Jest to stary, ponury i od dawna opuszczony dom, znajdujący się na wzgórzu. Okna w nim są zabite deskami, a zarośnięty ogród otacza drewniany płot. Uczniowie nie zapuszczają się w jego kierunku, każdy dobrze wie, że to najbardziej nawiedzony dom w całej Anglii, a historie na jego temat krążą po całym kraju. Przerażające odgłosy wydobywające się z chaty od dawna napawały strachem mieszkańców okolicy, zwiedzających, a nawet duchy zamieszkujące Hogwart omijają ten dom. Jeśli wierzyć plotkom, w czasie pełni noc spędzają tu wilkołaki, zamieszkujące pobliskie tereny.
TU MACIE PODGLĄD NA KOSTECZKI Z IMPREZKI
Imprezka!:
Impreza Urodzinowa Percy’ego!
będzie fajnie, zapraszam!
Tak, oto przyszedł ten dzień! Drobna i wysublimowana zabawa, kulturalne rozmowy przy herbacie, debaty wysoko wykształconych ludzi o obecnym stanie polityki w Ministerstwie. DOKŁADNIE TO TUTAJ BĘDZIE. Wstęp wolny dla niemal każdego (chyba, że twój wiek jest na tarczy zegara, to wtedy średnio – powiedzmy, że Percy będzie wyrzucać każdego co nie ma tych szesnastu lat). Cały dom jest wysprzątany, przygotowany do dzisiejszego wydarzenia, wszędzie można uświadczyć różne świecidełka i girlandy (motyw kolorystyczny balu z „Euforii”). Główny pokój jest dosłownie parkietem, z boku stoi EPICKI gramofon, z którego lecą same najlepsze hity, zarówno magiczne, jak i mugolskie. Naprzeciwko drzwi frontalnych, po drugiej stronie stoi barek z wszelkimi alkoholami, jakie uświadczysz w Oasis, bowiem to właśnie ten klub zaopatrzył dzisiejszą imprezę w procenty. Obok barku stał również stolik z przeróżnymi smakołykami, ciastkami, chipsami i tym podobnymi rzeczami, do wyboru do koloru! Zaraz obok było wyjście na mały tarasik, gdzie można było poświęcić się karmieniu raka lub spędzić chwilę na świeżym powietrzu. W rogu zaś postawiony został nieco wąski i długi stolik, na którym leżało dwanaście kubeczków – miejsce do Beer Ponga! Kto chce, może sobie zagrać, czemu nie! Zaś po drugiej stronie tego NAPRAWDĘ dużego pokoju znajdowało się miejsce dla tych, którzy chcieli spróbować swych sił w grze w butelkę! Czy na pewno jest cię na tyle, żeby zagrać z innymi na percivalowych zasadach?
Grę rozpoczyna dowolny gracz (na fabule się wybierze). Gra jest tylko na wyzwania (bez "prawdy"). Jeśli twoja postać została wylosowana, masz dwa dni na odpis. W innym przypadku robimy przerzuty! Tak, żeby gra nie stała w miejscu.
1. Rzucamy dwiema kośćmi, żeby wylosować wyzwanie dla drugiej osoby:
Wyzwania:
2 - Jeśli miałbyś/miałabyś przedłużyć gatunek z którymś z nauczycieli, który by to był? 3 - podaj jedną cechę (raczej wyglądu) wylosowanej przez ciebie osoby, którą uważasz w niej za pociągającą 4 - dostajesz tajemniczy eliksir i musisz go wypić - okazuje się, że to eliksir młodości! (Przez dwa posty piszesz swoją postacią odmłodzoną o dziesięć lat) 5 - zrób malinkę osobie, którą wylosowałeś 6 - zdejmij dowolną część ubrania z wybranej osoby 7 -pocałuj namiętnie w usta wylosowaną osobę 8 - siedź przytulony z wylosowaną osobą (przez minimum 2 posty) 9 - pocałuj lekko każdą osobę znajdującą się w tym pomieszczeniu 10 - tańcz na rurze przez przynajmniej 2 minuty 11 - wyznaj miłość wylosowanej osobie, tak realnie, jak tylko możesz 12 - powiedz, z którymi z obecnych tu osób najbardziej chciałbyś/chciałabyś zaliczyć "trójkącik"
Jeśli się powtórzy, to możecie robić przerzuty, ale nie trzeba - jak kto woli. Możecie założyć, że wasza postać sama dane zadanie wymyśliła, albo że wylosowała je z tej miseczki.
2. Rzucamy Kartą Tarota, żeby wylosować osobę, której przypada wyzwanie:
Jeśli się powtarzają, proponuję przerzucić (nie widzę sensu w tym, żeby jedna osoba grała ciągle, a inna właściwie w ogóle). Puste pola oczywiście przerzucamy.
Gra ta nie różni się za bardzo od mugolskiej wersji, z tym że korzystamy z magicznego zestawu, który zawiera kolorowe kubeczki oraz piłeczki przypominające te od ping ponga. Zasada jest taka, że po trafieniu piłeczką do pustego kubeczka, pojawia się w nim losowy napój z tych, które obecnie znajdują się w miejscu imprezy.
Zasady gry
Gra dla dwóch graczy. Rozgrywkę rozpoczyna dowolny gracz (ustalcie sobie, albo rzućcie k6, ten z wyższą wartością zaczyna).
- Rzucamy trzema kostkami: a) K6: określa, w który kubeczek leci piłeczka b) K100: określa czy ci się udało trafić czy nie: 1-60: nie udało ci się; 61-100: udało ci się. c) Jaki alkohol znalazł się w wylosowanym kubeczku: 1 - Piwo Dverga (1)* 2 - Jagodowy Jabol (1,5) 3 - Big Ben (2) 4 - Ognista Whisky (2,5) 5 - Absynt (3) 6 - Żeglarski Bimber (3,5) *Cyferki w nawiasie wytłumaczone nieco niżej.
- Każdy kubeczek ma 200ml;
- Jeśli uda ci się trafić do kubeczka, przeciwnik musi wypić wylosowany przez ciebie napój;
- Jeśli według kostki udało ci się trafić do kubeczka, ale wylosowałeś numerek, który został już przez ciebie „zbity”, to ty pijesz swój kubek z tym numerkiem (jeśli go nie ma, nikt nic nie pije, gra toczy się dalej);
- Jeśli nie trafisz, nic nie pijesz, przeciwnik również nic nie pije;
- Cyferki w nawiasach przy alkoholu oznacza jego Moc. Ilość wpojonego alkoholu do organizmu wpływa na to jak się postać zachowuję, niżej więc zamieszczam rozpiskę proponowanych reakcji:
Reakcje:
1-3 punktów - Szeroki uśmiech, chęć kontaktów towarzyskich 4-6 punktów - Wzmożona wesołość, gadatliwość 7-9 punktów - Ochota na taniec i śpiew 10-12 punktów - Lekko chwiejny krok, słowotok 13-14 punktów - Mocno chwiejny krok, bełkotanie 15 punktów - Wymioty 15+ punktów - Utrata przytomności
Oczywiście są to propozycje, twoja postać nie musi się dokładnie tak zachowywać, lecz proszę, by jednak alkohol miał jakiś wpływ na to jak reaguje wasza postać!
- Pod każdym postem piszcie, ile punktów uzbieraliście w magicznym beerpongu (czyli punktów z nawiasów) - określać to będzie stopień upicia waszych postaci;
- Podsyłam wam tutaj przykładową "mapkę" do Beer Ponga, żebyście sobie zaznaczali w każdym poście, których kubeczków już nie ma w grze!
Koniec gry
Wygrywa ten, kto zbije wszystkie kubeczki przeciwnika. Bawcie się dobrze!
GryffindorRavenclawHufflepuffSlytherin
Ostatnio zmieniony przez Rose Stuner dnia Wto 21 Wrz 2010 - 15:54, w całości zmieniany 1 raz
W zasadzie Grigori nie wiedział w ogóle co go trzyma jeszcze u boku tej wili, czemu zagadał, albo raczej podał jej ogień, dlaczego wcześniej ona była jego celem na imprezie, by pocałowała Tamarę. No dobrze, może to akurat mimo wszystko była kwestia instynktu męskiego. Chociaż nie, w końcu paliła papierosa, to dlatego zwrócił na nią uwagę. No tak, nudy na pewno nie było, w końcu cały czas jedno chciało coś udowadniać drugiemu, co dawało im dużo pomysłów i napędzało do ciekawego spędzania wspólnego czasu. No jak na przykład teraz? W zasadzie gdyby Grigori słyszał myśli Effie prawdopodobnie krzyknąłby, że nie chce słyszeć już o żadnej gazetce. Bo to irracjonalne, tak się przejmować jedną głupią plotką, czy też tym, że nie ma ciekawych rzeczy o których można pisać w Hogwarcie. Teoretycznie to nie dziwne, że nie chcą mieć w niej wroga. Albo po prostu Anglicy byli nudni i bezkonfliktowi do bólu, co zapewne stwierdziłby Orlov. Zdecydowanie, Rosjanin miał to samo. W końcu zazwyczaj była piękną, wilą, oschłą, uważającą się ze niewiadomo kogo, a przynajmniej za taką starała się uchodzić. I owszem, to co teraz się działo było zupełnie sprzeczne z normalnym porządkiem rzeczy. Ale w sumie to co wokół Grigorija się działo zawsze było w pewien sposób niewytłumaczalne, albo raczej nieprzewidziane. Grigori zachwycał się górnymi partiami ciała dziewczyny, kiedy ta postanowiła wziąć również sprawy w swoje ręce. Skutecznie odsunęła go tak, by teraz oboje siedzieli w tej śmiesznej, brudnej wannie. Zapewne gdyby nie był dziwnie zamroczony, jak w obecnej chwili, zdziwiłby się co dziewczyna wyprawia i dlaczego sama wszystko inicjuje. Chociaż powinien też się domyślec, że ona nigdy nie pozostaje bierna. Posłusznie odrzucił swoją koszulę, prezentując nagi tors. Może nie tak idealny jak teoretycznie powinien być, ale przyzwoity jak na młodego Rosjanina, zatopionego w różnego rodzaju używkach. Kiedy nie był sam zajęty całowaniem, tylko ona, przez chwilę nawet przemknęło mu przez głowę pytanie co oni wyprawiają, ale szybko o tym zapomniał, bo dłonie Effie znalazły się tuż nad zapięciem spodni chłopaka. Mając nadzieję, że nie jest już zimno jej, bo on sam się całkowicie rozgrzał, w każdym razie podciągnął jej sukienkę zdecydowanym, aczkolwiek powolnym ruchem. Nie mogąc nadziwić się co oni wyprawiają, jego ręka znalazła się na seksownych majtasach panny Fontaine, które bardzo mu się podobały, ale zdecydowanie nie teraz na niej. Chińskimi sposobami w końcu udało mu się pozbyć o tej części garderoby, by po różnych śmiesznych kombinacjach rzucić bielizną za swoje plecy. Jego palce oczywiście same powędrowały tam gdzie światło nie dochodzi.
