody prosto w twarz? Nawet ta cholerna woda nie wyprowadziła go z równowagi. W dalszym ciągu stał w swoim miejscu niczym cholerny posąg, ociekający cholerną wodą wraz z tą swoją cholernie, obojętną miną. Zmieniło się u niego jedynie spojrzenie. Błysk znużenia w jego ślepiach powoli zanikł jakby się przebudził z długiego, zimowego snu i spojrzał srogo w stronę dziewczęcia. Pionowa zmarszczka pojawiła się na bladym czole Quietusa jakoby właśnie intensywnie rozmyślał nad swoim położeniem oraz nad powolną śmiercią ciemnowłosej. Minę także przybrał jakby bardziej zaciętą niż dotychczas i jedynie zadarł powoli brew do góry. - Teraz mnie osusz. - rozkazał jej niskim tembrem głosu zwiastującym temperaturę zera absolutnego i ponownie podchodząc do dziewczęcia; wbił w nią swoje ciemne ślepia pałające oszołamiającą złośliwością - Inaczej przelewituję cię do jeziora i będę tak długo trzymał pod wodą aż zrozumiesz swój błąd. Dopóty dostanę w swoje ręce swoją Utopię a nie Utopię- jestem-potworem. Nie kochasz mnie. I nie boisz się mnie. To zrozumiałe. - powtórzył po niej z dziwną lekkością w swoim głosie, bezczelnie jej przy tym spoglądając prosto w oczy - Nieustępliwie wyrzucasz mi także nagły wyjazd - ach! - a raczej ucieczkę, nic o mnie tak naprawdę, nie wiedząc. Ładnie to tak dementorze? - zapytał się jej łagodnie równocześnie mocno demonizując swoją cierpliwość. Chciał złamać ten jej ośli upór i potworną złośliwość godną samej harpii. Nawet jeżeli Blythe była dla niego niedostępna. Oraz, że żyła w cieniu jeszcze większego od siebie potwora. Suma sumarum - Utopia Blythe już nie była jego. Nie miał więc najmniejszego prawa roztaczać nad nią swojej pieczy ani jej pilnować na każdym kroku. Straciła ten bonus w ten sam dzień gdy postanowiła bliżej się zapoznać z kimś na kogo Quietus nawet by nie spojrzał. Ta cała Avalon nie dość, że według standardów Quieta była obrzydliwie jasna i przerysowana - to dodatkowo odczuwał silną reakcję uczuleniową na jej kobiece sztuczki. Była potworem i to nie podległo żadnej dyskusji. A już z pewnością nie zamierzał wymieniać się wątpliwymi uprzejmościami o tej jasnowłosej harpii z zakochaną w niej - Utopią Blythe. Nie był pewien czy wtedy przypadkiem nie posunąłby się do czarno-magicznych przekleństw. Spoglądając jednakże niemal wyzywająco w kierunku młodej oraz jakże nierozsądnej gryfonki i nie spuszczając z niej swojego wzroku - sięgnął do swojej szyi i jednym ruchem zrywając z niej srebrny łańcuszek wraz z niewielką fiolką o przezroczystej barwie eliksiru - delikatnie nią potrząsnął aby spotęgować efekt przelewającej się w niej cieczy. - Veritaserum mojej roboty. W zupełności starczy na dwie dawki. - skwitował jakże zwięźle jakby to krótkie wyjaśnienie miało wyjaśnić Blythe całą sytuację do jakiej Quietus powoli zmierzał. Nie zamierzał jednak jej wlewać tegoż eliksiru siłą. Zawsze wszak istniała opcja przemiłej kąpieli w jeziorze i trzymanie Utopii pod wodą dopóty ta dziewucha, by nie zmądrzała. Chociaż wykluczał jakiekolwiek morderstwa - bynajmniej na dzień dzisiejszy. Ułożył więc na płasko na swojej dłoni fiolkę z eliksirem prawdy i gdzieś tam w środku sam odczuwał niemały strach przed wypiciem Verity. Chociaż na zewnątrz dla otoczenia a zwłaszcza dla samej Blythe; pozostał w dużej mierze niewzruszony jakby wypicie eliksiru było dla niego dziecinnie, prostym zadaniem. Okłamywał nawet sam siebie.
