Fakt, że nie czytała jego powieści nie powinien go zdziwić. A jednak trochę niemiło go zaskoczył. Oznaczało to bowiem nie mniej nie więcej niż to, że jego usilne próby ściągnięcia jej uwagi byłyby zupełnie nadaremne. Być może cały świat domyśliłby się, że Isolda to Irène, ale nie ona sama. Bo chyba, skoro nawet nie pomyślała o tym, żeby zapoznać z jego twórczością, to on nie był dla niej tak ważny. Nie mniej niemiło zaskoczył go fakt, że wie o Carly. I o zgrozo, o Issym. Wiedział, że świadoma jest jego relacji z Gwen, ale skąd miał wiedzieć, że wie o absolutnie wszystkich jego grzeszkach. Westchnął z irytacją i przetarł zmęczone oczy. Miał dość, bo powoli nawiedzało go przeczucie, że tego nie da się już naprawić. - Isoldo… – zaczął, ale kompletnie nie przemyślał sprawy, bo jak tu wiedzieć co powiedzieć, gdy w głowie taka pustka? - Nie sądziłem, że to cię w ogóle obchodzi. W sensie, że będziesz na mnie o to zła. Że w ogóle się dowiesz. – Próbował się tłumaczyć, ale im dalej w las, tym gorzej to wychodziło. Potrząsnął głową w geście beznadziei i skrzyżował ręce na piersi. Czuł się niepewnie, czuł się źle, zupełnie jakby granie w otwarte karty zbiło go z tropu. Ale czy więc skoro już sprawdzają, jak w pokerze, czy absolutnym szczytem bezczelności będzie zaryzykowanie pytania. - Myślałem, że nie postrzegasz naszej relacji w taki sposób. Że będziesz się stawała w szeregu z kimś, z kim sypiam od lat. Mruknął, czując coraz większe niezrozumienie i irytację. To, że coś do niej czuł było nawet dla niego już jasne jak słońce, ale kompletnie nie wiedział, jak intepretować jej słowa. - A jesteśmy? – zapytał, patrząc wprost w jej oczy. W tym pytaniu wybrzmiał i strach, i niepewność, i przede wszystkim szok, bo to dla niego było już oczywiste. Owszem, dawniej lubił, jak to nazwała, ciągnąć go za warkoczyki. I myślał sobie, że jej nienawidzi, ale gdy wszystko się zmieniło, to zmieniło się na dobre. - Miałabyś. Gdybym napisał wcześniej, albo gdybyś ty napisała, bo gdy jesteś obok wydaje mi się, że jest dla mnie jeszcze jakaś szansa. Prawdziwym pytaniem było to, czy jest szansa jeszcze dla nich. Wysłuchał jej słów, trawiąc i przyjmując z dobrodziejstwem inwentarza każde z nich. Było wiele racji w tym co mówiła i naprawdę zaczął się zastanawiać, czy jego wcześniejsze złośliwości nie brały się faktycznie z chęci zwrócenia na siebie uwagi. Benjamin nie lubił wielu ludzi i wielu nie lubiło niego, ale chyba z żadnym nigdy nie próbował odbudować relacji. Prychnął mimowolnie, gdy usłyszał, że mówi o „tanim” romansie. Owszem, był bardziej wstydliwy niż zazwyczaj, ale czasami, w chwilach takich jak ta, to uczucie ustępowało gniewowi. - Nie wiem czy to była tylko ciekawość, czy może coś więcej. Nie wiem, czy to była randka, ale było mi naprawdę dobrze. Otworzyłem się przed tobą jak przed nikim dawno. I ty chyba też to wiesz, więc nie wmawiaj mi, że to było całe nic. – Przymknął oczy, próbując zebrać myśli, a gdy je otworzył już z trudem patrzył w jej tęczówki. Policzki miał rumiane od emocji i nic nie mógł na to poradzić. - Jeśli myślisz, że jedyne na co mnie stać to harlekin, to najwyraźniej naprawdę słabo mnie znasz. Albo w ogóle nie doceniasz i nie liczysz się z tym, co… Urwał, bo znowu nieco zbyt się zagalopował. Jej dłoń była miękka. I przyjemna w dotyku. Podobnie jak ta chwila, gdy spojrzała mu prosto w oczy. Ona