W tym znajdujący się w Londynie, dużym królewskim parku, z racji iż jest to dość popularne miejsce, zwykle można spotkać wiele osób. Poza zadbanymi zielonymi terenami, znajduje się tu także niewielkie jezioro. W miejscu tym bogato rosną przeróżne gatunki drzew, czy roślin. Wszystko to jest jednak bardzo pielęgnowane. W wolnych chwilach dużo osób wybiera właśnie Hyde Park na spacer, czy odpoczęcie na jednej z ławek w tym malowniczym miejscu, bez względu na porę dnia.
- I co mam niby z wami robić - Powiedział i napiął wszystkie mięśnie. Dobrze, że ostatnio nosił przy sobie jedną, ale bardzo przydatną rzecz. Objawiało się to w postaci całkiem ostrego noża, więc był przygotowany. Owszem zgodził się poświęcić, ale nie miał zamiaru tego robić. Chciał po prostu zyskać trochę na czasie. Oczekiwał teraz spokojnie na odpowiedź chłopaka. - między nami wydawało mi się, że wy to bardziej porządni jesteście. - Mruknął i wsadził sobie ręce do kieszeni. - Normalni gangsterzy czy za kogo wy tam się uważacie, przez ofiarę rozumieją zamordowanie a nie przyjęcie do swoich szeregów. - Chciał sobie jak na razie załatwić trochę czasu.
Mary w drugim pomieszczeniu czekała. Jednak wysłała wiadomość do swojej babci wiedziała że lada moment się tu pojawi. Usiadła ale nie mogła wytrzymać i różdżką wyważyła drzwi. O tym Ryu nie wiedział. Wiec lekko zdziwiło go to że taka mała wyważyła drzwi. Nie przyznawała się mu w końcu że jest czarodziejką. - Dzień dobry nie chciałabym Wam przeszkadzać ale do cholery jasnej Nie pozwolę się Kame poświęcać - mruknęła szybko chowając różdżkę - Zresztą Moja babcia tu idzie. Ryu słysząc słowa Mary zaśmiał się. Nie bał się w końcu jakiejś starej baby która i tak była zbyt normalna jak na niego i zbyt stara by się z nim zmierzać.
- Nico daj spokój ktoś to musi zrobić, bo innego wyjścia nie masz. - Powiedział i spojrzał na nią. Nie starał się być w tej chwili szlachetny, ani odważny. Robił po prostu to co uważał, że musi. - A co twoja babcia niby zrobi. - Powiedział i nadal na nią patrzył. Wiedział, że ona na pewno tak łatwo się nie zgodzi na to. Mu osobiście też to nie uśmiechało się za bardzo, ale coś zrobić musi. Nie chciał być na ich usługach. Miał wystarczająco wiele własnych problemów a dokładać sobie do tego jeszcze gang to pewnie by go wykończyło. Ale czego się nie robi dla ukochanej osoby.
Mary spojrzała na Kame i wyjęła różdżkę. Ryu nie był czarodziejem mieli w szeregach tylko jednego czarodzieja. No cóż bywało źle ale ich nie stać było na jeszcze jednego czarodzieja. - Kame wyjdź stąd... Babcia przyjdzie to zobaczysz co zrobimy- szepnęła i w tym momencie pojawiła się Babcia Mary. - Witaj Kame- uśmiechnęła się do niego bardzo wesoło- No Mary czekałam na to starcie. Ryu patrzył na patyki Mary i jej babci... Było to dla niego dziwne bo jego czarodziej był na misji więc był bezbronny.
Cóż to podejście które zrobiła Nico nie było do końca zgodne z jego przekonaniami. Jak walczyć już kimś to na pewno nie będzie używać różdżki jeżeli osoba ta nie należała do magicznego świata, ale cóż nie będzie się wtrącać. - Nie wyjdę, ale nie będę wam stawać na drodze - No nie chciał stracić tego przedstawienie, więc wsunął się głęboko w ścianę obserwując spokojnie wszystko to co działo się wokół niego. Swoje brązowe oczy skierowała na starszą panią która pewnie trzymała różdżkę. Cóż podziwiał ją zawsze za to, że pomimo wieku nadal była pełna wigoru. Nie zawsze tak było, wiele osób kiedy się starzało po prostu nie byli w stanie nic zrobić.
Mary zaśmiała się jak wariatka. - No ryu dawaj zawołaj tego swojego czarodzieja... Już bo stracisz polisę na życie - warknęła prosząc babcię wzrokiem by wycelowała w nią różdżkę... Mary wiedziała że Ryu nie pozwoli jej zabić więc posunięcie było mocne. Reakcja była taka jaką Mary chciała. Ryu od razu podniósł się na krześle zszokowany. Wyjął telefon i zadzwonił. - Wracaj teraz zaraz natychmiast do Kwatery... mamy problem- mruknął Ryu do słuchawki i nadal patrzył na Mary i Jej Babcię... Kame już go nawet nie interesował. - Nie daj się zabić bo nie będę miał polisy na życie. warknął patrząc na Mary. Po kilku chwilach pojawił się brodaty Antouin i widząc tę scenę był również zszokowany.
Antouin; No nie musiał przerwać misję bo Wielki Ryu miał jakieś problemy ale skoro to takie ważne to pojawił się w kwaterze i widok tego co się dzieje był... Stosunkowo zabawny jednak wiedział że Młoda panienka Newmoon jeśli będzie chciała zmusi swoją babcię do zabicia siebie i w związku z tym oni stracą polisę na życie. Nie spodziewał się jednak tego co się zaraz miało stać. - Antouin wyjmuj różdżkę będziemy walczyć... Jeśli przegram Możecie zrobić ze mną co chcecie jeśli wygram Umowa zostaje zerwana ryu dostaje pieniądze a Kame nadal będzie obraniany w złych sytuacjach pasuje??- Warknęła Mary. Antouin zszokowany zgodził się i wyjął różdżkę. Zaczęła się Walka Mary była na przegranejk pozycji od początku ale wiedziała co się stanie... przegra i umowa będzie zerwana w ten sposób którego pragnął ryu. Kilkanaście minut zaciętej Walki i Mary leżała na pół nieprzytomna na podłodze. Ryu z wielką uciechą patrzył na leżącą i wyczerpaną Mary. - No cóż przegrałaś... zrobię sobie z Tobą co zechcę ale dwa ostatnie warunki Twojej wygranej zostawie, zapłacisz i Kame nadal będzie chroniony. Zanieście ją do mojego pokoju- Mruknął Ryu i spojrzał na kame i babcię Nico- A Wam już dziękuję.
Widząc, że Nico przegrała sięgnął szybko do kieszeni spodni po różdżkę jednak ku jego zdziwieniu nie było jej tam. - Szlag - Powiedział cicho do siebie. Spojrzał na starszą panią która nadal trzymała swoją broń w ręku. Coś wpadło mu do głowy. Podszedł do babci Nico i udał przez chwile, że ma zamiar wyjść, jednak w ostatniej chwili wyrwał starszej pani różdżkę z ręki i wycelował w czarodzieja. - Może zmierz się z kimś w miarę równym sobie, a nie z dziewczyną walczysz. No naprawdę godne podziwu. Boisz się, że z nikim innym nie możesz się zmierzyć, bo przegrasz - Powiedział i zmierzył go ostrzegawczym wzrokiem. Nie miał zamiaru tego tak zostawić.
