- Ał - wymamrotał, gdy dyniowy lizak skubnął go w dolną wargę, ale zaraz opracował bezpieczniejszy sposób obgryzania samych słodkich brzegów, dzięki czemu nie kończył cały poharatany. Mruknął coś niezrozumiałego w sprawie domu strachów, nieszczególnie potrafiąc się tym teraz przejąć, bo bardziej zastanawiało go dlaczego River nie reaguje równie entuzjastycznie na to cudowne spotkanie - chociaż z drugiej strony, może przebranie Bee było za dobre? Albo duszek po prostu nie patrzył w stronę rozklekotanej karuzeli? Albo jednak faktycznie dalej był obrażony i wcale nie uważał Puchona za słodziaka, tylko chciał się go pozbyć na wizzengerze? - Jak to telepieeeee - jęknął, opadając już tym razem całkiem na kolana swojego towarzysza, co całkiem mu pasowało, bo przynajmniej dzięki temu go słyszał... i nie musiał już wyglądać na Gryfona, którym się zawiódł. - Jelonek, a nie sarenka. Chyba. Nie wiem czy rozpoznaję dobrego ducha, ale żaden się nie cieszy na mój widok ewidentnie - poskarżył się, zarzucając jedną rękę na basilową szyję, by wygodniej się podtrzymać. - Nie wiem czy chcę dostać, chyba nie chcę, chyba źle reaguję na nudesy i nie chcę, żebyś się potem na mnie obrażał - wyrzucił z siebie szybko, marszcząc lekko brwi w mimowolnym zmartwieniu. - A dostałeś kiedyś nudesy? Ale tak po przyjacielsku, a nie na zasadzie jakiegoś serio flirtowania... chociaż nie wiem czy to taka różnica w reakcjach, chyba i tak trzeba skomplementować, nie? - Upewnił się, przysuwając dynię do ślizgońskich ust, by ta zaczepiła się swoimi lizakowymi zębiskami o jego wargę. - Podobno nie powinno się wysyłać nudesów przez wizbooka, ale nie wiem czemu.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Musiał przyznać sam przed sobą, że nie wpadł na pomysł podgryzania dyni. Chyba lubił jak coś gryzło jego język i wargi, dlatego nawet o tym nie pomyślał. Objął puchona ciaśniej, wcale nie z powodu jakichś bezczelnych chęci obmacywania go, tylko rzeczywiście sam tracił też kontakt z siedziskiem, a zamiatające wszędzie skrzydła licha tylko utrudniały sprawę. Uniósł brwi, jelonek? z takimi nogami? No ale jak to inaczej ocenić, skoro owy jelonek ewidentnie ukrywał swoje wdzięki na co dzień pod jakimiś pewnie workowatymi bojówkami. Nie było żadnej sprawiedliwości na tym świecie dla takich estetów i miłośników pięknych nóg jak Bazyl. - Jak zejdziemy z karuzeli możemy ich znaleźć i zrobić użytek z Twojego kija. - zaproponował bazylowe rozwiązanie. Gdyby był tu z Maxem, jak w poprzednich latach, na bank do końca wieczora wdałby się z kimś w szarpaninę. Kto wie, może Valentine będzie jego kompanem w bójce w tym sezonie? Choć nie wyglądał, ale cicha woda... cicha woda... - Źle reagujesz na nudesy? - próbował się powstrzymać i nie śmiać pod nosem, ale ta nerwowa paplanina nie miała naprawdę żadnego sensu!- Dostać też mi się zdarzyło, ale wiesz, że nudesów nie wysyła się po przyjacielsku? - kiwnął brwiami- Czasami jak sie ktoś wstydzi, to tak tylko gada, że po przyjacielsku, ale zawsze chodzi o flirt. - pokiwał głową, znawca pornografii, w końcu w swoim portfolio miał też zdjęcia, których by nie pokazał mamie i to nie koniecznie tylko swoje.- Komplementy jak komplementy, ważne, żeby się nie zaśmiać. - dodał z powagą, choć rozbawienie kręciło mu się po twarzy. Ślizgońska głowa sama już wymyślała sobie scenariusz tego, co przydarzyło się Bee i jak by nie układał klocków, to każda historia wydawała się bardziej zabawna. Ugryziony przez lizakową dynię szturchnął ją kilkukrotnie końcem języka- A gdzież, wysyłaj czym chcesz, byle wyraźne, Twój kochanek się na pewno ucieszy. - pokiwał zachęcająco brwiami, unosząc zaraz kij bejsbolowy ze złością, bo licho jakby już złośliwie ciągle okładało go po głowie skrzydłem. Z kolejnym machnięciem walnął w nie pałką, przypominając sobie zamachy z czasów, kiedy trenował z Solbergiem quidditcha w czwartej klasie, na co potworny wagonik odpowiedział przeraźliwie wiszcząc. - Zaczynam mieć dość tej karuzeli... - jęknął, ale jego jęk był niczym, w porównaniu z jękiem hamulców zwalniającego napędu od którego rozbolały go nawet zęby.- Chodźmy na te eliksiry... Wziął go pod kolana, by chwiejnie wytoczyć się z nim z grzbietu licha, na do widzenia jeszcze dostając od niego w głowę.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Przebranie to ładne, nie to koszmarne Atrakcja Horrendalnie Obłędna Karuzela i Pustnik, więc później Stoisko z Eliksirami
Właściwie to nie wiedziała, jak przekonała Jamiego do tego, żeby wybrał się z nią na ten festyn, zabawę, czy co to właściwie było. Jakimś cudem udało jej się wyciągnąć kij z jego tyłka i nawet przekonała go do tego, żeby po prostu się przebrali, żeby coś ze sobą zrobili i nie prezentowali się, jak skończeni idioci, czy coś podobnego. Chociaż oczywiście, zależnie od tego, jak kto na to patrzył, można było powiedzieć, że wyglądali nieco głupio, niepoważnie i nie wiadomo, jak jeszcze. Tylko że Carly ani trochę to nie przeszkadzało i po prostu zamierzała się dobrze bawić, uśmiechając się już na wstępie, zastanawiając się, co ich tutaj czeka. Kiedy zbliżali się na miejsce, wspomniała bratu, że pewnie znowu wpakują się w jakieś niepoważne problemy, ale ujęła go pod ramię, obiecując, że nie będzie na siłę robiła czegoś, co mogłoby okazać się okropne w skutkach. - Patrz, karuzela! Pamiętasz, jak dziadkowie nas na takie zabierali? Myślisz, że moglibyśmy się tam wybrać? - powiedziała, gdy tylko spostrzegła pierwszą atrakcję i uśmiechnęła się szeroko, odrzucając włosy na ramię. Było jej nieco chłodno w tym niedorzecznym stroju, ale nie zamierzała się tym zupełnie przejmować, bawiąc się w jakąś szaloną wersję równie szalonego Kapelusznika, czy kim tam właściwie była. Poza tym musiała przyznać, że podobało jej się to, jak prezentował się jej brat, bo wszystko wskazywało na to, że najnormalniej w świecie on również dobrze się bawił. Dlatego też uśmiechnęła się do niego szeroko, kiedy zgodził się pójść z nią na karuzelę, chociaż to nie było ani męskie, ani coś, co robili dorośli, niezależni ludzie, czy coś tam, coś tam. - Założę się, że trafi ci się bazyliszek! Pasowałby do twojego charakteru, Jimmi - powiedziała, nachylając się ku bratu, a jej ciemne oczy zabłyszczały rozbawieniem. Teoretycznie nie powinna opowiadać takich bzdur, ale prawdę mówiąc, nie zamierzała się tym ani trochę przejmować. Od dawna wzajemnie sobie dogryzali, od dawna zachowywali się w ten, a nie inny sposób, więc nie zamierzała teraz nagle tego zmieniać. Wolała trzymać się z dawna ustalonych reguł, jakie najwyraźniej w niczym im nie przeszkadzały.