również była dziwnie miła, choć wszystko było przecież takie trudne. Pomyślał sobie, że nawet jeśli wyjdzie stąd odprawiony z kwitkiem, warto było chociaż dla tej jednej chwili, gdy skupiła na nim swoją uwagę. Może i się bała, i była zła. Ale on czuł dokładnie to samo, to i jeszcze głupią nadzieję, że jednak mu wybaczy. - Nie wiem, na co liczę… jedyne co mogę teraz zrobić, to powiedzieć, co czuję. Dobrze wiesz, że moje życie jest pojebane. Przez lata szedłem przez nie jak taran, nie licząc się z nikim i niczym, bo nikt nie liczył się z tym, co dobre dla mnie. Nie dałem ci powodu, żeby mi ufała albo nawet i mnie szanowała. Rozumiem to, nie musisz nic więcej mówić, ale przy tobie… wszystko wydaje się mniej bez sensu. Wszystko jest prostsze, lepsze, bo ty jesteś dobra i… – Nagle poczuł, jak bardzo się rumieni, uświadomił sobie, jak wiele mówi. Klątwa zadziałała w najgorszym możliwym momencie, na chwilę zamilkł i przymknął oczy, myśląc o wszystkim, co powiedziała. Był chujem, był śmieciem, nie był godny zaufania a jednak dalej onieśmielał się, by wciąż tu przed nią stać. Westchnął i zmusił się, by spojrzeć na nią tymi tak często nieczuły szarymi tęczówkami, w których teraz tliło się tyle emocji. - niedrobiazgowa. To ja jestem potworem, a ty masz rację. Bo jesteś naprawdę nietuzinkowa i chyba powinienem po prostu odejść, żeby już dłużej cię nie krzywdzić. Przyszedłem tu, żeby po prostu cię przeprosić. Mam wiele na sumieniu, ale nigdy nie sądziłem, że będę czuł się aż tak źle. Proszę, nie znienawidź mnie, ja po prostu… Popełniam błędy. I nie będę cię prosił o nic więcej, dopóki nie udowodnię ci, że mogę przestać. To robić. – Z każdym słowem w jego gardle zbierała się gula, bo uświadomił sobie, jak wiele może stracić. Albo swoje dobrze znane życie albo po prostu ją, która nie wiedzieć kiedy stała się nagle taka… może od zawsze była remedium na to całe zło, które czuł w sercu? Nawet nie zauważył chwili, w którym jego druga ręka sięgnęła jej policzka. Nieznacznie się zbliżył, choć wiedział, że nie powinien. Że pocałowanie jej będzie w tej chwili najgorszą możliwą opcją. Odgarnął kosmyk włosów z jej czoła i spróbował się uśmiechnąć. I czekał, a każda sekunda dłużyła się niczym cała wieczność.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Możliwe, że robiła to z czystej złośliwości, która nie była jej tak całkowicie obca. Możliwe też, że czytanie czegoś, co było wyobrażeniem Bena na temat jej własnej pracy oraz zawodów pokrewnych, kompletnie jej nie interesowało, bo w czasie wolnym chciała zapomnieć o tych realiach. Kryminały były pewnie dobre dla znudzonych urzędników, którym brakowało dreszczyku emocji, ale nie dla osób, których codzienność była jednym wielkim (choć często kiepsko napisanym) kryminałem. Prawdę mówiąc, planowała wreszcie sięgnąć po którąś z książek Austera i sprawdzić, czy faktycznie są coś warte. Tak naprawdę wiedziała, że ma dobre pióro i nigdy mu nie odmawiała inteligencji, ale jej uczucia względem jego osoby były tak skomplikowane, że naprawdę nie potrafiła podjąć żadnej sensownej decyzji. Nawet w tak prostej sprawie, jak przeczytanie jego książki. Cóż, powinien pamiętać, że Isolde była aurorem, a ponadto miała tę szczególną cechę, że ludzie się jej zwierzali. Wiedziała więcej niż Ben mógł przypuszczać, ale nie robiła z tego użytku, bo po prostu nie była taką osobą. Jeśli