Antouin Spojrzał na Kame zaczął się śmiać. Niestety wiedział reguły były inne. Rozbroił Kame i wyprowadził jego i Babcię Nico z Domku. Nico jednak nadal miała swoją różdżke więc byłaby bezpieczna. Zaniesiona do pokoju Ryu usiadła na łóżku i zablokowała drzwi od środka, otworzyła okno i uciekła. - Kame!!- Krzyknęła do niego i odebrała różdżkę babci- Zapłacę im i tyle Ryu wiedział że przegram to było wiadome i wiedział że będziesz chciął walczyć więc podszedł do mnie w pokoju i powiedział co mam zrobić. Mary była wykończona. Nie miała już siły by więcej tłumaczyć i zemdlała.
Gryfon ją chwycił w ostatniej chwili. A sam ukląkł na ziemi. Spojrzał na babcię Nico. - Znowu was narażam. Nie jest mi łatwo. Ona powinna była mieć spokojne życie. Chodzić na randki ze swoim chłopakiem. A znajdować się w takim miejscu jak to. - Powiedział i spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnął się lekko i przytulił ją do siebie. - Mogę się zapytać dlaczego Pani to robi. ? - Zapytał się zaciekawiony, jednak po chwili coś wpadło mu do głowy. - Pani wiedziała, że kiedyś się spotkamy znowu ? - Zadał kolejne pytanie.
Babcia Nico spojrzała naa Kame z lekkim uśmiechem. W końcu to ona wiedziała jaka będzie ich przyszłość i wiedziała że się spotkają. - Miało być jak jest... Ona Cię kochała, kocha i kochać będzie... randki... wysłałam ja na jedną ale wróciła po chwili zatrzaskując chłopakowi drzwi przed nosem i wykrzykując że kocha innego i nigdy nie przestanie, wiedziałam ze się zobaczycie. Wiedziałam że znów zaiskrzy... Nico jest przewidywalną osóbką.- szepnęła babcia Nico i w tym momencie Mary się obudziła. - Wracamy?? - Spytała słabym głosem swoją babcię i wtuliła się lekko w Kame...
- No tak dałem się wrobić - Powiedział i uśmiechnął się lekko. Lubił babcię ale ona chwilami go przerażała. Może to było spowodowane tym, że była starsza i bardziej doświadczona. Poczuł, że Nico się lekko poruszyła. - Ktoś ci już powiedział, że jesteś wariatką. I nie rób tego nigdy więcej. Nie chcę się o ciebie tak bać - Powiedział z lekkim uśmiechem obejmując ją delikatnie. Przymknął delikatnie swoje oczy i zaczął sobie nad czymś rozmyślać. Czy kiedy kolwiek w ich życiu będzie normalnie. Czy będą mogli spokojnie zasnąć. W sumie to on nadal konkretniej nie wiedział czy są znowu razem czy nie. W końcu Nico nie udzieliła mu odpowiedzi.
Mary spojrzała na niego i zaczęła się śmiać. Dosłownie wybuchła śmiechem. - Czy ja kiedykolwiek byłam normalna?? Bo jeśli tak to tego cholercia nie pamiętam Kochany, - szepnęła i zaśmiała się znowu, powoli się podniosła. Trzeba w końcu wrócić do Szkoły bo ich zabiją jeśli nie wrócą. Mary podeszła do babci i przytuliła ją- Dzięki za pomoc Babciu. Ta tylko uśmiechnęła się i odsunęła Mary od siebie, przytuliła Kame dała mu buziaka w czoło i teleportowała się do domu. - Męczy mnie jedno pytanie... Nadal chcesz spróbować być ze mną??- spojrzała na niego Mary i uśmiechnęła się jak kiedyś... niewinnie.
Gryfon wstał z ziemi i uśmiechnął się lekko. - Przecież ci mówiłem już. - Powiedział i spojrzał jej w oczy. - Mówiłem ci, że nie umiem sobie wyobrazić dalszego mojego życia. - Powiedział i przytulił ją mocno do siebie. Więc jednak jego uczucie nie wygasło. Specjalnie je tylko przygasał. - Chciał bym abyśmy byli blisko siebie, nie ważne co by się działo - Szepnął jej cicho i wbił wzrok gdzieś przed siebie. Pierwszy raz nie obchodziło go to czy naraża ją na jakieś niebezpieczeństwo czy też nie. W końcu pomyślał o sobie. Pierwszy raz.
Mary spojrzała na Kame z lekkim uśmiechem i wtuliła się w niego. No cóż... może zdarzyć się że będą mieli szlaban ale co ich to teraz obchodziło?? Chyba nic. - Ogółem kocham Cię wiesz??- Szepnęła cichutko wprost w jego ucho i po raz pierwszy przy przytulaniu włożyła sobie nos między jego bark a szyję i wdychała woń jego pięknej skóry. Była... szczęśliwa... Tak to chyba najlepsze słowo określające co Mary teraz czuła. Jej ręce powędrowały na jego twarz. Uniosła się lekko i go pocałowala. - Dobrze że choć raz pomyślałeś o sobie- powiedziała.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to były oświadczyny. A z tego co widzę chyba się zgodziłaś - Powiedział z lekkim uśmiechem. Jak on lubił tak ja wrabiać. Cóż zawsze jego posunięcia były nietypowe. Nigdy nie powiedział wprost tych słów które najlepiej odzwierciedlały jego uczucia. Wolał tak z lekka omijać temat. Miał w planach teraz zrobić wszystko aby ten związek nie rozpadł się. Nie miał zamiaru jej tym razem tak łatwo puścić. - Dobra odpowiesz mi w szkole. Lepiej wróćmy tam bo nie wiadomo kto tutaj może przyjść. - Oczywiście miał tutaj na myśli nauczycieli. Tak więc nadal przytulając ją do siebie teleportował się do Hoegsmade. z/tx2