Przebranie to kompletne, niewyglądające jakby brakło galeonów na ubranie Atrakcja Horrendalnie Obłędna Karuzela i bazyliszek, a jak
Nie był aż takim gburem, za jakiego wszyscy go brali, ale zdecydowanie za bardzo skupiał się na tym, żeby jego siostra przestała chodzić z głową w chmurach i odrobinę spoważniała. Nawet jemu zdarzały się dni, kiedy zgadzał się na zupełnie niepoważne rzeczy, jak festyn w Hogsmeade. Dodatkowo wolał nie puszczać Carly samej, aby nie nabawiła się kolejnej choroby od jakiegoś ducha byłego, czy czym te zjawy z Avalonu były. Nawet zgodził się przebrać, ostatecznie decydując się na zupełne przemalowanie twarzy, założenie peruki i dziwnego stroju, dzięki któremu choć raz nie musiał martwić się, że ktoś będzie zwracał na niego uwagę z powodu ślicznej buźki. Niemniej liczył na to, że zwyczajnie nikt go nie rozpozna. - Miejmy tylko nadzieję, że nie okaże się, że znowu będzie trzeba uciekać, jak z tej zabawy, co Ministra zabito - mruknął, widząc dekoracje festynu, ale nawet uśmiechnął się lekko, kiedy siostra ujęła go pod ramię, ciągnąc w stronę wejścia. Nie podobała mu się kobieta, która zachęcała wszystkich do wejścia, ale nie komentował tego, mając wrażenie, że zdecydowanie stał się przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa. Szczęśliwie już po chwili Carly odciągnęła jego myśli, wskazując na jedną z atrakcji. Nawet zaśmiał się cicho, gdy tylko dotarło do niego, że jest to po prostu karuzela, jedna z tych dziwnych, dziecięcych, choć zdecydowanie nie wyglądała tak cukierkowo, jak te, na których byli jako dzieci. - Pamiętam, że nie chciałaś z nich schodzić i musieliśmy cię przekupywać lodami - odpowiedział ni to rozbawiony, ni to znudzony, ale nie stawiał oporu. Podszedł dość chętnie do atrakcji, obserwując uważnie kolejne siedziska, które najwyraźniej miały za zadanie, jak wszystko w Halloween, wystraszyć gości. Zaraz jednak drgnął, gdy tuż przy sobie usłyszał głos kobiety, która wpuszczała ich na festyn. Kiedy jednak odwrócił się, nie dostrzegł nikogo poza innymi gośćmi. - Skoro tak, to dlaczego nie boisz się na mnie patrzeć? I ile razy mam powtarzać, żebyś tak mnie nie nazywała? - warknął, ale zaraz skierował się ku atrakcji, zamierzając rzeczywiście z niej skorzystać, skoro już byli na miejscu. Jednak niemal zawrócił, gdy rzeczywiście okazało się, że dla niego siedziskiem miał być bazyliszek. - Przypomnij mi, żebym rzucił na ciebie jęzlep, gdy tylko stąd wyjdziemy - mruknął do siostry, czując, że nie może się ruszyć z powodu wpatrującego się w niego sztucznego stwora.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Całym sobą czuł jak desperacko potrzebuje nie festynu, a imprezy. Prawdziwej, niekontrolowanej przez nikogo imprezy, podczas której będzie mógł napić się tyle, by poziom beztroski i złych pomysłów poddusił go z rana, gdy tylko obudzi go ból głowy. Chciał nie martwić się o to, że w wirze najlepszej zabawy wpadnie wprost na jakiegoś nauczyciela i zwyczajnie chciał wyrwać kogoś, z kim będzie mógł całować się w jakimś kącie przez pół nocy, nie musząc obiecywać mu nic ponad to - niezależnie czy w sferze cielesnej, czy tej bardziej emocjonalnej. Chciał całym sobą poczuć tę wolność i przyjemność płynącą z niezachwianej pewności siebie, nic więc dziwnego, że bez wahania zdecydował się właśnie na towarzystwo Marli i Jinxa, przy których zwyczajnie trudno było czuć się źle. Całą drogę z Hogwartu do Hogsmeade nucił wesoło piosenkę, którą wygrywał mu wciśnięty do prawego ucha muzogram i to właśnie do jej rytmu nie tylko stawiał każdy krok, ale i bujał już okrytymi prześcieradłem ramionami. Zachwiał się na moment dopiero wtedy, gdy spojrzenie opadło mu na stojącą przy wejściu kobietę, wokół której zwyczajnie unosiła się zła energia. Zignorował jednak podpowiedzi instynktu, dłonią na Marlenkowych plecach udając, że to jej dodaje otuchy, a nie samemu sobie, gdy ta na głos wypowiedział ich wspólną myśl o uznaniu przerażającej atmosfery. - Powinni nam dać nagrodę drużynową od razu za pierwsze trzy miejsca - przytaknął, ekscytacją w głosie nadrabiając to, że przecież nikt nie mógł dostrzec jego szerokiego uśmiechu, nawet jeśli był pewien, że iskry z jego oczu musiały być widoczne nawet przez ciemne okulary, które przez swoją nadmierną gestykulację musiał przyczepić do kostiumu zaklęciem trwałego przylepca. Gotów był już oburzyć się, że nie widzi absolutnie żadnej zabawy w tym, by wyrywać heteryków, skoro przyjemność podrywu nie opierała się na samym zasiewaniu, tylko na zbieraniu swoich żniw, a jednak ledwo rozchylił usta, a już zamykał je z zainteresowanym pomrukiem na rzuconą mu przed prześcieradło propozycje. - Słuchaj, jak mnie chcesz po prostu znów upić, to nie musisz wcale wymyślać zakładów, które są tak oczywiste przeze mnie do wygrania - zgodził się na około, środkowym palcem naciągając już nieco okulary w dół, by czujnością ciemnego spojrzenia rozejrzeć się wokół w poszukiwaniu swojej pierwszej ofiary - a przynajmniej do czasu, aż nie dał się rozproszyć dalszym ciągiem rozmowy i wspomnieniem grzanego wina, które zapachem goździków już od wejścia nęciło go mocniej, niż odpychała go otaczająca ich cyrkowa muzyka. Wiedział też zresztą, że zaklęcia ogrzewające w końcu zaczną słabnąć, a jemu zabraknie cierpliwości na rzucanie ich w kółko i w kółko, należało więc znaleźć dla siebie alternatywne sposoby rozgrzania, a alkohol czy gorący nieznajomy byli najbardziej kuszącymi go teraz opcjami. - Eeee… - podjął elokwentnie, tępo patrząc w okulary Marli, szukając dla siebie olśnienia, bo w przeciwieństwie do dziewczyny miał pusty portfel, a nie posiadał też niczego tak imponującego jak skrzydlate buty Jinxa. - Mogę sprzątać przez miesiąc za osobę, która wygra. Mam już nawet taki fartuszek, muszę tylko poćwiczyć zaklęcia czyszczące - zaproponował, od razu też gestykulując przy tym tak, jakby trzymał różdżkę w ręce, a on sam wspinał się na palcach, by dosięgnąć nią najwyższą półkę niby znajdującą się wysoko ponad głową Jinxa, o którego ramię oparł się delikatnie wolną dłonią. - Albooo… - podjął wciąż nieco zachrypniętym po meczu Gryfonów głosem, gdy opadał już z powrotem na ziemię, by rozejrzeć się wokół w poszukiwaniu inspiracji. - O, albo na pamiątkę ukradnę jakiś wskazany przez zwycięzcę rekwizyt z domu strachów! Postawimy sobie przy wejściu do mieszkania, to styknie zamiast zaklęć zabezpieczających - zaproponował z rozbawionym parsknięciem, to właśnie wtedy dostrzegając machającego mu z kolejki @Bee May Valentine. Zaczął już nawet unosić dłoń, by mu odmachnąć, a jednak zatrzymał się na ułamek sekundy z dziwnie uniesionym w górę łokciem, bo zdał sobie sprawę nie tyle koło kogo siedzi, co raczej jak blisko tego kogoś siedzi. Ściągnął brwi i obrócił się na obcasie udając, że unosił rękę tylko po to, by poprawić przyklejone przecież do stałego miejsca okulary, po czym ułożył dłonie zarówno na plecach Jinxa, jak i Marli, by subtelnym pchnięciem zachęcić ich do ruszenia w stronę trampoliny. - Ale najpierw skaczemy, nie chcę pić tylko po to, by zaraz musieć te procenty oddać - zadecydował, wchodząc na wyżyny swojej dominacji społecznej, zwyczajnie czując, że musi odsunąć się od zastanego na karuzeli widoku, nie chcąc psuć sobie szampańskiego humoru tym, że sam też chciałby być teraz w rozklekotanym wagoniku. - Skoki, papierosek i grzaniec, a potem strzelnica - doprecyzował, skacząc na jednej nodze w pochyleniu, próbując w półkroku zdjąć z nóg niezbyt pasujące do trampoliny obuwie. - Kto spadnie z trampoliny musi opowiedzieć jakąś żenującą historię? - zaproponował i wskoczył już na gibki materiał, a więc i zachwiał się, machając przy tym nie tylko rękoma, ale i trzymanymi w dłońmi obcasami, gdy dodawał głośniej do Jinxa: - Ale wyskakuj ze skrzydeł.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
strój: to i skrzydła czarne i oczy czarne miejsce: karuzela pustnik, gdzie mowi ze mam isc do sklepu z pamiatkami
Potrzebuję chwilę uspokojenia po tych kilku szalonych próbach podrywu, które przerodziły się w pitolenie o dzieciach i innych okropnych obowiązkach do których przecież było mi bardzo daleko! Jedynie próbowałem pomóc Camaelowi! A okazywało się, że musiałem ratować się zaczepianiem znajomych. Jednak było minęło, a ja nie tylko perfekcyjnie wybrnąłem, ale mam teraz świetne towarzystwo. Próbuję usadowić się odpowiednio na karuzeli tak by było mi wygodnie, a co najważniejsze żeby Lala była bezpieczna. Nadal odrobinę kwestionuję czy powinienem tu siadać z dzieckiem, ale przecież to z pewnością jest bardzo powolne. Na wszelki wypadek rzucam szybkie protego przed siebie, licząc na to że w ten sposób nie wypadnie mi gdzieś. Pozerkuję na mojego towarzysza i zakładam, że próbuje się ze mną drażnić, jego wypowiedź umieszczając gdzieś na poziomie lekkich żartów jedynie podszytych poważnym tonem. - Całe szczęście, że teraz już wiesz! Wyobrażasz sobie co by było jakbyś pocałował kogoś innego i miałbyś dwóch mężów? - odpowiadam bardzo mądrzę i uśmiecham się szeroko do mojego kompana. Nawet nie zauważam, że próbuje bawić się ze mną w stawianie granic. Zakładam, że to jak podkreśla pierwsze zdanie to kwestia akcentu. Wszystko potrafię sobie ułożyć w taki sposób, by było mi łatwiej. - Nie ukradłem, to moje, nie widzisz podobieństwa? - pytam i pochylam się do Lali, by widać było nasze idealnie kompatybilne noski. Przez chwilę postanawiam zostawić go w mylnym przekonaniu, licząc na to że moje drobne kłamstewka odwrócą moją uwagę od myśli, że Cam raczej nie byłby zadowolony z tego gdzie zabrałem jego córkę. - Powiedz dzień dobry do nowego taty - szczebioczę do dziecka i wsuwam palec w niewielką rączkę. Lala zaś jak zahipnotyzowana patrzy na perły wokół szyi Juna, więc usłużnie podnoszę ją odrobinę, by mogła sobie pomacać jego strój. - Kim jesteś? Atrakcyjnymi zwłokami? - zagaduję jeszcze beztrosko. Faktycznie wydawać się mogło, że strasznie głośny jest ten stary sprzęt, ale nie wierzyłem że sprowadziliby tu jakichś partaczy na rodzinny festyn, z rozwalonym ekwipunkiem. - To pewnie żeby nas postraszyć. Bo wiesz, halloween - mówię pocieszająco Junpeiowi, kiedy ten znienacka łapie mnie mój nadgarstek, a ja się w końcu orientuję czemu bełkocze coś w swoim języku i podskakuje raz za razem. Pogłaskałbym czule jego dłoń, ale nie chce jednak upuścić dziecka więc jedynie niemrawo klepię długimi palcami po jego ręce. - Wyglądam jak co? - dopytuję i lekko pochylam się by ten zerknął na mnie, zamiast dalej przyglądać się temu jak ta zabawka podejrzanie wygląda. - Miałeś dobry strój na umieranie. No i byłeś niedaleko - mówię ze wzruszeniem ramion dokładnie w momencie kiedy karuzela w końcu staje, Lala przestaje szarpać perły mojego kompana. A ja aż drżę kiedy widzę jakieś okropne spojrzenie, ale kieruję się do pamiątek. Zanim zrobię krok widzę @Marla O'Donnell. A raczej zakładam że to ona - jedna z osób z tej trójki, bo mówiła mi kim będzie. - Marla? Jesteś tu? To za ładne nogi to nie ty. No w każdym razie zobacz! To Lala. To ciocia Marla! Zobacz Lala przypatrz się, bo potem będzie wyglądać gorzej - paplam sobie beztrosko i pokazuję córkę Camela Marli i całej reszcie duchów. - A to Junpei pamiętasz go z imprezy? No, my spadamy. Miłej zabawy! Idziesz? Kupisz mi może jakiś piękny prezent - kończę niesamowity small talk, w trakcie którego ostatnie słowa kieruję do Juna; jakby już z góry było przesądzone, że teraz już będziemy razem chodzić po tym jarmarku. Kiedy stajemy przy jakimś stoisku unoszę do góry brwi widząc ceny przedmiotów.