Utopia wpatrywała się w ociekającego wodą Quietusa z niemałą satysfakcją. Zrobiła to, rzuciła zaklęcie i nawet jej wyszło, a jego efekt stał tuż przed nią. Gula w żołądku jednak powiększyła się, gdy pamięć przysunęła jej wspomnienie o tym, jak kiedyś przypadkiem ochlapała ich oboje wodą w Zakazanym Lesie. Bawili się w przywoływanie duchów, czyli coś, co Gryfonka lubiła najbardziej. A teraz całkiem świadomie przywołała sobie inną zjawę, która posyłała jej to paskudne, obojętne spojrzenie. Niestety demon wymknął się spod kontroli, jako że był w całości materialny i teraz groził jej podtopieniem. Pokręciła głową, słysząc rozkaz osuszenia. – Nie zrobię tego – odparła hardo, by zabrzmiało tak, jakby naprawdę nie chciała tego zrobić. W rzeczywistości było jej go teraz żal, gdy tak ociekał na zimnie. Problem polegał jednak na tym, że za nic nie potrafiła sobie przypomnieć formuły zaklęcia, a przecież nie mogła go teraz o to zapytać. – Równie dobrze możesz osuszyć się sam. Poza tym nie utopisz mnie teraz, bo cię na tym przyłapią – dodała, wskazując gdzieś za nim. Dostrzegła znajomą sylwetkę profesor Vicario, która wraz z uczniami kręciła się przy jeziorze, pokazując im rośliny wodne i rosnące na brzegu zbiornika. Sama pamiętała te zajęcia, odbywające się w chyba czwartej klasie, kiedy jeden z chłopców z Hufflepuffu wpadł przypadkiem do wody, bo chciał sprawdzić, czy zobaczy kałamarnicę. – Nawet ty nie zaryzykujesz późniejszego starcia z Hampsonem, a chodzi ostatnio naprawdę rozjuszony – dodała, już nie złośliwie, a bardziej po to, żeby go przestrzec. Wątpiła, by rozglądał się po korytarzach i Wielkiej Sali na tyle, by skupił swoją uwagę na dyrektorze Hogwartu. Ona z kolei bardzo lubiła obserwować nauczycieli – wiedziała wtedy, do kogo lepiej się w najbliższym czasie nie zbliżać i komu nie podpadać na lekcjach. – Myślałam, że wiem o tobie dostatecznie dużo po tych kilku latach znajomości – stwierdziła z żalem. – Najwyraźniej po prostu nie chciałeś, żebym cię poznała. Dementorzy nie lubią uciekinierów. Skupiła się na moment na jaskraworóżowej szacie profesor Vicario, którą było widać nawet z tej odległości. Nie mogła już dłużej patrzeć na Quietusa. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej się wściekała – na niego, na siebie, na wszystko wokół. Ale jeśli miałaby wybierać między złością a smutkiem, z dwojga złego wolałaby to pierwsze. Już lepiej coś zniszczyć, niż płakać na oczach Krukona i to z jego własnej przyczyny. Wyzywające spojrzenie Quietusa ponownie jednak zwróciło jej uwagę. Wpatrywała się w niego ze zdziwieniem, nie wiedząc, do czego zmierzał. Przynajmniej do chwili, gdy wypowiedział nazwę eliksiru, który pływał sobie w niewielkiej fiolce. Gdzie on mieścił te wszystkie mikstury? Zawsze się nad tym zastanawiała, ale ostatecznie nigdy nie zapytała. Veritaserum. Jeden łyk i zyskałaby odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeden łyk i dogadałaby się z Quietusem. Ale czy naprawdę chciała mu o wszystkim mówić? I czy w ogóle chciała wiedzieć o tym, co gnieździło się jej w głowie? Ale pod wpływem tej mikstury nie mógłby jej zbyć, a ona sama chyba nie miała przed nim nic do ukrycia. Zabrała fiolkę z jego dłoni, przez moment się jej przypatrując, jakby nie wierzyła, że to naprawdę Eliksir Prawdy. Może to Wywar Żywej Śmierci? Nie, raczej nie. Zdołała zapamiętać i to wcale nie z lekcji, a z paplaniny Ettrevala, że Veritaserum to jeden z nielicznych eliksirów, który przypomina wodę. Przezroczysty, bez smaku i zapachu, niemożliwy do wykrycia. Jeśli ją oszukiwał, to go zamorduje, zanim on zdąży zamordować ją. Nim na dobre zaczęła się wahać przed tym, co zamierzała zrobić, wyminęła go i zeszła po schodach w dół. Po chwili zatrzymała się i obróciła, patrząc na Quieta z oczekiwaniem. – Idziesz? Chyba nie myślisz, że będę to pić w szkole. Jakby mi mało było kłopotów. I ruszyła dalej, licząc na to, że Quietus nie zrezygnował i podąży za nią.