Następny piękny dzień nastał bardzo szybko dla innych, dla niego była to mordęga. Nie mógł spać, budził się z otwartą gębą przygotowaną do krzyku, ale nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Oddychał spazmatycznie, serce galopowało mu jak zwariowane, a on sam był spocony tak, że można by go wycierać ręcznikami. We śnie była zima, szkarłatne niebo rozciągało się nad nim. Przy każdym kroku odczuwał ból, z ręki skapywała mu krew i brudziła śnieg tak, że wyglądał jak truskawkowe lody. Nad nim wyrosła Minji, ze skręconą kostką i połamaną ręką, przerażoną i krzyczącą coś do niego. Próbowała pełzać w przeciwną stronę, jak najdalej od niego, byle tylko żadna część jego ciała nie dotknęła jej. Nagle ciął ją wielkimi pazurami wyrastającymi mu z ręki, czarnymi jak smoła, ubrudzonymi krwią. Budził się za każdym razem, kiedy zadawał jej ostateczny cios. Dobry psychiatra nazwałby to stresem pourazowym albo inną dolegliwością, przepisał mu prochy na otumanienie, uspokojenie i sen, ewentualnie zamknął do czubków. Zawsze było tak samo, makabryczne koszmary gdzie ktoś umiera, albo on albo ktoś jemu bliski, czasami nieznajomy. Później przez całą noc nie mógł zasnąć, schodził na dół do kuchni by zaparzyć sobie kawę, w trakcie przebierał się i popijał ją przed telewizorem albo na balkonie. Rano dopiero zasypiał na parę godzin, wszystko dzięki dwóm szklanką melisy. Niestety rzadkie było, aby przesypiał spokojnie te pełne dziesięć godzin. Nie chciał budzić Minji, więc w samotności odpędzał nudę, zwykle przed siódmą wychodził po rogaliki, a później chodził po całym Londynie, godzinami siedział na moście nad Tamizą i puszczał kaczki albo obserwował przechodniów. Potrafił ich nawet rysować, albo otworzyć stoisko i tam robić portrety. Dzięki mugolom, że wynaleźli coś takiego jak słuchawki i empeczwórka. Chodzenie po centrach handlowych i drogich sklepach szybko go nudziło, ale od czasu do czasu znalazł jakąś fajna kurtkę albo koszulę i ją kupował. Zawsze mijały go jakieś grupki nastolatków, do których uśmiechał się tak, że widać było jego kły. Szybko wtedy odwracały wzrok, albo zaczynały chichotać mocniej. Pewnie uznały, że Magnus sobie spiłował zęby aby wyglądać na groźniejszego albo coś w tym guście. Nie pojechał do Japonii, nie lubi jej a poza tym nie miał kto wydać zgody, cioteczka jak zwykle miała go w dupie i nie raczyła podpisać cholernego kwitka. Nadużywał gościnności Minji, za co kiedyś będzie musiał się odpłacić. Minął właśnie jubilera, u którego kupił piękny srebrny naszyjnik z pacyfką. Tak na wszelki wypadek, żeby darowany miał jak się bronić przed wściekły-mangnus-pełnia. Na rogu pojawił się Starbucks, kupił kawę i herbatę, czarna na teraz a mokka na później. Czasem, jak miał dobry humor, grał niedaleko centrum Londynu na skrzypcach. Zarabiał wtedy datki, nie były mu jednak potrzebne do niczego, więc szły na pierdoły Minji. Zawsze przy sobie miał skórzaną torbę z notesem, zeszytem w linie i szkicownikiem. Wszystko z pokątnej, z kategorii “Rzeczy z nieskończoną ilością kartek“. Nie padało dzisiaj, więc postanowił pójść do Hyde Parku i porysować sobie chmurki albo skończyć rozdział który pisał. Przysłowiowe opowiadanie o Sherlocku Holmesie i Johnie Watsonie, miał teraz coś powyżej dziesięciu tysięcy słów. Chciał kiedyś napisać powieść, taką która będzie pasowała i dla mugoli i czarodziei, fantasy gdzie wszystko będzie uznane za fikcje literacką. Może powinien spisać autobiografię, dodać kontynuacje i sprzedać jako bestseller? Na pewno losy młodocianego wilkołaka z socjopatią i zespołem stresu pourazowego się sprzeda w nakładzie milionów, to było oczywiste. Po dotarciu na miejsce opadł bezwładnie na trawę, nieco zmęczony chodzeniem w tą i w tą. Przynajmniej spali kalorie, zjadł dzisiaj obfity obiad w koreańskiej restauracji, a nie był na siłowni z trzy dni. Dobrze, że nie miał tendencji do tycia ani nikt w jego rodzince nie był otyły. Wyciągnął notatnik oprawiany w czarną skórę i otworzył go, a potem zaczął pisać piórem kulkowym. Leżał na brzuchu, oby go jakieś cholerne robactwo nie pogryzło. Miał dziś na sobie biało-zielono-niebieską koszulę w kratkę, flanelową oczywiście i do tego dopasowane jeansy, ciemne i nieco rurkowate. Szare buty do tego, nieco sportowe i do tego z oryginalnej skóry. Zaczął się dookoła rozglądać, na jego horyzoncie były tylko pary, z dwie homoseksualne a reszta hetero. Chichoczące nastolatki, a nawet parę z nich patrzyło w jedną stronę. Zero inspiracji, niech to szlag trafi. Wyciągnął swoją empeczwórkę, którą będzie musiał wywalić przed powrotem do Hogwartu, a potem włączył sobie EXO i zaczął pisać.
W przeciwieństwie do swojego lokatora Minzy nigdy nie skarżyła się na problemy z zaśnięciem; w przeciwieństwie do Magnusa nie nawiedzały ją także koszmary. Łączną liczbę mar sennych, które przypełzły i zamąciły co-nieco w umyśle Euroazjatki można było policzyć na placach jednej dłoni. A że dziewczyna często zarywała nocki i w ciągu całego roku szkolnego sypiała po góra cztery godziny to inna sprawa. Dziewczę było doskonale świadome tego, jak psychika człowieka potrafiła być zdradliwa; niejednokrotnie sny Minzy wydawały się być tak realne, iż momentami zdawała się kompletnie zatracać granice pomiędzy rzeczywistością a światem Morfeusza. Nie mogła nawet wyobrazić sobie nocnych bolączek chłopaka, który z marami musiał walczyć co noc, pomimo wypicia hektolitra z reguły kojącej nerwy melisy. Czarodziejka próbowała pomóc przyjacielowi na milion sposobów, jednak żaden nie dał satysfakcjonujących rezultatów. Jako empatka przeżywała niemożność skrócenia cierpień Magnusa parokrotnie mocniej niż powinna, co nie raz, nie dwa spędzało jej sen z powiek. Niepokojące odgłosy z sypialni obok jedynie wzmacniały negatywne uczucia, które kumulowały się w serduszku Minzy za każdym razem, gdy Magnusowi działo się coś złego. Dziewczę nie miało pojęcia, jak długo wytrzyma jeszcze z udrękami chłopaka. Niszczyły one nie tylko jego, ale też ją, co nie wróżyło dobrze na przyszłość, jako