czuł, że go nie docenia, to powinien być świadom faktu, że on również nie doceniał jej... pod pewnymi względami. Plątał się i tylko pogrążał w jej oczach, mówiąc takie bzdury. Jego bezczelne zagranie sprawiło, że Isolde poczerwieniała z gniewu i musiała mocno zacisnąć palce na drewnianej łyżce, żeby nie zrobić czegoś karalnego. - Wykręcasz kota ogonem albo po prostu mówimy różnymi językami. Nie wiem, jaka jest nasza relacja i czego ode mnie oczekujesz. Nie stawiam się w szeregu z Issym. Dla mnie relacje są chyba prostsze niż dla ciebie i na tym polega nasz problem. W moim świecie z przyjaciółmi się nie sypia i nie traktuje ich jak śmieci. To wiele upraszcza w życiu, wiesz? - rzuciła trochę zjadliwie, a trochę po prostu szczerze, bo faktycznie tak było. Bała się tej rozmowy, a jednocześnie była rozgniewana i coraz bardziej oszołomiona słowami Benjamina, które pasowały do jej własnego postrzegania świata jak pięść do nosa. Budził w niej tyle emocji, że czasem nie była pewna, które biorą górę. Strach w jego głosie i spojrzeniu zaskoczył ją, a przy tym sprawił, że musiała się nad tym głęboko zastanowić. - Nie. Chyba nie jesteśmy. Nie wiem, jak to nazwać i to mnie frustruje - przyznała po chwili namysłu, bo zdała sobie sprawę, że rzeczywiście tak było. Benjamin wielokrotnie uprzykrzał jej życie, ale nigdy nie przekraczał pewnych granic, które faktycznie mogłyby zrujnować ją i jej karierę. Uderzyło ją to, że w jego działaniach nigdy nie było nienawiści, a jedynie złośliwość chłopca, który ze wszystkich sił pragnie zostać zauważony. - Na Merlina, Benjamin... a czy chociaż przez chwilę zastanawiałeś się, czego ja potrzebuję? Co ty możesz mi zaoferować? Jaką korzyść miałabym mieć z tego aliansu? Nie naprawiam już mężczyzn z problemami, nie biorę sobie prac domowych i odmawiam przeżywania kolejnych rozczarowań. Jak sobie wyobrażasz naszą dalszą znajomość? Moją rolę w twoim życiu? Bo mam wrażenie, że masz już więcej obsadzonych ról niż większość życiowych scenariuszy w ogóle uwzględnia - zauważyła, tym razem bez złośliwości, ale ze znużeniem i odrobiną goryczy. Wyrosła z ratowania beznadziejnych przypadków, naprawiania cynicznych, zgorzkniałych facetów, bo koniec końców to ona zostawała na lodzie ze złamanym sercem. W jej życiu był tylko jeden mężczyzna, którego nie musiała naprawiać i który nie próbował naginać jej do swoich wyobrażeń, chcąc po prostu z nią być i ją kochać, ale zrezygnowała z tego związku dla jego dobra... tak przynajmniej wtedy uważała. I mimo że prawdopodobnie jej decyzja była słuszna, jeśli spojrzeć na nią z pewnego dystansu i chłodnym okiem, to jej serce wcale tak nie uważało. Wiedziała, że uwaga na temat taniego romansu dotknie go bardziej niż gdyby stwierdziła, że nie jest w jej typie i w ogóle jej nie pociąga. Znała go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że pisanie stanowi treść jego życia i wielką dumę, dlatego wbiła szpilkę tak precyzyjnie. W końcu właśnie na wbijaniu szpilek polegała ich znajomość, a starych nawyków trudno się pozbyć. Była zbyt uczciwa, żeby zaprzeczyć jego słowom, dlatego powoli wypuściła powietrze przez nos i odpowiedziała równo odmierzonym głosem kogoś, kto ze wszystkich sił, próbuje powściągnąć emocje: - To prawda. Wiem. I nie, to nie było nic. Ale nie wiem, co właściwie miało miejsce - przyznała. - ... czujesz? Nie liczę się z tym, co