Atrakcja: Stoisko z eliksirami, 1 - lody, utrata przytomności i miś! Przebranie: Harley Queen
- Nie wymyślaj - ofuknął go z drobnym opóźnieniem, początkowo nie rozumiejąc jak kij ma się przydać do spotkania z Riverem - a przynajmniej jeśli chodziło o ten bejsbolowy. Zerknął w swoim oburzeniu na Basila, mrużąc zaraz oczy jeszcze bardziej podejrzliwie, gdy docierało do niego co to za wesoła nutka w jego głosie. - Ej, ej, nie nabijaj się - poprosił, bo próba zganienia mu w tym nie wyszła. - Oczywiście, że można wysyłać nudesy po przyjacielsku. To takie... przyjacielskie flirtowanie. To tak, jak można być przecież friends with benefits i nie musi w tym być żadnej romantycznej miłości - stwierdził, całkiem pewny swojego zdania, bo i ostatnimi czasy coraz więcej myślał o tego typu przyjacielskiej relacji - w końcu jego serduszko romantyka ewidentnie nie radziło sobie z dobraniem odpowiedniego obiektu szczerych westchnień. - Nie śmiałem się... - wymamrotał jeszcze, coraz bardziej się niepokojąc co takiego zrobił źle, skoro Basil nie wytknął mu żadnego oczywistego błędu, a River i tak pozostawał jakby obrażony. Bee skrzywił się przy kolejnym pisku pikującego licha i czym prędzej uciekł ze Ślizgonem z tej przeklętej karuzeli, z cichym gaspnięciem próbując odebrać swój kij, za który nie chciał zostać wyrzucony z festynu. - No już, puszczaj - wyswobodził się szybciutko, by skocznym krokiem poprowadzić swojego towarzysza do stoiska z eliksirami. - Och, to takie wszystko testowe... przepraszam, po ile lody? - Dopytał, by zamilknąć w osłupieniu, gdy dostał trzy gałki przerażająco halloweenowej dobroci zupełnie za darmo. - Patrz, gapią się na mnie - pochwalił się Basilowi, poprawiając ramiączko drobniutkiego plecaczka, który miał zarzucony, by nie pogubić niezbędnych drobiazgów, bez których nie chciał w ogóle wychodzić z Hogwartu. - Nie mam kochanka, tak swoją drogą... - dodał, nawet nie próbując się stopować przed łapczywym pochłanianiem podarowanych mu lodów.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Szczerzę się wesoło cały czas, bo przy tej dwójce niemożliwe jest wytrwanie w powadze; nawet ten creepy vibe nas otaczający zdaje mi się trochę umykać, bo stojąca przed wejściem kobieta w mojej perspektywie jest po prostu dobrze ucharakteryzowana, a nie faktycznie zła. Nie wątpię, że niejedna osoba lepiej znająca się na wróżbiarstwie uznałaby po prostu, że moje wewnętrzne oko po prostu śpi sobie w najlepsze, ale jeżeli taka jest cena dobrej zabawy, to godzę się na o dobrowolnie. - Deal - zgadzam się, choć nie jestem stuprocentowo przekonany, czy zakład jest sprawiedliwy; moje sandały z pewnością są więcej warte niż jakieś itemy sprzedawane po zawyżonej cenie na nadgryzionym czasem festynie, ale przecież jestem przekonany o swojej wygranej, więc nie widzę sensu w spieraniu się. - Tylko w fartuszku? - upewniam się przy tej prezentacji, ściągając usta w zastanowieniu, jakby jedynie przy twierdzącej odpowiedzi była to sprawiedliwa cena. Wzrokiem wędruję ku domowi strachów, a zaraz potem ku Marlenie, nie będąc w sumie pewnym, na ile przyjaciółka będzie wiązać nieprzyjemne wspomnienia z takiego miejsca teraźniejszością, a na ile chodziło o konkretną sytuację i stojącego za wszystkim bogina. Stąd mój większy sceptycyzm na drugą z propozycji, nawet jeśli wyrażony jedynie żartem. - Oh, no tak, bo chcemy też, żeby nasze potencjalne randki myślały, że jesteśmy seryjnymi mordercami. Kocham ten pomysł - kiwam głową, zaraz parskając śmiechem. Nie trzeba mi dodatkowo powtarzać, że czas ruszyć na podbój trampoliny, bo wszystko, co jakkolwiek związane jest z wysokością, musi być przeze mnie sprawdzone doświadczalnie. - Że niby spodziewasz się, że ja miałbym oszukiwać? - oburzam się w stronę Rivera, jakbym już nie pamiętał wypowiedzianej przeze mnie łaskotkowej wojny podczas wyzwania na rurze Błędnego Rycerza. Posłusznie ściągam jednak buty i nawet macham nimi ostentacyjnie, żeby oboje widzieli, że jestem najbardziej honorowym z Gryfonów. Dla pewności trwałym przylepcem również traktuję swoje okulary, bo obawiam się, że inaczej by tego nie przeżyły. - O patrz, ten wygląda zupełnie jak ty - wskazuję Riverowi jednego z powykrzywianych barokowych aniołków, które zdobią trampolinę. Wyciągam zaraz totalnie szarmancko rękę w stronę Marli, by pomóc jej z gracją wspiąć się na gumową powierzchnię; raz w życiu się może poczuć jak księżniczka. Nie bawię się w żadne próby ani półśrodki - naskakuję z całą siłą na środek trampoliny, pamiętając tylko o tym, by mocno zaciskać palce na butach, reszta już się nie liczy. Początkowo powolne skoki, stają się coraz szybsze; z oczu znika mi Marla i River, a światła zmieniają się w pojedyncze smugi. Czuję wiatr łopoczący moim prześcieradłem, jakby próbował mi go ukraść i słyszę własny rozchodzący się okrzyk ekscytacji, ale do zejścia z trampoliny nie potrafię do końca stwierdzić, gdzie znajduje się góra, a gdzie dół. - Czy wam też świat przed oczami się trochę kręci? - dopytuję, gdy jestem już teoretycznie na ziemi i próbuję zlokalizować moich przyjaciół. - Nikt nie wyleciał z trampoliny, więc imo każdy powinien opowiedzieć jakąś żenującą historię. Ja zacznę - oferuję się, bo Marla przy większości moich przypałów przecież była, więc i tak mogła mnie sprzedać w każdym momencie. - To w sumie będzie też wstęp szkolenia do moich butów, bo jak kiedyś jeszcze ich nie ogarniałem do końca, to zrobiłem taki szpagat, że mi spodnie poszły w kroku. No to pomyślałem, że szybko ogarnę to zlepem, bo nie miałem czasu biec do dormitorium. I oczywiście, że skleiły mi się na trwałe z bokserkami - Uśmiecham się, hojnie płacąc od razu za sześć kubków grzanego wina - bo przecież nie będziemy się wracać, a nie po to mamy po dwie dłonie.- Oczywiście, że kolejną lekcją było miotlarstwo. Powiedzieć, że miałem problem w szatni, to niedopowiedzenie...
Stoiskoz eliksirami: 4 uśmiech jokera idealnie zresztą pasujący do przebrania.
