W tym znajdujący się w Londynie, dużym królewskim parku, z racji iż jest to dość popularne miejsce, zwykle można spotkać wiele osób. Poza zadbanymi zielonymi terenami, znajduje się tu także niewielkie jezioro. W miejscu tym bogato rosną przeróżne gatunki drzew, czy roślin. Wszystko to jest jednak bardzo pielęgnowane. W wolnych chwilach dużo osób wybiera właśnie Hyde Park na spacer, czy odpoczęcie na jednej z ławek w tym malowniczym miejscu, bez względu na porę dnia.
O tak, tu zdecydowanie nie było tak nudno jak na Malediwach. Tyle potworów jednego dnia? Nie może być! Przetarł oczy, naśladując Verę. Jakiś blond wypłosz kroczył ścieżką. Takich ludzi (ludzi?! Przecież to nawet nie przypominało człowieka!) nie powinni wpuszczać do miejsc publicznych. Normalni mugole i nie tylko chcieli odpocząć w parku, relaksując się szumem drzew, takim kojącym odgłosem po całym dniu pracy, a tu nagle wchodzi taki dziwoląg i męczy ich oczy. Zauważył, że kilka osób zasłoniło sobie oczy rękoma. - Nie wiem kto to, ale nie powinna wnosić szczurów do parku - powiedział poirytowany.
Raven podzielał zdanie swoich przyjaciół. Przecież od takich nowości jednego dnia można się postarzeć się o dobrych pięć lat. I ze zgrozą obserwował jak kudłaty piesek biegnie w ich stronę, a jego właścicielka za nim. - Wiecie co? - zwrócił się do Jareda i Very. - Może zmienimy miejscówkę? Już chyba wolałem fanki.. Gdy pies wbiegł do budki nadepnął mu łapkę, a ten uciekł z głośnym piskiem jakby co conajmniej obdzierano ze skóry.
- E, podzielam twoje zdanie - odpowiedziała, a po chwili "bestia" wbiegła do środka i od razu została uraczona nadepnięciem na łapę. Po chwili zaczęła przeraźliwie piszczeć i uciekła wprost w ramiona swej właścicielki, a ta, zapewne z zamiarem ochrzanienia tych barbarzyńców, skierowała się w ich stronę. Po drodze zaczęła coś gadać łamanym angielskim. Vera zaczęła się zastanawiać, skąd takie dziwadło się wzięło i dlaczego gada aż tak słabo w tym języku. - Wiejemy! - oznajmiła czerwonowłosa. Kobieta znajdowała się już coraz bliżej kryjówki. Ślizgonka wyszła z budki i rozejrzała się w poszukiwaniu lepszego miejsca.
Weller wyszedł z budki zaraz za nią i zmieszył babsztyla wzrokiem. Wtedy zobaczył napis na jej gorsecie: "Królowa jest tylko jedna!". O, Boże! Ludzie! W którym miejscu to.. to coś! Jest ponętne? Przecież ta sztuczność, aż ocieka plastikem! Do tego słaby angielski i ten ubiór... Potwór w ludzkiej skórze. To ma być królowa?! To ja chyba zostanę Marsjaninem albo jednorożcem, wtedy będzie mi wszystko jedno.. pomyślał. Też zaczął się rozglądać, ale żadnego bezpieczniejszego miejsca nie widział. No był jeszcze staw, ale on nie wchodził w grę. - Może chodźmy do Dziurawego Kotła? - zapytał. - Tam nie powinno być tych nieludzkich maszkar..
Wyszedł z budki, która nie okazała się dobrą kryjówką. Ta dziwna kobieta (haha) zmierzała w ich stronę. Oczywiście również dostrzegł ten napis, ale postanowił nie zaśmiecać sobie myśli tym dziwnym stwierdzeniem. - Tak, tak, chodźmy - powiedział szybko, odciągając ich od dziwoląga, który zbliżał się niebezpiecznie szybko. Jak toto mogło w ogóle chodzić na takich butach? To chyba jedyna zdolność tego potwora. Skierowali się w stronę Dziurawego Kotła, zostawiając w tyle Justina i Dodę. Użyłby pewnie różdżki, gdyby nie fakt, że byli wśród otoczeniu mugoli. No cóż, trzeba to jakoś przeboleć i samodzielnie, bez pomocy magii, oddalić się od tych zatrważających kreatur.