czujesz? Och, Benjamin, doprawdy... przez lata jedynym uczuciem, do jakiego się przyznawałeś były gniew, gorycz i jeszcze kilka równie nieprzyjemnych. Co mogę wiedzieć o twoich uczuciach? I skąd mogę wiedzieć, że moje zdanie ma na nie jakikolwiek wpływ? Doceniam twoją inteligencję i, wbrew pozorom, twój talent literacki. Ale nie znam cię od innej strony niż ta, którą pokazywałeś mi przez te wszystkie lata... i na tym jednym spotkaniu. Więc nie zachowuj się, jakbyśmy byli małżeństwem z wieloletnim stażem - zaprotestowała, ku swojemu niezadowoleniu uderzając w defensywny ton, bo mogła być na niego zła, ale nie chciała go ranić. Nie wtedy kiedy wydawał się szczery. Choć czy mogła mu w ogóle ufać? Może to była po prostu szopka, mająca na celu zmylenie jej i uśpienie jej czujności? Nie wiedziała, dlaczego nie cofnęła dłoni. Nie rozumiała, dlaczego pozwalała na tę bliskość i dlaczego sprawiała jej przyjemność. Może po prostu czuła się samotna i dotyk Bena przyszedł w samą porę? Wszystkie słowa, jakie padały między nimi, były w przedziwny sposób intymne i tak szczere, że Isolde niemal brakowało tchu, bo gra w otwarte karty nigdy nie była jej mocną stroną. Ale przez tyle lat nagromadziło się między nimi zbyt wiele emocji, a wydarzenia ostatnich tygodni przyparły ich do ściany i zmusiły, by wreszcie powiedzieli sobie wprost, o co w tym wszystkim chodzi. Był szczery, co do tego nie miała wątpliwości. I ta szczerość w przypadku kłamcy i krętacza była tak poruszająca, że Isolde poczuła dziwny ucisk w gardle. - Krzywdzisz sam siebie, myśląc o sobie tak źle i nie próbując nic zmienić. Idealizujesz mnie, myśląc, że jestem remedium na twój ból istnienia... którego nie neguję. Ale nie jestem tak krystaliczna, jak myślisz. A ty nie jesteś tak zły, jak twierdzisz - szepnęła cicho. - Nie jesteś potworem. I nie nienawidzę cię. Mówiłam ci - ja nie nienawidzę. I... tak. Proszę, pokaż mi, że możesz się zmienić. Ale nie dla mnie. Dla samego siebie - dodała z wahaniem, czując mocne bicie serca i nie mogąc zrozumieć, dlaczego wierzyła w szczerość jego słów. Może dlatego że znała jego i jego sztuczki zbyt dobrze i długo, by nie dostrzec, że tym razem to nie gra, a jakieś rozpaczliwe pragnienie... dobra? Światła? Tych rzeczy, które zawsze odrzucał i wyszydzał, być może wierząc, że sam na nie nie zasługuje. Nie odsunęła się, gdy dotknął jej policzka. Nie zaprotestowała, kiedy odgarnął z jej czoła kosmyk włosów z tym niepewnym, pełnym napięcia uśmiechem. Isolde nie rozumiała, jakim cudem jego dotyk nie budził w niej ani gniewu, ani wstrętu, a jedynie dziwną, rozedrganą czułość. Spojrzała mu w oczy z dziwnym poczuciem, że stoi nad przepaścią, po czym zerknęła na jego wargi i ucałowała je ostrożnie, odpychając od siebie wszystkie myśli i wątpliwości. Nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Może dlatego że była samotna, a Austerowi na niej zależało. Czasami to wystarczy, żeby popełnić błąd, stracić czujność, zapomnieć się na krótką chwilę. Pogłaskała jego policzek, przytulając się do niego łagodnie i pozwalając sobie na luksus niemyślenia, sycąc się ciepłem jego ciała i tylko ze zdziwieniem odkrywając, że zapach papierosów, którego zwykle nie znosiła, w tej konkretnej sytuacji dawał jej dziwne poczucie bezpieczeństwa, wynikające z prostego faktu, że był nierozerwalnie związany z Benjaminem. A Benjamina znała.