że słabo radziła sobie z takimi dramatami. Czas pokaże, a tymczasem, dzisiaj nie miała zamiaru zadręczać się nie swoimi sprawami i postanowiła wyjść na miasto, by zasmakować ździebko normalniejszego życia, jakie zapewne wiodła każda mugolska nastolatka w jej wieku. Momentami żałowała, że urodziła się w rodzie czarodziejów, do tego krwi prawie w całości czystej. Nie mogła uciec od wymachiwania różdżką czy wyciągania mandragor; nie mogła oszukać, że magia nie płynęła w jej krwi, nie mogła udawać, że nie różniła się od dzieciaków z sąsiedztwa. To niejako odseparowało ją od ludzi już na samym początku. Czuła się wyraźnie inna, a to przeczucie towarzyszyło jej nie tylko jako małemu szkrabowi, ale również wyrośniętej dziewusze w Hogwarcie. Depresyjne, doprawdy. Dzień bez zadręczania się wszystkim i niczym, o tak, tego zdecydowanie potrzebowała! Równie dobrze mogłaby co prawda realizować ten cel w cieniu idyllicznych kwiatów wiśni... Magnus nie pozostawił jednak Minzy wyboru, gdy jego sytuacja nie pozwalała na wyjazd wraz z całą resztą uczniów. Poprawka, dziewczę miało własną wolę, w to nie należy wątpić, jednakże wewnętrzne poczucie potrzeby roztaczania nad przyjacielem opiekuńczych skrzydeł zawsze wygrywało z prywatnymi zachciankami Koreanki. Co bym bez niego zrobiła? - dobre pytanie, na które Minzy mimowolnie szukała odpowiedzi od samego ranka, ba!, od paru ładny lat. Aish, a miała się nie zadręczać czarnowłosym! Zawiodła się na sobie okrutnie już na samym początku, pięć minut po tym, jak postanowiła to, co postanowiła. Westchnęła ciężko, mącąc w filiżance zielonej herbaty srebrną łyżeczką, siedząc w niszowej kawiarence na moście nad Tamizie, samiuśka przy stoliczku w kącie. Przez chwilę lustrowała kunszt róż wygrawerowanych na kawałku misternie uformowanej porcelany, z którego sączyła te cieplutkie dobro natury, po chwili przenosząc swoją uwagę za okno, na leciutko wzburzoną dziś rzekę. Kolor akwenu nie zachwycał; brudna, nijaka woda Tamizy do złudzenia przypominała kupę błota, które zostało zmyte przez obfite londyńskie deszcze i cudem trafiły do wyżłobionego na odpowiednią głębokość koryta, tworząc największa na Wyspach rzekę. Miało to swój urok, przynajmniej dla Minzy. Przeważnie leniwy nurt Tamizy idealnie komponował się z humorem czarodziejki, przez co nie czuła się przytłoczona wszechobecną tęczą, jaką rozsiewali wszędzie mugole. Dzisiaj nie miała jednak ochoty do znudzenia prowadzić monolog z brązową, wodnista ciapią. Dopiła szybciutko herbatę, zapłaciła kelnerce i czym prędzej wyparowała z kawiarni, kierując się w stronę Hyde Parku. Z nonszalancko włożonymi rękoma do kieszeni weszła do pierwszej lepszej alejki, na której trop wpadła i szła wolnym krokiem do przodu, nucąc przy tym melodyjkę, która akompaniowała jej w kawiarni. Pogoda nie dopisywała, nic dziwnego, że na horyzoncie pałętała się jedynie garstka osób. Nie żeby narzekała - nie przepadała za tłumami i źle się w takich czuła. Przechodziła akurat koło jakiejś małej polanki, kiedy podbiegł do niej kundelek; na oko bezdomny, o czym świadczył chociażby stan sierści psiaka. Minzy momentalnie stanęła jak wryta, lustrując zwierzaka z delikatnym, współczującym uśmiechem na ustach. Serce jej się ścisnęło na myśl, że tak urocze stworzonko zostało prawdopodobnie pozostawione na pastwę losu przez kogoś, kto nisko cenił sobie życie, nie tylko ludzkie i myślał, że miał prawo decydować o kogoś losie. Dziewczyna kucnęła koło merdającego ogonkiem, aczkolwiek smutnego w czarnych oczyskach czworonożnego i pogłaskała go bez oporów po łebku. Kundelek posłusznie usiadł, łypiąc z nadzieją na Koreankę. Był głodny, co do tego Minzy miała absolutną pewność. Szybciutko sięgnęła po swoje niedokończone Peppero i dała psu jedno na spróbowanie. Nie była pewna, czy mu posmakuje, jednak kierując się... przysłowiem, że głodny zje nawet trawę w chwilach kryzysu, nie zniechęciła się, gdy zwierzak niepewnie zerknął na paluszka. Widząc opór psiaka Minzy wzięła Peppero z powrotem, kierując je w stronę pyszczka kundelka z nadzieją, że trafiła po prostu na niedopieszczonego czworonoga, który potrzebował nie tylko jedzenia, ale i czułości. Z zaskoczenia prawie odskoczyła, gdy kundel prawie na raz zjadł paluszka, co najpierw przeraziło, a potem rozśmieszyło prawie do łez czarodziejkę. Pokarmiła go tak aż po Peppero nie zostało z paczce żadnych śladów, poklepała go po mordce jeden raz, drugi, trzeci i rozeszli się w swoje strony. Przez przypadek jej oczy spoczęły na polance po jej prawicy, gdzie ujrzała siedzącego na trawie, czarnowłosego jegomościa, który nawet z takiej odległości wydawał jej się dziwnie znajomy. Moment, moment, moment...! Czyż nie tak wyglądał Magnus, gdy szykował się do wyjścia z domu? Wbrew pozorom tego ranka jedynie udawała, że spała, kątem oka łypiąc na przechodzącego w korytarzyku chłopaka. Włosy - check, koszula - check, buty... - Maaaagnuuuus! - krzyknęła rozentuzjazmowana w kierunku czarodzieja, bez zastanowienia zaczynając biec jak dzika w stronę przyjaciela. Z biegu uwaliła się koło niego, oddychając ciężko od szybkiego zrywu, o mało nie przewalając się na "mecie". - Co tu robisz? - zapytała bez tchu, przechylając głowę w kierunku Magnusa. W ciemnobrązowych oczętach tlili się wesołe ogniki, które wraz z dziecięcymi rysami twarzy Minzy tworzyły obraz małego i psotnego chochlika.
Magnusowi nie starczyłoby choćby jednej ręki, na policzenie wszystkich jego mar sennych. Zaczynało się niewinnie, nikt nie podejrzewałby, że to co zaraz zobaczy będzie koszmarem. Bo co boli bardziej, widzenie śmierci swojej czy bliskich, jedynych których się kocha i byli dobrzy dla ciebie. Odpowiedź była oczywista, objawiała się wiecznie jako koszmary. Nie potrafił patrzeć, jak Minji budzi go w środku jakiegoś albo parzy mu melise, wszystko z zatroskaną twarzą. Rozważał nawet wyprowadzkę w pewnym momencie, by jej więcej nie kłopotać. Wystarczyło, że niszczył sobie sam życie i zdrowie, komuś nie musiał. Czasem zakradał się do pokoju Minji, wtedy kiedy spała, stawał w progu i po prostu słuchał jak oddycha, patrzył na nią. Robiło mu się wtedy ciepło na sercu, mógł nawet przespać bezproblemowo parę godzin. Uspokajający wpływ miała ta puszysta glizda na niego, cholera go wie dlaczego. Nigdy nie przejmował się emocjami, nie wiedział czym była przyjaźń i miłość. Czytał definicje, jakieś tematy na różnych forach o rozpadach związków, a także o ich początkach, objawach zakochania. Nic jednak nie pasowało do niego i tej cholery, całe szczęście, bo bycie z nim przypominałoby pływanie z kimś, kto wodę zna tylko z opisu. Czego można więcej chcieć od domniemanego socjopaty. Był z nią przyjacielem od szmat czasu, innych nie miał i najprawdopodobniej nie będzie miał. Odtrącał ludzi jak najlepiej tylko mógł, ignorował ich i czasem nawet deptał ich uczucia. Bał się, że skrzywdzi ich pewnego dnia, jeśli dopuści kogoś zbyt blisko siebie. Jest nieobliczalny i impulsywny, mogłoby mu się nawet wymsknąć w ludzkiej postaci. Jednocześnie obawiał się, że zostanie zdradzony i porzucony, nie chciany i odtrącony, tak jak przed laty doświadczył tego uczucia. Bardzo bolesne, nie chciał więcej już przechodzić przez to piekło, fazę zaprzeczenia i akceptacji faktu, że jest się potworem niezdolnym do miłości. Kochać to niszczyć, a być kochanym znaczy być zniszczonym. Cholera wie ile spojrzeń na ulicy, ciekawskich i zainteresowanych, uśmiechów których on nie może odwzajemnić. Porusza się szybko i sprawnie między tłumami, prawie bezdźwięcznie, jak duch, ale ludzie i tak nadal go widzą. Przyciąga wzrok, jak greckie posągi z marmuru, piękne, silne i stałe, a zarazem niedostępne dla nikogo. Wtedy zwykle wsadzał dłonie w kieszenie, naciągał kołnierz płaszcza i znikał w oddali. Ludzkie życia są jak gwiazdy, uczucia sprawiają, że wypalają się tak intensywnie. Niektóre są tak silne, że z czasem zmieniają się w supernowe. Nie wszystkie jednak mają takie szczęście, są same i słabo świecą, a niekiedy spadają na ziemię czekając by jakiś szczęśliwiec je odnalazł. Niestety to się nie spełnia i już na zawsze pozostają samotne, niewidzialne dla ludzkiego oka. Nie wszyscy jednak wiedzą, że po wybuchu supernowy; śmierci takiego człowieka, powstaje czarna dziura która wchłania inne planety; w tym wypadku ludzi. Lepiej jest jednak być małą, opuszczoną gwiazdką w trawie, niż czymś co wywołuje tyle rozpaczy i smutku. Magnus nie pojechał do Japonii z jednego powodu - nie miał po co. Nie przepada za krajem kwitnącej wiśni, a takie wypady w plener z masą idiotów nie mają celu. Pasowałby tam jak wół do kopyta, pięść do oka, wilk do niedźwiedzia, albo inne równie wyrażenia. Chciał na kopach posłać Minji tam, ale ona zrezygnowała. Chłopak nie był pewien, czy nie dostanie jakiejś chandry, a kto wie czy komórka działałby na takiej odległości i z grupą magicznych. Akurat to by się chyba źle skończyło, dlatego teraz siedzi dupą w trawie w parku. Nie miał weny na to jak może dokończyć te opowiadanie, zatytułował je Taniec Pand i kto wie, może pewnego dnia dane mu będzie wydać ją jako książkę odpowiednią dla mugoli i czarodziei. To byłby idealny kompromis między nimi, ale to było tylko jedno z odległych marzeń. Chłopak położył notatnik obok siebie i ułożył się wygodnie na trawce, rączki pod główkę i zamknął powieki. Słyszał chichot nastolatek, kolejny, a także czuł spojrzenia na sobie. Czyżby zapomniał zapiąć koszuli, albo aż tak ona pasuje na niego, że wywołuje takie omdlenia wśród pań? Prawdopodobnie i jedno i drugie, albo po prostu fakt, że podobał się im, niestety one mu nie. Nagle poczuł trzęsienie ziemi zaraz obok siebie, prawdopodobnie CIA go znalazło po tym jak shackował Pentagon i Biały Dom, albo... Minji przybiegła. Otworzył leniwie oczy i zerknął na te wielkie kudły nad sobą. Przez ułamek sekundy był nieco zirytowany, ale bardzo szczęśliwy, że ją widzi. Niestety zniknęło to tak szybko jak się pojawiło, a on znów był Magnusem. Jego oczy były srebrne wręcz, lodowate, głębokie, smutne i surowe, potrafiły Cię przedziurawić na wylot jednym spojrzeniem. Kradł nim też serca, które niestety zwracał jak najszybciej mógł. Chwilę wstrzymał się przed odpowiedzią dla dziewczyny, badał ją po prostu wzrokiem. - Bonjour, leżę, a ty? - przemówił głębokim barytonem, przyjemnym dla ucha i tak intensywnym, że potrafił oczarować nim każdego. Miał francuski akcent z nutą koreańskiego przeciągania spółgłosek. W tym momencie wyglądał tak, że jakby chuchnął wokół jego ust pojawił by się obłok pary zimna.
Ludzkie życie było ulotne. Rodzono się, następnie uczono przetrwać, by następnie umrzeć. Minzy nigdy nie chciała przetrwać - chciała żyć. Poznać wszystko to, o czym opowiadano w bajkach: miłość, przyjaźń, nienawiść... Czytając baśnie o mężnych rycerzach i eterycznych księżniczkach dziewczynie wydawało się, choćby na te pięć minut!, że świat był idealny, a każda historia kończyła się szczęśliwie. Po wielu bojach dobro wypierało ostatecznie zło, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Gdy zaś zamykała tomiszcza czar pryskał tak samo szybko jak mydlana bańka. Nagle uderzała ją szarość i nijakość tego świata, w którym propagowano tak sprzeczne wartości, by jak najbardziej zbałamucić człowieka i przyporządkować go systemowi, zaszufladkować go do akceptowanej przez społeczeństwo kategorii. W jednym momencie wszystko to, o czym bajki na dobranoc uczyły małe szkraby wydawało się niczym innym niż pobożnym życzeniem autora, by młodzi zapamiętali wszystkie zaserwowane przez twórcę prawe wartości i w przyszłości uczynili nasze czasy bardziej idyllicznymi; a jednocześnie szkaradnym kłamstwem, którym karmiono dzieci tylko po to, by pod wpływem nagłego poznania brutalności tego świata nie mogły nigdy więcej go zaakceptować. Miłość, przyjaźń, nienawiść... O tym mówiła każda baśń, książka, film. Wartości niby tak bliskie człowiekowi, a jednocześnie jemu tak dalekie. Znano je z definicji, a następnie wmawiano sobie, że czuje się to, czy tamto... by sprawiać wrażenie posiadania człowieczeństwa. Definiowanie uczuć było uważane przez Minzy za największy objaw kretynizmu. Uczucia były kwestią indywidualną. Uczucia były tym, co czyniło z nas ludzi. A tak przynajmniej zostało powszechnie przyjęte przez naszą rasę. Ci, którzy zdolni byli kochać, uważano za człowieczych. Za co uważano wobec tego Magnusa...? Dla postronnych odpowiedź wydawałaby się zbyt oczywista, by nawet jej udzielać. Więc dlaczego Minzy widziała w nim najbardziej ludzką istotę, z jakąkolwiek miała do czynienia? Nie odzywał się za dużo, odpowiadał zdawkowo. Dla innych wydawał się zimny, oschły, nieprzystępny, a epitetów określających te pozory było więcej, niż można było się spodziewać. Dziewczyna początkowo nie była pewna, czy opinia o czarnowłosym była bazowana na jakichś, broń Boże!, urojeniach czy nierealnych fantazjach. Fantazjach jak o tych księciuniach z bajek; idealnych, a jednocześnie poza zasięgiem czarodziejki. Taki wydawał się jej być na początku Magnus. Jak fascynujące dzieło sztuki, które na każdym milimetrze płótna skrywało jakieś nieodkryte dotąd tajemnice. Zbyt idealny by było prawdziwy, a jednocześnie tak prawdziwy, że czuła na sobie jego oddech kilometry dalej. W przeciwieństwie do reszty nie widziała go jednak jako posąg z idealnie wyrzeźbioną, chłodną ekspresją na twarzy, którą nosił dwadzieścia cztery godziny na dobę. Widziała go jako człowieka z dużym bagażem doświadczeń. Pod tą maską nieprzystępności widziała istotę ludzką; zranioną, porzuconą, samotną... Czyż nie było to wystarczającym dowodem istnienia w chłopaku człowieczeństwa? Ludzie kochali cierpieć, uważali to za cnotę. Magnus, z kolei, nie afiszował się swoimi uczuciami. Tak, uczuciami. Minzy wierzyła, że nawet będąc nie zdolnym do prawdziwego kochania drugiego człowieka, i nie ważne jak opanowało się mistrzowsko sztukę tłamszenia wszystkiego w sobie, każdy takowe posiadał. Może to była jedynie naiwna natura dziewczyny i wierzenie, że we wszystkich istniał ten pierwiastek dobra, a może jeszcze co innego? Nie zastanawiało ją to. Potrzeba niejako zrozumienia było na początku tym, co trzymało ją przy Magnusie. Z każdym dniem odkrywała w nim coś nowego, nawet jeżeli ten nie odezwał się doń ani słowem. Był dla niej obcy, a jednocześnie taki znajomy. Potem potrzeba zrozumienia przerodziła się w coś więcej - uczucie. Chciała dla niego jak najlepiej, grzmiało w niej na widok wianuszka uczniów, którzy szeptali za jego plecami niepochlebne rzeczy. Aż w końcu te niewinne potrzeby roztaczania skrzydeł nad Magnusem zostały zastąpione przez coraz silniejsze. Aż w końcu Minzy postawiła sobie pytanie co by bez niego zrobiła. Długo nie dopuszczała do siebie myśli, że bez czarnowłosego... byłaby nikim. Był jej światem, jej symbolem wyjątkowo pokręconego człowieczeństwa, dowodem jej własnego człowieczeństwa, jej najdroższym przyjacielem, a najważniejsze - jej najukochańszą istotą we wszechświecie, którego centrum zresztą stanowił. Przynajmniej dla niej. A teraz, gdy spojrzała głęboko w jego burzowe tęczówki potrafiła tylko myśleć, jak bardzo był jej drogi. Zanurzona po uszy w ich głębokiej toni początkowo nie zareagowała w ogóle na jego słowa. Po prostu uważnie go lustrowała, chcąc jakby zapamiętać każdy milimetr jego twarzy. Po paru minutach otrząsnęła się z letargu i wybałuszyła oczy - dopiero teraz dotarłA do niej odpowiedź przyjaciela. - Y-ymmm... oddycham, mówię, leżę na trawie, gdzie pewnie jest mnóstwo... - krzyknęła nagle i zerwała się na równe nogi. - R-robaków! - wydukała z trudem, czując na sobie dziwne mrowienie. Z przerażeniem wodziła oczami po miejscu, gdzie przed chwilą leżała, szukając jakichkolwiek podejrzanych istot.
Rozczarowanie. Jedyne uczucie które towarzyszy nam przez całe życie, począwszy od momentu naszego dzieciństwa. W najmłodszych latach swojego życia jesteśmy najbardziej podatni na sugestie, co się wmówi za młodu, będzie ciążyło latami. Nawet nie wiemy jaką krzywdę wyrządzamy dziecku, obiecując mu te wszystkie wspaniałości, karmiąc go obłudnym spojrzeniem na świat, kusząc efektywnością. Biednemu szkrabowi później ciężko jest przyzwyczaić się do obrazu zniszczeń, wojen, bólu i cierpienia, rozczarowania. Im większe mamy oczekiwania, tym bardziej rozpaczamy gdy się nie spełnią. Lubimy wyobrażać sobie różne rzeczy, mieć nadzieję, że kiedyś się spełnią, a potem żyć nią przez wiele lat. To właśnie ona napędza smutne istotki w momentach, kiedy ich życie traci sens. Chwytają się smutnej nadziei, a potem czekają aż nadejdzie lepszy dzień. Tak samo jest z biednymi maluchami, myślą, że kiedyś świat będzie taki jak w tych książeczkach. Słowa mają moc zmieniana ludzi, zwłaszcza te w książkach. Nigdy nie można przewidzieć rezultatu, a czasami może być straszny. Walka dobra ze złem, wszystkie te drużyny reprezentujące białą stronę mocy, a inne ciemną. Dobro i zło to sprawa umowna, nigdy ktoś nie może być zły do końca, ani dobry niczym aniołowie. Tak jak nie wszystko może być czarne lub białe, niektóre sprawy także nie. Jest jeszcze szarość, neutralność stojąca pomiędzy zwaśnionymi stronami. Ich walka jest idiotyczna, nigdy się nie skończy, jasność nie może istnieć bez ciemności. Dzień nie następuje po dniu, tylko po nocy, niebezpiecznej i ciemnej. Coś nie może istnieć bez kogoś innego, ludzie nie mogą żyć bez ukochanych, przyjaciół. Tak samo można powiedzieć, że po chmurnej burzy wychodzi słoneczko i tęcza. Trzeba mieć tylko trochę cierpliwości, w końcu zobaczymy wszystkie kolory RGB na niebie, wystarczy tylko trochę pomóc wiatrowi. Uczucia opisywane w bajeczkach, ludzie naiwnie przypisujący je sobie nawet wtedy, kiedy nie odczuwają nic specjalnego. Największa głupota ludzka, tak samo jak określanie człowieczeństwa na podstawie rzeczy, które są indywidualną sprawą ludzką i nie należy w nie ingerować. Człowieczeństwo traci się wraz z momentem, w którym przestajemy czuć cokolwiek, pozostaje wszechogarniająca pustka w sercu, zamiast wszystkich uczuć. Są osoby, którym blisko do tego stanu, ale nadal można je obudzić. Tak samo jak Magnusa, wyciszył się do tego stopnia, że nie jest w stanie rozbudzić się sam. Potrzebuje drugiej osoby, długiej drogi, a może dane mu będzie zobaczyć tęcze. Ciemność i burza nad jego głową przejaśnia się stopniowo, aż przestanie padać i poczuje się szczęśliwy. Potrzeba bodźca, który stłucze kulę wokół niego, tą wytworzoną przez niego samego, a wszystko wypłynie jak z rzeki tamowanej zbyt długo. Nawet mimo tego, co mówią ludzie na jego temat, jak wiele plotek o nim krąży, on się tym nie przejmuje. Ignoruje ich, tak samo jak to co czuje w środku, aż w końcu to znika bez śladu. To jest właśnie jego sposób, unikanie rozpaczy i bólu, a co się z tym wiąże także radości i miłości. Bo Yang jest niczym bez Ying, dlatego same pozytywy nie mogą egzystować bez negatywów. Przed laty porzucono go, odebrano mu rodziców, wyrzucono z domu i udawano, że on i jego problem nie istnieje. Wypierano się go, sprawiono, że nigdy już nikomu nie zaufa w pełni. Dzieci szybko zdobywają traumę po takich wydarzeniach, zanikają u nich niektóre zachowania takie jak ufność, stają się outsiderami daleko poza społeczeństwem. Nikt nie ukoi ich bólu, rozpaczy i cierpienia jaką przeżywają, niektórzy płaczą nocami w poduszkę gnębieni przez koszmary, tak jak Magnus, reszta się zabija z żalu albo ignoruje to, wypiera się. Musiało to spotkać Magnusa, faza zatarcia, wyparcia wszystkiego z siebie, kropla przelała czarę goryczy, a on skończył jako robot. Łatwiej jest wyłączyć uczucia albo od nich uciekać, niż okazać się silnym i stawić im czoła. On zrobił niejako te dwie rzeczy na raz, a to nie wszyscy potrafią zrobić. Minji była ostatnią rzeczą która sprawiła, że się nie złamał albo wyłączył całkowicie. Ona jest tą, która powoduje, że czuje cokolwiek nawet jeśli miałaby być to irytacja. Jego światełko w tunelu, przyjaciółka bez skrępowania opowiadająca o swoim życiu, a on potrafił jedynie siedzieć i słuchać. Rozumiał ją coraz bardziej, im więcej do niego mówiła, tym on bardziej pojmował jej charakter i życie. Sam nie opowiadał o sobie nic co byłoby bardzo osobiste, jedynie wspomniał, że jego rodzice byli aurorami w jednej rozmowie. On zwykle słucha, ona gada jak najęta, idealnie się uzupełniają. Jak tak na niego patrzyła, on miał ochotę dziabnąć ją widelcem w łapę aby się opamiętała. Jest piękny, ale bez przesady, w londyńskiej, chmurzystej tęczówce nie było żadnych rewelacji. Jeśli oczy to zwierciadła duszy, to on jej nie miał, albo była w tak strasznym stanie, że dawno odpłynęła. Zerknął na nią wzrokiem, jakby właśnie ktoś mu powiedział o nieślubnej córce, a po chwili leżał niewzruszony. Po chwili wstał, złapał tą małą kruszynkę w pół i zaczął nieść przewieszoną na ramieniu. Jacyś ludzie gapili się na niego jak na pedofila, ale ten gromił ich morderczym spojrzeniem srebra zmieszanego z żółcią. Odwrócił się napięcie i zaczął iść, dziewczyna była lekka, niska i idealna by ją złapać. Chłopak miał w pasie tyle, ile ona miała co najmniej w barkach. - Ma'am, wybieramy się na przejażdżkę portalem w krzakach. Linia Hogwart Express wystartowała, życzymy miłej podróży - powiedział śmiertelnie poważny lekko przymykając powieki. Jego baryton był przyjemny dla uszu, aksamitny i głęboki, śmiało zrobiłby karierę jako narrator koreańskich bajeczek albo audiobook. Zaczął iść w kierunku wysoko postawionego żywopłotu i gęściej posadzonych drzew. Po chwili wszedł gdzieś w zarośla z dziewczyną, z dala od ludzi i wścibskich spojrzeń, a potem dosłownie rozpłynęli się w powietrzu.
Promienie słońca z trudem przebijały się przez chmury. Nie lubiłem ten ciężkiej angielskiej pogody. Jak nie deszcz to pochmurnie, jak nie wiatr to zimno. Jednak teraz siedziałem na jednej z wielu ławek w parku i wertowałem ponad 600 -stronicową książkę. Traktowała ona, a jakże, o kolejnych badaniach dotyczących żywiołów. Dziwne hobby, jednak pozwalało mi zapomnieć o wielu sprawach które tego wymagały. Wokoło przechodziła masa osób. Było już dość późno, połowa z nich wracała z pracy, druga połowa do pracy szła na drugą zmianę. Ja zaś, jak by wyłączony z tej gonitwy, siedziałem wertując pożółkłe już kartki. Pod moją ławką leżał plecak, pusty już teraz, służący tylko i wyłącznie do transportu takich książek w różne miejsca. Pod kurtką zaś zręcznie zamaskowana spoczywała różdżka. Kilka osób obrzuciło mnie dziwnym spojrzeniem, jak by nie rozumieli tego co właśnie robię. Jednak spokojnie ignorowałem ich. Czytałem tomiszcze aż w dali mignęła znajoma sylwetka, znajomy kolor włosów. Zmrużyłem oczy chcąc wytężyć wzrok, wstałem nawet, jednak tym razem nie dostrzegłem nic szczególnego w tłumie osób. - Szalejesz Paul... Musisz odpocząć. Powiedziałem sam do siebie wracając do lektury. Jednak dziwne poczucie niepokoju zostało i nie pozwalało skupić się do końca na książce.
Byle coś znaleźć, obojętnie byleby miało dach i ściany. To zdanie jak mantra krązyło w mojej głowie już od paru godzin i niewiele brakowało, żeby rozgościło się tam na dobre. Teraz już rozumiałam, dlaczego wszyscy chodzą z takimi ponurymi minami. Dorosłość wcale nie jest taka fajna, a przejawiało się to w tak upierdliwych szczegółach, jak na przykład, poszukiwanie mieszkania. Z niepokojem patrzyłam na chmury zbierające się nad tym przeklętym miastem. Wcale mi się to nie podobało. Ze zgrozą i nienawiścią patrzyłam na tłumy przemierzające park. Co rusz przeklinałam pod nosem kiedy wpadła na mnie kolejna matka z wózkiem. Do cholery, czy tak trudno zapanować nad prawidłowym poruszaniem się?! Fantastycznie, byłam bezdomna i wściekła. Swoją drogą to niesamowite jak obie sytuacje komponują się ze sobą. Sceptycznie pokręciłam głową. Wszytko było nie tak. No, ale przecież nie mogłam się poddawać, to nie w moim stylu. Tyle przeszłam, a teraz załamię się z powodu głupiego mieszkania? Też mi coś. Otuchy dodawał mi fakt powrotu do Hogwartu, do miejsca gdzie wszytsko było łatwiejsze. Nieznacznie uśmiechnęłam się na wspomnienie ogromnego fotela i ciepłego kominka przy którym mogłam spędzać godziny. Niewidzącym wzrokiem przebiegałam po ludziach. Wszyscy się gdzieś spieszyli, zamartwiali, mieli swoje problemy. Wtem mój wzrok, odzyskawszy świadomość spoczął na dość osobliwym zjawisku, jakie przedstawiał sobą ów człowiek. Był dziwnie znajomy, a poczucie pewności podrzegane było grubym tomiskiem trzymanym na kolanach. Znalałam tylko jedną osobę, która mogłaby czytać tak grubą księgę w środku, nabrzmiałego ludźmi, parku. Nie byłam pewna czy mnie zauważył a co więcej czy w ogóle mnie poznał. W końcu sama miałam trudności. Musiałam strasznie głupio wyglądać stojąc i wgapiając się w tą jedną osobę, której przecież nie widziałam tyle lat.