Zachichotał pod nosem, bo przecież drażnienie się z ludźmi to jeden z jego ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. - Absolutnie sie nie nabijam, pierwsze nudesy i niechciane dick-piki mogą być traumatyzujące. - przyznał, kładąc rękę na piersi- Tu masz trochę racje, ale friends with benefits to trochę coś innego. Wysyłając komuś nudesa dajesz mu pewien argument. - uniósł brwi- Na zawsze. Poklepał go lekko po ramieniu, chcąc dać mu trochę wsparcia. Jasne, spiżdżanie się z puchonów zawsze było trochę zabawne, ale Bee wydawał się dużo zbyt niewinny na bawienie się jego kosztem za długo. - To dobrze, bo najgorzej jest się śmiać. - powiedział pocieszającym tonem. Uwolnieni od potwornej atrakcji zeszli na pewny grunt, Bazyl jeszcze obrzucił karuzelę gniewnym spojrzeniem, w duchu życząc, żeby się cała rozpadła na amen i już nigdy nie psuła nikomu zabawy. Zanim Bee zdążył zbyt szybko i ze zbyt wielką ekscytacją uciec do stoiska z eliksirami chwycił go za nadgarstek i przyspieszył kroku. No na brodę Merlina zaraz znów go zgubi, ten człowiek ma jakieś doładowanie turbo miotły w dupie. Zaśmiał się na durnowaty wybór puchona, samemu zezując w kierunku drinków i eliksirów, bo miał nadzieję na coś, wiadomo, bardziej wyskokowego. Zamówił jakiś eliksir o egzotycznej nazwie i odkorkował go, by powąchać zawartość. - Nie masz? - podłapał pytanie, oglądając kolor płynu pod światło. Szkoda, że nie miał przy sobie Solberga, może ten umiałby rozszyfrować co to za glut. Pachniał nieźle, ale wszystko na tym festynie wydawało się podejrzane.- A chciałbyś mieć? - dopytał i wychylił zawartość fiolki na raz. Była trochę pieprzna, a trochę gorzka. Gin z tonikiem? Zamlaskał skupiając się na smaku i przyglądając Valentine'owi wciągającymi lody jak magiodkurzacz.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
Nie miał większego problemu z tym, że dawał Riverowi jakiś argument - chociaż teraz powoli zaczynał się zastanawiać nad tym, czy jednak nie powinien, bo Gryfon jednak nie wydawał mu się teraz taki ugodowy i sympatyczny, jak na początku ich znajomości. Pewnie lepiej było pomyśleć o tym zanim Bee zdecydował się na odwzajemnienie się roznegliżowaną fotką, chociaż wydawało mu się, że ta dalej była względnie przyzwoita, a przede wszystkim: pozbawiona jego twarzy, co już jakoś utrudniało identyfikację. Zresztą, upublicznienie tego zdjęcia nie wydawało się Puchonowi szczególnie okropne, bo jednak nie miał czego aż tak się wstydzić. Lody trochę poprawiły mu humor, pomogło też samo zejście z piekielnej karuzeli, bo teraz nie było już słychać wrzasków ptaszyska, które im przypadło z biletami. - Nie mam - potwierdził krótko, zerkając z rozbawieniem na to, jak Ślizgon ogląda zdobyty napój. Nie uraziło go, że Basil nie zapytał go o opinię co do zawartości, bo w sumie wcale nie musiał wiedzieć o valentinowej miłości do eliksirów... a nawet jeśli, cóż, Bee miewał problemy z rozpoznawaniem substancji ze względu na mieszające mu się kolory. W końcu nie miał pojęcia czy gałki lodów faktycznie są żółte, czy może to jego zadowolenie tak zabarwia rzeczywistość. - Oho, proponujesz mi coś? Coraz mniej subtelny się robisz, Bas. Najpierw mi nudeski oferujesz, teraz romans... - zażartował, próbując tak pozbyć się drobnego speszenia, gdy nie wiedział jak zareagować. - Chyba, że po prostu próbujesz mi się pochwalić, że kogoś masz. Maf ko-oś? - Dopytał, nieco niewyraźnie, bo język zmroził mu się od zagarniętego do ust sporego kawałka lodów z kandyzowaną wiśnią wetkniętą w sam środek.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Nie przyszło Kane'owi do głowy, żeby zapytać Valentine'a o eliksir, bo sam po ciemku miał trudność z rozpoznaniem jego barwy, więc nie chciał sprawiać chłopakowi przykrości w związku z tym, że nie mógłby mu przy tym dobrze dopomóc. W uszach dalej mu jakby trochę dzwoniło, ale napitek był całkiem przyjemny i chyba trochę go zamroczyło, bo zaczął czuć jak mu pomału drętwieją policzki. I chciało mu się dziwnie uśmiechać. Pokiwał głową na ponowne potwierdzenie, padające z ust puchona i uśmiechnął się dziwnie, kiedy ten wypomniał mu subtelność. Nigdy nie uważał siebie za osobę przesadnie subtelną, nigdy też specjalnie się nie ograniczał w towarzystwie Bee przed żartami, komentarzami czy słabo zawoalowanymi sugestiami. - Zaufaj mi, gdybym coś Ci proponował, nie miałbyś wątpliwości, że to robię. - uśmiechnął się sugestywnie pod wpływem eliksiru przyglądając, jak puchon wcina swój deser- Poza tym mam obawę, że nie nadaje sie do romansu. - powiedział, szukając po kieszeniach gdzie schował resztę biletów - Jak znajdziesz sobie takiego chłopca jak ja, to nie wdawaj się z nim w bliskie relacje... - dodał dziwnym tonem, odnajdując kartoniki na pozostałe atrakcje. Spojrzał na Bee pytająco, bo ten tęgi czerep potrzebował kolejnej dłuższej chwili, by przestać patrzeć jak się chłopak rozsmakowuje w wisience, zamrugał oczami i odchrząknął. - Dobry Merlinie, oby nie. - położył dramatycznie dłoń na piersi. Miał różne relacje z ludźmi, ale rękoma i nogami wzbraniał się przed tym, by którakolwiek z nich awansowała na coś, co można byłoby określić mianem "mienia kogoś" albo "bycia czyimś". Spędził ostatnio stanowczo zbyt długie, pijane popołudnie zapewniając samego siebie, że tak jest zdrowiej i choć owszem, hormony buzują w nastoletnim ciele, to do uspokojenia ich nie trzeba zaraz nazywać wszystkiego wielkimi słowami. - Na jaką atrakcję chcesz teraz iść? - zapytał, rozglądając się po festynie. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo jak wrócił spojrzeniem do puchona, to ten nagle zniknął! Bazyl przeklął pod nosem, biorąc ze stoiska jeszcze jakiś flakon na drogę i ruszył pomiędzy atrakcje go poszukać nawołując ze złością.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Chłopca, chłopca. Może chcę sobie znaleźć mężczyznę - poprawił go tak dramatycznie, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę fakt, że nie mógł przestać się uśmiechać, gdy widział uśmiech na twarzy Basila, nawet jeśli ten zaczynał się wydawać nieco niepokojący. Prychnął cicho z niedowierzaniem, trochę nie rozumiejąc czemu Ślizgon miałby nikogo nie mieć, bo poza okazjonalnym marudzeniem robił raczej za dobre towarzystwo; wgryzł się w wafelek po niemal skończonym już lodzie i miał nawet zaproponować, żeby poszli gdziekolwiek, tylko nie na trampolinę... ale w tej samej chwili zakręciło mu się w głowie. - ...o jak mi się słabo... z-zrobiło?... - Wydukał, urywając nieco, gdy dotarło do niego, że nie ma już przed nim Basila i tylko jakaś obca parka, która go wymijała, spojrzała na niego jak na idiotę - pewnie dlatego, że mówił sam do siebie. Bee zacisnął mocniej palce na trzymanym pluszowym misiu i obrócił się w miejscu, by- na Merlina, pluszowym misiu? Wielkim, różowym, pluszowym misiu? Albo raczej fioletowym? Teraz i niebo wydawało się granatowo-fioletowe jak gorzka skórka winogron, a porozwieszane wszędzie lampiony zakryły się lawendowym blaskiem. Bał się. Nie miał pojęcia jakim cudem znalazł się na drugim końcu festynu, skąd miał misia i gdzie był Basil. Poprawił plecaczek i biegiem, którego dziwnie obolałe nogi absolutnie nie aprobowały, wyminął dom strachów, by wrócić w okolice straganu z eliksirami. Miał gdzieś z tyłu głowy świadomość, że wcale się nie zgubił, skoro dalej był w Hogsmeade, ale nie wiedział co się wydarzyło i nie miał pojęcia co spotkało Basila, który przecież mógł być równie skonfundowany. - Bas! Baaaaaaasil! - Ucieszył się na widok znajomego futra, od razu się na chłopaka rzucając, tym razem nie mając w sobie ani krztyny zamiaru co do odsunięcia się. - Boże, Merlinie, nic ci nie jest, jak cudownie, czy to- czy to tak miało być? Zdobyłem misia - zaśmiał się nerwowo, a przy tym nieco niewyraźnie, bo odrobinę podduszał się kołnierzem futrzastego płaszcza. - W sensie... pluszowego, a nie ciebie...