Gdy spojrzała w jego oczy, poczuł, jak serce ze wzruszenia podchodzi mu do gardła. Padło między nimi wiele trudnych słów i w najśmielszych wyobrażeniach nie sądził, że to wszystko może się tak potoczyć. Wiedział, że nie zasługuje na takie spojrzenie. Każdy jego ruch był niepewny, był niesamowicie nieśmiały w tym, co robił, ale czasami w życiu wiesz, że trzeba pokonać swój lęk i strach i sięgnąć po niemożliwe, nawet jeśli istnieje wielkie ryzyko, że się sparzysz. Tak było i tym razem, bo w chwili, gdy go delikatnie, ostrożnie, nienachalnie dotknęła jego ust... znieruchomiał, całkowicie zgłupiał, nie wiedział, skąd się to wzięło i w jaki sposób na to zareagować. Nie było słów, które są w stanie wyrazić, co tak właściwie poczuł w tej krótkiej chwili. Radość? Strach? Zdumienie? Ulgę? Wszystko na raz i nic jednocześnie. Poczuł, jak się rumieni, ale jednocześnie odżyło w nim przekonanie, że jeśli nie teraz to nigdy. Przymknął oczy, wodzony tylko i wyłącznie intuicją pochylił się do przodu i odwzajemnił pocałunek. Chciał nim przekazać chociaż część tego co czuł, całą tę namiętność, całą tę bogatą gamę emocji budowaną od lat, całą tę tęsknotę za tym, co być może ich jeszcze połączy i czego nigdy tak naprawdę nie poczuł. Ale gest był delikatny, nienachalny, bardzo uczuciowy. Zupełnie nie jak on, pozbawiony dzikiej sensualności i pośpiechu. Bo to był pocałunek, na który czekał dni, miesiące, lata. Co z tego, że tak długo nawet nie wiedział, że właśnie tego tak bardzo mu brakowało. Drugą ręką przyciągnął ją do siebie w talii, delikatnie i nienachalnie. Chłonął chciwie ciepło jej ciała, myśląc sobie, że oddałby wszystko, żeby przedłużyć ten moment tak, by trwał w nieskończoność. chciał pocałować ją za uchem, chciał przyciągnąć ją do siebie mocniej, chciał wtulić się w jej ramię i po prostu wypłakać całą ulgę, którą między innymi w tym momencie poczuł. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy, był nieśmiały i dziwnie delikatny, czuł, że rozsadza go to od środka, ale może to dobrze, być może wykorzystał po prostu chwilę jej słabości i wcale nie powinien jej całować, ale chciał, chciał się z nią położyć do łóżka i tulić jej gładkie ciało, obsypać je pocałunkami, jeśli tylko mu pozwoli, a jeśli nie to po prostu przy niej trwać i przegadać wszystko to, co było między nimi takie trudne. W tej jednej krótkiej chwili poczuł ogrom tych emocji i myśli, kompletnie odebrało mu rozum i gdy ten moment minął, nie wiedział, co dalej. Otworzył w końcu oczy, rozluźnił rękę trzymającą ją za talię, nawet gwałtownie się odsunął. Mówiąc zupełnie szczerze, nie wiedział co powiedzieć, bąknął więc ciche i dalej szczerze. - Przepraszam. To moja wina - choć w sumie to ona go przecież pocałowała, dobrze wiedział, że ją sprowokował. Omiótł ją spojrzeniem, jej usta były lekko spierzchnięte, wciąż rozwarte, zapewne w geście zdziwienia albo i złości. Oblizał swoje, jakby chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów, pierwszy raz od dawna kompletnie odebrało mu mowę. Wiedział, że spierdolił, ale wiedział też, że ma jeszcze szansę. Nie miał pojęcia, co ona czuje i nie znał dobrze natury uczucia, które wykluwało się w jego sercu. Czuł się zagubiony, ale nie chciał być jak to dziecko zagubione we mgle. Chciał być na tyle silny, by ona mogła znaleźć w nim oparcie, a nie na odwrót. Przez chwilę milczał, cały czas otwierając usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wciąż czuł pustkę w głowie. Ten pocałunek kompletnie wybił go z rytmu, z ich sprzeczki, a może właśnie próby pogodzenia się?, nie wiedział. Po prostu czuł, że coś po raz kolejny się pomiędzy zmieniło. I choć nie był to pocałunek w połowie tak namiętny, jakby chciał, dobrze wiedział, że nie zapomni go… no cóż, bardzo długo. Może nawet do samego końca. - Nie rozumiem, czemu twierdzisz, że nie jesteś krystaliczna - odparł w końcu pierwsze co mu przyszło do głowy, bo oboje chyba czuli się skrępowani i należało ów fakt zamaskować przełamaniem ciszy. - Będę myślał o tym, co potrzebujesz. Obiecuję i odezwę się, jak… jak coś się zmieni. Ale chyba powinienem iść. Chcesz, żebym sobie poszedł? Nie pali ci się to? Będziesz jadła? - Naprawdę nie wiedział, co mówił - gadał po prostu, żeby zagłuszyć przejmującą ciszę. I to głośne, w jego rozumieniu, szaleńcze bicie własnego serca. Nigdy wcześniej chyba nie był taki niezręczny towarzysko. Przy nikim się tak nie zbłaźnił, ale to nie był byle kto. W końcu to była Isolda.