Po mniejszych lub większych zmaganiach udało Ci się pokonać przeciwnika i dostać szansę wzięcia udziału w drugim etapie. Theria nie pozostanie ani trochę bardziej łaskawa, ale możesz liczyć na całkiem ciekawe nagrody, jeśli tylko wyjdziesz z tego żywy... Panuje zasada kto pierwszy ten lepszy, dlatego którekolwiek z was może napisać post jako pierwsze. Najważniejsze informacje są tutaj a zasady tu. Proszę o wklejanie pod postem kodu:
Kod:
<zg>Kostka</zg>: [url=LINK DO LOSOWANIA]LICZBA OCZEK[/url] <zg>Pole</zg>: NUMER POLA <zg>Efekt</zg>: EFEKT POLA
Clary w ogóle nie miała ochoty na Therie, faktycznie wygrała pierwszą rundę jednak po tym co ostatnio wydarzyło się w jej życiu obawiała się, że ta runda nie skończy się dla niej dobrze. Chociaż nie miała już dziecka w sobie i nie musiała na siebie uważać. Jak się jej coś stanie trudno, Kieran będzie trochę zły i na tym się skończy. Zastanawiała się kogo tym razem dostanie jako parę. Ostatnim razem zakończyło się to całkiem przyjemnie. Poznała miłego Ślizgona, z którym spędziła miło czas. Może teraz też uda jej się zdobyć nową znajomość. Przyszła na miejsce ze smutną miną bo w końcu z czego tutaj się cieszyć. Jeszcze na dodatek Kieran od festiwalu nie odezwał się ani słowem, będzie musiała do niego napisać list. Stojąc na miejscu nie chciała znów rozpoczynać gry. To nie fer w stosunku do przeciwnika. Usiadła sobie na trawce i czekała na przybycie drugiego gracza. Rozglądała się dookoła szukając czegoś na czym mogła by skupić swoją uwagę. Jednak jedyne o czym potrafiła myśleć to o utracie dziecka i o pechu, który ostatnio wisi nad nią jak wielka czarna chmura. No ale cóż, widać takie jest życie dorosłego człowieka, ciągle pod górkę.
Kostka: - Pole: - Efekt: -
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Nieszczególnie miałam ochotę na udział w następnym etapie Therii, bo ostatnio czułam się naprawdę niedobrze, nie zmienia to jednak faktu, że nieszczególnie miałam wyjście - słyszałam legendy o tym co spotkało ludzi, którzy zrezygnowali z gry w trakcie turnieju i bałam się tego jeszcze bardziej niż samej gry. Po dostaniu listu stawiłam się na miejsce rozgrywki. Byłam odrobina spóźniona, a na miejscu czekała już na mnie rok młodsza Gryfonka, którą znała głównie z widzenia. - Cześć, jestem Lotta - przywitałam się cicho, po czym usiadłam przy stoliku na którym znajdowała się plansza. Po ustaleniu kolejności rzuciłam kostką i wylosowałam dziesięć. Od razu wiedziałam co się stanie, bo już ostatnio to wylosowałam, więc trzymając różdżkę w pogotowiu wjechałam pionkiem na odpowiednie pole. Po chwili zobaczyłam, że wszędzie wokół pojawiają się korniczaki, które trawią deski wokół nas. Poczułam smród zgnilizny i od razu mnie zemdliło. Po dosłownie sekundzie rzuciłam odpowiednie zaklęcie - korniczaki zniknęły, ale smród pozostał. Z racji tego, że już wcześniej miałam mdłości pod wpływem tego zapachu zwymiotowałam na podłogę. Ogarnęłam się dopiero po chwili i podałam kostki drugiej dziewczynie.