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Łatwo było ocenić Bazyla jako fajnego gościa będąc po prostu jego kolegą. Kane nie miał problemu z byciem fajnym jako kolega, nawet jeśli się czasem z kimś lądowało w schowku na miotły na małym tete-a-tete. Przestawał być dobrym towarzystwem, kiedy rzeczywiście zaczynało mu zależeć, stawał się zaborczy, nieustępliwy, niecierpliwy, niby ufał, ale nie do końca, domagał się ciągłego potwierdzania tego, że był najmilszym i jedynym. Potężnie pierdoliło mu się od tego w głowie, a wybranka czy wybranek tych uczuć nigdy nie kończyli szczęśliwi - nauczony doświadczeniem po prostu wybierał nie iść tą ścieżką. I on spokojniejszy i ludzie szczęśliwsi. Pokręcił głowę na tego mężczyznę, bo w zasadzie Bee był tak niebywale uroczym chłopakiem, że nie był w stanie wyobrazić sobie, że kogokolwiek by sobie nie znalazł to ta osoba nie byłaby największym szczęściarzem ever. Poza tym jednym, że ten mały gnój ciągle gdzieś uciekał! Basil zaczynał tkać teorię, że Bee robi to celowo, żeby go trochę powkurwiać i żeby się nie poczuł zbyt wygodnie w ich relacji. Mamrocząc pod nosem przeciskał się przez bardziej zatłoczone tereny i rozglądał po mniej zatłoczonych, próbując wypatrzeć ten goły brzuch i kij bejsbolowy. Nagle coś capnęło go jak małpka wołając jego imię, a on, znów odruchowo, objął kreaturę. Dopiero kiedy podejrzliwy wzrok przestudiował misia, mózg Bazyla skleił, że to Valentine, a na usta znów wpełzł potworny uśmiech jokera. - Gdzie Ty ciągle ode mnie uciekasz, Bee. - mruknął- Zaraz pomyślę, że wcale nie chciałeś tu ze mną przyjść. - co by niesamowicie uraziło jego ego, jako, że to on dał się namówić na przyjście, a nie w drugą stronę. Odchylił połę płaszcza ujmując twarz puchona i studiując ją uważnie, szukając Merlin raczy wiedzieć czego, śladów niecnych zamiarów uciekania? Krzywdy, jaka mogła mu się stać kiedy go nie pilnował? Parsknął na przyrównanie do misia i pokręcił głową, czy ten człowiek mógł być w ogóle bardziej uroczy? - Dziwny ten miś. - przyznał - Ale wszystko na tym festynie jest dziwne. - ściągnął z szyi zielony krawat i przywiązał puchonowi do nadgarstka, mamrocząc pod nosem, że on to sie nie będzie stresował tym, że ten mu ciągle gdzieś ucieka. - Idziemy na strzelnice. - zarządził.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Nie uciekam! - Zaprotestował natychmiast, unosząc oburzone spojrzenie na dwukolorowe tęczówki Bazyla, nie rozumiejąc skąd w nim taki brak wiary, bo przecież z jego perspektywy to gubienie się było jeszcze straszniejsze, zwłaszcza teraz - w końcu nie miał pojęcia jakim cudem znalazł się po drugiej stronie festynu, skąd miał tego misia i ile czasu właściwie upłynęło od wspólnego oglądania stoiska z eliksirami. - To ja cię tu zaciągnąłem - przypomniał mu jeszcze, pozwalając by spojrzenie opadło mu na bazylowe usta w drobnym zamyśleniu co to za uśmiech i czemu wydaje się tak... dziwny? Obcy? - A to prawda - zgodził się, odsuwając już nieco i poprawiając kurteczkę. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc co Kane chce od jego nadgarstka i jak się to łączy z krawatem, aż wreszcie parsknął śmiechem, dając się tak prowadzić w stronę strzelnicy, którą chyba nawet gdzieś mijał podczas swojej panicznej przebieżki. - Ooookej, czyli strzelamy do- do tych zabawek, no dobra - wymamrotał, szukając różdżki po ciasnych kieszeniach spodni. - Trzymaj kciuki, może jeszcze coś wygram - zaśmiał się lekko, podając Bazylowi też misia, żeby go pilnował, gdy sam już celował do pierwszego z gnomów. Wzdrygnął się przy pierwszym pisku, ale nikt dookoła nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego i Bee zaraz sam przypomniał sobie o mugolskich zabawkach dla psów, które przecież też wydają z siebie taki podobny wrzask przy ściśnięciu - najwyraźniej mechanika była podobna. Puchon przestąpił z nogi na nogę i spróbował raz jeszcze, a zachęcony kolejnym sukcesem wciągnął się w zabawę. - Czemu tu wszystko tak piszczy? Jak nie karuzela, to zabawki - westchnął, chowając różdżkę i odwracając się do swojego towarzysza, a przy okazji wyłapując zaskoczone - a może nawet zaniepokojone? - spojrzenie czarownicy, która chyba ten festyn prowadziła. - Dziękuję? - Wydukał, biorąc od niej rubin, będący znacznie cenniejszym prezentem od pluszowego misia. - Pobiłem rekord, czy coś?
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Pilnując Valentine'a ruszył w stronę strzelnicy, z drugą końcówką krawata nawiniętą na palce. Przynajmniej nie będzie musiał się martwić, że ktoś chłopca porwie i wykorzysta do niecnych zamiarów. Nawet, jeśli chłopiec by chciał zostać niecnie wykorzystanym - Bazyl nie przyjmował tego do wiadomości. Zajęli miejsca przy strzelnicy, której pilnował przedziwny ogr i zachęcał do maltretowania małych gnomów, na co Kane uniósł brwi. Szkoda mu było stworków, ale gorąco kibicował Bee, przejmując misia, który ewidentnie miał pilnować jego, a nie w drugą stronę. Obserwując jak puchon przymierza się do celowania możliwe, że przypadkiem popatrzył na jego tyłek z raz czy dwa, zaraz jednak wyciągnął z kieszeni fiolkę eliksiru, który jeszcze podwędził ze stanowiska z eliksirami i golnął sobie, dla animuszu, mając nadzieję, że może ten bardziej kopie. - Dasz rade! - zachęcił go entuzjastycznie, widząc jak ten bez litości wykańcza wszystkie popiskujące stworki- Wiesz co, nie spodziewałem się po tobie takiego... morderczego cela. - przyznał, kiedy uśmiechnięty chłopak odwrócił się do niego, trzymając w rękach piękny rubin- I widzisz, jaka świetna robota? Będzie pasował do misia. Chcesz poszukać czy gdzieś jeszcze nie można czegoś wygrać? - zaproponował. Spojrzenie ogra jednak nie dało mu odejść, jakieś takie kpiące łamane przez wyzywające. Podjął się więc również wyzwania strzelania do gnomików, niestety jednak nie dorównał swojemu kompanowi, cmokając pod nosem i kręcąc głową- Chyba musisz mi dać korepetycje z celności. - puścił do niego oko, po czym otrzymał od ogra takie klepnięcie w plery, że aż stęknął. - Jezu, prawie złamał mi kręgosłup. - stęknął z dupy, kiedy odeszli już na kilka kroków.
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Strój: Kostium inspirowany męską wersją Cruelli De Vil
Odwiedzał Hogsmeade niejednokrotnie, gdy praca nad brytyjskim oddziałem SPA stanowiła jeszcze jedynie godny przemyślenia pomysł i musiał przyznać przed samym sobą, że było w tym miejscu coś, co przyciągało go tutaj nawet wtedy, gdy doskonale zdawał już sobie sprawę, że nie jest to odpowiednia lokalizacja dla jego biznesu. Im częściej się jednak tutaj pojawiał, tym bardziej upewniał się w tym, że to magiczne miasteczko tętniło wręcz rześkością wypełniających co drugą kamienicę studentów, przez co i okoliczne rozrywki różniły się znacznie od tych oferowanych przez większe miasta. Bez większych wątpliwości dał więc pokierować się przeczuciu, które poprowadziło go właśnie do Hogsmeade, by to tutaj celebrować tak ważne dla czarodziejów święto, bawiąc się tym lepiej, że nie znał tutaj jeszcze absolutnie nikogo i każda, choćby najmniej znacząca rozmowa miała potencjał na nową znajomość. Tłumy nagrzanych ocieplającymi zaklęciami ludzi sprawiały, że co chwilę zsuwał z siebie grube futro, by zaraz znów narzucić je na siebie, aż w końcu zdecydował się na magiczne odcięcie rękawów swojej koszuli, by porzucić je gdzieś w jednym z koszy nieopodal domu strachów. Dopiero gdy ochłodził się w ten redukujący warstwy ubrań sposób mógł skusić się na aromatyczny grzaniec, kilkukrotnie upewniając się wcześniej, że ten nie posiada żadnych magicznych właściwości i jego bazą jest nic innego jak wino. - ...ma Pan jakąś licencję na te przedmioty? - podpytał z drobnym niedowierzaniem ukrytym za uprzejmością, gdy przez dłuższą chwilę przyglądał się oferowanym na straganie przedmiotom, bo absolutnie wszystko, co Czarodziej miał do zaoferowania, wydawało mu się jednocześnie podejrzane nawet jak na fakt usprawiedliwiającej wiele Nocy Duchów.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Ej no, to tylko zabawki... - wymamrotał, chociaż nagle zrobiło mu się bardzo dziwnie, gdy dotarło do niego, że w świecie magii tak realistyczne piski wcale nie musiały działać na zasadzie mugolskich zabawek. Bał się jednak dopytywać, czy nie skrzywdził prawdziwych gnomów. - Eeee, możemy - wymamrotał tylko, ale zaraz nieco entuzjastyczniej przytaknął na to, by i Basil spróbował swoich sił na strzelnicy, która przecież była jego pomysłem. Próbował zagrzewać go na miarę swoich możliwości, upychając rubin w niedużym plecaczku. - Niektórych rzeczy nie da się wyćwiczyć, mój drogi, potrzebny jest wrodzony talent - zażartował, śmiejąc się jeszcze głośniej, gdy sam umykał pospiesznie ze strzelnicowego namiotu, nie chcąc zostać kolejną ofiarą trolla, bo przecież słyszał ten huk po uderzeniu w bazylowe plecy. - No dobra, obskoczyliśmy chyba wszystkie najfajniejsze rzeczy - zauważył, przytulając do siebie mocniej jedną ręką misia i kij, orientując się, że nosi stanowczo za dużo rzeczy - zwłaszcza, skoro na drugim nadgarstku miał smycz krawat. - Ale tak sobie myślę, że możemy jeszcze... jeszcze... o boże - wyrwało mu się, gdy przystawał gwałtownie w miejscu. - O Merlinie. O boże. O nie wiem. Czy ty wiesz kto to jest? - Podekscytował się, machając "wolną" ręką tak, że wreszcie i musiał wyrwać Basilowi trzymany przez niego krawat - chyba, że Ślizgon wolał ryzykować urwaniem valentinowej dłoni. - To jest szef sieci takich zajebistych magicznych SPA, to jest- no gdzie ty patrzysz, tam patrz, tamten w futrze i- no, w tym pomarańczowym futrze, omójboże, ile ja bym dał żeby dla niego pracować, a on akurat otwiera salon w Londynie - paplał namiętnie, pozerkując to na swojego towarzysza, to też na Merlinowi ducha winnego @Vincent I. Beaulieu-Émeri. - Bas, ja muszę do niego podbić, nie ma opcji, czekaj. Czekaj. Dobra, czekaj, poczekasz? W sensie sam, bo ja mam nawet przy sobie CV, a to chyba fajnie jak się tak wykorzystuje okazję, nie? - Przeczesał nerwowo palcami włosy, w pełni swojego podekscytowania nie potrafiąc nawet ocenić czy Kane'owi bardzo przeszkadzał ten spontaniczny pomysł ponownego rozdzielenia się. - Złapię cię potem, dobra? Obiecuję - dodał jeszcze, wyciągając się do zostawienia drobnego buziaka na bazylowym policzku, nim pędem nie rzucił się w stronę swojej wymarzonej ofiary. Prawda była taka, że absolutnie nie przemyślał swojego koślawego planu, więc też w pierwszej chwili kompletnie nie wiedział co powiedzieć, z trudem łapiąc oddech i niemal wariując od ogarnającej go ze wszystkich stron pomarańczy, która miejscami zakrywała się fioletem, zupełnie jakby słońce zachodziło dopiero teraz, a mieszanka barw na gasnącym niebie rozlała się po, cóż, wszystkim. - Dziii-...obry wieczór, dobry wieczór! - Poprawił się z szerokim uśmiechem, niezręcznie tykając mężczyznę wolną dłonią w ramię, by ten nie zignorował tego powitania, uznając je za skierowane do kogoś innego. - Czy ja mogę- bo ja- bo mam do pana sprawę, bo- bo pan Beaulieumeri, prawda? - Wyrzucił z siebie szybko, kalecząc francuskie nazwiska. - Mam sprawę - powtórzył pewniej, co zupełnie nie łączyło się z tym, że próbował zdjąć plecak i nie pogubić po drodze ani kija bejsbolowego, ani gigantycznego misia.