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia
~
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Gdyby w tej chwili dał się ponieść namiętności, pocałował odrobinę zachłanniej albo objął ją odrobinę mocniej, niż to zrobił, ich historia dobiegłaby końca, zanim się jeszcze naprawdę zaczęła. Ale tak się nie stało i trudno powiedzieć, czy była to wyłącznie zasługa wróżek, czy chwilowego wzruszenia, któremu Ben również się poddał. Dość że ten pocałunek był dokładnie taki, jaki powinien być w tamtej chwili - nieśmiały, a jednak wyrażający cały wachlarze emocji, których nie potrafiliby ubrać w słowa, nie trywializując ich i nie spłaszczając. Jego chwila wahania nie została odebrana jako niechęć, ale zaskoczenie - i to też działało na jego korzyść, bo przekonywało Isolde, że być może Ben nie jest aż takim arogantem, któremu wydaje się, że na wszystko zasługuje. Że zasługuje na nią bez żadnych warunków i wątpliwości. Bo jego słowa i czyny zazwyczaj miały ze sobą niewiele wspólnego, ale tym razem jego nieśmiałe, niemal pokorne słowa odpowiadały jego zachowaniu i w Isolde zaczęła kiełkować nieśmiała myśl, że może czasami można mu zaufać. Jednak ta refleksja miała dotrzeć do niej dopiero później, bo na razie jej mózgu nie skalała żadna, nawet przelotna myśl, jako że Isolde doświadczała właśnie jednego z rzadkich momentów zapomnienia i całkowitej bezmyślności. Niektórzy nazywają to porywem uczuć albo prymatem serca nad rozumem - Is pewnie nazwałaby to głupotą hojnie podlaną tęsknotą za bliskością i doprawioną absurdalnie miękkim sercem, do którego zwykle się nie przyznawała. Westchnęła cicho, kiedy przyciągnął ją do siebie tak delikatnie, pozwalając, by ich ciała wtuliły się w siebie, nie zwierając jednak w namiętnym uścisku, który na pewno by ją zaniepokoił i sprawiłby, że wyrwałaby się z gniewem. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że jej ramiona otoczyły szyję Bena, sprawiając, że ich pocałunek stał się jeszcze... słodszy. Bardziej niewinny i uczuciowy, choć przecież przez te wszystkie lata nie było między nimi ani niewinności, ani tym bardziej ciepłych uczuć. Czy Benjamin Auster, którego znała mógł całować z taką czułością, zamiast brutalnie przyciskać do ściany i dawać się ponieść instynktom? A potem wypuścił ją z objęć i magia się skończyła. Isolde również się od niego odsunęła, nagle potwornie zażenowana i zagubiona. Jego przeprosiny nic nie zmieniły, może nawet pogorszyły sprawę, bo oboje wiedzieli, że to ona zainicjowała pocałunek, nawet jeśli to Ben stworzył atmosferę, która mu sprzyjała. Nie powinna była ulec temu impulsowi, ale fakt, że ich pocałunek nie był wybuchem namiętności, a czymś łagodnym i słodkim, sprawiał, że nie potrafiła się na nim wyładować. Wargi mrowiły ją od pieszczot, serce waliło jak młotem, a policzki poczerwieniały. Przełknęła nerwowo ślinę i odwróciła wzrok, nie mogąc znaleźć właściwych słów. - Nie, to ja... Nie wiem, co się stało... - wymamrotała, po czym zagryzła mocno usta, jakby chcąc je ukarać za ten niekontrolowany przypływ czułości, za pieszczotę, której nie powinna była mu ofiarowywać. Nie po tym wszystkim, co między nimi zaszło, nie po tym, co mu wypomniała. Nie - ze względu na Issy'ego, na Gwen i może jeszcze na kogoś, o kim Isolde nie