A przyjaciel tego nie lubiał. On szczególnie, przynajmniej dlatego, że była od niego młodsza o kilka lat. W myślach sformułował odpowiedź, i powiedział: -No, jest dość ładna, i o pare lat młodsza. Zachowuje się dobzre, dopóki ktoś jej nie wkurzy. - Uśmiechnął się na końcu.
- Cóż, mam nadzieje, że mi ją kiedyś przedstawisz. - odparła. Jakoś Mark był mało chętny do rozmowy o swojej ukochanej. Nawet był nieco... zawstydzony? A mówią, że zakochani wszędzie obnoszą się ze swoim szczęściem... Jak widać, ta teoria nie sprawdza się we wszystkich przypadkach. - Hm, zdaje się, że będę musiała się zaraz zbierać. Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia. - oświadczyła, uśmiechając się lekko. Musiała się w końcu wsiąść za załatwianie tego, po co tu przyszła. Szczególnie, że ojciec zaraz wróci z pracy. - Napisz czasem co u Ciebie. Może umówimy się niedługo, na jakąś kawę? - zasugerowała wstając z ławki. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym pomachała mu lekko ręką na pożegnanie i oddaliła się w stronę miasta.
Troche poddenerwowana weszła do parku. Bardzo intensywnie rozglądała się za czym co nie było jeszcze zajęte przez całujące się pary ani przez sędziwych staruszków chodzących o lasce. Nie była w stanie pomyśleć racjonalnie zanim się nie uspokoi. A taka wolna ławka była pomocna przy wyciszeniu. W koncu znalazła wolne miejsce i usiadła. Ręce przez cały czas jej drżały. Położyła je na kolanach, na czerwonej sukience i zagłębiła się w myślach.
W pewnym momencie podskoczyła. Przypomniała jej się książka, którą zostawiła w barze. - Przecież ona tyle kosztowała - powiedziała głośno do siebie. Wstała i pomaszerowała w znanym kierunku. Musiała odzyskać swoją książkę.
Teleportowała się z Malediwów do Londynu. Męczyły już ją te upały na wyspie, zdecydowanie wolała klimat Anglii. Z jakiejś uliczki przeszła wprost do parku. Nawet lubiła te miejsce, zawsze przychodziła tu po męczących zakupach na Pokątnej. Chwilę zajęło jej znalezienie ławki, wolnej od obecności nieznajomych jej ludzi. Oczywiście od razu musiała zobaczyć całujące się pary, który tylko pogłębiły jej irytację. Cały świat nie musi wiedzieć przecież o tym, jak to się oni wielce kochają. Usiadła na ławce i wpatrzyła się w sadzawkę, znajdującą się nieopodal.
Angie weszła do parku i od razu zaczęła się zachwycać pięknem otaczającej przyrody .Nie była jakąś maniaczką która z uwielbieniem obserwowałaby każdy liść na drzewie ale lubiła czasem siąść sobie spokojnie pod drzewem i pooddychać świeżym powietrzem zdała od miejskiego gwaru .Rozejrzała się w około niedaleko była wolna ławka toteż dziewczyna szybko skierowała się w jej kierunku usiadła następnie z torby wyjęła swój ulubiony stary szkicownik i ołówek .Rysowanie stało się już dawno jej ulubionym zajęciem w parku.
Lilyanne powoli nie śpiesząc się weszłą do Hyde Parku. Jak się spodziewała spotkała tu kogoś znajomego. Od razu ruszyła w jej stronę. Oczywiście tym swoim powolnym krokie. Miala się gdzieś śpieszyć? Nie. Spojrzała z góry na szkicującą .. Andie, tak? Lily miała mały problem z zapamiętywaniem imion. Szturchnęła ją lekko w nogę. -Można?- pokazała na wolne miejsce obok An.
Angie podniosła głowę .Zobaczyła Lily jej znajomą z Hogwartu. -Jasne siadaj-dodała po chwili-Jak wakacje?-zapytała ją po chwili zastanowienia ,czekając na odpowiedż zerkneła na swój obrazek zastanawiając się co by tu jeszcze dorysować...