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Zainteresował się książką ze specyficzną liczbą przepisów, mając wrażenie, że żart połączenia jej ze swoim kostiumem mógłby być wart takiego zakupy, a jednak brwi ściągnęły mu się w niezadowoleniu nad tym, że gdy wertował przepiśnik kręcąc w powietrzu palcem, to każdy z tytułów wydawał mu się albo odpychający albo zwyczajnie zbyt niemożliwy do przełożenia na wegetariański poziom. Poważniej zainteresował się dopiero piernikową chatką, która wydawała mu się ciekawą alternatywą do zabrania w jedną z tych podróży, podczas której plan noclegowy układał się dopiero w trakcie zwiedzania nieznanych sobie terenów, a jednak zanim zdążył wsłuchać się w głos intuicji dał rozproszyć się ledwo wyczuwalnym tyknięciem go gdzieś z boku. - Dobry wieczór - odpowiedział, odkładając chatkę na stoisko, gdy wykręcał się już w stronę rozemocjonowanego chłopaka, będąc całkiem pewny, że ten przez kostium musiał go z kimś pomylić. Zdążył pociągnąć kącik ust w górę, a nawet ciekawsko przechylić głowę nieco w bok, gdy instynktownie pochylał się nieco do rozmówcy, a jednak zaraz i tak uniósł w brwi, dając zaskoczyć się swoimi, może nie perfekcyjnie, ale jednak, wypowiedzianymi nazwiskami. - Beaulieu-Émeri - poprawił go odruchowo, nie będąc w stanie zignorować kaleczenia rodzimego języka. - Teraz to mnie zaciekawiłeś - przyznał rozbawiony, nie zamierzając "panować" wyraźnie młodszemu od siebie chłopakowi, nawet jeśli ten gwałtownie zburzył jego poczucie anonimowości. - Ale wpierw weź kilka spokojniejszych oddechów, poczekam - zażądał miękko, układając dłoń na jego ramieniu, samemu też chcąc wykorzystać tę drobną przerwę, by uważniej przemknąć po chłopaku spojrzeniem, jakby faktycznie mógł w ten sposób podejrzeć pod jego kostium i zorientować się czy on sam nie powinien go kojarzyć. Opadł uwagą nieco niżej, zaraz też dłonią sunąc z ramienia do nadgarstka, by ciekawsko pochwycić dyndający smutno materiał krawatu. - Tak do mnie biegłeś, że aż musiałeś się zerwać ze smyczy?
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
Wiedział o Vincencie odrobinę za dużo - czytał wszystkie wywiady z nim, jakie tylko mógł, a kilka lat temu nawet opowiadał rodzeństwu, że na swoje osiemnaste urodziny na pewno uda się do słynnego SPA w bajecznie brzmiącej Francji, co oczywiście nie miało szans się udać ze względu na brak wystarczających środków finansowych. Bee zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest to najbardziej oczywisty crush spośród znanych ludzi, ale nie interesował się muzyką na tyle, by wzdychać do gwiazdek popu, za to kariera niemożliwie przystojnego Francuza wydawała mu się zwyczajnie idealna. I kiedy stał już przed nim, wpatrując się w niego z ekscytacją w jasnym spojrzeniu i uśmiechem na ustach, to nie mógł do końca zrozumieć dlaczego inni nie zachwycali się nim aż tak bardzo. Vincent był przecież zabójczo przystojny, utalentowany, obeznany, ustawiony... i miły, na litość merlinowską, bo wcale nie przegonił od siebie obcego i zadyszanego szczeniaka. - ...tak - przytaknął, nie mogąc znaleźć na szybko żadnego wyjaśnienia, bo dekoncentrując się ciepłym dotykiem przebranego za czarny charakter czarodzieja. - Znaczy, nie do końca smyczy, po prostu- po prostu kolega chciał mnie pilnować, bo już się tu dzisiaj zgubiłem... to chyba jakaś magia, w każdym razie niezbyt polecam lody z tamtego stoiska, bo są pyszne, ale- no chyba, że chce pan zdobyć wielkiego misia, bo ja się z nim ocknąłem i nie wiem skąd go mam - wyjaśnił, kręcąc lekko głową z niedowierzaniem. Odłożył wreszcie kij i pluszaka na ziemię, podtrzymując je sobie lekko nogami, by móc przegrzebać plecaczek w poszukiwaniu teczki w formacie A5, w której miał poskładane na pół CV. - Ale no właśnie, biegłem do pana, boooooo... bo- znaczy, może pan odmówić, ale byłbym bardzo, bardzo, bardzo wdzięczny, jakby pan to wziął - zwątpił nagle, zawieszając spojrzenie na zdjęciu w swoim CV - takim zwykłym, niemagicznym, na którym jego uśmiech chyba jednak wyglądał trochę głupio. - Słyszałem, że otwiera pan SPA w Londynie i nie wiem, czy szuka pan nowych pracowników, czy ma pan już wszystko zaplanowane i w ogóle, aleee chciałbym dla pana pracować. Bardzo - kontynuował, unosząc spojrzenie na ciemne tęczówki mężczyzny. - Więc może panu dam moje CV iii pan je zatrzyma na jakieś- nie wiem, na kiedy pan będzie szukał, albo coś? - Nie był pewny w jaki sposób działało zdobywanie pracy w magicznym świecie i jakie były wymogi co do dokumentów, bo wzorował się tylko na mugolskich CV, na które ledwo co patrzyli jego poprzedni, nieszczególnie uważni pracodawcy. - ...normalnie wyglądam lepiej... - dodał jeszcze cicho, płonąc coraz pewniej trawiącym go ogniem niezręczności.
Vincent I. Beaulieu-Émeri
Wiek : 40
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188
C. szczególne : Francuski akcent, spokojny głos, zapach (szampan, ananas, bursztyn, goździki)
Zaśmiał się mimowolnie, rozchylając nieco grube futro, by wpuścić pod nie więcej powietrza, czując jak sama ciekawsza interakcja z kimkolwiek pomaga mu poczuć, że żyje i pojawienie się dziś w Hogsmeade nie było tylko stratą czasu. Z rozbawionym uśmiechem wsłuchiwał się w monolog rozgadanego chłopaka, na znak swojej uwagi podążając spojrzeniem raz w stronę wskazanego stoiska, to znów na porzucanego przez niego misia, wciąż jednak nie wiedząc kim chłopak jest ani dlaczego właściwie go zaczepił. Zakręcił w palcach trzymanym pustym holderem na papieros, byle subtelnie zapełnić czymś tę bierność oczekiwania, w międzyczasie próbując oszacować choć mniej więcej wiek nieznanej sobie postaci. - Dziękuję za możliwość odmowy - wytknął mu na wpół poważnie, na wpół żartem, nie mogąc powstrzymać się od przetestowania jak jego rozmówca zareaguje na strofowanie go, bo gdy tylko zorientował się do czego jego wywód prowadzi, wiedział też, że choćby i czysto hipotetycznie musi upewnić się czy chłopak potrafi zachować odpowiedni szacunek nawet wtedy, jeśli okoliczności pozwalają mu na więcej spoufalenia. - Mhm, samo Twoje zaangażowanie robi wrażenie. Nie spodziewałbym się, że ktokolwiek tutaj mnie rozpozna, nawet gdyby londyńskie SPA zyskało już na rozgłosie - przyznał, zerkając na podaną mu kartkę, w pierwszej kolejności przebiegając spojrzeniem po imieniu i szukając rocznika, dopiero później sprawdzając czy podany został odpowiedni kontakt, nie zawracając sobie jednak głowy wczytywaniem się w umiejętności, których nie zamierzał próbować na szybko oceniać. - Normalnie nie zajmuję się wstępną rekrutacją - przyznał od razu w odpowiedzi, raz jeszcze zerkając na wspomniane zdjęcie, zanim ruchem dłoni przypominającym zgniatanie nie złożył podanego mu CV w wygodne do schowania w kieszeń kamizelki płaskie origami. - Ale myślę, że mogę zrobić dla Ciebie wyjątek, a jakbym się jednak do Ciebie nie odezwał... - podjął, wysuwając z kieszeni oficjalną, nie tę prywatną wizytówkę. - Zawsze możesz spróbować oryginalną drogą, jeśli naprawdę tak bardzo Ci zależy - podpowiedział, woląc by chłopak nie polegał na nim w aż takim stopniu, przy okazji dodatkowo sprawdzając jego determinację. - Praca w SPA to dość nietypowe marzenie dla kogoś w Twoim wieku. Tak samo zresztą jak imię Beethoven - zauważył, przyglądając mu się na granicy rozbawienia i niedowierzania, jakby próbował przejrzeć gdzieś podstęp w całym tym przypadkowym spotkaniu. - Moje placówki są dość duże, nie boisz się, że tam też będziesz się gubił? - podpytał, ruchem dłoni przywołując do niej znów materiał uwieszonego na nadgarstku krawatu, by dla czystej rozrywki zaczepnie przetestować na ile chłopak jest przy nim skrępowany prostym przyciągnięciem go o krok bliżej za trzymaną "smycz". - No chyba, że to faktycznie tylko efekt magii tego miejsca, a może... po prostu chciałeś się zgubić?