wiedziała. Nie mogła być tylko jedną z wielu, a mimo zapewnień Bena, tak właśnie się czuła, mając świadomość, że obdziela swoimi pieszczotami i słodkimi słówkami jej bliskich. - Bo nikt nie jest krystaliczny, Ben - odparła, z trudem odzyskując równowagę. Pokiwała głową i dopiero po chwili z trudem dodała, zaciskając pięści. - Tak. Idź, proszę. Ja... muszę pomyśleć. O Merlinie! - zdenerwowała się na jego pytanie o potrawę, która faktycznie mogła się przypalić. Rzuciła się do garnka i zgasiła ogień, upewniając się, że jedzenie się nie przypaliło, po czym odwróciła się w stronę Benjamina, wyraźnie zdenerwowana. - Idź już, Ben. To nie powinno było się zdarzyć, ale to moja wina. Więc jeśli nie chcesz być świadkiem mojego wybuchu złości... powinieneś iść. Już - powiedziała zduszonym głosem. Jej dłonie zacisnęły się w pięści, a twarz wyrażała napięcie, z którym ledwie sobie radziła. Czuła, że jest na granicy wybuchu - i mimo że wina faktycznie leżała po jej stronie, była dziwnie pewna, że cała jej złość skupi się na Austerze.
Stał w miejscu jak słup soli, niezdolny do najmniejszego, najdrobniejszego gestu. Obserwował ją płochliwie, bojąc się jej reakcji, która koniec końców okazała się nienajgorsza – doskonale wiedział, że mogło być przecież o wiele bardziej… fatalnie. Isolda nie była osobą, która często unosi się gniewem, tak samo jak on był na co dzień nieśmiały. Miał dziwne przeczucie, że z Inverness przynieśli ze sobą coś więcej niż jedynie wspomnienie smutnego uśmiechu Kingfishera, który pozostał tam na wieki. Gdy dotarło do niego, co powiedziała, zmusił się do postąpienia pierwszego kroku w tył. A potem drugiego, wciąż się jednak od niej nie odwracał, być może licząc na to, że jednak zmieni zdanie. Nadzieja j e s t matką głupich, a on w tym momencie był właśnie najgłupszy. Słowo się jednak rzekło, a on nie miał w sobie śmiałości, aby prosić ją o więcej. I tak czuł, że stało się niemożliwe, że przekroczyli Rubikon i nic nie będzie z powrotem takie samo. Westchnął i przeczesał włosy w geście nieporadności, bo czuł, że nie jest już w stanie nic więcej zrobić. Powinien się cieszyć, że udało mu się ją chociaż przeprosić. Choć nie był zadowolony z faktu, że przy okazji zbezcześcił jej usta świętokradczym pocałunkiem. - Już idę – odpowiedział pokornie, stojąc już w framudze drzwi do kuchni. - Jak to przemyślisz, daj mi znać. Ja poukładam swoje sprawy i… będę czekał. Nie chcę cię… naciskać. – Posłał jej bardzo smutny uśmiech i w końcu wyszedł, sam odprowadził się do wyjścia z mieszkania i kamienicy.
Aportował się do Londynu, tuż pod drzwi swojego lokum. Wszedł do środka, pozbył się butów i rzucił na wiecznie niezaścieloną kanapę. Ukrył jeszcze rumianą twarz w poduszce i jęknął – był wyraz jego frustracji, bezsilności i poczucia bezsensu. Na Merlina, kiedy to wszystko się tak skomplikowało. I dlaczego on, jak zwykle, był wszystkiemu winny? Isolda, Issy, Gwen… Carly… Julia. Musi się ogarnąć, bo w życiu nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie sądził, że jego głupie decyzje w końcu go dosięgną. I nie przypuszczał też, że zacznie mu kiedykolwiek naprawdę na kimś tak mocno zależeć. To było chore i nielogiczne, dlaczego ze wszystkich osób akurat ona?
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia