Isolde przywykła do samowystarczalności, choć nie znaczy to, że dobrze się z nią czuła. Tak po prostu było, zaczynała mieć do życia podejście raczej fatalistyczne, bo jeśli coś powtarza się w kółko i wciąż od nowa, to trudno nie zacząć wierzyć, że to przeznaczenie, które nie pozwala jej wyjść z tego schematu. Często próbowała zrozumieć, w którym miejscu popełnia błąd, dlaczego w gruncie rzeczy nie może na nikim polegać (z wyjątkiem rodziców, ale nie do końca o to jej chodziło, choć nie można powiedzieć, by nie doceniała dobrych relacji). Niewiele to zmieniało. Ludzie, na których jej zależało znikali z jej życia, zdawało się, że rozpływają się w powietrzu, nie zadając sobie nawet trudu, by napisać dwa słowa wyjaśnienia. Zwykle nie cierpią ci, którzy odchodzą, ale ci, którzy zostają i nie rozumieją. Tak było z Isolde. Przyjmowała to ze stoickim spokojem (do pewnego momentu), pozwalała na powroty i historie o zawiedzionych nadziejach, niechcianych dzieciach i złamanych sercach, pytania o swoje sprawy zbywając półsłówkami albo wzruszeniem ramion, bo w gruncie rzeczy nikogo to nie obchodziło. A przynajmniej nie na tyle, by okazać to w jakiś inny sposób niż tylko zadając pytania, na które otrzymywało się mgliste odpowiedzi. Z Morpheusem było nieco inaczej. Isolde podskórnie wyczuwała jego dobre intencje, zainteresowanie i swego rodzaju przywiązanie, ale znała go zbyt dobrze, wiedziała o labiryntach jego psychiki, w których sam czasami się gubił, i nie wymagała zbyt wiele. Tak naprawdę niczego nie wymagała, pozwalając, by czasami sprawiał jej miłe niespodzianki, okazując zainteresowanie albo prosząc o radę, co w gruncie rzeczy było ze sobą dosyć ściśle powiązane. Słuchała go z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, próbując zrozumieć motywy jego postępowania i nie będąc w stanie. Właściwie było to dosyć zabawne - jakby cofnęli się o jakieś sto lat, a Seth w bardzo klasyczny sposób postanowił wziąć na siebie odpowiedzialność za dziecko i kobietę, która je nosiła. Dzisiaj się tak tego nie rozwiązywało, co nie zmieniało faktu, że Is poczuła miłe łaskotanie w okolicach serca, że Lyons tak podszedł do sprawy zamiast uciec. Z drugiej strony kompletnie nie pojmowała, jak ta cała Mandy mogła kłamać, że jest w ciąży. Bądź co bądź, takie rzeczy zawsze wychodzą. Nie rozumiała też, dlaczego mimo to Seth ponownie zaproponował jej małżeństwo. Merlinie, oboje byli za młodzi na takie rzeczy, przynajmniej w pojęciu Is, ale co ona wiedziała o miłości? - Seth... - zaczęła łagodnym tonem. Gdyby nie jej opłakany wygląd, można by pomyśleć, że nic się nie zmieniło, że jest tą samą spokojną, pozbieraną i rozsądną Isolde, która panuje nad wszystkim i zawsze potrafi znaleźć radę na zgryzoty. Tere-fere. - Wiesz, nie musicie się spieszyć z ślubem. Może powinniście po prostu trochę poczekać, pobyć narzeczonymi... To jednak coś więcej niż zwykły związek, ale trochę mniej niż małżeństwo. Wydaje mi się, że nie ma po co gnać do ołtarza, zwłaszcza że masz wątpliwości... A ona? Mandy? Chce to wszystko przyspieszyć? - spytała ostrożnie, obserwując go uważnie i zastanawiając się, jak ktoś może wydawać się jednocześnie tak silny i zagubiony.
Mieszanie w kubku pełnym herbaty zdawało się być dla Setha czymś w rodzaju terapii. Gdyby nagle zaprzestał ruchów, czuł, że nagle mogłoby wydarzyć się coś złego. Straciłby kontrolę i zapomniał po co tak naprawdę tutaj przyszedł lub może w ogóle by zniknął. Zamęt, który nie przestawał go opuszczać zdawał się odciskać coraz wyraźniejsze piętno na jego poczuciu rzeczywistości. Opuszczał już kolejne sesje z terapeutą, bo tak właściwie to nie pamiętał, że powinien na nie uczęszczać. Wcześniej to Mandy go na nie wyciągała, ale odkąd wyjechała, przestały być na tyle ważne, aby i sam chciał na nie uczęszczać. Nerwica natręctw była ostatnią deską ratunku, której nie mógł puścić. Nie chciał znowu odlatywać i zapominać, a przynajmniej nie teraz. Słuchał słów Isolde i starał się wchłonąć w siebie ich sens. Przychodziło mu to z zaskakującym trudem. Już nie potrafił sięgnąć pamięcią do chwil, w których wszystko przyjmował z łatwością, co powoli napawało go swego rodzaju przestrachem. Przesunął językiem po wargach w nieco nerwowym geście, a potem zacisnął na nich zęby, ale raczej w przelotnym ruchu, aniżeli na stałe. Wreszcie też przestał mieszać w kubku, a gdy skoncentrował spojrzenie na dziewczynie, zdawało się być ono bardziej niż zagubione. - Nie mam pojęcia. Nie rozumiem kobiet. - ostatnie trzy słowa wyrzucił z siebie tak, jakby było to oskarżenie, z którego Bloodworth powinna mu się wytłumaczyć. Przytknął dwa palce do twarzy i ścisnął nimi grzbiet nosa. Ten gest był najwyraźniej próbą zmuszenia umysłu do skupienia myśli w normalny, ludzki sposób. Dopiero, gdy spędził w tej pozycji chwilę, zdawało się, że nie zamierzał już zmieniać swoich słów. - Dlaczego wszystko musi być tak skomplikowane? - poskarżył się, jakby jego słowa miały sprawić, że nagle wszystko stanie się o wiele łatwiejsze i najlepiej to rozwiąże się samo. Przez moment spoglądał w oczy Isolde, jakby szukał w nich odpowiedzi, po czym ponownie wpatrzył się w swoją herbatę. - Zrobię tak jak mówisz. - powiedział wreszcie, przypieczętowując w ten sposób swoją decyzję. Zaufał w stu procentach, że właśnie takie wyjście będzie najodpowiedniejsze, zresztą nie spodziewał się po dziewczynie rozwiązań niewłaściwych.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Wyglądał trochę jak zaszczute zwierzę. To porównanie pojawiło się w jej głowie zupełnie niespodziewanie, ale wydawało się wypełniać to miejsce, w którym brakowało właściwego określenia na stan Lyonsa. Widziała, że jej słucha, ale jednocześnie wyczuwała, że jej słowa nie trafiają bezpośrednio do jego mózgu, że musi je przetrawić i że wszystko z jakiegoś powodu idzie okrężną drogą. Nie miała zamiaru się nad tym zastanawiać. Mieli dużo czasu, była tu dla niego, choć działało to też w drugą stronę, i pośpiech nie był wskazany. Przez chwilę miała ochotę sięgnąć po jego dłoń, dodać mu otuchy, ale szybko z tego zrezygnowała. Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do niego pocieszająco, choć nieco blado. - A ja nie rozumiem mężczyzn. Myślę, że to... obustronne. Żeby nie było za łatwo - nie chciała, żeby w jej głosie było słychać gorycz, ale chyba nie do końca jej się to udało. Westchnęła głęboko i bezradnie rozłożyła ręce. Naprawdę nie wiedziała, dlaczego wszystko jest takie skomplikowane. Wytrzymała jego spojrzenie, choć zawsze czuła się odrobinę niepewnie, kiedy wpatrywał się w nią tak intensywnie, i delikatnie skinęła głową, zadowolona, że przyjął jej sugestię. Tak naprawdę nic nie rozwiązała, nie wymyśliła żadnego realnego wyjścia, ale przynajmniej przekonała go, żeby dał sobie czasu. Była to gra na zwłokę, ale być może wyniknie z tego coś dobrego. Przynajmniej taką miała nadzieję. - Opowiesz mi coś o niej - poprosiła, opierając podbródek na dłoni i patrząc na niego ciepło.
Usta wygięły mu się w lekkim uśmiechu. Jakże to było typowe. Wzajemne niezrozumienie i szukanie winy w płci, gdy tak naprawdę wszystko oscylowało wokół stylu bycia i wspólnych przeżyć. Jednakże Seth nie potrafił inaczej nazwać tego stanu rzeczy, dlatego po raz kolejny wszystko zostało uproszczone i sprowadzone do stanu prostszego do przełknięcia. Zaraz jednak znowu jego twarz przygasła, tonąc w powadze, bo i uświadomił sobie, że to co słyszał w jej głosie wcale nie było przyjemne. - Potrzebujesz to z siebie wyrzucić? - zapytał, chociaż nie łudził się, że zacznie mu się zwierzać. Lyons nie był osobą, która potrafiła wysupłać z siebie setki dobrych rad czy pokłady empatii. Nie nadawał się na pocieszacza, ale jednego nie można mu było odmówić - nie zamierzał nikogo oceniać. Chyba, ze w grę wchodziło skrzywdzenie kogoś, kto na to nie zasługiwał. Niemniej jednak nie spodziewał się, żeby to Isolde była osobą, która ciskała sztyletami, zwłaszcza już dlatego, że przecież miał ją przed sobą i widział co jest pięć. Dosłyszawszy jej pytanie, ponownie zatonął spojrzeniem w napoju, jakby starał się w ten sposób zmusić myśli do ponownego skupienia się na temacie, wokół którego powinny oscylować. - A co chcesz usłyszeć? - spytał, bo tak naprawdę niewiele przychodziło mu do głowy. Relacja, która łączyła go z Mandy była na tyle odjechana, żeby sam nie wiedział jak ma ją traktować, a już tym bardziej w oparciu o ich wspólne przeżycia, mówić o tym jaka jest. Mimo wszystko postanowił spróbować i gdy odjął już kubek od warg, bo postanowił chwilę temu zwilżyć gardło, podjął próbę stworzenia obrazu swej narzeczonej. - Troszczy się o mnie. Chodziła ze mną do lekarza, gdy tego potrzebowałem. Wyjechała razem ze mną i Florą za granicę, gdy Flo tego potrzebowała. Robi zdjęcia… właściwie to nie sama - to jej robią zdjęcia, zarabia na tym czy coś. Bywa przewrotna. Czasami sam nie wiem czego się po niej spodziewać, ale chyba mnie… chyba nie jestem dla niej nikim. Chyba coś znaczyłem… znaczę? - przytknął palce obu dłoni do skroni, jakby starał się skupić. - Znaczę. Ona chyba to rozumie… znaczy jak to jest, że jestem kim jestem. Stara się wspierać. Jest ze mną. Urwał, zdając sobie sprawę jak kulawo to wszystko brzmi.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Wplotła palce we włosy, spuszczając wzrok i pozwalając, by para unosząca się nad kubkiem otuliła jej bladą, zmęczoną twarz. Naprawdę poważnie rozważała taką opcję. Naprawdę potrzebowała to z siebie wyrzucić, jednocześnie nie mają odwagi ubrać tego w słowa. To musiało być ogromnie męczące dla jej znajomych - te ciągle aluzje, sugestie, z których jasno wynikało, że ma problemy, że jest nieszczęśliwa, a przynajmniej przygnębiona, ale żadnych konkretów, żadnych rozpaczliwych listów "przyjdź, potrzebuję cię", bo wszyscy przyjaciele, którym byłaby skłonna się przyznać do swojej osobistej tragedii, zniknęli z jej życia, pozostawiając tylko ziejącą pustkę. - Tak, potrzebuję. Tylko nie wiem, czy umiem. Zawsze jestem tą, która przyjmuje cudze zmartwienia, ale rzadko tą, która dzieli się własnymi. Nie wiem, czy potrafię przestać udawać, że doskonale radzę sobie sama, bo jestem w tym tak dobra, że większość ludzi uważa, że naprawdę nikogo nie potrzebuję. A tak naprawdę, to mnie nikt nie potrzebuje - wypaliła, nadal na niego nie patrząc i dyskretnie ocierając oczy wierzchem dłoni, tak by nie zauważył łez, zbierających się pod powiekami. - Jak się namyślę, to dam ci znać - spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to jeszcze bardziej żałośnie niż gdyby wybuchnęła płaczem. Słuchała go uważnie, próbując z tego opisu stworzyć jakąś sensowną całość. Wiedziała, że Seth nie jest mistrzem w mówieniu o uczuciach, ale fakt, że dziewczyna chodziła z nim do lekarza zdecydowanie działał na jej korzyść. Isolde poczuła, że ciężar w jej piersi jakby odrobinę się zmniejszył, niemal mogła swobodnie oddychać. Pokiwała głową i uśmiechnęła się pokrzepiająco. - To chyba najważniejsze. Troska i zrozumienie. Chyba wszystko inne można znieść, ale nie brak tych dwóch rzeczy. Dobrze, że masz kogoś, kto się o ciebie troszczy - powiedziała łagodnie, upijając łyk herbaty i parząc sobie wargi. Syknęła. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, jak Seth może pić taki wrzątek. Nagle coś w niej pękło. - Myślałam, że spędzę z nim życie. Merlinie, naprawdę byłam na to gotowa, zwłaszcza że znaliśmy się od dawna. Dziesięć lat różnicy daje złudne poczucie stabilności, bezpieczeństwa. Wszystko zaczęło się układać, a teraz zniknęło. Zaczęło się rozsypywać już wtedy, po tym, jak wylądował w szpitalu, a ja się dowiedziałam, że miał żonę, to znaczy wcześniej, ich małżeństwo od samego początku było fikcją, ale planował przyszłość ze mną, jednocześnie formalnie będąc żonaty. Ale udało nam się jakoś przez to przebrnąć. Nawet wrócił do siebie, chociaż ciągle bałam się o jego serce. A potem zniknął. Nie ma go, rozumiesz? Zostawił mnie bez słowa, jakby nigdy nie chciał być częścią mojego życia, stworzyć ze mną domu... - nie patrzyła na niego, słowa wypływały z jej ust chaotycznie, jakby nie mogła nad nimi zapanować. Ściskała dłońmi skronie, zaciskając powieki i mając wrażenie, że jej własne serce za chwilę tego nie wytrzyma i pęknie z żalu.
Wsłuchiwał się w jej słowa z takim skupieniem, jakby starał się z nich odsiać wszystkie „nie” i przemienić je na wyznanie problemów. Potrafił słuchać, ale nie był najlepszy w dawaniu rad czy pocieszaniu, dlatego doskonale rozumiał fakt, że Isolde odmówiła mu podzielenia się swoimi problemami. Kiwnął głową w takim ruchu, jakby takie zachowanie było dla niego całkowicie naturalną koleją rzeczy. Wciąż miał wrażenie, że to co jej powiedział nie jest prawdą. Całe życie żył w kłamstwie, które tworzył jego własny umysł. Od ciągłego wrażenia nierealności i dezorientacji można było stracić głowę, a chociaż w żaden sposób nie usprawiedliwiało to jego zachowania, wierzył, że to wszystko jest jedynie kwestią czasu. Jak się okazało, nic samo się nie naprawi, a dopiero ona dawała mu światło. Oświetlała jego życie parę kroków wprzód lub wstecz, gdy potrzebował wykonać zwrot, a chociaż nie zawsze pociągała to wszystko we właściwym kierunku to on mimo wszystko bardzo to cenił. Nie wyobrażał już sobie życia bez niej, a ta świadomość sprawiła, że ukłuło go serce. Nigdy by nie pomyślał, że ktoś aż tak go do siebie uwiąże. Wypowiedź Isoldy nie poprawiła niczego. Z jednej strony pragnął jej wysłuchać i jej pomóc, ale czy był do tego właściwą osobą? Sytuacja, w której się znalazła w niczym nie przypominała tej, w której był on sam. To on był w niej prześladowcą i tym, który zawsze musiał namieszać tak, że rozplątanie całej sytuacji wydawało się niemożliwe, a teraz... teraz wydawało mu się, że zna tę historię. - Brzmi jak Mandy… - stwierdził, bo właściwie coś podobnego spotkało i jego. Saunders znikała już niejednokrotnie, ale czy on był lepszy? - A kiedy wracała to znowu ja wszystko niszczyłem. Rzucił to raczej jako luźną uwagę niż jako cokolwiek innego. Oderwał palce od skroni i kubka, gdzie na ten moment spoczywały, po czym przesunął dłoń po blacie, jakby chciał dosięgnąć ręki Bloodworth. Zdaje się, że nawet nie zarejestrował tego gestu. Seth uporczywie wpatrywał się w jej twarz, tak zmienioną cierpieniem, na które w żadnym razie nie zasłużyła. - Dupek. - stwierdził, a wypowiedzenie tego słowa dało mu siłę do tego, aby już go nienawidzić, mimo że nie dość, iż najpewniej nie znał tego mężczyzny to nie powinien go oceniać. Nie on miał do tego prawo. To nie było w jego stylu, ale zdaje się, że stanowiło jedyne wyjście, na jakie potrafił się teraz zdobyć. Cofnął rękę w takim tempie, jakby się oparzył, po czym wstał z siedzenia i obszedł dzielący ich blat. Stając przy Isoldzie, już nie zastanawiał się czy powinien czy nie powinien tak zadziałać. Po prostu przygarnął jej głowę do swojej piersi i objął ją ramionami w bardzo ludzkim i bardzo wyuczonym przez lata geście, jaki wcześniej był zarezerwowany tylko dla jego sióstr.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Prawie zapomniała o jego obecności, pozwalając słowom i łzom płynąć nieprzerwanym potokiem. Miała wrażenie, że jej serce za chwilę pęknie z bólu. Jakby fakt, że w końcu wyrzuciła z siebie te słowa sprawił, że długo tłumiony ból wybuchnął z całą mocą. Wszystkie zawiedzione nadzieje, odrzucona miłość, utrata kogoś, kto od lat był w jej życiu i nagle stał się jego centrum... Seth zupełnie ją zaskoczył, ale niespodziewanie jego bliskość była dokładnie tym, czego Isolde potrzebowała. Podniosła się z krzesła i wtuliła w niego mocno, wciskając głowę w jego klatkę piersiową i oplatając go ramionami. Nawet nie próbowała powstrzymać się od płaczu i mimo że nie szlochała, jej głos był żałośnie wilgotny i przesycony rozpaczą. - Nie wiem, co się stało... boję się, że... że to nie tak... że go obwiniam, podczas gdy może coś mu się stało. On... był wplątany w różne ciemne interesy, nie wiem dokładnie, nie chciałam wiedzieć, nie powinnam była wiedzieć, ale przemyt... i może... może były jakieś komplikacje i ktoś go skrzywdził, a ja... a ja myślę, że on mnie porzucił, bo przestało mu zależeć. Ale nie, sądzę... sądzę, że odszedł, bo ja go zawiodłam. Bo nie mogłam zrozumieć, jak mógł mi nie powiedzieć o swojej żonie. Albo po prostu... po prostu znalazł sobie inną... - czuła się żałośnie, wstydziła się tego wybuchu, ale nie potrafiła nad tym zapanować. Bała się, że Seth tego nie zniesie i po prostu wyjdzie, ale w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Jak długo można być samemu? Jak długo można znosić własny ból i tęsknotę w osamotnieniu? Naprawdę nie dawała już rady, a Seth był pierwszą osobą, która naprawdę się nią przejmowała. Nawet jeśli zdarzało się to tylko czasami. Jego zapach i silne ramiona działały kojąco. Powoli zaczęła się uspakajać, a ciężar w piersi odrobinę zmalał. Mimo to wciąż wisiała na nim, jakby się bała, że w chwili, kiedy go puści, Seth odejdzie i zostawi ją samą z tym głupim, złamanym sercem i poczuciem bezsensu. - Przepraszam... nie chciałam, żeby tak wyszło... - wymamrotała bezradnie w jego koszulę, zakłopotana i nieszczęśliwa. - Dlaczego... dlaczego zawsze jestem taka niepotrzebna? Dlaczego zawsze w ostatecznym rozrachunku zostaję sama? Dlaczego, Seth? Co robię źle?
Ulżyło mu, że go nie odrzuciła i nie odepchnęła. Mimo, ze wyglądał na osobę, której raczej to nie ruszył, w głębi serca obawiał się wyszydzenia podobnych gestów. Nie bywał delikatny zbyt często, dlatego jeśli już ktoś widział go takim, nie mógł tego po prostu tak zostawić. Z Isolde jednak było inaczej. Wiedział, że jej może zaufać i powierzyć swoje sekrety. Przykre było tylko to, że zawsze traktował ją jak deskę ostatniego ratunku, która wyciągała go za uszy z kłopotów w ostatniej chwili. Może powinien to zmienić? Zwłaszcza teraz, gdy była w takim stanie i bardziej niż kiedykolwiek zasługiwała na pocieszenie i kilogramy wsparcia. - Nie zastanawiaj się nad tym. - powiedział, ale ton jego głosu o dziwo zabrzmiał bardziej jak prośba. Nie chciał, aby się tym zamartwiała. - Robisz sobie tym krzywdę. Ciągłe gdybanie niczego nie załatwia. Miał nadzieję, że to zrozumie. Może sam nie miał w tym specjalnego doświadczenia, wszak to on był zawsze tym, który pierw robi, a potem myśli, ale nie chciał, aby mętlik w głowie przemienił się w prawdziwy huragan myśli i niepewności. - Jeśli chcesz to mogę go sprawdzić… a przynajmniej, nie wiem, spróbować? Dotrzeć do kogoś kto był z nim związany, wyśledzić jego trop i dowiedzieć się? - nie sądził, aby się na to zgodziła, ale zaproponował to w dobrej wierze. W gruncie rzeczy wszystko rozbijało się teraz o poprawienie jej samopoczucia. Nie mógł na nią patrzeć, gdy byłą w takim stanie. Delikatnie pogładził ją po włosach, jakby właśnie tak powinien był robić zawsze, gdy Bloodworth miała jakieś problemy w życiu, a których on zwykle nie zauważał, pochłonięty własnymi sprawami i wciąż nasilającą się psychozą. Zacisnął wargi w wąską linię, zupełnie tak jakby jej pytanie nieco go rozzłościło. Odsunął ją od siebie na tyle, aby móc spojrzeć jej twardo prosto w oczy. Jego oczy były nieco pociemniałe, ale bardziej od stanowczości niż czegokolwiek innego. - To nie tak, że Ty robisz coś źle. To ludzie zwykle okazują się beznadziejni. I nie przepraszaj.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Nie słuchała jego słów, bo naprawdę wielokrotnie powtarzała sobie, że nie jest niczemu winna, że tak się stało i nie powinna się nad tym zastanawiać, ale teoria wcale nie pomagała wziąć się w garść. Najwidoczniej potrzebowała się wypłakać, pozwolić sobie na chwilę słabości, wtulić się w czyjeś ciepłe, mocne ciało i być tą kruchą, pogubioną istotą, którą ktoś chce się zaopiekować. - Nie... dziękuję, ale nie... chcę tylko zapomnieć i już nigdy więcej... nigdy więcej się w nikim nie zakochiwać, bo to nie przynosi niczego dobrego. Nie mnie - wyszeptała, nie podnosząc na niego wzroku, ale będąc mu naprawdę wdzięczną za tę propozycję. Bliskość Setha przynosiła pociechę, nawet jeśli tak naprawdę nie był w stanie jej pomóc, to sam fakt, że był przy niej i chciał słuchać, chciał ją wesprzeć, była nie do przecenienia. Kiedy odsunął ją kawałek od siebie i spojrzał stanowczo w oczy, poczuła się nagle bardzo mała i bardzo zagubiona. Pokiwała bez przekonania głową, nie próbując nawet ukrywać łez, które spływały jej po policzkach. - To dlaczego tylu ludziom się udaje, a mnie nie? - spytała z dziecinnym rozżaleniem, które dziwnie nie pasowało do zwykle poważnej i rozsądnej Isolde. Jej wargi drżały lekko, ale nie szlochała i gdyby nie łzy, można by pomyśleć, że to tylko lekka chrypa albo zmęczenie. - Chciałabym... chciałabym umieć się nie angażować, korzystać z życia, łapać chwilę i odchodzić. Raz... raz zrobiłam coś takiego, mimo że nie sądziłam, że tak potrafię... chyba nie potrafię, a tamto... tamto to był wybryk, nawet nie wiem, dlaczego ci o tym mówię, ale... coś było między mną a Vanbergiem - wyrzuciła z siebie, wpatrując się we wzór na koszuli Setha, wycierając oczy wierzchem dłoni i starając się brzmieć rzeczowo. Oparła czoło o jego pierś i westchnęła głęboko, próbując się uspokoić. - Naprawdę, czasami jestem dziwnie przekonana, że takie normalne, ludzkie rzeczy jak miłość, związek... to po prostu nie dla mnie. Że fatum czy cokolwiek innego ma dla mnie inny pomysł na życie, tylko nie chce mi go zdradzić - uśmiechnęła się gorzko, po czym wspięła się na palce i pocałowała go krótko w policzek, sama nie do końca wiedząc, czy dobrze robi. - Dziękuję, że jesteś.
Nie wiedział jak ma ugryźć to jabłko. Nigdy nie był ani dobry w dawaniu komuś dobrych rad, ani w wysłuchiwaniu problemów czy odnajdywaniu na nie recepty lub odpowiedzi. Fakt, że teraz trzymał ją w ramionach tak czy inaczej był już w pewnym stopniu abstrakcyjnym odejściem od tradycji, z którym oboje musieli się zmierzyć w ramach destrukcji żalu trawiącego serce Gryfonki. Co miał jej więcej powiedzieć? Co mógł jeszcze zrobić? Te pytanie bezustannie przelewały mu się w głowie, burząc już i tak rozedrgany tok rozumowania i przynosząc tyle samo wątpliwości co odpowiedzi. Jak żyć? Toż to wyżsi filozofowie nie znali odpowiedzi na takie pytanie, a co dopiero najstarszy Lyons. Uśmiechnął się po jej pytaniu z rozbawieniem i zmierzył ją spojrzeniem, nieco zaczepnym, ale nadal wyjątkowo łagodnym i pełnym emocji. Zupełnie jak nie jego. - Głupi ma zawsze szczęście. - stwierdził, wskazując palcem na swoją pierś, ale zaraz zbliżył dłonie do jej twarzy, aby zetrzeć kciukiem kilka łez nim skapnęłyby na jej ubranie. Cofnął ręce tak szybko jak je zbliżył i po prostu znowu trzymał je na jej ramionach, niespecjalnie radząc sobie z dobrym przetrawieniem jej słów. - Nie chciałabyś. - powiedział wreszcie z pewną mocą, której wcześniej nie było w nim widać. Wzrok miał skupiony, nieco nawet zacięty, a kto jak kto, ale Seth doskonale wiedział co to znaczy nie angażować się uczuciowo. On zwyczajnie nie znał tego terminu, dopóki wreszcie nie nauczył swego serca jak powinno kochać. Ach, gdyby jeszcze tylko o miłość się rozchodziło! Musiał na nowo uczyć się jak to jest szanować, akceptować, rozumieć. To ani nie było łatwe ani przyjemne. Droga, którą kroczył sprawiała, że od wybojów zaczynało mu już być niedobrze, ale nie poddał się, dopóki nie wyrzekł się tego czego teraz pragnęła Isolde. Drgnął lekko, gdy poczuł jej usta na swoim policzku, ale nie zareagował inaczej. Po prostu nagle odwrócił wzrok, jakby jej gest w pewnym stopniu go zawstydził. Mruknął pod nosem coś co brzmiało jak „Vanberg…?”, ale nie wracał do tej kwestii. - Nie trafiłaś jeszcze na właściwą osobę, a pamiętaj, że masz jeszcze całe życie przed sobą. Cóż to jest dwadzieścia lat… - westchnął, ale po tonie jego głosu można było stwierdzić, że naprawdę tak myślał. Nie chciał od niej odchodzić. Pozwalał jej wyrzucać z siebie żale tak długo jak tego potrzebowała. Nie popędzał jej, bo przecież pamiętał jak ważne jest wyzbycie się negatywnych emocji. Po prostu był, a gdy wreszcie opuścił jej mieszkanie nareszcie czuł się jak normalny człowiek.
[ztx2]
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Momentami miała naprawdę dosyć samotnego życia, pustego mieszkania, w którym nikt na nią nie czekał. Ciągle powtarzała sobie, że to tylko jeszcze kilka tygodni - skończy studia i najprawdopodobniej wprowadzi się z powrotem do domu, wróci do Kornwalii i... i przestanie udawać, że daje sobie radę. Otóż nie dawała sobie rady, co było dziwne, bo przecież Isolde przywykła do absolutnej samowystarczalności. Jednak każdy ma swoje granice wytrzymałości, a Bloodworth już jakiś czas temu je przekroczyła. Więc siedziała sama nad kociołkiem, w którym próbowała uwarzyć eliksir pieprzowy, czując, że łapie ją jakieś bezsensowne przeziębienie. Oczywiście mogłaby skoczyć do apteki i nie ryzykować, że wysadzi coś w powietrze, ale to przecież Isolde, która najbardziej na świecie lubi stawiać sobie wyzwania. Kto by się przejmował faktem, że jeśli do czegoś naprawdę nie miała talentu, to były to eliksiry? Chciała zostać aurorem, a od aurora wymagano pewnych umiejętności również w zakresie przyrządzania eliksirów (na nieszczęście Isolde, która obiecywała sobie, że kiedy skończy studia, weźmie się ostro za ten znienawidzony przedmiot). Najgorszy był fakt, że lekarstwa i leczenie w ogóle natychmiast przypominało jej o Zachariaszu, który był uzdrowicielem i przy okazji złamał jej serce, niszcząc życie (przynajmniej na chwilę obecną) i wytrącając zupełnie z równowagi. Dlatego też mogła źle odmierzyć ilość potrzebnych składników, mogła też dorzucić coś zbędnego albo też zamieszać w niewłaściwy sposób. Prawdopodobnie za bardzo podgrzała. Tak czy inaczej, w chwili kiedy się odwróciła, żeby coś wyjąć z szafki, kociołek wybuchnął. Isolde nagle zorientowała się, że leży skulona na podłodze, wokół unosi się mnóstwo dymu, a ona jest potłuczona i obolała. Nie miała siły się ruszyć, ale kiedy dotknęła swojej twarzy i przesunęła dłonią po głowie, z ulgą stwierdziła, że dzięki temu, że stała tyłem do tego przeklętego kociołka, nie doznała żadnych poparzeń, a jej włosy były najwyżej nieco przydymione, ale nie spłonęły. Pomyślała, że chwilę tak poleży, zastanawiając się nad bezsensem życia i faktem, że wszystko, ale to wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Łzy ciekły jej po policzkach, a ona nawet nie próbowała nic z tym zrobić. Cholerny świat.
Nie lubiłem spędzać wieczorów samemu, dlatego postanowiłem sprawdzić, czy Damon jest w domu i podobnie jak ja poszukuje rozrywki. Z uwagi na swoje lenistwo odległość trzech kamienic pokonałem na deskorolce, po czym pognałem na piętro zamieszkiwane przez White’a. Moje pukanie odbijało się chyba jedynie echem po, jak przypuszczałem, pustym mieszkaniu. Podjąłem ostatnią próbę i aż podskoczyłem, bo mojemu zastukaniu w drzwi potowarzyszył głośny huk, a sam miałem wrażenie, że kamienica aż zatrzęsła się w posadach. Po chwili na klatce schodowej można było wyczuć również dym, więc postanowiłem zejść niżej i zbadać, co się stało. Duszące opary wydobbywały się spod dwójki, wokół – poza mną – nie było żadnego zainteresowanego źródłem hałasu, pchnąłem więc drzwi, ale nie ustąpiły; zamek uskoczył dopiero w momencie, gdy użyłem zaklęcia. Nie byłem mistrzem w dziedzinie eliksirów, ogólnie z nauką czegokolwiek poza zielarstwem w szkole zawsze byłem na bakier, ale wiedza, jaką przekazywał mi dziadek pozwoliła mi rozpoznać, iż huk oraz dym najprawdopodobniej były skutkiem wybuchu kociołka. Zdrowy rozsądek – wiem, że kogoś mojego pokroju ciężko posądzać o posiadanie takowego – podpowiadał mi, że należałoby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebował pomocy. Wszedłem do mieszkania, poruszając się z trudem, bo stężenie oparów było tak mocne, iż ciężko było cokolwiek zobaczyć. Nie, nie znałem żadnego zaklęcia, które mogłoby sobie z tym poradzić. Dopiero po chwili zauważyłem skuloną na podłodze dziewczynę, która chyba płakała. Nie byłem najlepszym pocieszycielem, w zasadzie to żadnym, ale miałem w sobie wystarczająco empatii, żeby nie pozostać obojętnym. Jakbym znalazł wygłodzonego szczeniaka czy kota, pewnie też bym się nim zajął. - Nic ci nie jest? – przykucnąłem obok. Tak jak myślałem, źdódłem hałasu była eksplozja kociołka. Mieszkanie wydawało się trochę osmalone, ale poza tym raczej nie groziło natychmiastowemu zawaleniu. – Sorki za wtargnięcie, ale usłyszałem hałas, no i ten dym... Pomóc ci z czymś? W zasadzie to chyba znałem tę dziewczynę. Widywałem ją czasem w miasteczku i byłem prawie pewien, że kiedyś chodziła ze mną na jakieś zajęcia.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Prawdę mówiąc, nie przyszło jej do głowy, że ktoś się pojawi. Założyła, że skoro jest sama w swoim prywatnym życiu, to i w takiej chwili nikt nie przyjdzie jej z pomocą, więc słysząc czyiś głos, prawie umarła na zawał. Z trudem podniosła się do siadu i odgarnęła z twarzy przydymione blond włosy, patrząc z oszołomieniem na chłopaka, którego skądś kojarzyła, zapewne z Hogwartu, ale nie była w stanie pozbierać wspomnień do kupy i jednoznacznie określić, czy zna choćby jego imię. - Ja... nie wiem... prawdę mówiąc... sama nie wiem - wyjąkała, wciąż przerażona i obolała. Rozejrzała się po swojej pięknej kuchni, która na chwilę obecną nie była już taka piękna i niezręcznym ruchem otarła rękawem łzy płynące jej po policzkach. - Dzięki... nie wiem, czy nic mi nie jest. To chyba nazywa się szok - powiedziała słabym głosem, próbując wziąć się w garść i nie rozkleić jeszcze bardziej. Rzadko płakała, a już szczególnie przy obcych. Pociągnęła nosem i spojrzała na chłopaka już odrobinę przytomniej. W głowie miała kompletny mętlik, drżały jej ręce, a kiedy spróbowała się podnieść, zrozumiała, że to przekracza jej możliwości. Opadła bezradnie na podłogę, przeklinając w myślach własną głupotę. - Gdybyś... gdybyś mógł mi pomóc wstać i dotrzeć do salonu, na kanapę... byłabym ci bardzo wdzięczna - poprosiła ochrypłym głosem, ocierając łzy, które wbrew jej woli ciągle kapały na osmaloną niebieską bluzkę.
To chyba było normalne. Kiedy pierwszy raz rozszczepiło mi rękę przy teleportacji też nie bardzo wiedziałem, co się dzieje – wtedy idealnym lekarstwem na szok okazało się towarzystwo Trawki, na którą wpadłem pamiętnej, Sylwestrowej nocy w szpitalu świętego Munga. - No to chodź – podałem jej rękę (trzymała się naprawdę dobrze od tamtego wypadku), pomogłem wstać i zaprowadziłem do salonu. – Może pootwieram okna, żeby trochę przewietrzyć, co? Przy okazji sprawdzę ten kociołek. Słowo, nie jestem żadnym szabrownikiem, który zamierza wykorzystać sytuację i wynieść ci wszystkie drogocenne rzeczy z domu. Masz moją deskorolkę jako okup, jestem do niej bardo przywiązany – postawiłem kawałek drewna przy kanapie i poszedłem się rozejrzeć. Nie sądziłem, by w takim szoku była się w stanie sprzeciwić, ale z drugiej strony jako prawie-obcy-koleś wbijający do jej mieszkania i zaczynający się panoszyć raczej nie stawiałem siebie w dobrym świetle. W końcu człowiek człowiekowi wilkiem, a kiwi kiwi kiwi. Kociołek znalazłem w kawałkach, a jego zawartość rozniosła się po całej kuchni, na moje oko nie było to jednak nic groźnego – nie należałem jednak do ekspertów, ale zdaje się, iż w tym przypadku ich interwencja była zbędna. Pootwierałem więc okna we wszystkich pokojach i wróciłem do salonu. - Kuchnią się nie przejmuj. Pewnie kilka zaklęć wystarczy, żeby doprowadzić to pomieszczenie do porządku, poza tym bez większych strat. Lepiej trochę? – zapytałem - Poza tym patrz, nic nie ukradłem – pokazałem jej wydziarane łapska. Do głowy mi nie przyszło, że zamiast wzbudzić zaufanie i uspokoić dziewczynę, moje gadanie mogło przynieść odwrotny efekt.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Jego zapewnienia odniosły wręcz przeciwny skutek, choć może to i dobrze, bo Isolde powoli zaczęła dochodzić do siebie i zastanawiać się, co ten osobnik robi w jej ukochanym mieszkanku. Jasne, przybiegł jej na pomoc, ale dlaczego cały czas podkreślał, że nic nie wyniesie? Kładąc się na kanapie, do której dotarła z jego pomocą, dziewczyna na miejsce bólu i otępienia zaczęła odczuwać narastający niepokój. Pomacała się po spodniach i z ulgą stwierdziła, że w kieszeni ma różdżkę. Całe szczęście, że nie ucierpiała podczas wybuchu. Merlinie, tylko jej mogło się przydarzyć coś równie żenującego. - Tak, pootwieraj - zgodziła się tępo, wodząc za nim spojrzeniem i instynktownie kładąc dłoń na jego deskorolce. Wcale nie chciała okazywać, że mu nie ufa, to był raczej odruch, nad którym nawet się nie zastanawiała. Miała wrażenie, że jej ciało to jeden wielki siniak, bolało ją dosłownie wszystko, ale chyba nic sobie nie złamała. Miała ochotę zwinąć się w kłębek i odpuścić sobie życie, bo skoro nie była nawet w stanie przyrządzić eliksiru pieprzowego bez wysadzenia swojej kuchni w powietrze, to naprawdę chyba nie warto żyć. Przekręciła się na plecy i ukryła twarz w dłoniach, nasłuchując kroków... no właśnie, jak on miał na imię? Kojarzyła go chyba z jakichś zajęć, ale to było dawno i nieprawda... Nie mogła się skupić na niczym, a już na pewno nie na przywoływaniu twarzy i nazwisk. Kiedy wrócił, odsłoniła twarz i spojrzała na niego uważnie, zupełnie wytrącona z równowagi. - Pewnie masz rację... tak, lepiej - powiedziała niepewnie, przygryzając wargi, po czym spojrzała na jego wytatuowane ręce. Pod tym względem przypominał jej Vanberga i poczuła dziwne ukłucie. Coś jakby tęsknotę, co było o tyle idiotyczne, że nigdy nie łączyło ją z Dexterem żadne uczucie, oprócz tej przedziwnej chemii, której teraz, w swoim obecnym stanie ducha, prawdopodobnie pozwoliłaby znów zadziałać. Ale Vanberg skończył jakimś cudem studia i bujał teraz w świecie, prowadząc życie, które zawsze mu odpowiadało, a które Isolde w głębi duszy potępiała. Koniec. Pozamiatane. - Nie podejrzewałam cię o to... ale skoro ciągle to podkreślasz, to... nie wiem, masz problemy z kleptomanią? - nie powinna była tego mówić, miało zabrzmieć to żartobliwie, ale równie dobrze mogło zabrzmieć po prostu wrednie, szczególnie że ten grymas, który miał być uśmiechem, wypadł naprawdę blado. - Chciałam powiedzieć, że... nie musisz mnie przekonywać o swoich... eee... uczciwych zamiarach. O nic cię nie posądzałam. Dziękuję za pomoc - powiedziała, uciskając kciukiem i palcem wskazującym kąciki oczu i nie patrząc mu w oczy.
- Nie, dotychczas takich nie odnotowałem – zaśmiałem się. Jakoś nie poczułem się szczególnie urażony tym pytaniem. - Ale wiesz... w momencie, kiedy życie stwarza okazję, nigdy nie wiesz, czy nie obudzą się w tobie jakieś destrukcyjne zapędy. – Naprawdę pracowałem nad rozluźnieniem atmosfery, ale bez packów rzadko kiedy mi się to udawało. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, może po prostu zrobiło mi się tej dziewczyny w jakiś sposób żal. – Spoko. Nie ma o czym mówić, pewnie każdy na moim miejscu by zrobił to samo. Izolda. No tak, w końcu przywołałem sobie to imię z odmętów pamięci. Mógłbym sobie zacząć bić brawo, ale wydało mi się to jakoś nie na miejscu. Mój mózg zapisywał zwyke minimum informacji potrzebnych do przetrwania, dlatego imiona dziewczyn, które nie wyglądały na chętne pójścia ze mną do łóżka zwykle plasowały się na ostatnim miejscu, z resztą te, które mimo wszystko szły, koniec końców też wyparowywały. Nie chciałem zajmować jej więcej czasu, może odniosłem złudne wrażenie, ale nie wydawało mi się, iż czuła się w moim towarzystwie szczególnie komfortowo. Sytuacja została opanowana, a ja nie miałem w zwyczaju narzucania swojej obecności nikomu. - Skoro wszystko jest w porządku to... może lepiej pójdę? Znaczy jak chcesz. Mogę zostać, jeśli nie chcesz siedzieć sama – nigdy nie wiem, jak się zachowywać w takich sytuacjach. Jestem jak ten pingwin z memów. Swoją drogą nie znosiłem tego, że w Hogsmeade nie działał Internet. Zawsze, kiedy byłem w Londynie spędzałem co najmniej dwie godziny nadrabiając zaległości w oglądaniu kotów. Naprawdę się uzależniłem. Internet pokazała mi Deb, pięć lat temu. Od tamtego czasu byłem fanem. - Jakbyś potrzebowała jeszcze pomocy z kuchnią to nie ma problemu, mieszkam trzy kamienice stąd.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Fakt, że nie poczuł się dotknięty jej nie do końca przemyślanymi słowami, nieco polepszył jej nastrój. Wypuściła ze świstem powietrze z płuc i uśmiechnęła się niewyraźnie. - Okazja czyni złodzieja? To trochę przykre, kiedy nie można samemu sobie zaufać. Ale pewnie masz rację - znowu wróciła myślą do Vanberga, Merlinie, chyba była zupełnie rozstrojona, skoro nie mogła się uwolnić o jego wspomnienia. Cóż, zazwyczaj sobie ufała, a wtedy, z Dexterem, okazało się, że chyba jednak nie ma do tego podstaw, choć chodziło o coś innego niż kradzież. - Och, nie jestem tego wcale pewna. Pewnie wiele osób natychmiast wezwałoby... ja wiem? Grupę aurorów, jako że stanowię zagrożenie dla pozostałych mieszkańców kamienicy? Tak czy inaczej, serio, dziękuję. Nadal nie mogła sobie przypomnieć jego imienia, chociaż charakterystyczna, pociągła twarz, tatuaże i cała reszta sprawiały wrażenie czegoś znajomego. Cholera, idiotyczne. Powinna znać imię człowieka, który wyciągnął do niej pomocną dłoń, a tymczasem w jej skołatanej głowie brzęczał rój różnych imion, tyle tylko że żadne z nich nie było tym właściwym. Jego obecność w równym stopniu niepokoiła, co dodawała otuchy, co było dość zaskakujące. Sam fakt, że w mieszkaniu znajduje się żywa dusza, która chce pomóc i w razie czego doprowadzi ją do stanu używalności, była kojąca. A to, że przyjęła taką, a nie inną formę - nieco mniej. - Gdyby nie robiło ci to różnicy... czy... może mógłbyś zostać jeszcze chwilę? Zaproponowałabym ci herbatę, ale w tej sytuacji... - uśmiechnęła się bezradnie, patrząc na niego z nadzieją. Proszę, skoro już tu jesteś, nie zostawiaj mnie samej...
Na dobrą sprawę to nie miałem zaufania do samego siebie. Gdybym miał, zapewne na środku mojego czoła nie widniałby żaden tatuaż. Lubiłem tracić kontrolę nad sobą i zapominać o wszelkich regułach, lubiłem żyć w łatwy sposób i nigdy niczego nie żałowałem. Kiedy na drugi dzień spojrzałem w lustro, wzruszyłem ramionami. Rzeczy dzieją się, muszą się dziać, żeby nie było nudno. Nie chcę umrzeć z nudów. Potrafię długo siedzieć w miejscu, ale nie szukam stagnacji. Przecież nieustannie zmieniam ludzi, by nie byli nudni, rysuję, robię muzykę, błąkam się po świecie, wałęsam się, z domu do domu, z prywatki na prywatkę, dalej, w nieznane, do dzikich ludzkich puszczy i na pustkowia. I to wszystko mnie pochłania, a ja dryfuję, unosząc głowę na powierzchni, bo to jeszcze nie czas, żeby iść na dno. Zapędziłem się, jak zawsze. - Zagrożenie? Nie no, popatrz, z naszej dwójki to ja wyglądam na niebezpieczną osobę – chyba nigdy nie zdarzyło mi się panikować. To nie tak, że potrafiłem zachowywać zimną krew. Ja po prostu zwykle nie wyczuwałem zagrożenia. Trwałem w stanie permanentnej błogości. Magiczne zioła robiły swoje. - Daj spokój, herbata jest jakaś taka strasznie oficjalna – machnąłem ręką, po czym wziąłem deskorolkę, którą wcześniej odparłem o sofę i ułożyłem na niej swój tyłek. – Co robiłaś w tym kociołku, jakiś projekt do szkoły? W ogóle, ty jeszcze studiujesz?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde absolutnie by się z tym nie zgodziła. Nie nuda, ale stabilność. Lubiła panować nad własnym życiem, bo, jak wynikało z jej doświadczenia, niespodzianki bywały raczej przykre. Miała tendencję do rozkładania wszystkiego na części pierwsze, analizowania i żałowania wszystkiego, co zrobiła choć trochę niewłaściwie. Dlatego nie działała pod wpływem impulsu (przynajmniej zazwyczaj) i ilekroć ktoś potrzebował bezpiecznej przystani, mógł spokojnie się do niej zgłosić. Co prawda jej życie ostatnio zadrżało w posadach, można by nawet powiedzieć, że się rozpadło, ale Is była wciąż Is i prawdopodobnie nawet największy kataklizm nie mógł jej w pełni złamać. - Wiesz, pozory mylą - uśmiechnęła się kątem ust, tym razem jakby nieco pewniej. Isolde też potrafiła zachować zimną krew, przynajmniej w większości przypadków. Gdyby nie fakt, że od miesięcy była zupełnie rozbita, nieszczęśliwa i niebezpiecznie balansowała na granicy histerii, na pewno nie doszłoby do wybuchu, a jeśli nawet, to doskonale by sobie z nim poradziła, zamiast leżeć jak ofiara na podłodze i płakać. Każdy jednak osiąga czasem ten moment, kiedy naprawdę nie zniesie już więcej. To właśnie przytrafiło się pannie Bloodworth i tego właśnie świadkiem był Kyle. I tak było nieźle, bo dość szybko się wzięła w garść, oszczędziła mu widoku swojej histerii i innych nieprzyjemności. Serio, było nieźle. - W sumie to prawda - fakt, herbata była oficjalna, ale jakoś nie miała ochoty proponować temu bądź co bądź obcemu facetowi alkoholu, a sok był chyba jeszcze gorszy niż herbata. - Od końca to, tak, studiuję, właśnie kończę. A co do tego, co robiłam... głupi eliksir pieprzowy, bo chyba się przeziębiłam - przyznała niechętnie, świadoma, że naprawdę każdy czarodziej powinien umieć uwarzyć tak banalne lekarstwo. A jej coś nie wyszło. Życie. - Znamy się ze szkoły, prawda?
Nigdy nie zaznałem stabilności. Nie mogę pamiętać czasów, kiedy odszedł ojciec – a raczej kiedyo matka kazała się mu wynieść – bo byłem jeszcze za mały. Później pojawił się Douglas, a wraz z nim trójka mojego rodzeństwa. Uciekłem do dziadka, ale tam też nie zagrzałem miejsca na długo. Później błąkałem się, aż na mojej drodze pojawiła się Deb. Ciotka, która nie jest moją ciotką, ale chyba najbliższą mi osobą i lubię ją tak nazywać. Tyle że Deb... Deb też nie była wzorcem stabilizacji. Nigdy nie założyła rodziny, nigdy nie mieszkała dłużej w jednym miejscu nie wyjeżdżając na kraniec świata. Jestem więc takim skazańcem pozbawionym korzeni, bo sukcesywnie ktoś co kilka lat mnie wyrywał z donicy. Nie jest mi z tym wcale źle, nawet całkiem dobrze. - Powiedz to wszystkim matkom, które na mój widok mimowolnie przyciągają dzieci bliżej siebie – nie było mi z tego powodu przykro. Nawet mnie to bawiło. Byłem ostatnią osobą, która byłaby skłonna poddać się działaniu agresji. Prawie nigdy nie krzyczałem. Niespotykanie spokojny człowiek to ja. Fakt, czasami rzucałem mięsem, ale zwyczajnie nie mogłem znieść poziomu reprezentowanego przez niektórych przedstawicieli rasy ludzkiej. - Nie prościej było zejść do apteki, którą masz rzut beretem stąd? – jestem leniwy, ale chyba wolałbym się przejść, niż przeziębionym sterczeć nad kociołkiem. – Albo poprosić kogoś o to? Z resztą nieważne w sumie, już i tak musztarda po obiedzie – machnąłem ręką, bo przecież nie chciałem nikogo moralizować. – No... tak – trochę zdziwiło mnie to pytanie, bo jakby nie patrzeć prawie wszyscy, którzy mieszkali w Hogsmeade, chodzili wcześniej do Hogwartu. – Ale spoko, trzy lata temu miałem znacznie krótsze i znacznie ciemniejsze włosy, żadnego kolczyka i ani milimetra tatuażu.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Uśmiechnęła się, przyglądając się mu nieco uważniej. Okej, może nie wyglądał na odpowiedzialnego osobnika, któremu można powierzyć niemowlę albo bezcenny artefakt, ale nie miał też gęby zbira. Tatuaże niekoniecznie kojarzą się z ludźmi, którzy wzbudziliby zaufanie, podobnie rzecz ma się z kolczykami, ale jednak w Kyle'u było coś... pozytywnego, co pozwoliło jej odetchnąć. Może na jej opinię miał wpływ również fakt, że jej pomógł i okazał się naprawdę przyzwoitym człowiekiem. Ale w sumie to chyba dobrze, bo świadczyć o nas powinny czyny, a nie pozory, prawda? - Mogę ci zrobić reklamę. Wiesz, wielkie plakaty z twoim zdjęciem i podpisem w rodzaju "Na duszy nie ma dziar" - prychnęła z rozbawieniem, przekręcając się na bok. To nie był najlepszy pomysł, bądź co bądź była nieźle poobijana. Syknęła i ostrożnie dotknęła bolącego miejsca. - To moja wada. Nie lubię prostych rozwiązań. Stawiam sobie wyzwania, ale... czasem mi nie wychodzi - przyznała, nie patrząc na niego. Nie znosiła porażek, a ta była wyjątkowo krępująca. Niby tak, ale Is nie była w stanie określić jaka różnica wieku była między nimi. Może poznała go gdzieś indziej? Co prawda nic nie przychodziło jej do głowy, ale... istnieją różne możliwości. Przynajmniej teoretycznie. - To sporo wyjaśnia... - uśmiechnęła się, nie mogąc się jednak zdobyć na odwagę, by zapytać go o imię. Siedzieli tu we dwoje, więc szanse, że pojawi się ono przypadkiem w rozmowie, były znikome, ale czuła się głupio, bo kojarzyła go, powinna znać, ale jej pamięć nie chciała współpracować. - Czym się zajmujesz? Jeśli można spytać...