Ostatnio zmieniony przez Vincent I. Beaulieu-Émeri dnia Nie 6 Lis - 16:50, w całości zmieniany 1 raz
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Przepraszam - wyrwało mu się tylko, gdy marszczył lekko brwi w mimowolnej złości na siebie, bo nawet w tak bajecznej sytuacji nie był w stanie nad sobą wystarczająco zapanować i odpowiednio dobrać słów; przecież to było oczywiste, że Vincent może odmówić. Mógł zrobić co tylko chce i wcale nie musiało go interesować jak Bee to odbierze. Chociaż przed chwilą był jakby na przyspieszeniu, tak teraz wszystko drastycznie zwolniło i chłopak kompletnie nie wiedział co ze sobą zrobić. Ostrożnie upchnął teczkę z powrotem do plecaka i ułożył go sobie na plecach, ale nie sięgnął znowu po ułożone na ziemi rzeczy, głupio krępując się samą świadomością, że będzie musiał się po nie pochylić, a poza tym - że Vincent odbierze to jako szykowanie się do ucieczki. Chociaż może właśnie to powinien zrobić? - O-och, no tak, tak trochę myślałem, ale uz-znałem, że skoro jakimś cudem na pana wpadłem i jest pan sam... znaczy pewnie na kogoś pan czeka, ale teraz był pan sam... to nie zaszkodzi spróbować... - wyjaśnił, bezmyślnie gniotąc podarowaną mu wizytówkę zbyt mocnym złapaniem jej, przez co natychmiast zaczął się bawić w wygładzanie eleganckiego papieru. Przytaknął mu tylko cichym "spróbuję", w całym tym stresie i tak nie mogąc się powstrzymać od drobnego uśmiechu, gdy przemykał spojrzeniem po treści wizytówki, która... cóż, nie była może żadną wielką zdobyczą, ale w pewnym sensie stanowiła jednak dla Puchona więcej niż różowy miś czy schowany w plecaku rubin. - Wie pan, nie wybrałem sobie sam tego imienia - przyznał z rozbawieniem, by spoważnieć natychmiast pod pytaniem, które brzmiało niemalże rekrutacyjnie. - Nie, nie. Ani się nie boję, ani się nie będę gubić. Ja się ogólnie nie gubię, to nie jest jakaś moja norma. Ale nawet jeśli już mi się zdarzy, to jakoś sobie umiem poradzić, nawet t- nawet teraz sobie przecież radzę - zauważył, gubiąc oddech zarówno pod kolejnym pokazem nieszczególnie możliwej dla niego do zrozumienia magii bezróżdżkowej, jak i pod samym przyciągnięciem, które potraktował pewnie aż zbyt poważnie, podchodząc nawet bliżej niż było to konieczne. Zanotował w pamięci, by podziękować Basilowi za ten genialny pomysł z krawatem i uśmiechnął się nieco szerzej pod myślą, że może należy wprowadzić tego typu "sznurek" do swojego stroju codziennego, skoro tak dobrze działa. - Nie wiem czy chciałem, ale na pewno nie narzekam, bo ostatecznie ten wieczór wychodzi mi całkiem super - zdradził, uciekając spojrzeniem od ciemnych tęczówek mężczyzny tylko po to, by przemknąć nim po materiale futra, które zdawało się niemal prosić o sprawdzenie jego miękkości. - Teraz na pewno nie chciałbym się gubić - dodał, całkiem pewny tego, że jest już w idealnym miejscu, z którego wcale nie chciałby znikać.
Ariadne nigdy nie straszyła ludzi tak po prostu, dla zabawy. Wydawało się to nie tylko głupie, ale i niebezpieczne, bo nigdy nie wiadomo czy ktoś nie ma problemów z sercem lub jakichś traum, które niechcący obudzimy. Z prawdziwą niechęcią patrzyła na ludzi przebierających się za mordercze klauny z siekierami goniących nocą ludzi po ulicach, bo wtedy nie potrzeba było mieć problemów z sercem, żeby po prostu zejść na zawał. Zwłaszcza w Ameryce pełno było czubów lubujących się w takich prankach. Sama się wystraszyła, słysząc wrzask Paytona. Oj, mógłby grać w horrorach. Razem tworzyliby świetny duet scream queen i kinga, na dokładkę pewnie zostaliby finałową parą, jedyną, która przeżyłaby. - Tak. No wiesz, czarownica przebiera się za czarownicę... - uśmiechnęła się, bo dla Wickens od początku ten pomysł wydawał się bystry, a nawet zabawny, ale teraz trochę straciła pewności siebie. Widziała innych uczestników festynu i wszyscy wyglądali fantastycznie, a ona tu stała tak z rogami wyklejonymi z kartonu oraz zwykłym makijażem. Ale dostała pochwałę od Kingstona, więc nie pogrążała się w porównywaniu siebie do innych osób, bo po co. Uwielbiała używać różnych aromatycznych perfum o owocowych smakach. Dostrzegła, że chłopak delektuje się ich zapachem. Zadowolona z siebie, uznała, że na każde ich spotkanie będzie wybierać coś nowego, specjalnie wybranego z jej szerokiej kolekcji perfum. Zerknęła w oczy chłopaka, do tej pory zasłonięte tajemniczymi goglami. Widziała w nich całkiem szczerą radość. Ufff, czyli nie zgodził się przyjść z litości nad osamotnioną Ariadne, która nie posiadała żadnych znajomych. - Przyznaj, że to wszystko po to, żebym w końcu mogła Cię przyłapać na gorącym uczynku, Payton. - pokręciła głową z rozbawieniem, bo to, że wybrał na swój strój dokładne przeciwieństwo Wickens, to wydawało się dość... podejrzane! Jako aurorka czuła się zobowiązana do ścigania takich jak on, a więc kto wie komu się bardziej przydadzą te kajdanki, które ukradkiem przyniósł. - Będę dzisiaj Twoim celem czy może partnerką w zbrodni? - zapytała, ciągnąc żarty, bo przy chłopaku mogła swobodnie sobie na to pozwolić. A że miała wyśmienity humor to bez przerwy parskała śmiechem. - A co jest w walizce? - dopytała, zerkając z wielkim zaciekawieniem na czarny rekwizyt przy boku ciemnowłosego. Po wykonanym piruecie i zaprezentowaniu swojego stroju w całej okazałości, twarz Ariadne pokryła się wyraźnym rumieńcem. Nigdy nie uznawała się za seksowną, a po usłyszeniu takiego komplementu aż zrobiło jej się gorąco. Payton nie krył się z mówieniem wprost o tym, jak go oczarowała, ale do tej pory uznawała to po prostu za miłe słowa. Co jeśli faktycznie spodobała się chłopakowi? Myślał o niej w... tym sensie? Zagubiła się w tych brudnych myślach, tracąc okazję na rzucenie komentarza. I tak pewnie nie wiedziałaby co odpowiedzieć. - Chodźmy tam! - rzuciła zamiast tego, wskazując kolejkę górską, która jednak w ogóle kolejki górskiej nie przypominała. Poszli na miejsce, po czym zajęli miejsca w wagoniku. Brak pasów bezpieczeństwa wzbudził zaniepokojenie Ariadne i już chciała zapytać o to kogoś z organizatorów, ale kolejka ruszyła z kopyta. Złapała się czegokolwiek, co było pod ręką. Trzymała się dobrze dopóki nie pojawiły się ogniste okręgi. Wickens miała bardzo złe wspomnienia związane z ogniem i natychmiast zaczęła głośno krzyczeć. Przez pewien czas płomienie tylko łaskotały przerażoną dziewczynę, ale w końcu prawie ją poparzyły. Wszystko trzęsło się i rozklekotany wagonik w końcu wypadł z wagoniku, wyrzucając ze sobą również spanikowaną dziewczynę. Odbiegła kilka kroków od tej "atrakcji", wypatrując Paytona, żeby mu od razu powiedzieć: - Myślałam, że wybuchł pożar. - pobladła twarz i brak uśmiechu sugerowały, że naprawdę to Ariadne poruszyło. Dziewczyna w swojej głowie zdążyła już powrócić do Salem, jej dawnej szkoły, gdzie ogień strawił niejednego znajomego jasnowłosej. - Mam z nimi złe wspomnienia.
Stoisko z eliksirami:3 Żelek flegmowy - smakołyk, o którego pochodzenie i składniki lepiej nie pytać. Rozdawany jest pod postacią trzydziestocentymetrowego węża, który samodzielnie wspina się po twoim ręku i zawisa na ramieniu.