Spojrzała na nią i usiadła za pozwoleniem. -Wakacje? Okropne. Prawie całe dwa miesiące spędzone w domu.- pokręciła głową.- A ty? No właśnie co Cię sprowadza do Londynu? Bo jak dobrze pamiętam nie mieszkasz tu? Zaczęła szukać w pamięci co robiła ciekawego przez ostatnie dni. Hmm.. nic. Jej wzrok powędrowała w stronę rysunku Angie. -Co tam bazgrolisz?- zażartowała
-Co mnie sprowadza? No nic takiego ...są wakacje ,więc warto trochę pozwiedzać.A to....-spojrzała na rysunek przedstawiający postać z wibitą w głowę siekierą-obraz mojej dziwacznej psychiki-odparła po chwili a potem zamkneła szkicownik.
Zaśmiała się. -Wiesz co znam dobrego psychiatre..- znów z niej zażartowała. Wstała i zrobiła parę krokow w tył. -Uśmiech!-zawołała robiąc Angie zdjęcie aparatem, który wyciągnęła z torby. Pomachała jej aparatem. -Zrobię sobie z tego tarczę- zaśmiała się.- To do następnego. Schowała aparat i wyszła z parku. Miała jeszcze dużo do zrobienia. Ale czy musiała robić to dziś? Do szkoły jeszcze trochę czasu..ma czas.
-Nawet psychiatra nie ma szans ...mnie już nic nie pomorze-odparła z udawaną powagą-Do następnego-powiedziała po czym wstała poprawiła sukienkę i poszła w swoją stronę.
Razem z rodzicami teleportowała się do Londynu. Niedługo wesele, a ona potrzebowała jakiegoś stroju. Wprawdzie mieli się udać na Pokątną, ale oczywiście uwagę jej matki przykuła wystawa biżuterii w jednym ze sklepów. Rose, obejrzawszy już wszystko, mruknęła, że będzie w parku, i odeszła. Szła przed siebie, kopiąc niewielki kamyk. Kompletnie nie wiedziała, co chce założyć. Owszem, wiedziała, że sukienkę, ale nadal nie miała pojęcia jaką. Kopnęła kamyk w trawę, siadając na ławce, na której ktoś już siedział. - Cześć - westchnęła. Nie kojarzyła dziewczyny, ale porozmawiać zawsze można.
Oczywiście, jak zwykle ktyoś musiał jej przeszkodzić, ktoś musiał przerwać jakże zbawienną samotność. A niech ich wszyscy diabli kopną! Miała dosyć. Nie mogła nawet iść na wesele, zabawić się. Bo oczywiście ważniejsza była u znienawidzonej prababki. Jednak musiała tam jechać i udawać ukochaną prawnuczkę. Spojrzała na dziewczynę. Ach tak, to przecież prefekt Hufflepuffu. Już miała na nią nakrzyczeć, ale nawet na to nie miała ochoty. - Cześć - odpowiedziała głosem wypranym z emocji.
Spojrzała na nią sceptycznie. Jeśli dziewczyna uczęszcza do Hogwartu, to na pewno jest w Slytherinie. Uczniów owego domu można bardzo łatwo poznać. - Ślizgonka? - spytała. Jeśli jej rozmówczyni jest Mugolem, będzie sądziła, że Rose się przejęzyczyła. Albo że jest zza granicy. Nie czekając, aż dziewczyna uchyli usta, kontynuowała. - Jestem tu z rodzicami i braćmi. Na wesele znajomego rodziny. Wprawdzie nie kojarzę go za dobrze. Za to jego siostrę i owszem - mruknęła.
Dziewczyna irytowała ją coraz bardziej, choćby z tego powodu, że była Puchonką. Jej paplanina też tylko tę irytację pogłębiała. Już miała znaleźć sobie lepsze miejsce na kontemplację, jednak zainteresowały ją słowa o weselu. Czyżby ta Puchonka też była zaproszona na wesele Bradleya? No, proszę, proszę. Świat jest mały. - Ślizgonka i owszem. Ślub Bradleya Primrose, o tym mówisz? - zapytała.