Clary rozglądała się na boki w oczekiwaniu na swojego towarzysza. W końcu zauważyła dziewczynę idącą w jej stronę. Kojarzyła ją, była od niej starsza. Jednak nic więcej na jej temat nie wiedziała, od tak po prostu kilka razy widziała ją gdzieś na korytarzu. - Hej, Clary miło mi - próbowała się uśmiechnąć chociaż słabo jej to wyszło. Całkowicie nie była w humorze. Nie rozmawiała jeszcze z Kieranem o tym co się stało bo się bała. Jednak wiedziała, że ten dzień nadejdzie. Nie można tego odwlekać w nieskończoność w końcu to było też jego dziecko. No ale jednak teraz musiała skupić się na grze. Patrzyła jak jej przeciwniczka rzuciła kostkami i nagle poczuła jakiś dziwny zapach. Zrobiło jej się nie dobrze, a jeszcze bardziej po tym jak dziewczyna zwymiotowała jednak udało jej się wszystko opanować - Wszystko w porządku? - zapytała zmartwiona. Tak teraz chyba będzie się martwić o każdego na każdym kroku. Ah, ta depresja i załamanie nerwowe w jednym, po prostu super. No ale przyszła kolej na nią, wzięła do ręki kostki i rzuciła nimi przed siebie. Zobaczyła liczbę osiem i zaczęła przesuwać pionek na pole. Jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro, przeczytała w myśli i zaczęła zastanawiać się co to oznacza. W poprzedniej rozgrywce nikt nie stanął na tym polu. Nagle Clary poczuła, że pod ich nogami zaczyna coś wyrastać. Szybko zareagowała, że to Jadowite Tentakule. Jak oparzona odskoczyła od stołu wyciągnęła różdżkę i rzuciła zaklęcie, które spowodowało, że tentakule od razu obumarły. - Jakie szczęście, że nie zdążyły zaatakować - odpowiedziała z ulgą i usiadła przy stole czekając na ruch Lotty.
Kostka: 8 Pole: 8 Efekt: atak Jadowitych Tentakuli.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
- Wszystko okej - mruknęłam nie do końca zgodnie z prawdą. Tego typu sytuacje zdarzały mi się coraz częściej, ale nie zamierzałam zwierzać się z tego zupełnie obcej lasce. Podałam jej kości i poczekałam na jej ruch. Po chwili wpadłam w panikę - otaczały nas jadowite tentakule, których bałam się niemal tak mocno jak mandragor - bardzo, ale to bardzo nie lubiłam zielarstwa. Na szczęście Fajfer poradziła sobie z nimi bardzo szybko. Odetchnęłam z ulgą. Cała roztrzęsiona przejęłam od dziewczyny kostki i wyrzuciłam kolejną dziesiątkę, a co za tym idzie... kolejne deja vu. Miałam strasznego pecha do kości. Poczułam jak skóra mi się marszczy i jak cała się kurczę. Rzuciłam zaklęcie, ale było już trochę za późno - zadziałało na mnie jak eliksir postarzający w dużej dawce. Zamieniłam się w starą babę. Spojrzałam na moje pomarszczone dłonie i szepnęłam (nieswoim głosem): - Mam nadzieję, że nie wyglądam tak okropnie jak się czuję Podałam dziewczynie kostki wzdychając cicho.
Clary cieszyła się, że udało jej się uporać z tym okropieństwem. Nie chciała żeby to coś ją ukąsiło czy zrobiło cokolwiek innego. Siedząc już spokojnie czekała na ruch dziewczyny. Nagle zauważyła, że jej całe ciało się zmienia i z młodej dziewczyny zamieniła się w staruszkę. Można powiedzieć to było całkiem śmieszne, przynajmniej nie wyrządziło jej żadnej krzywdy fizycznej. Po prostu będzie musiała znieść widok siebie starej tak samo jak Clary musiała w pierwszej części siedzieć cała we włosach. Wzięła do ręki kostki i rzuciła nimi przed siebie. Cztery, eh ciężko Clary widziała przejście do następnego poziomu, no ale jak widać los już całkowicie stanął przeciwko niej. Czy ostatnio naprawdę wszystko musi iść nie tak? W tym momencie Clary zdała sobie sprawę na jakie pole wylosowała. O nie, a dopiero o tym myślała, co to jakieś czytanie w myślach? I po raz kolejny zaklęcie hamujące nie wypaliło. Miała ochotę zaśmiać się, jednak postanowiła się powstrzymać. I tak nie było by nic widać przez te okropne włosy. - I znowu to samo - odpowiedziała podając kostki rywalce. Nie liczyła już na wygraną z tym pechem. Musiałby się stać cud.
Kostka: 4 Pole: 12 Efekt: siedzę sobie z bujnym owłosieniem.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Z perspektywy postronnego obserwatora wyglądałyśmy okropnie - Clary bardziej przypominała małpę niż człowieka, ja wyglądałam jakbym miała zaraz się położyć do grobu. Zastanawiałam się jak długo jeszcze będziemy musiały tak cierpieć. Jedno było pewne - wcale nie lubiłam ryzyka i po zakończonym turnieju zamierzałam się wypisać z klubu. Przejęłam kostki od gryfonki, rzuciłam, po czym ruszyłam pionkiem i... okazało się, że wygrałam. Po chwili znów byłam młody, a z ciała mojej przeciwniczki zniknęło bujne owłosienie. Podziękowałam jej za rywalizację i opuściłam salę oddychając z ulgą - nie chodziło mi o wygraną, ale o to, że już byłam po. Na razie nie myślałam o następnym pojedynku.
Clary siedziała spokojnie i wiedziała już, że przegra. Nie miała żadnych szans na wygraną, jednak może to dobrze. Sama nie wiedziała czy miałaby siłę na kolejną rundę. Powoli wszystko było dla niej za trudne, i powodowało tylko ból. Gdy zobaczyła, że dziewczyna ponownie wyrzuciła 10 oczek poczuła ulgę. Koniec, może innym razem uda jej się dojść gdzieś dalej no zobaczymy. Gdy dziewczyna wyszła siedziała jeszcze chwile wpatrując się w plansze. Nie miała już na sobie nadmiernego owłosienia. Siedziała i rozmyślała nad sensem swojego życia. Czy to wszystko dzieję się naprawdę? Może kiedyś się obudzi i okażę się, że jest 5 letnią dziewczynką, nadal ma tatę, a to wszystko było tylko w jej głowie. Wiele razy sobie tak powtarzała i wiele razy dochodziła do wniosku, że może sobie tylko o tym pomarzyć. To wszystko jest realne czy Clary tego chce czy nie. Po kilku minutach postanowiła jednak pójść się gdzieś przejść żeby uspokoić myśli.
Każdy czasem musi wysłać list. Bez różnicy czy to czarodziej w podeszłym wieku, czy pierwszoroczny uczeń dopiero zaczynający swoją edukację. Każdy potrzebuje kontaktu z innymi, a w szczególności z tymi, którzy są setki kilometrów dalej, nie na wyciągnięcie ręki. Z takim właśnie zamiarem do sowiarni szła @Chase R. Young, trzymając w ręce zamknięty już list gotowy do wysłania. Pogoda była zadziwiająco ładna. Wysoko na niebie świeciło słońce, oświetlając biały od śnieżnej pokrywy krajobraz, co było miłą odmianą po ostatnich niemalże zamieciach pomieszanych z paskudnym deszczem. Nawet temperatura utrzymywała się na poziomie zera nie spadając niżej. Nie można było jednak narzekać, to był naprawdę piękny dzień. Z sowiarni wychodziła właśnie @Marieanne Woodward, zaczytana w dopiero co odebrany list. Los chyba był tego dnia nie w humorze...
RZUĆ KOSTKĄ, ŻEBY ZOBACZYĆ CO SIĘ STAŁO: 1, 5 – Mimo ładnej pogody to był zdecydowanie nie Twój dzień. Sowiarnia = ptaki, jedna sowa musiała mieć naprawdę wykwintny obiad, bo przetrawiony wylądował na Twojej głowie. Nie martw się, mówi się, że to przynosi szczęście. 2, 6 – Obok sowiarni jest krukowisko. Kruki niby symbole nadziei i mądrości, ale kiedy cała chmara leci wprost na Ciebie nie czujesz się zbyt komfortowo. Lepiej zacznij uciekać, albo zrób cokolwiek jeśli nie chcesz zostać podziobana! 4, 3 – Zdecydowanie nie masz szczęścia. W Zakazanym Lesie kryje się wiele magicznych zwierząt. Psidwaków też pewnie nie brakuje. Jeden z nich musiał ostatnio zabłądzić w te okolice, bo jego odchody znajdują się właśnie na Twojej podeszwie.
Dzisiaj dostałam list od matki. Pytała, jak się miewam, jak idzie mi nauka i pisała o zagubionym druzgotku, który jakimś cudem trafił do miejskiego zbiornika wodnego, a finalnie do wanny pewnej mugolskiej obydwatelki. Oczy mam szeroko rozwarte ze zdumienia, gdy wychodzę z sowiarni. Nogi niosą mnie same. Rozczytuję kolejne niewyraźne literki, składając je w spójną całość historii, kiedy czuję przypływ świeżego powietrza, a jednocześnie coś paskudnie śliskiego spływa po moich włosach. Unoszę zdezorientowany wzrok znad listu, przez chwilę patrząc się tępo w przestrzeń, gdy dotykam koniuszkami palców własnej głowy. Cofam je z odrazą, nieznacznym grymasem malującym się na ustach, wyczuwając kleistą maź o nieszczególnie przyjemnym zapachu. Biorę głęboki wdech, by nie wyrzucić z siebie fali wyzwisk, kierowanych do złośliwej instancji wyższej. Niedbale wciskam list do kieszeni płaszcza, podczas gdy z drugiej wyciągam różdżkę. Rzucam jej niepewne spojrzenie. Ostatnie zawirowania magiczne są bardzo niepokojące i zastanawiam się, czy w przypadku prostego zaklęcia czyszczącego ten kawałek drewna może wybuchnąć. Dochodzę jednak do wniosku, że warto spróbować, kiedy czuję ptasie fekalia, spływające na skroń. - Chłoszczyć - wyduszam z siebie niepewnie, celując we własną głowę, co przyprawia mnie o mały zawał serca. Zaklęcie działa i kiedy już myślę, że moja godność została uratowana i nie będę musiała trzymać głowy pod kranem w damskiej łazience, czuję na włosach jeszcze większy ciężar. Uświadamiam sobie, że najwidoczniej zaklęcie musiało zadziałać odwrotnie. Nie powstrzymuję się już i warczę pod nosem serię przekleństw, których nie powstydziłby się niejeden typ spod ciemnej gwiazdy.
Kostka: 1 jesus fucking christ Punkty w kuferku: • z zaklęć - 2 • z transmutacji - 2 • z uzdrawiania - 0
Tak, każdy musi czasem wysłać list. Chase wysyłała ich więcej niż przeciętny człowiek. Jej biedna sowa pomimo upływu lat dalej miała niewiele czasu na odpoczynek - wyćwiczona wiedziała już, że Chase wyśle ją przed świtem do Hogsmeade po nowy numer Proroka Codziennego, po śniadaniu po kolejne dwa magazyny, w ciągu dnia napisze do swojej babci, co mogło się zdarzyć od dwóch do trzech razy w tygodniu, wieczorem zaś albo do Ministerstwa Magii, żeby szukać, gdzie tylko się da możliwości na zdobycie informacji, albo do któregoś ze swoich znajomych. Rutyna nie uległa zmianom i Krukonka po zjedzeniu kolacji, kiedy słońce jeszcze świeciło na horyzoncie, zdążyła już napisać eleganckim piórem list do Biura Aurorów. Zapieczętowała go równie starannie, przysięgając sobie, że wparuje do Ministerstwa osobiście, jeśli i tym razem ją zignorują. Co prawda, myśl, że stanęłaby oko w oko z jakimś aurorem, który znał jej rodziców... bała się. Z sowiarni wychodziła właśnie jakaś rudowłosa dziewczyna o zaskakująco ładnej urodzie. Chase nie chciała przeszkadzać, bo ewidentnie była mocno zaczytana w jakiś list, a ona sama spieszyła się do Sędzi. Zatrzymała się nagle, bo na głowie drugiej Krukonki niespodziewanie wylądowało coś, co nigdy nie powinno tam wylądować. Chase odruchowo przeczesała palcami własne białe, starannie ufryzowane kosmyki. Przypomniało jej się, czemu nie za bardzo lubiła przebywać w sowiarni... Wtedy kolejna sowa wyfrunęła znikąd, bombardując pannę Young. - Słodka Roweno! - skrzywiła się z obrzydzeniem. Przynajmniej nie wybrudziła listu do Ministertwa, ale i tak było to coś ohydnego. Popatrzyła na towarzyszkę w niedoli. - Oby moja różdżka tego nie schrzaniła, bo nie będę tak paradować po korytarzu. Dlaczego akurat nam się to zdarzyło? - nie chciała dotykać czubka głowy. Chase wyciągnęła czarny orzech i machnęła, wypowiadając wyraźnie chłoszczyść i modląc się o upragniony skutek. Niestety, ciężar ptasiej kupy tylko wzrósł i Young przeraziła się, że zaraz kapnie na jej wyprasowany mundurek. Pospiesznie powtórzyła zaklęcie. - O Merlinie, jak dobrze. Spróbuj jeszcze raz. - poradziła rudowłosej, nerwowo przeczesując palcami białe włosy, na całe szczęście czyste. Sowa Chase na głos właścicielki zerwała się z żerdzi i usiadła obok, na jednym z drążków przyczepionych do ściany. Wiedziała, że Krukonka nie lubi, jak siadała jej na ramieniu. Pogłaskała główkę Sędzi i przyczepiła do małej nóżki list. - Leć do Ministerstwa. - poinstruowała zmęczoną sówkę, ale ta niemalże z gracją uniosła łebek i wzbiła się w powietrze.
Spoiler:
Kostka MG: 1 Kostka: 6>3 i 2 Punkty w kuferku: • z zaklęć - 12 Liczba możliwych przerzutów w wątku: • wg statystyki z zaklęć - 1 Wykorzystane przerzuty: • wg statystyki z zaklęć - 1
Rzucam przybyłej dziewczynie krótkie, podirytowane spojrzenie. Nie ma nic wspólnego z tą sytuacją, ale i tak drażni mnie, że tak szybko udaje jej się wyczyścić włosy. Nie wierzę, że jej zaklęcie zadziałało po raz pierwszy, a ja sama próbuję po raz kolejny i czuję tylko większy ciężar na włosach. Klnę pod nosem, nie powstrzymując się już, a jednocześnie unoszę delikatnie podbródek, jakbym miała tym uratować swoją godność. Przyglądam się uważnie dziewczynie. Wygląda bardzo nietypowo, co w normalnych warunkach uznałabym za duży plus, ale aktualnie tylko dodatkowo mnie to drażni. Wypowiadam zaklęcie jeszcze parę razy, za każdym kolejnym - nieudanym - odczuwając jeszcze większe upokorzenie. Bardzo mi się to nie podoba. Te zakłócenia magii mają na mnie zły wpływ, wchodzą mi na ambicje, i chociaż nie są ode mnie zależne, czuję się, jakby były. Każde kolejne zaklęcie sprawia, że jest tylko gorzej i pewnie gdyby nie moja upartość i duma, rzuciłabym różdżką o ścianę, a następnie się rozpłakała. Stwierdzam jednak, być może ryzykownie, że jeśli będę próbować, w końcu musi mi się udać. I, ku mojej niezwykłej satysfakcji, tak właśnie się dzieje. Oddycham z ulgą, przeczesując dłonią swoje - wreszcie czyste - włosy. W końcu mogę skierować uważny wzrok na blondynkę i jej sówkę. Gdy słyszę Ministerstwo moja ciekawość od razu wzrasta. Jeszcze kilka razy przeczesuję dokładnie włosy, nie odrywając wzroku od dziewczyny. Zastanawia mnie, co uczennica Hogwartu może mieć za interesy z ministerstwem. Jest to na tyle intrygujące, że ciekawość bierze nade mną górę. - Interesy? - pytam oszczędnie, jak to ja, nie chcąc wydawać się zbyt zaintrygowaną. Prawda jednak jest taka, że chcę wiedzieć. Ba, czuję się wręcz gorsza - jak mogą omijać mnie takie sprawy?
@Ben Rogers wysyłał właśnie list do rodziców. Wypuścił sowę przez okno, po czym stał jeszcze chwilę zamyślony, obserwując odlatującego ptaka. Z zadumy wyrwało go głośne, niskie bzyczenie. Nim zdążył jakoś zareagować ogromny chrabąszcz majowy wleciał przez okno, zderzając się po drodze z okiem chłopaka. Trudno powiedzieć, który był bardziej zaistniałą sytuacją zdezorientowany i przestraszony - Krukon czy chrabąszcz. Na pewno oboje chcieli znaleźć się jak najdalej stąd. Owad zaczął jak szalony latać po całym pomieszczeniu, obijając się o żerdzie i ściany. Benowi zaś poszło zdecydowanie lepiej. W zupełnym amoku, chwilowo niewidomy na jedno oko, dobiegł do wyjścia i zatrzasnął drzwi, żeby - Merlinie broń - przerażająca bestia, nie podążyła za nim. Miał już uciekać dalej, ale kiedy się odwrócił, wpadł prosto na zmierzającą do sowiarni @Cecily Rosewood.
Zaczyna Ben. Miłej gry. Ewentualne skargi, prośby, zażalenia do Gemmy Twisleton na priv.