- Prędzej uwierzę w to, że to nas będą szukać na jakimś zakazanym końcu świata - stwierdziła dość swobodnie, chociaż przez krótką chwilę rozpamiętywała to, co stało się w Avalonie, gdy czuła, jak umiera. To było jedno z gorszych doświadczeń w jej życiu, by nie powiedzieć, że najgorsze, ale nie chciała do niego wracać, nie chciała nieustannie się w tym zapadać, wystarczyło jej, kiedy w czasie pełni nieco jej odbijało, a ona nie wiedziała dlaczego. Teraz jednak nie chciała o tym myśleć, nie chciała tego pamiętać, chciała się po prostu bawić i nie robić niczego szczególnego, dlatego też zaraz uśmiechnęła się szeroko. - Ale teraz jestem już duża i doskonale wiem, że jest tutaj o wiele więcej atrakcji, na które mogę się wybrać i zamierzam przekonać się, do jak wielu z nich uda się nam dotrzeć. Zdaje się, że jest tam coś do strzelania - dodała, nim ostatecznie znaleźli się przed karuzelą, a później zaśmiała się ciepło, kiedy okazało się, że miała rację w kwestii stworzenia, jakie przypadnie w udziale jej bratu. - Bo jestem jeszcze gorsza od ciebie - stwierdziła jedynie, nim ostatecznie musiała sama zająć miejsce na karuzeli, trafiając przy tej okazji na pustnika. Był na swój sposób straszny, trudno było od niego uciec, o ile to w ogóle było możliwe, i nim Carly się zorientowała, w jej głowie zaświtała myśl, że koniecznie musi podejść do stoiska z eliksirami. Było to tak silne, że nawet muzyka, nawet obecna zabawa nie dawała jej aż tyle przyjemności. Nic zatem dziwnego, że gdy tylko przejażdżka się skończyła, pociągnęła Jamiego w wybrane miejsce. - Patrz, jakie tu są śmieszne rzeczy. O, to na przykład! Wygląda zupełnie, jak wąż - powiedziała, wskazując na coś galaretowatego, obrzydliwego i jednocześnie zabawnego, by zaraz pisnąć, kiedy żelek wpełznął na jej rękę i się wokół niej okręcił. Przyłożyła dłoń do piersi, stwierdzając, że to akurat było faktycznie przerażające, a następnie zerknęła na brata, dopytując go, czy jego coś tutaj ciekawiło. Carly miała ochotę zobaczyć większość atrakcji, przekonać się, co można tutaj znaleźć i zobaczyć, więc już po chwili zaczęła się uważnie rozglądać.
Stoisko z eliksiramiTonik le cirque du monde - po wypiciu tego specyfiku na twojej twarzy pojawia się stężały, szeroki uśmiech. Bardzo szeroki. Bardzo.
Nie nadążał za siostrą, ale przecież nie o to chodziło. Wywrócił oczami, słysząc jej odzywkę, w duchu przyznając jednak rację - Carly potrafiła być gorsza od niego. Potrafiła bawić się innymi, gdy tylko miała taki kaprys, ale szczęśliwie nie robiła nigdy nikomu krzywdy. O ile ten ktoś ma to nie zasłużył. Jednak ta noc nie miała być przeznaczona na rozmyślania nad prawością Carly, a na zabawę i nawet nie zdziwił się, gdy pociągnęła go w stronę kolejnego stoiska. Przyglądał się wszystkiemu, co było wystawione, dostrzegając żelkowe węże, które wskazała Carly, aby zaraz roześmiać się, gdy tylko słodycz zaczął pełzać po ręce jego siostry, a ta pisnęła. Właściwie nie spodziewał się innej reakcji, choć jak do tej pory niewiele krzyków i pisków słyszał z jej strony, jak na tak przerażające atrakcje wokół. - Ciesz się, że to nie były akromantule - powiedział nieco złośliwie, zaraz będąc poczęstowany jakimś eliksirem. Niechętnie sięgnął po niego, wypijając zawartość, spodziewając się czegoś niedobrego. Ku jego zaskoczeniu eliksir smakował jak tonik, choć już po chwili jego twarz rozciągnęła się niemożliwie w uśmiechu. - Wyglądam teraz jak jeden z klaunów - mruknął, co zdecydowanie traciło na wydźwięku przez grymas na twarzy. Jednak, choć czuł się naprawdę jak jakiś klaun, bawił się dobrze. Z tego powodu zaczął rozglądać się wokół, szukając kolejnej atrakcji, z której mogliby skorzystać, dostrzegając strzelnicę. Przekrzywił głowę, wyglądając przez moment naprawdę niepokojąco w swoim stroju oraz uśmiechu, nad którym nie panował. W końcu wskazał na namiot Carly, ruszając w tamtą stronę. - No dobra, a poza chęcią piszczenia na tym festynie, coś nowego? Jak ci idzie w piekarni? Ja w końcu znalazłem nową aptekę - zagadał do siostry, rezygnując z dogryzania jej, powstrzymując się nawet przed pytaniem, kto ostatnio złamał jej serce. Wolał mimo wszystko nie wiedzieć wszystkiego w tym temacie, choć wciąż miał ochotę przywalić Harielowi oraz Jinxowi.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Ależ dziwny był to wieczór! Początkowo nie wiedziała, co dokładnie się zadziało, bo niczego nie pamiętała. W pewnym momencie się po prostu ocknęła i dopiero ugryziony wafelek po lodach przypomniał jej, że padła ofiarą żartu magicznego lodziarza. Pozostało jej tylko otrzeć usta i zapamiętać sobie na przyszłość, żeby trzymać się z dala od łakoci, zwłaszcza takich, które mogła przygotować Panna Norwood. Do dziś pamiętała jej makaroniki, które były równie smaczne, co magiczne. Chociaż gdyby nie one, to nie byłaby świadkiem rozgadanego Jimmiego, a był to wyjątkowo rzadki widok.
W przeciwieństwie do większości tu zgromadzonych nie przebrała się w halloweenową kreację. Nie planowała spędzania całego wieczoru wród strrrasznie fajnych atrakcji, bo wiadomo, spanko było w życiu najważniejsze. Postawiła więc na zwykłą kurtkę i ciepłą czapkę, która jednocześnie była też trochę kapeluszem.
Chodziła od stoiska do stoiska i doskonale się bawiła w swoim zacnym towarzystwie… do czasu! Padła bowiem ofiarą hipnotycznych lodów, które wyrwały jej z życiorysu dobre pół godziny. Ciekawe, co zdążyła w tym czasie odwalić? Została matką? Żoną? Kochanką? Wstąpiła do gangu? Postawiła cały majątek i kota na czerwone? Odpowiedzi nie znała, ale gang odpadał, bo nie przybyło jej żadnych nowych tatuaży. Po tym przymusowym spacerze postanowiła znaleźć atrakcje niewymagające od niej jedzenia dziwactw, a strzelnica wydawała się miejscem wręcz stworzonym dla kogoś takiego jak ona. Pełna zapału zastanawiała się, co stanowi główną nagrodę, o którą zamierzała rzecz jasna powalczyć. I wiedziała, że ma duże szanse, kiedy tylko dostrzegła cholerne gnomy, które to miały być jej celem. Uzbrojona w różdżkę i bezwzględność spojrzała na tablicę rekordów, po czym zaczęła odsyłać te wredne stworzenia do krainy Morfeusza. Gnom za gnomem spadał z karuzeli, a Julka z coraz większą werwą machała magicznym patyczkiem, na stałe zapisując się w gnomiej historii jako zbrodniarz wojenny. Gdy skończyła, w końcu ucichły piski, bo już nie miał kto piszczeć. I zapewne wyszłaby z namiotu, szukając dalszych przygód, kiedy do środka weszło dobrze jej znane rodzeństwo.
- Jeżeli szukacie królika z zegarkiem, to pobiegł w tę stronę – Puściła oczko do szalonego kapelusznika, wskazując jednocześnie kierunek. – Co słychać? – Zagaiła, odbierając od właścicielki namiotu swoją nagrodę, czyli jakiś dziwny, świecący się rubin. Szczerze powiedziawszy, chyba wolałaby kupony do magicznego Maka.
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Zwykle nie chodzę na festyny, nie przebieram się na Halloween i ogólnie do świąt wszelkiego rodzaju podchodzę z dużą rezerwą. Dlatego kategorycznie odmawiam w tym roku Zoe maczingowych strojów, wskakując w zwykły, wąski dresik, gruba kurtkę i czapkę z daszkiem na głowie. Staję przed wejściem na festyn na moją przyjaciółkę, z którą już naszym zwyczajem jest spotykać się na takich festynach, więc nie miałem jak jej odmówić. Zapalam sobie Merlinową Strzałę i czekam sobie na przyjaciółkę. Teoretycznie mogłem po nią podjechać (Rycerzem, bo to moja jedyna opcja, przecież teleportacja jest dla mnie bolączką), ale nie miałem zamiaru creeperzyć pod domem dwójki profesorów. Na pewno nie wyglądam w swoim stroju dresika osobie której można specjalnie zaufać. Mogę twierdzić, że takie mam przebranie. Kiedy czekam na Zochę, wypisuję na wizie do Tomka czy wpada czy nie, bo jakoś w poziomce nie był pewny i już z irytacji wyszedłem w końcu bez słowa. A kiedy dojechałem na miejsce, było już mi głupio że tak zrobiłem. Leniwie podnoszę głowę kiedy słyszę swoje imię. Zdumiony natrafiam swoim spojrzeniem na Brandonównę w... szalonym stroju. - Zoe... - mówię z lekkim przerażeniem na jej wygląd. - Czy to... dobry strój na taką pogodę? - pytam najpierw niepewnym tonem. Niektórzy ludzie wodzili za nią wzrokiem i nie sądzę, że to przez ich troskę o to, że przyjaciółce jest zimno. Rzucam jakiemuś typowi w durnym stroju nieprzyjemne spojrzenie i staję tak by zasłonić jakoś Zośkę (na tyle o ile to wykonalne). Nie mogę jednak chodzić za nią z rozłożonymi rękami. Znaczy mogę, ale wtedy jeszcze bardziej rzucalibyśmy się w oczy. - Karuzela - rzucam pośpiesznie śpiesząc się na jakąś atrakcję jak nigdy w życiu. Obejmuję prędko dziewczynę, by szybko usadowić ją na siedzeniu obok mnie, by pojeździć tą bardzo wątpliwą maszyną. Kiedy tylko to robię jakieś okropne odnóża zaczynają głaskać mnie obrzydliwie po plecach i głowie. - Ja pierdole - bełkoczę i aż wzdrygam się kiedy próbuję odgonić je od siebie. Nie to że miałem duży problem z pająkami, ale to było... zwyczajnie obleśne. - Kim jesteś? - pytam siedzącej niedaleko Zosi, bo nawet nie zapytałem kim jest, sam nie czaję za bardzo. Równocześnie walczę z potworem, który mnie nadal głaska. Liczę na to, że Zoe zagada mnie na tyle, że o nim zapomnę. Chociaż gapić się na nią zbyt długo też mi głupio.