Uciekać, uciekać, uciekać. Byle dalej od widoku roześmianych twarzyczek LSD i Borisa przy fontannie (takiej z wodą, nie pani prefekt). Dlaczego słońce Nowej Zelandii nagle przygasło, a wszystkie kolory zasnęły w sen zimowy w środku lata? A może tak jej się tylko wydawało, bo nie widziała już swojej przyszłości? A może inaczej… widziała ją, ale nie tam, gdzie trzeba. A na to był tylko jeden ratunek! Zacząć szukać czegoś nowego, co mogłoby zastąpić jej podłego tygrysa. Może… może będzie haftować? Albo… uprawiać dynie? Hmm… albo przeprowadzi się do mamusi i będzie składać przez resztę życia długopisy. O! Toż to już zarys jakiegoś konkretnego planu na życie! Pogratulować jej tej inwencji twórczej. No dalej, nie krępujcie się, bijemy brawa. W każdym razie wyszła na pozór luzackim krokiem w góry, żeby to zażyć świeżego, zdrowego powietrza. Niestety, nie było jej dane oglądać cudownego widoku ze szczytu, gdyż zaskoczył ją niecny deszcz we własnej osobie. No i cóż miała biedna zrobić? Teleportowała do Londynu, modląc się, żeby choć tam pogoda się do niej uśmiechnęła. No i proszę! Słoneczko. O, jak dobrze. Wyszła z krzaków, w jakich przypadkowo wylądowała. No proszę. Hyde Park. Uwielbiała tu przychodzić, odkąd przyjechała do Anglii. Zieleń, wiewiórki, kaczki, spokój. Czego chcieć więcej? Ach tak… czekolady. Ale spokojnie. Miała ją przy sobie. Stefan jak zawsze był przy niej, więc równoznacznie miała przy sobie koc i parę innych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Rozłożyła się na trawie, wśród innych ludzi szukających wytchnienia w ten upalny dzionek, co chwila chrupiąc czekoladę z orzechami. Żyć nie umierać. Nie ma Borisa, nie ma LSD. Uff…
Matko i córko, jak ja się poświęcam. Głowa mi pęka, a ja tu dzielnie siedze, aż dziwne. No, nieważne nieważne. Miejmy w końcu to z głowy! Gilbert po wyjściu z lodziarni grzecznie udał się na spacerek. Trzeba pozwiedzać stary, dobry Londyn, nie? W końcu dawno tu nie był, szczególnie nie w takim nastroju. Może odkryje, ż esię coś zmieniło? Że to piękne, ale paskudne miasto zyskało jeszcze więcej magii albo mroku? Albo w ogóle... cokolwiek w tym rodzaju? No po prostu nie wiadomo. I chyba taki stan się nie zmieni. Dlaczego? Slone chodził wprawdzie po mieście i wydawał sie w pełni świadomy, ale chyba nie do końca tak było. Ciało było w mieście, ale umysł szybował daleko, daleko cholera wie gdzie. Zapewne nawet on sam nie umiałby odpowiedzieć na to pytanie gdyby jakiś kretyn odważył się mu je zadać. Zresztą, czy to w ogóle było ważne? Był sobą, był Gilbertem. Zwyczajnie nie ogarniał i z pogardą i obrzydzeniem patrzył na każdego mijanego azjatę. O tak, żółtki były niefajne. Wolał już bambusy, że tak bardzo ładnie powiem. Nieważne, nieważne! Jakim cudem on trafił do parku, tego również najstarsi górale nie wiedzą. I jakim cudem doszedł aż do miejsca w którym była ona, nie mam pojęcia. Tym bardziej nie wiem jak to się stało, że w ogóle ją rozpoznał. Może to kwestia czuprny? A zresztą, mgół jej nawet nie rozpoznać. To w jego stylu. Siedzi sobie jakiś lachon, to co mu tam, walnie się na jej kocyku wygodnie, brzuchem do góry, oczęta zamknie i zaprezentuje w ten sposób swoje wrodzone piękno -Nadal mam ochotę na loda - Mruknął rozkładając łapki i nogi żeby leżeć już kompletnym plackiem przy owej możemuznanejamożeniealemiłejdupci. Nie ma to jak miłe powitanie!