Dlaczego Gigorii zagadał wówczas, dlaczego Effie wówczas zwróciła na niego uwagę i dlaczego teraz w jakiś sposób mimo wszystko odpowiadało jej to jego towarzystwo, sama nie wiedziała. Szczególnie, iż sama jego osoba była właściwie dla niej dość irytująca. To wszystko było czymś na tyle skomplikowanym, iż nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania dotyczące ich zawiłej i wyjątkowo nietypowej relacji. I tak, zdecydowanie napędzali się do coraz ciekawszego spędzania wspólnie czasu. Najwyraźniej nie dane było im się nudzić w swoim towarzystwie. Z resztą, całe szczęście, iż na pewno nie miała na to ochoty. No dobrze, Effie miała opinię oschłej i powiedzmy, że trochę zarozumiałej, ale jaką miała mieć? Mało kto ją dobrze znał, a patrząc na same pozory ciężko byłoby wyciągnąć zapewne inne wnioski. Ludzie natomiast jak wiadomo są mistrzami w wyciąganiu pochopnych wniosków. Panna Fontaine średnio się tym na chwilę obecną przejmowała, ani nie próbowała innym udowodnić, że być może jest inaczej. Tak więc tkwiła sobie w tej opinii jaką inni mieli o niej i ani nie próbowała zaprzeczać. Jakoś średnio ją to chyba martwiło. Jeżeli Orlov spodziewał się, iż panna Fontaine nagle okaże się kruchą dziewczyną, przerażoną ową sytuacją i będąca nieco jak kukła, to cóż, było to rozczarowujące, zwłaszcza, iż chyba powinien był już zauważyć, że Eff nie brakuje temperamentu. Oczywiście, że musiała przejąć kontrolę nad ową sytuacją, taka już była. Chyba po prostu lubiła decydować i nie pozostawać bierną. Zimno? To byłoby raczej ostatnie, o czym miałaby pomyśleć. Obecna temperatura w łazience zdecydowanie nie przypominała tej, jaka panowała gdy tu weszli. Zwłaszcza, iż do tego wówczas zwracali się do siebie uroczo chłodnymi zdaniami. Teraz całe szczęście milczeli i zdecydowanie było to wielkim plusem. Właściwie gdyby podczas tych wszystkich czynności mogli się jakoś porozumiewać, pewnie nadal toczyliby jakieś spory. Fantastycznie się składało, że ich usta zajęte były całowaniem. Oczywiście nie byle jakim, bo pełnym jakiejś dzikiej pasji i zapomnienia. Kiedy dłonie Grigoriego powędrowały ku jej bieliźnie, by szybko się jej pozbyć, nawet przez myśl jej nie przeszły protesty, a wręcz przeciwnie. W międzyczasie zabrała się za rozpinanie jego spodni. Czynność tą jednak przerwał jej kolejny ruch chłopaka, gdy jego palce powędrowały w stronę jej kobiecości. Wypuściła z ust głośniej powietrze, a zaraz po tym lekko zagryzła wargi. I choć to wybiło ją chwilowo zupełnie z rytmu, jednocześnie poczuła jeszcze większą ochotę, by pozbyć Rosjanina zbędnego odzienia. Powróciła więc do rozpinania jego spodni, a gdy tylko nieco je z niego zsunęła, cofnęła jego rękę, która dostarczała jej sporo przyjemności. W tej chwili jednak oboje chcieli raczej czegoś więcej. Dlatego też blondynka przesunęła się tak, by dzięki kilku ruchom, w tej jakże ogromnej wannie, sprawić by zupełnie połączyli się ze sobą.
Cóż najwidoczniej przeznaczenie. W końcu sam w życiu nie domyśliłby się, że w przyszłości będzie kochał się z tą irytującą pół wilą w brudnej wannie. W zasadzie nie myślała w ogóle o bliższych niż oglądanie jej pocałunków z Tamarą relacjami. I on również nie potrafił określić ich obecnych kontaktów. Gdyby ktoś się o to zapytał jakieś parę godzin temu, nie miałby z tym problemów, ale w obecnej sytuacji wszystko się zdecydowanie komplikowało. Ale cóż, wokół Grigorija wiele rzeczy w jakiś sposób stawało się mniej rozsądne niż powinno. Nawet przykładne pani prefekt jak widać. No cóż, skoro nie stara się w ogóle zmieniać swojego wizerunku, to jak inaczej mogliby na nią patrzeć niż a oschłą kobietę. Można by to porównać do tego, że Grigori powinien się starać nie uchodzić za szalonego piromana, którym faktycznie był, gdyby nie fakt, że on zupełnie nie martwi się o zdanie innych i jest jaki jest, a Effie jest kimś innym, po to żeby nie być sobą. Co brzmi łącznie dość irracjonalnie. No cóż, w zasadzie Grig nie spodziewał się zupełnie, że będzie biedna, krucha przerażona. I chociaż doświadczył parę razy takiej postawy, czasem podobało mu się kiedy on dominował w łóżku, ale zazwyczaj spotykał się z dziewczynami, które za wszelką cenę chciały pokazać jak nieokiełznane i dzikie są. W każdym razie pomijając seksualne wymagania Orlova, który nie ma prawa narzekać w obliczu idealnego ciała panny Fontaine, Rosjanin pozwolił jej bez specjalnych oporów poradzić sobie z jego rozporkiem i samej zadecydować kiedy w końcu połączą swoje teoretycznie nie pasujące do siebie ani charakterem ani przesadnie wyglądem ciała. Zagryzł wargi i położył ciepłe dłonie na biodrach Ślizgonki, która zaczęła nimi poruszać rytmicznie. Na początku powolne tempo, szybko przerodziło się bardzo szybkie ruchy, tak że Orlov postanowił w pewnym momencie zmienić pozycję. W ekspresowym tempie Effie z powrotem znalazła się na poduszkach a on na niej. Przez tą zmianę spodnie zaczęły mu się zsuwać ze ślicznego tyłka, ale w tej chwili to była ostatnia rzecz o którą dbał. Słysząc coraz to głośniejsze jęki, czy tam westchnięcia, blondynki ponownie zmienił tempo na szybsze, by mniej więcej w tym samym momencie, a przynajmniej taką miał nadzieję, oboje osiągnęli maksimum rozkoszy. Zmęczony Rosjanin opadł na poduszkę obok niej i próbował uspokoić oddech. Jednocześnie nie skupiając się na tym co właśnie zrobili. Nie patrząc na leżącą obok dziewczynę podniósł się na nogi w niezbyt wygodnej do tego wannie i naciągnął opadające spodnie. Przy okazji znalazł koszulę zwiniętą u ich stóp, którą również przyodział, pozwalając się ogarnąć też Effie. Wyszedł z brudnej wanny i rozejrzał się niepewnie po przygnębiającym wnętrzu, starając się nie myśleć co właśnie się stało. - Chyba… Musimy się zbierać – wymamrotał jeszcze mniej wyraźnie niż zwykle i skierował się w stronę drzwi.
tz
Ostatnio zmieniony przez Grigori Orlov dnia Nie 8 Maj 2011 - 17:01, w całości zmieniany 1 raz
Grig ledwo zauważył, że wszyscy, którzy byli przy nim poradzili sobie z dementorami. Teraz będą musieli się rozdzielić. Zobaczył, że Effka na swoim bajecznym pegazie wyprzedza go sporo, a niedaleko Joel szamotał się ze swoim żmijoptakiem. Nagle jego hipogryf wydał z siebie… coś… jakiś okrzyk, czy jak to tam można nazwać. W każdym razie Orlov podniósł głowę i ujrzał przed sobą Hogsmeade. A przynajmniej jego domki i w zasadzie nie wiedział czy ma się cieszyć z tego widoku czy płakać. Z jednej strony im szybciej tym prędzej skończy się to zadanie, z drugiej ten lot był całkiem przyjemny w porównaniu do tego co wyobrażał sobie, że będzie w kolejnych miejscach. Zauważył też wysoką wieżę, na której siedzieli uczniowie na widowni. Dopiero teraz zorientował się, że jego hipogryf dość szybko leci, bo ledwie zerknął na wieżę, a już ją ominął. Jego zwierzę, ponownie zaskrzeczało śmiesznie. - Mam nadzieję, że wiesz jak dolecieć do wrzeszczącej chaty – mruknął do kumpla na którym leciał i próbował skierować go w stronę miejsca, gdzie miał wylądować. Cóż za ironia, że to jego pierwsze miejsce. Grig zatopił się w swojej kurteczce i próbował nakierować go do miejsca, w którym miał wylądować. Całkowicie stracił z oczu swoich rywali. W końcu jego chata znajdowała się trochę dalej niż cała reszta. Nareszcie więcej pod nimi zobaczył wrzeszczącą chatę. W zasadzie Orlov nawet nie pomyślał jak straszne może być to całe lądowanie. Bo oto hipogryf nagle pochylił się i zaczął lecieć dość ostro na dół. Przerażony Griogri, który nigdy nie lubił latać, poczuł, że zsuwa się z jago grzbietu. Całkowicie przykuł się do swojego stworzenia mamrocząc po rosyjsku, że ma nadzieję, że ten zwierz wie co robi, a Orlov nie spadnie zaraz na ziemię, albo nie przywalą w ten śmieszny dom. Ale nie okazało się, że jego hipogryf wie co robi! Ku swojemu zdziwieniu poczuł, że lądują na stałym gruncie, z stwór nie porusza się. Orlov otworzył oka i kiedy zorientował się, że stoją przed chatą przestał kurczowo trzymać się stworzonka. Niezbyt zgrabnie zlazł z niego, bo w końcu nawet jak na Griga hipcio był dość duży. Ach ostatnio jak tutaj był wrzeszcząca chata wydawała się być przeuroczym miejscem! Teraz zdecydowanie do się zmieniło. Orlov wyciągnął zziębniętą dłonią różdżkę i ruszył do środka. Otworzył drzwi, które diabelsko zaskrzypiały. W środku były te same zdechłe meble, zapach stęchlizny, ale teraz wszystko to było diabelnie przerażające, a nie ciekawe. Więc w trakcie gdy Dżoelek taplał się w kolorowej galaretce, on musiał łazić po upiornej chacie. Wlazł do salonu i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu kluczyka. Ale nie trwało to zbyt długo, bo po chwili usłyszał przerażający krzyk. Odwrócił się szybko i krzyknął z przerażenia, cofając się szybko. W jego stronę szła paląca się Lotta, która szamotała się dziko w ogniu i próbowała dotrzeć do Orlova. Grig nie miał pojęcia co robić i co się dzieje. Chciał ją ratować robić cokolwiek, ale po chwili Lotta zamieniła się w palącą się Colette, równie przeraźliwie wrzeszczącą. Grigori oczywiście w pierwszej absurdalnej myśli chciał poszukać wody i wylać na Francuzkę. Włosy paliły jej się, ciało stawało się ciemne, nawet zapach był przerażający. Wtedy Orlov zorientował się, że widzi to, czego najbardziej się boi. Widzi bogina. Ale jakże tu wymyślić coś co spowoduje, że zniknie, w końcu na boga, jak można wymyślić coś zabawnego przy widoku palącej się osoby! - Reducio! – powiedział celując różdżką w Colette, która właśnie stała się Effką. To już zupełnie wyprowadziło go z równowagi i zapomniał o śmiesznej rzeczy, która próbowała mu formować się w głowie.
Bajecznie. Oto Grigori musiał już wcisnąć się w kąt zakurzonego salonu, bo postać bogina przybliżała się nieuchronnie. Wiedział, że nic nie może mu zrobić, miał świadomość tego, że nawet go nie dotknie. Ale w końcu to była rzecz, której bał się najbardziej. Coś co sprawiało, że nie mógł poruszyć ani racjonalnie myśleć. Co do cholery można było wymyślić śmiesznego? Płonąca Effka krzyczała teraz w niebogłosy podnosząc się z ziemi. Roznosił się nieprzyjemny zapach spalenia, który Grigori niestety znał. Nigdy nie widział bogina. Nie miał pojęcia jak będzie wyglądać jego, ale to co widział przechodziło wszelkie pojęcie! Effie Fontaine, którą miał przed sobą traciła praktycznie włosy. A Orlov po raz kolejny podniósł różdżkę. - Reducio – wymamrotał z przymrużonymi oczami. Wciąż na nic. Wtedy zauważył słoik na zdezelowanym kominku z kluczykiem koloru zielonego i karteczką. To tylko strach, musiał przejść dalej, nic mu nie zrobi i chociaż to co widział było straszne i okropne to nie dzieje się naprawdę. I nigdy nie będzie się działo. Z takimi myślami Orlov po raz kolejny wcelował różdżką w bogina. - Reducio – krzyknął. Oto płomienie, które otaczały Effkę stały się wodą. Przed nim stała od stóp do głów zmoczona pół wila, jej skóra nie była już spalona, tylko trochę osmolona, a włosy dziwnie wyglądały. W końcu musiał zadbać o to, żeby nie była przerażającą zombie. Zaś jej przeciągły krzyk zamienił się w pianie kury (czyli tego: ko ko ko). Zdziwiony osmalony bogin Effie stał więc przed nim i gdakał zamiast krzyczeć. Orlov rzucił się w stronę słoika, porwał go i wybiegł omijając pannę Fontaine za chatę. Hipogryf leżał przed domkiem, zupełnie spokojny. Zaś rozdygotany Orlov przeszedł na galaretowatych nogach do zwierzęcia i usiadł obok, opierając się na nim. Zaprzyjaźniony hipcio chyba nie miał mu tego za złe, bo tylko spojrzał na niego. Kiedy dłonie przestały mu się tak cholernie trząść, wyjął karteczkę wraz z kluczykiem, który schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Rozwinął swoje kolejne zadanie. Teraz musiał lecieć do jakiejś herbaciarni i znaleźć odpowiedni eliksir. No pięknie. Nawet nie był pewny jak wygląda to miejsce. - No ładnie skąd ja mam wiedzieć jak tam dolecieć? – zapytał swojego kompana. W sumie teraz hipogryf był jego przyjacielem, a nie okropną istotą. Orlov wstał z ziemi. Trampeczki, które pożyczył bez pytania od Gasparka były całe brudne, ale cóż, jakieś straty muszą być. Grig wpakował się na hipogryfa korzystając z tego, że ten siedzi, co było znacznie prostsze. - To teraz szukamy jakiejś herbaciarni – mruknął klepiąc swoje zwierzątko po szyjce, żeby oderwało się w końcu od ziemi. Ten leniwie wstał, przez co Łorlov musiał złapać się go ponownie kurczowo. Wzbicie się w powietrze, które również nie należało do najprzyjemniejszych i oto Drumstrang zmierzał ku kolejnemu zadaniu.