Książka, chociaż bardzo ciekawa, przestała mnie chwilowo interesować. Dziewczyna która obserwowałem chyba zorientowała się że na nia patrzę. Spojrzała w moja stronę. W tym momencie nasze oczy spotkały się, co wywołało w moje głowie lekki szum i lawinę obrazów. Rosja, rodzina Gordievów, ich córka którą bawiło i fascynowało zarazem to co robiłem z woda czy ogniem. Uśmiechnąłem się do tych wspomień. Jednak po chwili uśmiech spełzł z mej twarzy. Przypomniałem sobie co stało się z rodzicami dziewczyny która stała niedaleko, jak ona drżąła gdy przewoziłem ja do Anglii. Strach w jej, ale i moich oczach. Ale i mały płomień nadzieji. Odłożyłem książkę na bok. I z uśmiechem na ustach machnąłem ręką aby podeszła. Ciekawe czy pamięta mnie. Zresztą, ona przez te lata zmieniła się. Ja podobno nie zmieniłem się ani trochę, tak fizycznie jak umysłowo.
Z nieodgadnionym wyrazem twarzy stałam nadal wpsatrując się w tego człowieka. Miałam już pewność, że to ten, który pomógł mi w tak ciężkich chwilach. Zauważyłam nagły ruch z jego strony. Przywoływał mnie do siebie. Z reguły nie byłam osobą która przejumje się faktem iż nie będzie miała o czym z daną osobą rozmawiać. Jednak tym razem było inaczej. Już od samego początku narastał we mnie jakiś irracjonalny lęk. Czego są bałam? Sama nie wiedziałam. Może była to dla mnie tak ważna osoba, że bałam się czegokolwiek. Ostrożnie, ledwie zdając sobie sprawę z tego że wpadam na ludzi, podeszłam do Paula. - Cześć Wprawdzie, nie wydało mi się odpowiednim powitaniem, ale w tym momencie nie myślałam zbyt trzeźwo. Właściwie to wydaje mi się że w ogóle nie myślałam. Całą głowę miałam wypełnioną wspomnieniami. Dobrze pamiętam ten strach który mnie przeszywał podczas ucieczki. To był jedyny raz kiedy się bałam. Poprzysięgłam sobie że to będzie jedyny raz. Zabawne, bo co może postanawiać pięcioletnia dziewczynka? Że dzisiaj ostatni raz bawi się tą zabawką? Niedorzeczne. Jednak ja przeszłam dużo więcej niż przeciętna pięciolatka. To zdarzenie sprawiło że dojrzałam dużo wcześniej niż moi rówieśnicy. Z perspektywy czasu sama nie wiem czy to dobrze czy źle. Czy pomogło czy zaszkodziło. Wyparłam to z pamięci, mając nadzieję nigdy do tego nie wrócić. A teraz wspomnienia zaatakowały ze zdwojoną mocą. Wszytsko za sprawą tego człowieka którego... tak mogłam śmiało powiedzieć że go kochałam. Jak ojca którego pamiętam jak przez mgłę.
Idzie. Z uśmiechem zrobiłem trochę miejsca obok siebie, książkę schowałem do plecaka i delikatnie położyłem go pod ławkę. Patrząc na twarz dziewczynki, no teraz to już kobiety, znowu uderzyły mnie obrazy i zdarzenia które miały miejsce kilkanaście lat temu. Gdy już podeszła, gdy słyszałem jej głos, jak że odmienny od tego który słyszałem tyle lat temu wstecz, przechyliłem lekko głowę. Z ciekawości i leku. Mogła mnie nie rozpoznać, co wtedy. Jednak postawiłem wszystko na jedną kartę. - Pamiętasz mnie? Głupie pytanie, głupi początek rozmowy, jednak ta ciekawość która mną drażyła była nie do pokonania. Czekałem na odpowiedź siedząc na tej ławce jak na łóżku fakira. Przecież kilkuletnią dziewczynka która transportowa na dywanie na teren Wielkiej Brytanii mogła już dawno o mnie zapomieć, o ile mnie w ogóle zapamiętała. Jednak co było do stracenia, słowa wypowiedziałem, patrzyłem w te same oczy które tyle czasu temu zamykał strach. Widziałem usta które przez całą drogę były ze strachu złączone przez całą drogę ucieczki. A co miało stać się teraz? Pojęcia nie miałem, ale czekałem. Może los zaskoczy mnie na nowo.
-Pamiętasz mnie? Wiadomo, nie jestem osobą wylewną i nie rzucę mu się na szyję, ale pamiętałam. Nie za bardzo wiedziałam co mam odpowiedzieć. Już powoli zaczynała mnie męczyć ta nieporadność i uciążliwe sentymenty. Odetchnęłam głęboko, chcąc coś wreście z siebie wydusić. - Oczywiście, że tak. Byłam mała, ale coś mi zostało w tej głowie - próbowałam się uśmiechnąć najbardziej beztrosko jak umiałam. Prawda była taka, że w sumie nie umiałam beztrosko się śmiać. W efekcie wyszedł mi kwaśny uśmiech. Coś na kształt skosztowania cytryny. Czemu się tak przejmowałam? Nadal nie mogłam wziąć się w garść. Ogarnęłam wzrokiem całą jego postać. Prawie w ogóle się nie zmienił. A może nie chciałam żeby się zmienił. Oprócz złych wspomnień, jego cała postura przypominała mi, że to on mnie uratował, że to dzięki niemu żyję i prowadzę takie życie jakie zawsze chciałam. Przypominał mi też rodziców. Te uczucia mieszały się ze sobą jak w kotle, tworząc to podejście do jego osoby jakie teraz miałam. Jedno uczucie wykluczało drugie, dlatego nie do końca wiedziałam jak się zachować. Nigdy w życiu nie byłam bardziej niezdecydowana niż teraz. Nigdy w życiu nie byłam mniej pewna siebie. A powodował to człowiek któremu prawdopodobnie zawdzięczałam życie.