Pff… nie dramatyzuj, dobra? Przecież nie przycisnęłam cię do ściany i nie przyłożyłam noża do szyi z groźbą śmierci w męczarniach, jeśli ze mną nie popiszesz. A w każdym razie z mojej strony to tak nie wyglądało. Raczej jak… hm… działanie siły perswazji w całkiem kulturalny sposób. W każdym razie… słonko grzeje, następuje wszechobecne zadowolenie, przychodzi lenistwo tak silne, że nawet po czekoladę nie da się już sięgnąć, powieki powoli opadają i pojawia się ten cudowny stan nieświadomości zwany powszechnie snem. Najpierw ciemność, potem pojawiają się obrazy. Leżała sobie w swoim patykowym szałasie, zajadając oset i wpatrując się w swoje odbicie w kałuży. Długie, oklapnięte uszy, a dokładniej ich końcówki zamoczone były w wodzie. Poczucie beznadziejności, oto co czuło zwierzę, jakim teraz była. Osioł z przyczepianym ogonem, niebieskoszarą sierścią i odnóżami zakończonymi nie kopytami, lecz najzwyczajniejszą w świecie łapą bez pazurów, bez jakiejkolwiek obrony. Była Kłapouchym. Protoplastą wszystkich emo i pesymistą do kwadratu. Choć dla wielu przeżycie to nie wydałoby się ani trochę przerażające to jednak – dla niej takowe było. I dzięki Bogu, że ktoś walnął się koło niej na kocu, bo inaczej byłoby źle. Otworzyła oczy, gwałtownie podnosząc się do pozycji siedzącej. - Tu go raczej nie znajdziesz. Sorry Winetou. I tak, mi ciebie też niezmiernie widzieć, Gilbercie. – Cóż za miłe powitanie. No naprawdę. Zresztą… czego mogłaby się po nim spodziewać, no czego? – Leżysz na mojej czekoladzie. Spojrzała na niego z wyrzutem, po czym podjęła próbę przesunięcia chłopaka nieco w bok. Trzeba przecież uratować jej przysmak… a raczej to, co z niego zostało.
Miałaś ładnie podziękować, ćmoku. A nie jeszcze bezczelnie na mnie narzekać, no jak tak w ogóle można. Oh słodkie lenistwo wywołane owym ciepłem. Gdzie się podziały te czasy kiedy dzieciaki wylatywały z domu jak z procy i latał po dworze dostając chwilowego ADHD żeby w połowie zabawy wrócić na zaczepistą bajkę, zjeść obiad, znowu wylecieć z domu (najlepiej przez okno, o!) i wrócić dopiero wieczorem po piętnastominutowym wrzasku mamusi i położyć się od razu spać, walić kolacje, trzeba dbać o imię. Matko i córko jakie długie zdanie. A tych czasów nadal nie ma. Teraz jak człowiek ruszy w ogóle dupsko z domu to albo idzie znowu leżeć albo pić albo żreć. Ah ta dorosłość i demoralizacja umysłu dziecięcego! Może jednak Piotruś Pan miał słuszność w swoch poglądach? Gilbert zrezygnowałby z wszelkiego rodzaju używek gdyby tylko mógł latać tak jak on. I żeby mieć jeszcze taką czapeczkę, eh. Reszte stroju sobie raczej daruje. I ten mieczyk, o! Czapeczka, mieczyk, Gilbert sunący między chmurkami, kompletnie trzeźwy i bez zapachu tytoniu czy owoców po magicznych papierosach. Jakie to byłoby piękne! ALe do niego Dzwoneczek nie przyszedł. Nieee. Bo po co w ogóle! Ts. -Anderson - Stwierdził bardzo odkrywczo, w końcu oczęta otwierając i obracając ryjek w jej stronę. Znowu te parszywe włosy spadły mu na mordkę, jasny szlag go trafi. Tym razem zabrał je z oczu, trzeba sę uważnie przyjrzeć czy przypadkiem jej z kimś nie pomylił. Wziął ją w końcu za fajną dupę, jak to brzydko młodzież nazywa, więc to musiała być pomyłka. -Wyglądasz jakoś inaczej. Zmieniłaś wreszcie twarz czy schudłaś? - On się oczywiście nie dał. Nie miał zamiaru się w ogóle ruszać póki nie uzyska odpowiedzi na te kluczowe pytania od których zależy jego dalsza egzystencja, ot co.
Oj, cóż za niewybaczalny błąd. Przeprosiłabym, ale wiesz… to nic nie zmieni, więc to chyba nie jest potrzebne. W ogóle przepraszanie to jakaś kaszana. Nie lubię tego robić. W każdym razie – już nie będę. A w każdym razie postaram się. Te czasy zniknęły. I podejrzewam, że niestety na zawsze. Dzisiejsza młodzież woli siedzieć przed komputerem czy telewizorem. Wiem, co mówię, sama ich reprezentuję. Ale jak tu wyjść na dwór i robić fikołki na trzepaku, kiedy ich nie ma? Jak tu bawić się do późnego wieczora, kiedy nie ma z kim? Okej, może trochę dramatyzuję i gdybym się postarała, to na pewno bym kogos znalazła, ale próbuję usprawiedliwić własne lenistwo. Piotruś Pan miał rację. Życie powinno być ciągłą zabawą i nikt nie powinien zabijać dziecka, które żyje gdzie w każdym z nas. Ojej, a dlaczego tylko czapeczkę i mieczyk? A co z przecudownymi rajstopkami, w których z pewnością wyglądałby niesamowicie mięsko? Courtney chętnie by go zobaczyła w takim stroju. Porobiłaby zdjęcia, pośmiałaby się (oczywiście nie z niego), powysyłałaby fotki do znajomych, do gazetki… trzeba przecież dbać o sławę Gilberta. Aczkolwiek jego widok byłby bardzo rozkoszny. Ale z niego bystrzak, nie ma co. Pozazdrościć. - Slone – mruknęła, pilnując, żeby przypadkiem się do niego nie uśmiechnąć. Wszak to nie byłoby nieprofesjonalne. A ona jest profesjonalistką, ot co. Przemilczę fakt, iż Courtney JEST fajną dupą, jak to Gilbert nazywa ładne dziewczyny. No popatrz… jednak nie przemilczałam. - Och, jak miło… zauważyłeś. Wiesz, to specjalnie dla ciebie – uniosła dwa razy brwi, tym razem się uśmiechając. Oczywiście na potrzeby swojej jakże rozwiniętej i cudownej gry aktorskiej. Przybliżyła twarz do jego twarzy i zmrużywszy oczy, zaczęła dźgać go palcem w pierś. - Z.E.J.D.Ź. Z. M.O.J.E.J. C.Z.E.K.O.L.A.D.Y. – Może literowanie nie będzie dla niego zbyt trudne i w końcu zrozumie, o co jej chodzi.
Trudno. Powinnaś paść na kolana i błagać o wybaczenie dziękując mi jeszcze potem przez lata jeśli je uzyskasz. Ale nie. Bo po co! Lepiej marudzić i w ogóle być taką złą i niedobrą dla mnie, pewnie że tak. Pff. Gilbertowi byłoby we wszystkim ładnie. Nawet w rajstopkach tych dziwnych spodenkach czy co tam w ogóle miał Piotruś. No i te piękne buty, ostatni krzyk mody. Mówie serio, widziałem coś podobnego na jakiejś wystawie. Tylko nie w zielonym kolorze. Mniejsza z barwą, ważne że takie jak jego. No i ta seksi koszuleczka z rozpiętym guzikiem prezentująca kawalątek zacnego torsu Slone. Wyglądałby przepięknie. W sumie to ładnemu we wszystkim ładnie, nie ma się co dziwić że dziewczęta chichotałyby i mdlały na widok takiego chłopca, nieważne czy na żywo czy na zdjęciu. W nim jest przecież moc. Ale cholera wie oc musiałoby się stać żeby on dał się wcisnąć w rajstopki. Chyba nie ma aż tak wielkiego stanu upojenia alkoholowego jak ten w którym, by je założył, eh! Mówi się trudno, trzeba się cieszyć z Gilberta takiego jakim jest. -To dobrze. Wyglądasz lepiej. Aż cie nie poznałem, wiesz? - Nie wiem czy to można uznać za komplement... znaczy, z jego strony to był komplement, zdecydowanie. Był dla niej wyjątkowo miły i w ogóle. W uszach biedaczki nie zabrzmiało to pewnie tak idealnie jak w jego, ale to tylko drobne szczegóły. Chęci się liczą, a on nie wprawiony w prawieniu... komplementów. -Magiczne słowo? - Spojrzał na nią jak na biedną, głupiutką i malutką Courtney (jaką tak właściwie była, ale ćśś) licząc, że nie rzuci mu jakąś abrakadabrdą tylko faktycznie po ludzku go poprosi, no! Wtedy się przesunie. Może.