Muszę przyznać, że Manu był bardzo miło zaskoczony tym, jak prosta była pierwsza część drugiego zadania – to znaczyło, że albo postanowiono złagodzić nieco jego jakże hardkorową formę albo… po prostu się rozkręcał, a w ostatniej części będzie musiał walczyć z Voldemortem (co z tego, że nie żył, Rosado podświadomie czuł, że ukrywa się na jakiejś mugolskiej wyspie z Elvisem, Jacksonem i Bin Ladenem) albo kimś w jego stylu. Hm, takie spotkanie oznaczałoby dla niego tylko jedno – poważne rany albo śmierć, dlatego mimo wszystko wolałby pozostać przy szukaniu kluczy w sklepach pełnych zwierzątek. Lot nad miasteczkiem nie trwał zbyt długo, z czego nasz zacny bohater był bardzo zadowolony, bo tak dla odmiany przypomniał sobie, że przecież działają na czas. W dodatku, dotarło też do niego, że u kresu zadania czeka ktoś, kogo muszą uratować, a zatem… im szybciej, tym lepiej! Nie może zostawić tej cudownej osoby (hyhy, gdyby jeszcze wiedział, kto to jest; podejrzewał, że może Rocio, ale to wydawało mu się zbyt banalne i oczywiste) na pastwę losu i zapewne strzegących jej potworów. Po jego trupie! Gdy Maciek z hukiem opadł na ziemię przed Chatą, Rosado kozacko z niego zeskoczył, by następnie znów poprosić, aby na niego poczekał, i wejść do chaty. Brr, jaki mhrok i w ogóle! Wystrój przypominał mu trochę scenę z jego ulubionego filmu „Dom woskowych ciał”, choć warto nadmienić, iż w owym domku z wosku zrobione były chyba tylko świece, hyhy. Zrobił kilka kroków po skrzypiącej przeraźliwie podłodze i pchnął zdezelowane drzwi, które wydały z siebie kilka pięknych dźwięków, które przywiodły mu na myśl Rrrrocio śpiewającą pod prysznicem. Ach, cóż za wspomnienia! Aż się wzruszył, doprawdy. Uniósł różdżkę nieco wyżej i mądrze zapalił ją zaklęciem Lumos. Chwilę później gdzieś za sobą usłyszał cichy trzask; jak można się było spodziewać, bo to dość logiczna reakcja, odwrócił się z prędkością błyskawicy (ale to dumnie brzmi), by następnie skierować wąski strumień światła na miejsce, z którego, jak mu się wydawało, doszedł dźwięk. To, co tam zobaczył, sprawiło, że wszystkie wnętrzności przewróciły mu się do góry nogami, a w dodatku domagały się wyjścia na zewnątrz, nogi i ręce sprawiały wrażenie, jakby należały do kogoś innego, a głowa pękła na dwie, cztery, szesnaście części. Cały się rozpadł. Z chwilą, gdy zobaczył martwe ciało Rrrocio Rrrosado, po prostu nie był w stanie dalej egzystować. Nie był w stanie ustać na nogach, a co dopiero dedukować „OJEJ CZY TO PRZYPADKIEM NIE BOGIN?” i właściwie mu się nie dziwię. Zrobił dwa bardzo chwiejne kroki w jej kierunku, by dojrzeć jej bladą jak ściana twarz w dziwnym do zidentyfikowania kolorze, chyba nawet lekko zielonkawym, jak jakieś pieprzone zombie; jej puste, martwe oczy, wpatrzone w sufit i lekko rozchylone usta, z których, jak mu się wydawało, wypełzała właśnie tłusta, biała larwa, zżerająca ją od środka. I choć był tak beznadziejnie bezsilny, rzucił się w jej kierunku, by zrobić cokolwiek, w ostateczności położyć się obok i umrzeć razem z nią, jednak los chciał inaczej. Podczas dzikiego biegu w stronę jej ciała, potknął się o jakiś przewrócony stolik i upadł z hukiem na podłogę, jakimś cudem zahaczając pustą głową o jedną z szafek. Poczuł, że ponownie zalewa go fala gorąca, a coś nieprzyjemnie ciepłego spływa po karku (krew?); następnie przeraźliwy, pulsujący ból w całej czaszce sprawił, że odpłynął do jakiejś innej galaktyki. Fruuu.
Wraz z pegazem przemierzała Hogsmeade kierując się do opuszczonej chaty na wzgórzu. Myślała, że raczej będą latać po sklepach, bądź knajpkach, ale jak widać mieli odwiedzić i ten stary, nawiedzony dom. Właściwie chyba nikt nie wierzył już w to, że miałoby tam naprawdę straszyć. W obecnych czasach ten wiecznie pusty dom niezmiennie służył za jakiś dom schadzek, czy coś w tym stylu. Chociaż dyrektor chyba ciągle się łudził, że uczniowie boją się tego zrujnowanego domu i omijają go szerokim łukiem. Złapała się mocniej grzywy pegaza, gdy zaczęli się zbliżać do celu. Już po chwili wylądowali tuż przed budynkiem, a dziewczyna zeskoczyła z jego grzbietu. - Momencik, pójdę tylko rozpalić ognisko w starym drewnianym budynku – powiedziała do swojego zwierzaka, cały czas nie mogąc uwierzyć w absurdalność tego zadania. Może dyrektor chciał za jej pomocą spalić to miejsce? Ponieważ takie dostała wskazówki, to ostatecznie ruszyła do tej pustej chaty, której to drzwi nie były nawet już zabezpieczone. Popchnęła drewniane drzwi i weszła do budynku, w którym panował dobrze jej znany zapach wilgoci. - Witamy ponownie – mruknęła do siebie, udając, iż powinno ją tu czekać takie powitanie. Wszakże zaledwie dwa, czy trzy miesiące temu była tutaj z Orlovem. Uniosła różdżkę i ruszyła przed siebie, zastanawiając w którym miejscu mogłaby zrobić to małe ognisko. Nagle jednak zatrzymała się zupełnie zaszokowana. Oto przed nią, stała druga ona. Zamrugała szybko oczami widząc, że ta druga ona, jest ubrana w to co zwykle jej matka. Elegancki żakiet, podkreślający idealną figurę. Jej długie, zwykle naturalnie rozpuszczone włosy były elegancko podkręcone i upięte. Stała wyjątkowo dumnie, co więcej zaczęła zmierzać w kierunku Effie mówiąc jej głosem, jednak bardzo surowym i pouczającym. Ślizgonka automatycznie cofnęła się o krok, kiedy nagle bogin zaczął się przekształcać. Już miał przybrać kolejną pozę, zapewne kogoś bliskiego w stylu jej siostry, mówiącej, że na zawsze wyjeżdża, kiedy blondynka zorientowała się, że musi działać. Skupiła z całej siły swoją wyobraźnie, gdy bogin zaczął właśnie zmieniać kolor włosów na rudy. I dzięki jej wyobraźni Effka w wersji swojej matki nagle zaczęła posiadać krótkie poszarpane włosy, a na sobie miała jakaś dziecinną sukienkę w stylu baletnicy. Blondynka uśmiechnęła się wesoło i z wycelowaną różdżką wypowiedziała „Riddiculus”. Stworzenie automatycznie zniknęło, co dziewczyna przyjęła z wielką ulgą. Zdecydowanie już nie chciała oglądać kolejnych elementów swoich lęków. Wybiegła z brudnego przedpokoju kierując się do salonu po lewej. Tam dostrzegła zniszczony kominek i nie zwlekając wypowiedziała „Incendio”. W kominku buchnął ogień, a dziewczyna przystąpiła automatycznie do kolejnych kroków. Wyciągnęła swoją fiolkę, której zawartość przelała do jakiegoś starego rondelka, będącego w kominku. Trzymając go, zaczęła podgrzewać nad płomieniami. Po pewnej chwili ciecz zaczęła lekko wrzeć, tak więc dziewczyna wyjęła druga fiolkę, gdzie miała sok z pijawek. Ostrożnie wlała go całego do gorącej mikstury. Momentalnie zdjęła go także z płomieni i spojrzała na jego barwę. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku i powinien być dobrze uwarzony. Na koniec przelała go z powrotem do większej fiolki i dokładnie zakręciła, tak by przypadkiem jego zawartość nie pozostała na jej spodenkach. Zaklęciem „finite” zgasiła jeszcze płomień i rozejrzała się po pomieszczeniu. Gdy wyszła z salonu dopiero dostrzegła wsadzoną za framugę notatkę dla niej. Zaraz ją więc zabrała i otworzyła, aby przeczytać dalsze wskazówki. Kierunek menażeria! Wybiegła z tej brudnej chaty, sama będąc umazana jakimś popiołem, kurzem i Slytherin wie czym jeszcze, a następnie skierowała się na swego pięknego pegaza, by podbić kolejne miejsce!
Moje przypuszczenia, co do tego, że żmijoptak Dżoela miał w oczach jakiś GPS, były jak najbardziej uzasadnione. Kiedy reprezentant Hogs rozglądał się w około w poszukiwaniu owej wrzeszczącej chaty, omal nie spadając przy tym z swego latającego wierzchowca, Alfred sam leciał w dobrym kierunku. Nim Garsąą zdążył się zorientować, gdzie są, fruwający potworek zaczął kołować, w celu obniżenia lotu i ostatecznie, wylądowania. Ach, ten Alfred! No, to byli na miejscu. Joel dość niezgrabnie zsunął się z żmijoptaka, zahaczając tym samym (i zupełnie niechcący) skaleczoną ręką o łuski Alfreda, aaaauć. Nie, żeby stworzenie coś zabolało, tylko Dżoela. No, nieważne. Było jakoś tak nieznośnie zimno, nawet jak na w miarę dobrą (biorąc pod uwagę tutejszy klimat) pogodę. No, a może to po protu nieprzyjemna atmosfera tego miejsca spowodowała, że na ciele studenta pojawiła się gęsia skórka, a on sam musiał zapiąć bluzę swego wielce eleganckiego (nie ortalionowego, Merlinie broń) dresiku Made in Beauxbatons. Poklepał jeszcze Alfredowskiego po boku, mówiąc, żeby tu poczekał, no i obowiązkowo trzymał kciuki, a opcjonalnie - pazury, po czym niezbyt chętnie i jakoś tak niemrawo zaczął zmierzać w stronę chaty. Dużo o nim słyszał, a jakże! Wszak, jak powiadają uczniowie Hogwartu, wrzeszczącą chatę nawiedzają duchy, a i może jakieś inne straszne upiory. I chyba właśnie dlatego chwilę przystanął przed drzwiami nawiedzonego domu, nasłuchując, czy faktycznie coś tam nie jęczy, chichocze demonicznie, wrzeszczy, czy co tam jeszcze duchy mogły robić. Stwierdziwszy, że póki co nic nie słyszy, niepewnie pchnął drzwi chaty, wchodząc do niej. Stary dom, jak to stary dom. Rozpadający się, ponury, no i stary, rzecz jasna. Wszystko było tam takie okurzone i... cholerka, przerażające. Wprost wymarzona miejscówa na imprezę Halloweenową albo... albo... albo chociażby przytulne mieszkanko dla duchów. One zapewne (w przeciwieństwie do Dżoela) doceniły by mhrooczny klimacik tego miejsca, w którym Garsąą musiał przyświecać sobie różdżką, żeby cokolwiek widzieć. Joel skrzywił się lekko, bo jakoś nie śpieszno mu było do zwiedzania domostwa, no ale guzdrać się też nie mógł, wszak - jak nakazywała instrukcja - gdzieś tutaj musiał znaleźć klucz koloru błękitnego i kolejną (a miejmy nadzieję, że i ostatnią) notatkę, mającą im ułatwić szukanie kolejnych miejsc, w których były przeszkody do pokonania. Mus to mus, musiał iść. Obciągając rękawy błękitnej bluzy (dalej było mu zimno, w ręce też), zaczął przeszukiwać kolejne pokoje domu. A panująca tam cisza była tak nieznośna i przerażająca, że nawet każde skrzypnięcie deski pod jego stopami sprawiało, że żołądek podskakiwał mu do gardła, bleeh. Skradał się tak i skradał, ale klucza jak nie było, tak nie ma. No aż do czasu, gdy dotarł do jakiegoś obszernego pomieszczenia, na pierwszym piętrze. Dziwny był to pokój, gdyż oprócz małej półki na której leżał klucz i karteczka, nie było tu żadnych mebli. Ucieszył się, że zaraz weźmie to, co było mu potrzebne do pokonania kolejnej przeszkody i będzie mógł zwiewać stąd, ile sił w zmęczonych już nogach. No ale, kiedy tylko zrobił pierwszy raźny krok w stronę brązowej półki, do jego uszu dotarły jakieś szmery, docierające z drugiego końca pokoju, którego niestety zaklęcie Lumos nie oświetliło. I w tym momencie przeżył najgorszą sekundę grozy w swoim życiu! Pod ścianą, w ciemnym kącie pokoju siedział jakiś zgarbiony osobnik, który po chwili zaczął się podnosić. Miał ohydne, ociekające wodą (albo innym cholerstwem)włosy, zsiniałą i posiniaczoną skórę, no i obleśnie kościstą, przygarbioną sylwetkę, odzianą jedynie w jakieś postrzępione, brudne szmaty. Ale najgorsza była twarz owego osobnika, gdyż kiedy Garsąą poświecił na nią różdżką, zobaczył swoją ukochaną kuzynkę Colette, z czarnymi tunelami zamiast oczu, kłami zamiast zębów i spienioną krwią ociekającą z drobnych, poharatanych ust. W pierwszym odruchu przez jego głowę przeszła myśl w stylu 'KURFA JEGO MAĆ, TO ZOMBIE!', a zaraz potem musiał powstrzymywać odruchy wymiotne, kiedy twarz Colette cudem zmieniła się kolejno w twarz Pierre'a, Ashlee i na koniec - co było chyba najgorsze - w twarz Colina. I niby wiedział, że to nie może być prawdziwe, to jakby do końca to do niego nie docierało. ZOMBIE, ZOMBIE, ZOMBIE. JAK ON CHOLERNIE BAŁ SIĘ ZOMBIE. A dziewczynka z 'Klątwy' też była zombie. 'Noc żywych trupów' była o zombie, a on bał się, kurfa, zombie. Ale to tylko filmy! teraz miał prawdziwego choć nieprawdziwego zombie przed sobą i nie był zdolny, żeby zrobić cokolwiek innego, niż cofać się w tył, połykając tą obleśną żółć, cisnącą się do ust, podczas gdy te kreatury tylko stały, gapiły się na niego niewidzącymi, czarnym ślepiami, i spluwały krwią, co chwila zmieniając się w inna osobę. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
No generalnie, to było bardzo, ale to bardzo pozytywnie, naprawdę! Pomijając fakt, że cala ta scenka wyglądała jak z jakiegoś kiepskiego horroru klasy B, to luzik. Joel cofał się pod ścianę - paskudne zombie z poharatanymi twarzami najbliższych mu w życiu osób, stały i... no i po prostu wyglądały przerażająco, bleh. I co z tego, że wiedział, że to nie dzieje się naprawdę? Wiedział też, że zombie nie istnieją. Jasne, wiedział to wszystko, ale bał się, jak jasna cholera. No i czuł jak wa jakimś teledysku Mansona, chociażby 'Sweet Dreams', a wystarczyło przecież tylko wyciągnąć różdżkę i rzucić głupie zaklęcie, którego formułkę przecież pamiętał. No ale nie, bo coś jakby go blokowało. Racjonalne myślenie mode off i te sprawy. Jedyne, co przychodziło mu na myśl, to zostawić w cholerę ten klucz, karteczkę z instrukcją i jak najszybciej wybiec z pokoju. W sumie, to wyskoczenie przez okno też rozważał, ale po dłuższych (taa, zaledwie pięciosekundowych) rozmyślaniach, rozważaniach wszystkich za i przeciw, stwierdził, że zapewne Alfred - jego dzielny żmijoptak jest tak samo inteligentny jak i obecny kompan, no i zapewne nie podleci po okno, żeby złapać Joelosława w locie, aaach, pomarzyć można. W każdym razie skok przez okno odrzucamy (obita twarz i pogruchotane kości to jednak niefajna sprawa), no a wybiec też nie wybiegnie, bo ten paskudny zmiennotwarzowy zombiak stał niemalże przy samym wejściu. I czuł się tak dupnie i w kropce, bał się, chciał, żeby wszystko się skończyło, on mógł wrócić do domu, a Colette, czy inny ważny dla niego ktosiek sam się uratował i... eh. Jeszcze brakowało tu tylko mrocznego DJ'a w kącie pokoju, zapuszczającego jakiś wielce mhrooczny song Marilyna Mansona, o.
Nie no ! Dość tego bezczynnego stania i gapienia się na zombie-zjawę! Zwłaszcza, że nie było na co się gapić, bo pięknością to ona nie grzeszyła, o nie. Nie ma się co oszukiwać, że chociażby do takiej Efi Fontejn, to zombie paskudzie było daleko, szczególnie biorąc pod uwagę tą spienioną krew spływającą z ust bogina, bleeh. No, w każdym razie jak już wcześniej powiedziałam, Żoel postanowił wziąć się w garść, no i przestać tak bezczynnie cofać się w kąt pokoju (zresztą - już praktycznie nie miał gdzie się cofać, gdyż plecami opierał się o ścianę), podczas gdy potwór garbił się tylko w jednym miejscu, wyglądał paskudnie i przerażająco zarazem, łypał na Dżoela przeraźliwie pustymi oczami, no i - co najgorsze - co chwila zmieniał twarze na inną z ważnych dla Francuza osób. Tylko, dlaczego, do jasnej ciasnej i niewiadomej, bogin zmieniał się w karykaturalnie-groteskową postać niekolinowatego Colina? Tego Garsąą pojąć nie mógł, bo właściwie dalej jego małe, biedne, ostatnio pokaleczone w skrzydle szpitalnym, męskie ego nie pozwalało mu przyjąć do wiadomości faktu, ze nadal tego blond ciołka, kilofa i debila trochę jeszcze kocha. Ale tak tylko trochę. Nie, żeby bardzo. I w ogóle, to nie jest też tak, że myśli o nim częściej niż o Jessice Albie, o nie, nie, nie. Wcale. Ale to w sumie nic ważnego, so let's back to the action i te sprawy. W końcu mówiłam, że niemota Garsąą w końcu coś zrobi, zamiast tak tylko stać i głupio, cały przerażony gapić się na wampirowato-zombiakową paskudę. Haa, nie myślcie, że był taki mądry i rzucił 'Riddiculus' niee. Wyprostował się, spiął i... już wybiegał ze strasznego pokoju, oczywiście z różdżką podniesioną wyżej w razie, gdyby zombie-bogin się rzucał, dziabnąć go w oko, czy coś. Pewnie, ja wiem i wy pewnie też, ze owo dziabnięcie nic by nie dało, no ale cóż mądrzejszego można by spodziewać się po sparaliżowanym strachem Dżoelosławie, skoro nawet w normalnych warunkach ciężko u niego z logicznym myśleniem? No, anyway, stanęło na tym, że Garsąą właśnie wybiegł z tego wielce mhroocznego pokoju, rodem z wideoklipu Marilyna Mansona (kierując się zasadą 'pierdol karteczkę z instruktażem i niebieski kluczyk, uciekaj przed zombie', zatrzaskując za sobą drzwi, i opierając się o nie plecami, żeby przypadkiem zombie nie mógł ich otworzyć.
Dobra, zatem teraz Dżoelosław sto i stoi, opierając się plecami o drzwi tego strasznego pokoju, żeby przypadkiem bogin nie mógł z niego wyjść i zacząć go gonić, żeby potem tymi okropnie ostrymi i długimi kłami wyjeść dziurę w jego czaszce i wyssać mózg. Wiecie, to zombie, one są do tego zdolne! Nie no, dobra, wiem, że dramatyzował, ale raz, że był ogłupiały z tej paniki, a dwa, że był też tak naiwny, żeby wierzyć, że zombie z 'Nocy żywych trupów' naprawdę istnieją, ożyły i wykupiły bilety nocnym kursem 'Lotu' i prosto z Ameryki przeleciały do Hogwartu, żeby go postraszyć (opcjonalnie - wyssać mózg). A właściwie, to wiedział też, że tam, za drzwiami, które tarasował, był bogin, a nie prawdziwe potwory. Nie, kurwa, stop! Sam gubił się w swoich gorączkowych przemyśleniach, a to wszystko przez to, że je zobaczył i zaczęło mu się w tej nieogarniętej głowie pieprzyć jak dziecku z zaburzeniami aktywności psychoruchowej, czyli ADHD'owcem, prościej mówiąc. No, nieważne, przecież nie ma co tak stać i trząść gaciami! W końcu jakoś sobie musi z tym boginem/zombie czy innym cholerstwem poradzić, choćby miał zejść tam na zawał. Tak, zdecydowanie! Przecież Colette, Pierre, Ashlee, czy Coli... czy inny ważny ktosiek sam się nie uratuje, co nie? Chociaż... Miło by było, bo niemota, ćwok i ciota Garsąą na pewno zaraz coś spsuje, wyleci przez okno, spadnie z Alfreda albo w ogóle nie zdobędzie tej kartki z instruktażem, no i nijak nie będzie mógł wygrać z tą beznadziejnie przerażającą przeszkodą w postaci bogina-zombie. Dobra, koniec bulgotania do siebie, Garsąą, pokaż jakim odważnym menszczyznom jesteś! No i chciał pokazać, więc odwrócił się przodem do drzwi, policzył do trzech i - gotowy na spotkanie z przerażającymi zombie - pociągnął za klamkę, zamaszyście otwierając drzwi, które jebnęły go z całym impetem w czoło, a wtedy ten zobaczył kilkanaście białych gwiazdek nad głową i zemdlał. Brawo, Garsąą, jesteś wielce menskim i głupim jak górski ogr debilem, congratulations.
Obudził się... Cholera, żeby tylko wiedział, po jakim czasie się ocknął, to byłoby naprawdę, naprawdę dobrze! No ale nie miał zegarka, ani nawet patyka, żeby skonstruować sobie na dworze coś na styl słonecznozegarowego czegoś, więc nici z ustalenia godziny. W każdym razie za oknem nie było jeszcze jakoś super ciemno, ani nawet szaro, zatem podejrzewał, że nie spędził tu całego dnia, oby. W każdym razie - jakimś cudem - drzwi od strasznego pokoju były zatrzaśnięte, więc, uff, zombiak nie wydostał się na korytarz. Uh, przynajmniej miał pewność, że jego niezbyt pokaźny, ale zawsze jakiś mózg jest na swoim miejscu, a nie w żołądku zombiaka. Tfu! Nie no, popadał już w jakąś paranoję. Gdyby miał tu jakąś kartkę i długopis, to obowiązkowo zapisałby jakieś sto razy 'już nigdy nie obejrzę mugolskich horrorów, tych z zombie też'. Szatańskie mugolskie wynalazki, eh! No, a wracając do akcji, która zresztą przymarła wraz z mocnym jebnięciem jego głowy o drzwi, to Garsąą powoli zaczął dochodzić do siebie. Podniósł się po pozycji siedzącej, i trzymając się za obolałą głowę biadolił, jaki to on jest biedni, jak w ogóle można było pozwolić mu wystartować w tak niebezpiecznym i beznadziejnie trudnym turnieju, czy organizatorzy zwariowali, no i na koniec testował nowe, niedawno zasłyszane, mugolskie wulgaryzmy, bluzgając wszystkie zombie i filmy, jakie tylko o nich znał. Rozkosznie, prawda? Czyli, podsumowując, nie zrobił nic a nic nowego. Milutko, wiem. Dobra, żeby się nie rozpisywać (bo i tak nie ma o czym), to tylko wspomnę, że przez owe walnięcie drzwiami w głowę zrobił mu się mega siniak, a iloraz inteligencji spadł o kolejne 10 (też się zastanawiam, jak to możliwe, ale ćśś). Puf, jak loczki są potrzebne, żeby jakoś zamortyzować uderzenie, to dziwnie zwiewają mu się z czoła, yh.
Nie no, nie no, nie no! Tak nie może być! To jest hańba i skandal! Przecież on był Janusz, kurcze, Garsąą i nie da się jakimś boginom, kurcze zombie dać straszyć! No i nie będą go napierniczać drzwiami, ile im się tylko podoba! No dobra, drzwiami walnął się z własnej głupoty, jak ci wszyscy mugole, którzy staną przez przypadek na na tych metalowych ząbkach od grabi i - prawem grawitacji czy tam fizyki - dostaną z trzonka w czoło. No, nieważne. Tak czy siak, to wszystko przez te zombie! Dobra, jeszcze niedawno wbił sobie do głowy zasadę 'pierdl to wszystko i uciekaj', ale kiedy przypomniał sobie o Coll, czy tych innych ludziach, których prawdopodobnie miał ratować, to coś go ściskało w żołądku i choćby chciał uciec albo się poddać, to nie umiał. Musiał chociaż spróbować, bo... cholera, zależało mu. Swoją drogą, to całkiem szczwani ci organizatorzy, skoro wiedzieli, jak zmotywować reprezentantów do walki. Dali im bajerankie wierzchowce i mega ważny cel, którego na pewno będą próbowali ze wszystkich sił osiągnąć. W końcu nikt uczestnikom turnieju nie powiedział, co stanie się z tymi 'zakładnikami', którzy nie zostaną uratowani. Może... może zostaną tam, gdzie są schowani, już na dobre? I nigdy nie wrócą? Albo... albo... Nie, lepiej nie wymyślać gorszych alternatyw, Garsąą, tylko trzeba wziąć się w garść, bo na ciebie liczą. Chwiejnie, bo chwiejnie (dalej kręciło mu się w głowie z głodu, no i walnięcia się w drzwi, rzecz jasna), ale jakoś wstał z tej brudnej podłogi, na w miarę proste nogi. Następnie przygotował różdżkę, żeby móc szybko rzucić nią zaklęcie, no i odsunął się trochę od drzwi (hłe, hle, teraz nie dostanie), a następnie zamaszyście je otworzył. I, owszem, tym razem też miał to nieszczęście zobaczyć przerażającą twarz bogina zombie, strasznego, jakby żywcem wyjętego z książki Kinga. No ale teraz był na to przygotowany i chciał jak najszybciej stąd uciec, więc machnął różdżką, huknął 'Riddiculus' , a nagle paskudny i ociekający krwią zombie zamienił się w zawodowego breakdancera w hip-hopowych (i tandetnych, tak swoją drogą) ciuchach. Potańczył tak kilka sekund (wiecie headspiny, handspiny, backspiny i te sprawy), po czym, w mgnieniu oka sobie zniknął. Zadowolony i wyszczerzony jak ingfejs Garsąą pobiegł w stronę półki, na której leżała karteczka i błękitny kluczyk. Następnie wybiegł z Wrzeszczącej chaty, wskakując na Alfreda. - Dobra, Alfred. Sorry, że to tak długo trwało, a teraz do... - mruknął, odczytując karteczkę - do jakiegoś lasu w pobliżu Hogsmeade, wiesz, gdzie to? - spytał, chociaż wątpił, że jego dzielny wierzchowiec nie wiedział. To przecież koleś z GPS'em w oczyskach. Szybko oderwali się od ziemi i nie mniej prędko polecieli gdzieś tam, w stronę owego lasu.
Kolejny dzień mijał. Dosyć długo, a szczególnie dla Anthonego. Do dziś nie może pojąć, że wrócił tu. I to w jednym kawałku. Nic się tak szkoła nie zmieniła. Te same mury, obrazy, lekcje, wszystko. A dni - długie, chłodne i deszczowe. Jak w Anglii. Nieco przyzwyczaił się do słonecznej Hiszpanii, lecz co za dużo to nie zdrowo. I tego Anthony się trzyma. Lepiej, mieć we wszystkim umiar. Ale czy w piciu? Do tego Bowes-Lyon nie przyznały się. Alkohol od dłuższego czasu zaczął go prześladować. Raczej zawsze go prześladował i do tego czasu będzie. I co ważne, nikt nie może go zauważyć. Jak to? Wielki bogacz, błękitno krwisty pije niczym żul z pod sklepu. To by było oburzające gdyby ktoś zauważył go w tym stanie. I nie daj boże, ktoś by o tym rozgadał. Z resztą chłopak ma niemiłe wspomnienia z ostatnim wybrykiem. Także trzyma się na dystans i próbuje nie patrzeć na wszelkie trunki. Były uczeń Slytherinu postanowił wybrać się na długi, chłodny, deszczowy spacer po okolicach Hogwartu. Dziwnym trafem przybył do wrzeszczącej chaty. Ach! Jak on tu dawno nie był. Tyle, wspaniałych wspomnień. Aż łezka kręci się w oku. Wspólne picie, palenie szlugów oraz wieczne poniżanie innych żałosnych uczniów. Cudowne czasy. Ale, ale! Przecież Antek na się tu nie rozklei. Nie ma mowy! Tak więc postanowił wejść w głąb pomieszczenia by dalej nacieszyć się tym niezapomnianym widokiem. Okna jak zawsze były tu brudne oraz pokryte pajęczynami. Skrzeczące drzwi dodawały tu uroku, a najważniejszym punktem był legendarny pokój, gdzie chłopak przesiadywał ciemne noce ze swoimi starymi znajomymi, degustując się dymem papierosowym oraz wiecznym śmianiem się z byle czego. Anthony, bez wahania oraz z wielkim uśmiechem na twarzy ruszył wie kierunku wspominanego pomieszczenia, by dalej po rozkoszować się tym widokiem. Rozejrzał się po pomieszczeniu uśmiechając się niczym dziecko widzące nową zabawkę. Dotykał przeróżnych przedmiotów dzięki czemu powycierał kurze. Ach! W pomieszczeniu unosił się swojski zapach tego pokoju, że aż Antkowi zachciało się tu pobyć. Tak więc podszedł do okna, zapalił jednego szluga i gapił się w pustkę. Kiedyś to miejsce tętniło życiem, teraz - wszystkich wypłoszyło. Może i nawet dobrze? Nie wiadomo. Aczkolwiek nie pogardziłby gdyby przybyła tu pewna zaginiona duszyczka do tego miejsca. No i może przyniosła coś ciepłego do picia, bo strasznie zimno w tej chacie, a Anthony nie mógł znaleźć kominka pod stertą starych mebli. Także mógłby rozpalić i byłoby to cieplej. Ale jednak poczeka na kogoś.
Evita spacerowała wąskimi, zatłoczonymi uliczkami Hogsmeade, przypominając sobie namiętne wyczyny z Esmee podczas balu z okazji Halloween, który odbywał się w Wielkiej Sali. Uśmiechnęła się pod nosem i oblizała swoje różowe wargi, które aż prosiły się, by kogoś pocałować. Gdy mocniej zawiało, zasłoniła się swoim ulubionym, zielonym szalikiem, pamiątką po ukończeniu Szkoły Magii w jej rodzinnych okolicach. Nudziło jej się, więc podniosła głowę, zerkając na sklepy, przepełnione cały czas uśmiechającymi się czarodziejami. Skręciła w drogę prowadzącą do Wrzeszczącej Chaty z nadzieją, że spotka kogoś ciekawego do pogadania i pożartowania. A może liczyła nawet na coś więcej? W końcu była Evitą Amarillo, a nie byle kim, prawda? Wyciągnęła różdżkę z kieszeni kurtki i zaczęła się nią bawić. Nie obchodziło ją to, że ten magiczny patyk jest prawie jak człowiek i potrafi zdemaskować wszystkie myśli studentki. Gdy patrzyła na znajomą, drewnianą chałupkę zauważyła także postać jakiegoś mężczyzny. Chyba go skądś kojarzyła,ale nie była pewna, czy to właśnie ten chłopak, którego dość dobrze znała. Uśmiechnęła się szeroko, podchodząc bliżej. Teraz obserwowała go całego, napajając się jego oryginalnością i będąc pewna, że przed nią stoi nie kto inny jak Antek. -Witam. - Mruknęła, przygryzając dolną wargę. O tak, miała już coś na myśli.
//poprawiłam ;]
Ostatnio zmieniony przez Evita Amarillo dnia Sro 26 Paź 2011 - 18:37, w całości zmieniany 1 raz
Emocje nadal grały w Anthonym. To miejsce tak działało na chłopaka, że aż miał ochotę zwołać swych dawnych przyjaciół, aby spędzić czas jak za dawnych dobrych czasów. Miał ochotę zrobić coś szalonego, nietypowego. Choć z drugiej strony nie pasuje to do niego. Wielki szlachcic, bogacz nie może pozwolić sobie na takie zachowanie. Tym bardziej kiedy wszyscy znają go ze strony dobrze ułożonego chłopaka. Aczkolwiek nikt nie musi przecież się dowiedzieć, że zgrywa złego chłopczyka. Popić może gdzieś w lesie, po czym obudzić się wczesnym rankiem z lekkim kacem, ale jakoś doszedłby do siebie. Ach! On jednak nie umie sobie odpuszczać zwłaszcza kiedy są jakieś imprezy. No właśnie. Był bal Halloweenowy. A on co robił? Włóczył się z kąta w kąt po Hogwarcie, siedział w trzech miotłach popijając kremowe piwo oraz rozmyślając nad rzeczami związanymi ze sobą.Co zrobić? Jak zrobić? Ale co zrobić? Coraz częściej myślał co się dzieje z Sarą. Dawno jej nie widział, nie rozmawiał, nie czuł jej. Co się z nią dzieje? A może ten dureń Vanberg maczał w tym palce? Kto wie. Ale gdyby dorwał się do Sarci, dogi z dupy by mu powyrywał. Ale go nie ma. I dobrze, nie musi patrzeć na jego obrzydliwą gębę. A Sara? Znikła i pewnie nie prędko się zjawi, także musi być cierpliwy i dalej na nią czekać. Tym czasem siedział przed oknem, rozkoszując się dymem papierosowym oraz myśląc, któż może go nawiedzić w tym chłodnym miejscu. Nawet w kurtce było mu zimno. Tak! To zdecydowanie przez zbytnie przyzwyczajenie się klimatu Hiszpańskiego. Jednakże powróci do tego miejsca i spocznie na jakiś czas. Oczywiście kiedy Interius zakończy swą działalność. Nagle usłyszał czyjeś kroki. Student energicznie odwrócił się do osoby, którą widział przed sobą. No, no, no. Kogo my tu mamy? Jedna z sióstr Amarillo. I w dodatku Evita. To się ładnie składa, bo akurat chłopak takiego towarzystwa potrzebował. Szczególnie, kiedy na dworze panuje zimno. Beatriz także była spoko, jednakże Evita miała w sobie to coś. Uśmiechnął się do Amarillo wstając z krzesła po czym zgasił papierosa. -No witam, witam - przywitał przybyłą dziewczynę dość tajemniczym głosem podchodząc do niej. Miał ochotę napić się z nią, ale kultura przede wszystkim. Jakby on mógł się jej wytłumaczyć, kiedy widziałaby go pijanego. A może chciałby z nią zrobić coś więcej. Przecież on ma Sarę i nie może jej zdradzić. Choć z drugiej strony ma na uboczy sekretny romans z Maiku, to niech nie zgrywa takiego świętego. Podszedł do dziewczyny będąc tak blisko, że czuł jej oddech. -To co tam powiesz ciekawego panno Amarillo - po tych słowach nieco oddalił się od niej patrząc w jej oczy.
Cały czas na jej twarzy gościł ciepły uśmiech. Świetnie się złożyło, że akurat trafiła na Anthony'ego. Ciekawa osóbka, ciekawa histroria a przede wszystkim mogła go zakręcić w okół palca, by skakał jak marionetka... Ale nie o to chodziło Amarillo. No bo przecież ona nie była sadystką bez uczuć. Miłość w jej życiu grała bardzo ważną rolę... Lecz w zasadzie ona cały czas myślała o uprawianiu miłości, a to chyba było co innego niż ta złota wartość , którą darzy się drugą osobę. Gdy chłopak zbliżył się do niej na tyle, by czuć jego równomierny oddech, Evita złożyła usta w dziubek tak, jakby chciała go bezinteresownie cmoknąć. Jednak nie dotknęła nawet kawałka wargi Antosia. Uniosła jedną brew, gdy mężczyzna się odsunął. To tyle? Wszystko? No chodź tu bliżej... -Złapała go za kurtkę i przyciągnęła do siebie. Teraz wdychała jego słodkie perfumy, które zwykle unosiły się za Anthony'm, gdy przemierzał wielkie korytarze Hogwartu. -Ciekawego? - Zapytała z miną niewiniątka. - Może lepiej Ty mi opowiedz co u Ciebie ciekawego... - Zaśmiała się cicho, cały czas trzymając go za ubranie.
Czemu on ciągle o niej myśli? Nie może wyrzucić z jej z pamięci. Może to przez te rzadkie widywanie się? A może ona rzeczywiście romansuje z Vanbergirm? Och Anthony! Jak Cię myśli dręczą. I to przez płeć przeciwną. Gdyby nie pojawiła się ona w jego życiu zupełnie inaczej by to wyglądało. Mógłby swobodnie każdą przelatywać, pić, palić i wiele innych zakazanych dla Anthony'ego rzeczy. Owszem, jest on chłopakiem do imprez, aczkolwiek jak już wcześniej wspominałam jest tym z wyższej kasty społecznej. I tego trzeba się trzymać. Ale na serio brakowało mu Sary, choć naprawdę miał mieszane uczucia. Evita tu była, a on oczekiwał czegoś. Czegoś co ona może u dać. Lecz nie powinien. Sumienie nadal go gryzło. Przecież ona tu nie dawno przyszła. Nie będą przecież od razu się pieprzyć. Z resztą on nie powinien. I znów nasuwa się temat co Anthony Bowes-Lyon powinien robić a co nie. Życie szlachcica jest naprawdę trudne. Trzeba wielu rzeczy się wyrzec, by inni widzieli w tobie kogoś. Kogoś na którym można polegać. Kogoś kto trzyma do wszystkiego dystans. Kogoś kto jest przede wszystkim odpowiedzialny. A student nie może zawieść znajomych. Rodziny. Siebie. A jednak ma pewne słabości. Nie umie sobie odmówić, choćby i nawet alkoholu, który tak ubóstwia, że może nawet i stoczyć się w otchłań alkoholizmu. Gdyby tak było, byłby niczym. Totalnym dnem. Dziewczyna pewnie chciałby się do niego dorwać. Widać i czuć to na kilometr. Z resztą krążą pogłoski, że ta kobieta myśli tylko o jednym. Z czasem Antka to przeraża, choć z drugiej strony byłoby to zupełnie fajne. On, ona, noc i po kłopocie. Może nie musiałby mówić tego Sarze? Aczkolwiek nie mógłby jej okłamać. Tak wiem! Anthony żyje kłamstwami, lecz przy Sarze nie umie. Cholernie nie umie. Po jakimś czasie chłopak poczuł jak Amarillo trzyma go za ubranie. O nie! Ona gniecie mu swoją ulubioną kurtkę! Toż to karygodne. Szybkim ruchem odstawił rękę dziewczyny na swoje miejsce, przy czym poprawił kurtkę i coraz dalej się oddalał. -Droga Pani Amarillo. U mnie nic nadzwyczajnego się nie działo. - odezwał się do dziewczyny z powagą oraz skupieniem. Nagle jego twarz straciła swój tajemniczy urok i zamieniła się w żelazną kurtynę. Chce się się obronić przed jakimkolwiek komentarzem ze strony Amarillo. I co ważniejsze - nie dać się jej. Trzeba uważać na nią pod każdym względem. Mimo, że ma charakter. I to bardzo specyficzny, dla którego Anthony o mało co jemu nie uległ. A może to się zmieni? Nie chce przecież zrobić jej przykrości, bo widać, że ona oczekuje od Bowesa-Lyona tylko jednego. Nie będzie tak łatwo! Anthony'ego trzeba do tego przekonać. Przekonać aby szybko wskoczyć jej do łóżka i wyjść z wyrzutami sumienia. Boże! Jak on się wytłumaczy Sarze? Tym bardziej, kiedy do tego stosunku może dojść.
Evita zobaczyła w oczach chłopaka lekkie przerażenie. Antoś zrobił błąd, że się cofnął o kilka kroków. Amarillo to jeszcze bardziej nakręciło. Oblizała po raz kolejny swoje pełne usta i obdarowała Anthony'ego i obdarowała go najsłodszym uśmiechem, lekko przeplatanym pożądaniem do jego ciała. Jakby nigdy nic, zerknęła na jego spodnie, dokładniej na... Rozporek. Nie obchodziło ją to, że mężczyzna zauważy jej podziwianie granatu jeansów. W końcu o to jej chodziło, prawda? Zrobiła krok do przodu, opierając dłonie o biodra. Nie wierzyła, że u niego nic się nie działo. Bowes-Lyon nie należał do tych szarych myszek, które tylko chcą się schować w najciemniejszy kąt, by ich nie zauważyć. Prychnęła więc, ukazując rozczarowanie. Miała ochotę posłuchać dźwięcznego głosu chłopaka... I nie tylko w zwyczajnych, pustych słowach... -Nie wierzę Ci, Anthony... - Mruknęła, robiąc kolejny krok w przód, by znowu byli blisko siebie. Oparła palec wskazujący o wargi, cały czas patrząc na mężczyznę i zastanawiając się nad tym, jak go złamać, rozpalić, zaciągnąć... W końcu nie robiła tego od czasu balu Halloween. W zasadzie można było sobie odjąć zabawianie się z dziewczyną, no bo jakie to było pójście do łóżka...
Widać, że Evitka nie dawała za wygraną. Każde jej wypowiedziane słowo, miło coś co Bowesa-Lyonsa pociągało. Sam fakt, że jest ładną dziewczyną to jemu wystarcza, a panna Amarillo posiadała te wszystkie obie cechy. Od dłuższego czasu próbuje zapolować na tą ,,zwierzynę" choć z drugiej strony ma Sarę, która gdzieś się zmyła. Nie daje znaku życia. Co się z nią dzieje? Nie może przecież z tym dupkiem Dexterem spędzać czasu. Lecz Sara taka nie jest. Nie zdradziłaby swojego Antka. Nie mogłaby zrobić mu takiej przykrości. On ją za dobrze zna. No patrzcie jakie zrządzenie losu! Ma przed swoimi oczyma piękną kobietę, zaś na uboczu drugą, z którą nawet jest w związku. A może Saracia się nie dowie? W sumie on sam ma sekretny romans z Chiyoko, więc nie musi zgrywać takiego świętego i dobrego. -No w sumie masz rację. Byłem tu i ówdzie. Podpalałem wioski, zrobiłem napad na Gringotta (na bank dla jasności!) - odpowiedział na dość banalny komentarz Evity z nutką ironii. Anthony miał ochotę rzucić jakiś niemiły komentarz do dziewczyny, aczkolwiek będzie się zachowywał jak na arystokratę przystało. Wie, że dziewczynie zależy tylko na tym, aby się z nim przespała. Spędziła zabawną noc u boku chłopaka, nie zaważając na nic uwagi. Chłopak widząc, że dziewczyna do niego odchodzi, po chwili zrobił minę, jakby chciał od niej coś więcej. I co? Tak nagle troska o Sarah zniknęła? Nie to nie możliwe. Antek musi się ocknąć. -Dobra, czego ode mnie chcesz? - zapytał prosto z mostu retoryczne pytanie do Evity przy czym zaczął przechadzać się po pomieszczeniu. nie chciało mi się już takich długich pisać xd
Uniosła brwi i przysunęła się jak tylko mogła do Anthony'ego. Jej klatka piersiowa stykała się z brzuchem chłopaka. Czuła jak oddycha, jak jego serce zaczyna szybciej walić. Czy mężczyzna stawał się coraz bardziej podniecony ze względu na zaistniałą sytuację? Oczy Evity lśniły w ciemnościach niczym dwa węgielki, gotowe na ogarnięcie ogniem. Położyła rękę na jego kaloryferku, łapiąc zalotnie za bluzkę. O nie, znowu mu pomnie ubranie, ale co z tego... Pewnie i tak zaraz całe te jego ciuszki wylądują na zakurzonej podłodze Wrzeszczącej Chaty. Zaczęła wodzić palcem po jego klacie, zatrzymując się w miejscu, gdzie czuć było najlepiej, ile razy jego serduszko wali na minutę. Spojrzała prosto w oczy chłopaka, by zaraz potem zatrzymać wzrok na ustach, by odgadnąć w jakim teraz grymasie się układały. -Chcę, byś zapomniał o całym bożym świecie i skupił się wyłącznie na mnie. - Jak on walnął tekst prosto z mostu, to i ona mogła powiedzieć, co teraz myśli. Zaczęła leciutko masować jego tors prawą ręką, by lewą dłonią oprzeć się na jego biodrze. Mruknęła cicho. Dokładnie to nie wiedziała, czy Anthony zgodzi się na chwilę rozkoszy na brudnej podłodze Wrzeszczącej Chaty, czy po prostu odepchnie ją od siebie. Miała wielką nadzieję, że wszystko jak najlepiej się skończy. W zasadzie ta pierwsza opcja była korzystna dla obu stron, nieprawdaż?
Villemo wybrała się do Hosmeade w poszukiwaniu, jakiegoś cichego ustronnego miejsca. Była najzupełniej trzeźwa, co w ostatnim czasie nie było żadną nowością. Mimo że Villemo na zewnątrz nic, a nic się nie zmieniła. Nadal była taka sama chłodna, cyniczna i bezlitosna. To w środku, w wewnątrz samej siebie. Miała istną burzę uczuć i wspomnień. Czasami dziewczyna przestawała to wszystko ogarniać, w tedy potrzebowała samotności. Potrzebne jej były chwile skupienia, niczym nie zakłócona cisza. Tak wiec nasza Villemo dotarła, do miejsca gdzie nie powinno być nikogo, i nikt nie powinien jej przeszkodzić. Przed wejściem do wrzeszczącej chaty, zapaliła papierosa. Jej płuca wypełniły, się dymem pomieszanym z mroźnym powietrzem. Villemo przez chwilę przyglądała się tej chacie. Podobnież to był najstraszniejszy, czy tam najbardziej nawiedzony dom w całej Anglii. Podobnież każdy unikał tego miejsca, nawet duchy. Villemo uśmiechnęła się cynicznie i chłodno sama, do siebie. Zaciągnęła się dymem, i pewnym krokiem weszła do chaty. Z miejsca uderzył ją odór starych desek i kurzu. Dziewczyna zapaliła różdżkę, i pewnym krokiem kierowała się ku samej górze. Na samej górze, skierowała się ku dużemu pokojowi, ostatniemu po prawej stronię. Było nieco ciemno w owym pokoju, bo wszelkie okna były zabite deskami. Villemo rozpaliła ogień w kominku, oraz zapaliła kilka woskowych świec. Przed jej oczami, rozjaśniał, ładny pokoik. A przynajmniej kiedyś to musiał, być ładny. Teraz śmierdziało tutaj stęchlizną, i wszędzie było pełno kurzu i pajęczyn. Lecz po dłuższej chwili można było się przyzwyczaić. Wzrok Villemo padł na łóżko z baldachimem. Normalnie cudo! Villemo rzuciła się na niego bez zastanowienia. Stare łóżku, niebezpiecznie zaskrzypiało, a dookoła rozległa się istna chmura pyłu i kurzu. Villemo zamknęła oczy, i nie zważając na nic starała się usnąć. Villemo zaczynała działać wedle prostego instynktu, kierowanego prostym prawem. Jeżeli jesteś zły, to znajdź kogoś gorszego od siebie. W tedy poczujesz że jesteś dobry. Jeśli jesteś dziwny, to znajdź kogoś dziwniejszego, wtedy poczujesz się normalny. Villemo z przymkniętymi oczami rozmyślała, o Alice i o wydarzeniach z dzieciństwa. Pogodziła się że została, w dzieciństwie zgwałcona. Lecz do tej pory nie mogła się pogodzić, z losem Alice. Jej ukochana, jej jedyna miłość. Została zamordowana z rąk, jej rodziców. Nie wiedziała czy kiedykolwiek się z tym pogodzi. Bo rodzicom z całą pewnością, nie wybaczy. Villemo po raz ostatni zaciągnęła się papierosem, i wyrzuciła peta na podłogę.