Ben nie spodziewał się żadnych odchyleń od normy, gdy poszedł do sowiarni, aby wysłać list do rodziców. Co prawda wysyłał już coraz mniej listów, choć wciąż starał się to robić przynajmniej dwa, trzy rażona miesiąc, ale tego dnia był pewien, że nic ani nikt nie zepsuje mu humoru. W końcu był koniec maja, ptaszki ćwierkały, uczniowie praktycznie cały swój wolny czas spędzali na błoniach. W dodatku kończył się rok szkolny. Co mogło pójść nie tak? Cóż, właściwie wiele rzeczy. Mógł niezdarnie stanąć na schodzić i skręcić kostkę, mógł zdenerwować którąś z bezpańskich sów i… Mógł zostać zaatakowany przez chrabąszcza. Tego ostatniego nigdy by się nie spodziewał, już prędzej podejrzewałby tarantulę, która spadłaby mu z sufitu wprost na głowę. Dlatego też, gdy został zaatakowany przez strasznego, zbyt dużego jak na jego gust (tolerował tylko robale wielkości mrówek) i nieznośnego owada, zapiszczał cicho i odskoczył. — Cholera, cholera, cholera, nie widzę — zaczął szeptać pod nosem, starając się jednocześnie unikać latającego chaotycznie owada. Oko, w którym bardzo bliskie spotkanie przeżył robak, bolało niesamowicie i Rogers był pewien, że czeka go ślepota do końca życia. Dlatego też postanowił, że najlepszą decyzją będzie ucieczka w popłochu. Co też zrobił. Jak burza wypadł z sowiarni, zatrzaskując za sobą drzwi, a gdy się odwrócił i chciał biec dalej, wpadł na jakąś dziewczynę. Miał nadzieje, że nie uzna go za wariata, ale nie mógł pozbyć się przerażonego wyrazu twarzy. W końcu zobaczył owada, który go w dodatku zaatakował i spowodował chwilową ślepotę! Przycisnął dłoń do obolałego oka i krzywo się uśmiechnął, starając się wyjść na odważnego i wcale nie przestraszonego na śmierć. — Nie polecam ci tam wchodzić. Lata tam jakiś chory chrabąszcz, który lubi wpadać ludziom w oczy. Jakkolwiek to brzmi — powiedział z grobową miną, gdy jego słaby uśmiech już zniknął. Wydawało mu się przez chwilę, że znów słyszy to nieprzyjemne bzyczenie, ale gdy się rozejrzał, nie zobaczył tego gnoja. Na szczęście, bo nie za bardzo chciał zapiszczeć znowu w tej sam sposób, który przypominał raczej nastolatkę, widzącą pająka, niż pełnoletniego studenta Ravenclaw.
Cecily rzadko wysyłała listy do rodziny. Po pierwsze dlatego, że jedyną osobą, z którą korespondowała, był jej ojciec, a po drugie dlatego, że każde wysłanie listu wiązało się ze wspinaniem się po zdecydowanie zbyt dużej ilości schodów. Cholerny Slytherin, podziemi mu się zachciało... Gdyby przynajmniej w Hogwarcie dało się używać teleportacji, to dziewczyna mogłaby raz-dwa dostać się do sowiarni, ale nie! Już nawet mugole wymyślają sobie udogodnienia, a czarodzieje muszą chodzić tyle pięter o własnych siłach?! Jak zwykle, gdy Cecily doczłapała na szczyt wieży, była niebotycznie zirytowana, a na czole zaczęły jej się pojawiać kropelki potu. Już miała otwierać drzwi do sowiarni, gdy nagle ze środka wypadła na nią z impetem jakąś postać, nieomal ją przewracając. Syknęła bardziej z zaskoczenia niż z bólu i odruchowo cofnęła się dwa kroki, ściskając mocnej list, który trzymała w lewej dłoni, a prawą zacisnęła na różdżce spoczywającej w jej kieszeni. Chwilę później jednak rozluźniła się widząc, że wpadł na nią jakiś uczeń. Był to chłopak mniej więcej jej wzrostu, Krukon, który przyciskał jedną dłoń do oka. Wypuściła z dłoni różdżkę, mimo że w całym swoim zirytowaniu miała przemożną ochotę dźgnąć chłopaka w drugie, nieuszkodzone oko. Na słowa chłopaka musiała mocno się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Zdradził ją jedynie kącik ust, który drgnął w rozbawieniu. Biedaczek, przestraszył się chrabąszcza, twardziel pierwsza klasa! - Dzięki za radę, ale nie skorzystam. Nawet jeśli jest tam jakiś chrabąszcz, to nie zamierzam tracić czasu na staniu i nasłuchiwaniu, czy odleciał. W końcu nie po to tyle wchodziła, żeby teraz jakiś robal ją powstrzymał przed wysłaniem listu! Chciała wyminąć chłopaka, ale ten stał przy samych drzwiach, zagradzając jej skutecznie wejście do sowiarni. - Mógłbyś z łaski swojej mnie przepuścić? - powiedziała z uśmiechem, jednak ton jej głosu nie pozostawił wątpliwości, jak bardzo zirytowana była.