A Desiree? Właśnie wróciła z Londynu i była totalnie zmęczona po teleportacji. Czuła się już dobrze, ataków fobii czy innych chorób miała jakby mniej, ale po teleportacji wciąż bolała ją głowa i mięśnie. Może to jakaś przypadłość i powinna udać się do uzdrowiciela? Całkiem możliwe ale ja jej tego tłumaczyć nie będę, to że nie dba o swoje zdrowie to już nie moja wina. Panienka Weaver była tak zachłanna i tak spragniona, że od razu gdy kupiła zapasy wychlała co najmniej połowę wszystkiego. Nie trudno się domyślić, że była teraz najebana jak nie wiem. Ale na całe szczęście chodziła prosto (nie wiem jakim cudem ale tak było!) więc nie było po niej tego aż tak bardzo widać. Ale nie wiem jak prezentuje się z zewnątrz jako całokształt. A planowała sobie, że po powrocie spotka się z Tristanem...No ale on nie może jej zobaczyć w takim stanie! Tego to ona nigdy by nie chciała, zbłaźnić się przed nim i żeby ją widział w tym stanie. Swoją drogą...czemu tyle wypiła? I to na dodatek samotnie? Wiadomo, że lepiej się pije w towarzystwie, a ona po prostu siadła sobie w Hyde Parku i piła jak jakiś menel. Po prostu na chwilę wyłączyło jej się myślenie. Wiecie, dawno nie piła i zachowała się jak pies spuszczony ze smyczy. A jej lęk, że po pijaku zrobi coś czego będzie żałować? Ulatniał się z każdą kroplą wypijanej wódki. W zasadzie to nie powinna się bać, że zrobi coś nie tak. Przynajmniej będzie szczera. Będąc w stanie upojenia człowiek mówi i robi to co chce, jest aż do bólu szczery. To nic złego, prawda? Przeteleportowała się z powrotem do Hogsmeade i ruszyła przed siebie. W tym stanie czuła się świetnie, dawno nie była pijana i trochę za tym tęskniła. Z jednej strony bylo jej głupi ze względu na to co planowała po powrocie, a z drugiej w końcu była sobą. Pijaną Desiree Weaver. Przedstawiała dość marny widok. Rozpuszczone, potargane blond włosy, długa, pomięta, biała koszulka z napisem "Zmarnowany trud", czarne rurki i mocno zniszczone trampki. Ale nie przejmowała się tym. Szła nucąc sobie jakąś bliżej nieokreśloną piosenkę, aż doszła do Wrzeszczącej Chaty. Nie wiedziała akurat tam. Ale skoro już tam jest to postanowiła wejść. Zapaliła sobie papierosa, o dziwo nie paliła od chwili na Wieży Wiatrów chociaż właśnie za fajkami najbardziej tęskniła i wydawałoby się, że jak już się do nich dorwie to nie ma zmiłuj. No więc wciągając przez nos ten zbawienny dym ni stąd i zowąd pomyślała sobie o Villemo. Ot tak, bez żadnej przyczyny przypomniała sobie dziewczynę. Na jej usta wpłynął lekki uśmiech. Dawno nie widziała swojej byłej. Trochę się stęskniła, w końcu Ślizgonka mimo wszystko wciąż była jej bliska. Gdyby Desiree była pewna jak zachowałaby się panna Pritchard przy ich spotkaniu, od razu by się z nią spotkała. Ale nie wiedziała jakie są uczucia Villemo, sama swoich też się bała, wolała więc zapomnieć. Miała nadzieję, że Tristan swoją obecnością i miłością przesłoni obraz ukochanej w jej sercu, żeby w końcu należało ono tylko do niego. Na razie panna Weaver pamiętała o niej i bolało ją to. Blondynka pewnym krokiem weszła do chaty. Od razu się skrzywiła. Mimo przytłumionego węchu i słuchu (dzięki stanowi w jakim się znajdowała) bardzo dokładnie poczuła odór jaki się tu roznosił. Kurz, bród i smród. Wciąż krzywiąc się niemiłosiernie ruszyła po schodach, lekko się jednak chwiejąc. Na szczycie prawie się przewróciła. Zrobiła niezły hałas uderzając o spróchniałe deski na scianie, które pękły i zrobiły w niej dziurę. Des wstała i ruszyła dalej. Na końcu korytarza zauważyła światło skierowała się więc w tamtą stronę. Powoli zbliżyła się do celu i starając się być cicho, otworzyła drewniane drzwi. Od razu uderzył ją koszmarny wygląd tego pokoju. Pajęczyny, kurz unoszący się w pomieszczeniu...Nie wiem co jej odbiło, że zapragnęła dodać tutaj jeszcze więcej dymu ale zaciągnęła się fajką ponownie, rozglądając się po pomieszczeniu. Kiedyś musiało być tutaj nawet ładnie. Nie było tu mebli, okna zabite deskami, ale mimo to w kominku tlił się ogień a w rogu paliło się kilka świec. Jedynym meblem w tym pomieszczeniu było obszerne łoże z baldachimem na które od razu się skierowała. Klapnęła na nie po omacku, dość gwaltownie, bądź co bądź stanie sprawiało jej trochę trudności. Oczywiście swoim zgrabnym tyłkiem sprawiła, że wokół rozniosły się tumany kurzu. Dziewczyna zaczęła kaszleć, gdy kurz zadrapał ją w gardło. Położyła się na plecach i dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama. Zmrużyła oczy starając się rozpoznać ową postać. Nie było to trudne, poznałaby ją na końcu świata. -Villemo...-szepnęła cicho ze zdziwieniem, nie chcąc zbudzić dziewczyny, bo z jej perspektywy dawna ukochana wyglądała jakby spała. Wyjęła swoją butelkę, którą zamierzała skończyć w zaciszu zamku i upiła łyk.
Villemo leżała próbując usnąć. Niestety rezultaty jej działań, pozostawały bezowocne. Najpierw nie pozwoliły jej zasnąć wspomnienia. Wspomnienia o kochanej Alice. Villemo ciągle przypominała sobie coś nowego, z ich związku. Ile on trwał? Villemo nie potrafiła dokładnie orzec, może dwa lata być może więcej lecz na pewno nie mniej. Teraz wiedziała dla czego nie pamięta początków swojego ćpania, alkoholizmu a przede wszystkim "seks alkoholizmu" Wszystko teraz stawało się takie jasne, i zrozumiałe. Villemo ponownie otworzyła oczy, i zapatrzyła się w dach baldachimu. Czy tak ma wyglądać jej życie? Stała się zimną suką, na własne swoje własne przez nikogo nie wymuszone życzenie. Lecz czy tego naprawdę chciała? Ja uważam że ona chciała, by ktoś w końcu roztopił te lody, by przejrzał te pozory, i zrobił coś co z nią jeszcze nikt nie zrobił. I nie chodzi mi tutaj o seks. (Zboczeńcy!) Tak właściwie ile to już razy, Villemo odrzucała zalety innych? Uważając ich uczucia za śmieszne i godne pogardy. Za śmieszne, żałosne i zbędne. Teraz Villemo zastanawiała się ile razy w swoim życiu, patrzyła miłości prosto w oczy i jej nie dostrzegała. Ile razy przegapiła swoją szansę na prawdziwy związek? Ile jest w stanie dać za to by być na powierzchni? Ile jest w stanie zrobić by bliscy nie odeszli? Ile jeszcze fałszywych kwestii, kłamstwa, obłudy? Ile jeszcze złowieszczych wieści w drodze do zguby? Ile jeszcze minie dni by zrozumiała swoje błędy? Ile jeszcze zdoła znieść nieprawdziwych zdań o sobie? Ile jeszcze trudnych chwil, ile jeszcze w życiu piekła? Ile jeszcze trzeba sił aby przeciwności przetrwać? Ile jeszcze będzie chciała by mogła powiedzieć że ma nadto? I jak długo będzie stała żeby stawić czoła faktom? Ile jeszcze będzie łez, ile wyprowadzi ciosów? Ile jeszcze chce poświęcić by oślepił ją swój blask? Ile jeszcze smutnych prawd które jako pierwsza pozna? Ile jeszcze wcieleń ma żeby odbić się od dna? Aby przyszłość była godna, ile jeszcze z siebie da? Ilu jeszcze ludzi zrani aby mogła powiedzieć pas? Ile razy wciśnie gaz cudem unikając grobu? Ile ikry w sobie ma, ilu przez to zyska wrogów? Ile jeszcze musi dostać aby podziękowała Bogu? Ile musi przeżyć rozstań by zabić uczucie głodu? Ile musi stracić szans by te jedną wykorzystać? Ile jeszcze w niej kłamstw, ile prawdy w jej myślach? Na co jeszcze musi przystać, ile na jej dłoniach krwi? Ile jeszcze będzie chwil gdy śmierć zapuka do drzwi? Ile jeszcze będzie śnić o tym czego mieć nie może? Ile jeszcze będzie pić by się później czuć najgorzej? Ile jeszcze będzie drwić z ułomności i słabości? Ile musi inny mieć by mu tego pozazdrościła ? Ile jeszcze minie dni by przestała wytykać palcem? Ile jeszcze spłynie krwi by nie widziała sensu w walce? Ile jeszcze będzie trwać często w błędnych przekonaniach? Ile jeszcze będzie prała brudy co nie są do wyprania? Ile jeszcze będzie wzbraniać się przed szczęściem które widzi? Ile jeszcze będzie ganiać za tym z czego zwykle szydzisz? Ile jeszcze w niej mocy by obudziła w sobie wiarę? Ile bezsennych nocy które traktuje jak kare? I czy znajdzie sobie parę żeby odmienić swój los? Ile jeszcze w oczach piasku i kiedy powie dość? Ile jeszcze będzie zwycięstw, ile jeszcze jej upadków? I czy myśli czasem skrycie by zejść pierwszą z życia statku? Ile jeszcze z diabłem paktów i przekreślonych przyjaźni? Ile jeszcze chowa zła w zakamarkach wyobraźni ? Ile jeszcze w niej dobra, czy nadzieja gdzieś się tli? Nim odkupi własne winy, ile jeszcze minie dni? Takie pytanie bez odpowiedzi, wciąż na nowo dręczyły Villemo. Mimo że widzieliście ją inaczej, i uważaliście ją za inną. Ona jest bez zwykłej jazdy, jest zwykła jak każdy. I tak jak każdy, pragnęła dokładnie tego samego co każdy z was. Lecz w chwili obecnej, wydawało jej się to niemożliwym do osiągnięcia. Doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia, prostej zasady. "Jeśli boisz się sparzyć, nigdy się nie ogrzejesz" Lecz ona zaryzykowała i co? Na co jej to wyszło? Zaufała i pokochała, w zamian nie oczekując niczego w odwecie . Lecz dostała w zamian, szkoda tylko że z ujemnym wynikiem tego działania, które nazywane jest miłością, i zaufaniem. Villemo zamknęła ponownie oczy. Chciała usnąć, zapomnieć o tym wszystkim. Lecz nie było dane jej zasnąć. Gdy tylko dziewczyna zamknęła swe oczy, ktoś zaczął robić niezłego hałasu. I to niby jest miejsce, gdzie nikogo nie powinno być tak? Normalnie, każdy normalny czarodziej lub czarownica. W takim miejscu pomyśleli by o duchach lub innych siłach nad przyrodzonych. Lecz Villemo doskonale wiedziała, że to jakaś pijana osoba, zabłądziła lub trafiła tutaj świadomie pod zastrzykiem odwagi spowodowanym jakimś trunkiem. Z skąd wiedziała? Po prostu wiedziała i już. Villemo nie musiała otwierać oczu by wiedzieć kto wszedł. Wszędzie rozpozna te perfumy, ten kaszel i ten chód! A przede wszystkim ten dotyk jej skóry, kiedy położyła się obok! Wystarczyło ponownie usłyszeć jej głos, by ponownie jej świat oszalał, by po chwili legnąć w gruzach. Jej ciało szalało z radości, lecz nie dała po sobie tego wszystkiego poznać, po prostu nie mogła, a uwierzcie bardzo by chciała! Villemo otworzyły oczy, i z wahaniem spojrzała na Desiree. Tak bardzo chciała na nią patrzeć, lecz jeszcze bardziej móc ją dotykać całować, i szeptać czułe słówka do ucha! Po ułamku sekundy, jednak opamiętała się i sięgnęła po butelkę dziewczyny. Co z tego że dziewczyna jej nie zaproponowała, czy to było ważne? I przemilczy fakt że Villemo nie pije od dłuższego czasu, o tym Desiree nie wie prawda? A teraz alkohol jest jej bardzo potrzebny, by móc to spotkanie jakoś przeżyć. I przemilczmy fakt iż nasza alkoholiczka odpuściła sobie, nawet imprezę sylwestrową dobrze? Teraz kiedy doszło do tego spotkania, Villemo po prostu musiała się napić, bo czuła że na trzeźwo tego wszystkiego nie zniesie. Dziewczyna pociągnęła spory łyk alkoholu, i już miała oddać jej butelkę, kiedy jednak postanowiła zasmakować alkoholu po raz ponownie. Drugim łykiem, sprawiła iż z szlachetnego trunku została jakaś połowa. Villemo oddała swojej byłej dziewczynie a obecnej, żywej ukochanej butelkę i zapaliła papierosa. Tak macie rację, Villemo ją ignorowało, lecz jak miała postąpić inaczej? Pierwszy raz nie chciała oddać się impulsowi, zbyt bardzo bała się odrzucenia, po raz kolejny. Po raz kolejny z jej strony. Przecież jej serce do niej należało! Czy tak musi być? Jedna jej ukochana nie żyje, druga układa sobie życie z innym, a ona sama? Zatapia się w mroku wspomnień i odpływa coraz bardziej, zabija samą siebie. Villemo i Desiree były niczym siostry syjamskie. Ich serca były zrośnięta, chociaż jak się poznały ja dobrze nie pamiętam. Pewnie by były dalej przyjaciółkami, gdyby nie pewien fakt czy też raczej czyn. Zresztą nie ważne jak to nazwiemy. Dobrze pamiętam że Villemo zrobiła to specjalnie, by ich przyjaźń ją nie ograniczała. Lecz teraz? Jest gorzej niż przewidziała. Czy postąpiła by tak samo, gdyby znała efekty swoich działań? Pewnie nie, lecz czy to ma jakieś teraz znaczenie? To było zupełnie coś innego niż z Finnem. Tamten był tylko zabawką, marionetką która w końcu jej się znudziła, lecz zabawnie było patrzeć jak on się jeszcze łudzi w tym wszystkim. Teraz było inaczej, i to ona Villemo kocha ponad swoje życie, i to ona jest odrzucona. Z Desiree było jak z Alice. I właśnie tutaj tkwił błąd... Bo gdy twe serce odwróci się przeciwko tobie.... Oj cerce wyjedź jak najprędzej, bo jak się rozum dowie co uczyniłeś...
Desiree leżała wpatrując się w dziewczynę. Tak dawno jej nie widziała...No okej, niecałe dwa tygodnie, ale to i tak sporo. Chciałaby ją widywać codziennie! A nie powinna chcieć. No, ale teraz była pijana więc nie kontrolowała na razie swoich myśli. Spoglądała na Villemo z lekką czułością, której niestety nie dało się ukryć. A może nie chciała, nie wiem. Była dziewczyna wciąż jeszcze miała zamknięte oczy, ale widać było iż wie, że nie jest sama. Lekko drgnęła gdy Des usiadła obok niej. Położyła się rozmasowując sobie tyłek. Nie wiem jak to zrobiła ale uderzyła się w niego wchodząc do pomieszczenia. Czyżby była aż tak gruba, że uderzyła dupskiem o framugi? Haha, nie no, nie wiem. Wpatrzyła się w sufit i przymknęła oczy czekając na jakąś reakcję ukochanej. Powiecie, że powinna się czuć teraz trochę skrępowana. Jest w towarzystwie osoby, którą nadal kocha, ale wie, że nie może z nią być i to ją jeszcze bardziej dobija...Tak, ale nie w tym stanie. Dziś było jej dobrze. Czuła ciepło skóry Villemo, słyszała jej miarowy oddech...O dziwo, nie zauważyła by dziewczyna była pijana czy też naćpana. Czyżby zaprzestała nałogu? Było to trochę dziwne dla Desiree, ale nie zastanawiała się nad tym głębiej. Jej ciałem przechodziły miliony dreszczy spowodowanych bliskością ukochanej. Och serce, błagam! Zapomnij, musisz zapomnieć! Jakież to głupie...W towarzystwie Tristana jej ciało reagowało tak na niego, a serce nie myślało o Villemo. A teraz, gdy jest przy Villemo, równie mocno na nią reaguje i zapomina o Puchonie. Nie chciałabym się tak czuć, serio. Z nadmiaru emocji zapewne dostałabym zawału. Swoją drogą, nie wiem czemu Desiree jest taka niezdecydowana. Nie mogłaby się jasno określić "Chcę Tristana." albo "Pragnę być z Villemo."? Zawiłe relacje między nimi wszystkimi mogą się źle skończyć, zapamiętajcie moje słowa! Ślizgonka usłyszała ruch z miejsca, w którym była ukochana więc otworzyła oczy i spojrzała na nią, napotykając jej spojrzenie. Przez chwilę w milczeniu obserwowała piękną twarz dziewczyny, głębokie, bursztynowe oczy, ciemne brwi ułożone w spokojnym grymasie, wydatne policzki z lekkimi rumieńcami, które aż chciało się pogłaskać, zgrabny, chudy nosek, wydatne, kuszące usta...Desiree uśmiechnęła się lekko i bezwiednie wyciągnęła dłoń. Gdy już prawie dosięgała twarzy Villemo, w pewnej chwili w jej głowie rozbłysła czerwona, ostrzegawcza lampka, mówiąca, że nie może sobie na to pozwolić, więc dłoń powróciła na swoje miejsce. Panienka Weaver lekko się uniosła i oparłszy się na łokciach dalej w spokoju patrzyła w oczy towarzyszki, próbując powstrzymać oddech, by był jak zwykle powolny i spokojny. Villemo zabrała jej butelkę i bez pardonu sobie z niej wypiła. Hmmm, no cóż. Gdyby to był kto inny Desiree od razu by się zdenerwowała i uniosła. Teraz jedynie skrzywiła się lekko w myślach zastanawiając się ile litrów alkoholu jeszcze jej pozostało z zapasów. Kurczę, nie było tego dużo, no. Mogła się powstrzymać tam, w Londynie, bo teraz będzie musiała niedlugo znowu się tam udać, a tego chciała uniknąć. Kurwa, teraz będę musiała się na razie powstrzymać od picia i zaoszczędzić. pomyślala sobie Desiree i westchnęła zrezygnowana przyjmując wódkę z powrotem. Myślała aż zbyt racjonalnie, jak na osobę pod wpływem. Kolejny dowód na to, że jest wyjątkowa. Villemo zapaliła papierosa co przypomniało naszej Des o jej własnym, którym natychmiast się zaciągnęła. Po kilku minutach spokojnego palenia i milczenia Desiree nagle potrząsnęła głową i ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na spoglądającą w ścianę ukochaną. Och jak ona ładnie wygląda z papierosem!...Oj, cicho, bądź! Nie pasowało jej coś. Było zbyt cicho a jej ta cisza aż huczała w głowie. Zalała ją kolejnym łykiem napoju alkoholowego, kończąc butelkę i stawiając ją na ziemi. Nie chciało jej się sprzątać po sobie czy coś w tym stylu. I tak mało kto tu zagląda z tego co jej wiadomo. Zmrużyła oczy i przybliżyła się ku towarzyszce. Nie rozumiała tego, że Villemo się do niej nie odzywa. Zachowuje się jakby wcale jej nie było (no, oprócz wypicia jej pół butelki wódki!). Nie widziały się dwa tygodnie. Nie ma jej nic do powiedzenia, nie tęskniła, może jest na nią zła, czy też nie chce jej widzieć? Desiree nie wiedziała lecz chciała się dowiedzieć. Skierowała więc swój wzrok na ukochaną. -Co sł-ł-ł-ychać Villllllemo?- okej, trochę jej się język plącze, ale to szczegół. Powiedziała to spokojnie, ale też lekko niecierpliwie i natarczywie. Miała nadzieję, że dziewczyna jej nie zignoruje, bo tego to ona by nie przeżyła! Zaciągnęła się lekko i wyrzuciła peta gdzieś za siebie w nieokreślonym kierunku. Westchnąwszy sobie z bliżej nieokreślonego powodu ułożyła się wygodnie na łóżku głowę kierując ku towarzyszce.
- Jesteś pijana. - Stwierdziła Villemo, bezlitośnie i bezceremonialnie. Zaciągnęła się ponownie, papierosem i nie otwierając oczu, wypuściła powolnym ruchem, dym z płuc, robiąc z niego kila kółeczek. Nie było jej łatwo, i nie skłamie mówiąc, że Villemo całkowicie traci kontrolę, nad tym co się dzieje. Owszem nigdy nie miała, zbyt wielkiej kontroli. Lecz w tedy było inaczej. Po pierwsze w tedy nie obchodziły ją konsekwencje jej działań, nie obchodziło jej co i z kim robi. Nie obchodziło ją zdanie innej osoby, i nie czuła potrzeby towarzystwa tej osoby. A przede wszystkim, nie było niczego, ani nikogo kto by trzymał ją przy życiu. Teraz było zupełnie inaczej. Villemo starała się być opanowana, chłodna, a przede wszystkim starała się przejąć kontrolę nad tą sytuacją. Lecz czuła że to jest niemożliwe. Villemo zastanawiała się, ile ludzi skrzywdziła w swoim życiu, ile razy patrzyła na szczęście i z niego drwiła. Ile razy była o krok od śmierci, i ile razy zmarnowała swą jedyną szansę. Wszystko co robiła, stało się bezsensowne. Bo robiła to w imię czego? Dla kogo? Czy tego by chciała jej Alice? Z cała pewnością nie. Ona by pragnęła by Villemo stała się silniejsza, by odbiła się od dna. I realizowała ich marzenia, by robiła to wszystko czego ona już nie może. A przede wszystkim by była szczęśliwa. Lecz jak może być dobrze, skoro oby dwie są osobno? Jak może być dobrze, skoro jej ukochana leży obok, a Villemo musi godzić się z myślą, że serce Desiree należy do innego? Jak może być szczęśliwa, skoro jej szczęście topi się w ramionach innej osoby? Jak może walczyć, kiedy nie ma dla kogo? Wszystko stało się bezlitosne, okrutne, smutne i szare. To dziwne do czego może nas zaprowadzić, nieszczęśliwa miłość. Ilu silnych ludzi, została złamanych przez coś takiego? To wszystko naprawdę, było gorsze niż beznadziejne. Nie potrafię wam powiedzieć, jak dokładnie się czuła Ślizgonka. Czuła się jak liść, oderwany od drzewa za sprawkę silnego, zimnego wiatru. Czuła że jej życie, po prostu z niej ulatuje, jak z dziurawego balona. To wszystko było dla niej jak obłęd, czuła jak zatacza błędne koło w swoim życiu. Jej ciało szalało, serce zapominało pracować, w głowię szumiało, a rozum i rozsądek gdzieś zniknął pozwalając sercu czynić swą powinność. I to wszystko za sprawą, jednej osoby. Wystarczyło na nią spojrzeć, poczuć ciepło jej skóry, usłyszeć jej oddech by wszystkie zasady, normy tego świata, wszystkie uczucia i obowiązki przestały istnieć. Dla Villemo wszystko zniknęło, czuła się jak w transie, niczym narajany szaman. Nie wiedziała gdzie jest, i jak tutaj się znalazła. Nie wiedziała po co tutaj przyszła ani kiedy. Nie wiedziała jaki jest dzień, czy jest już noc. Czy jest styczeń, sierpień czy też grudzień. Nie wiedziała ile lat ma, i zapomniała o wszystkim co było kiedyś. Wiedziała jedynie że leży obok swej ukochanej. Czuła jak łzy bezradności smutku i żalu, napływają do oczu. Słyszała jak serce krwawi a oddech staję się nie równy i zbyt głośny. Czuła jak drży. Czuła w sobie tyle różnych uczuć jak, smutek, żal, bezradność, miłość i szczęście pomieszane z podnieceniem. Lecz także czuła złość, nienawiść, furie i depresję. Czuła się jak suka swego pana. Jedno jej spojrzenie i Villemo była bezradną kukłą w jej ramionach. Jeden jej dotyk, i wszystkie opory, mury i bariery po prostu znikały. Villemo wiele by dała by tak się nie czuć, wiele by dała by już jej więcej nie spotkać i wiele by dała, by mieć siły na skończenie z tym wszystkim. Chciała śmierci tej bezsensownej miłości, która wbrew wszystkiemu stawała się silniejsza, jeszcze większa i jeszcze bardziej bezsensowna. Bowiem gdzie jest jakikolwiek sens w miłości, dla osoby która cię porzuciła? Która kocha innego? Gdzie jest sens zatapiania się w przeszłości, i pragnienia wrócenia do tych chwil, które odpłynęły bezpowrotnie? Dlaczego nie można spotkać osoby, która twardo i uparcie będzie przy tobie? Która zniesie każdą obelgę, pogardę i która mimo wszystko cię pokocha? Dlaczego nie można zakochać się w tej odpowiedniej osobie, i starać się żyć szczęśliwie? Dlaczego życie gra tak nie uczciwie? Dlaczego Villemo gra znaczoną talią kart? Dlaczego podała na tacy swoje życie dla Desiree, by ta mogła tępym nożem je pokroić? Może i jej wcześniejsze życie, było głupie i bezsensowne. Lecz było dużo lepsze od tego, które ma teraz. - Jak ci się układa z Tristanem? - Zapytała bezwiednie Villemo. Nie było słychać w jej głosie żadnych emocji, jak gdyby została ich pozbawiona. Dlaczego zapytała? Chciała wiedzieć, chociaż wiedziała co usłyszy. To łudziła się że jednak nie jest tak, jak uważa. Może nie są już razem? Może źle im się układa? To była jej ostatnio iskra nadziei, która jeszcze gdzieś bardzo głęboko, i w bardzo ciemnym zakamarku się tliła. Villemo jeszcze przez długi czas nie otwierała swoich oczu, chcąc pozbyć się wszelkich emocji. Kiedy już była pewna że przejęła kontrole nad swoim ciałem. Odwróciła się w stronę Desiree i spojrzała jej w oczy. To co zobaczyła niezmiernie, ją dziwiło i ucieszyło. Nie było mowy o pomyłce. W jej oczach widziała tą samą czułość, jaką widziała na dachu. To spojrzenie które jak jej się kiedyś wydawało, było przeznaczone jedynie dla niej. Lecz Villemo nie było dane zapomnieć, do kogo Desiree należy. Ona kochała Tristana on ją. Dla Villemo nie było miejsca, więc co jeszcze tutaj robiła? Powoli alkohol zaczynał wpływać w jej krew, i z głośnym hukiem uderzał do głowy. Musze iść zanim stracę resztki kontroli...