W gruncie rzeczy nie miałem na co narzekać. W zasadzie posiadanie tatuaży świetnie selekcjonowało ludzi już na wstępie, trzymając z dala ode mnie wszystkie istoty o ograniczeniach umysłowych, jednocześnie działając jak magnes na ludzi, którzy otwierając usta nie rzucali pustymi frazesami, po których czasem miało się ochotę obrócić do rozmówcy plecami i odejść bez słowa pożegnania. Nie lubię marnować czasu na tych, którzy nie mają nic do powiedzenia – niech zamkną mordy, bo nie chcę nic wiedzieć. Jestem spokojny, ale nie cierpliwy. Trochę mi brak ogłady, bo jestem bezpośredni – może dlatego tak trudno było mi dojść do porozumienia z członkami własnej rodziny? To już teraz nieważne, z dziadkiem nadal rozmawiany, a przyrodnie rodzeństwo mnie uwielbia. Dobry brat, który podrzuca najnowsze modele mugolskich trampek we wzór galaxy, spełniając marzenie młodszych sióstr. - Jakoś niechciałbym oglądać swojej twarzy porozklejanej po całym miasteczku. Część pewnie pomyślałaby, że szukają uciekiniera z Azkabanu i jeszcze by mi się oberwało – przecież to naturalne, że wydziarany koleś musi być bandytą. – Co jest, boli cię coś? – zdolności z zakresu uzdrawiania miałem na poziomie minusowym, ale nie chciałem mieć dziewczyny na sumieniu. - Nie nazwałbym tego wadą, ale skoro wygodniej ci tak mówić, to nie będę się sprzeczał – ja na przykład nie stawiałem sobie żadnych wyzwań, chyba, że można było do tego zaliczyć utrzymywanie roślinek przy życiu. Albo skręcanie lepszych batów. Ewentualnie kłucie coraz bardziej pokręconych dziar. Z takimi wyzwaniami sukces życiowy gwarantowany. - Zajmuję się bardzo wieloma rzeczami, ale jeśli pytasz, z czego płacę za żarcie w knajpach, to uszczęśliwiam ludzi i odmieniam ich życie poprzez tatuowanie – autoironia w moich słowach była łatwa do odczytania - A ty? Co chcesz robić po szkole? Zgaduję, że eliksiry pieprzowe nie są twoim marzeniem?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde nigdy nie rozumiała fenomenu tatuaży, nigdy jej się nie podobały i prawdopodobnie nie byłaby skłonna związać się z kimś z tego typu ozdobami. To znaczy, oczywiście, gdyby się zakochała i tak dalej, takie drobiazgi na pewno nie miałyby większego znaczenia, równie dobrze jej wybranek mógłby mieć okropnie odstające uszy, krzywe nogi albo kartoflany nos - kiedy się kogoś kocha, wygląd nagle staje się dziwnie mało istotny, niemniej jednak tatuaże nigdy nie były czymś, co szczególnie pociągało Isolde. Z tymi wspomnianymi wcześniej drobnymi defektami wyglądu to oczywiście żart - tatuaże mogą się podobać, ale krzywe nogi raczej nie. Mogą po prostu być niezauważalne albo nieważne. Sama była jedynaczką. Z rodzicami miała doskonałe układy, mimo że czasami dochodziło do tarć między nią a matką - obie miały mocne charaktery i potrafiły przeforsować swoje zdanie, więc gdy dochodziło do konfrontacji... no cóż, leciały pióra, a pan Bloodworth dyskretnie się wycofywał. - Chciałam dobrze - usprawiedliwiła się z uśmiechem, myśląc sobie, że w sumie jego wersja jest niepokojąco prawdopodobna. - Poobijałam się, to nic... Zaraz się wezmę w garść - zapewniła, krzywiąc się nieznacznie i ostrożnie dotykając stłuczonego boku. Nie była mistrzynią w uzdrawianiu, ale znała się na nim na tyle, by móc sobie pomóc. Ale to potem, kiedy poczuje się trochę lepiej. - Bywa... niebezpieczne. Moja kuchnia jest tego najlepszym dowodem - mruknęła z krzywym uśmiechem. To wszystko było głupie, naprawdę idiotyczne, dobrze że Kyle nie należał do ludzi, którzy z powodu takiej wpadki zaczęliby traktować ją jak idiotkę. - Och. No tak. Jak ludzie to znoszą? - zainteresowała się, bo ona, mimo że miała naprawdę wysoki próg bólu, nigdy nie pozwoliłaby komuś dźgać się barwioną igłą. Okropność. - Nie, zdecydowanie nie. Planuję być aurorem - powiedziała po prostu, uśmiechając się do niego i sprawiając osoby zupełnie pewnej swoich planów.
W kwestii kobiet... nie lubiłem zadowalać się byle czym. I nie chodziło tu o to, co siedziało im w głowach, chociaż te wszystkie egzaltowane cizie blond sprawiały, że wyparowywał mi mózg. Moje samcze zapędy były jednak znieść w stanie i to, pod warunkiem, że panna umiała trzymać buzię na kłódkę. A jeśli nie, to aż taki kiepski czarodziej ze mnie nie był. No co, świat był brutalny i trzeba się było nauczyć w nim funkcjonować. Z nikim się nie obchodził delikatnie, więc ja też nie zamierzałem. Bycie człowiekiem to jedno, ale jak już musiałem wymieniać się z kimś materiałem genetycznym... nie było tam miejsca na człowieczeństwo. Żadnych krzywych nóg, żadnych kilogramów do kochania. Im masz ich mniej, tym lepiej dla ciebie. Tyle miałem do powiedzenia w kwestii moich relacji z kobietami. Nie było się czym chwalić. Nie było się czego wstydzić. Ogólnie mało rzeczy uważałem w życiu za wstydliwe. Nawet niewiedza była wskazana. Wstydliwe to było na przykład topienie szczeniaczków. Albo wyrzucanie jedzenia, które zrobił dla ciebie ktoś bliski, ślęcząc nad garami przez dwie godziny. - Nie no, nie jest chyba aż tak źle, jesteś w jednym kawałku – akurat o braniu się w garść wiedziałem sporo. - Ja na przykład ciągle się rozszczepiam przy teleportacji. No, może nie ciąge, bo jednak staram się unikać teleportowania. W końcu jakiś powód do dumy. Może powinienem robić to częściej, jeszcze trafiłbym do jakiejś księgi rekordów. I pewnie bym robił, ale byłem leniwy. - Wiesz, bez ryzyka nie ma zabawy. Poważnie, zupełnie propsuję twoje podejście – w ogóle siedziałem z nią od kilku minut, a miałem wrażenie, jakbyśmy się znali od dawna. Może to nawet dobrze, że nie zebrałem swojego dupska do domu. – O dziwo, kobiety lepiej niż mężczyźni. Ale większość całkiem dobrze. Raczej ci, którzy boją się igieł, po prostu się na to nie decydują – a przynajmniej mnie nie trafił się taki przypadek, chociaż byli i tacy, którym jeden tatuaż robiłem przez pięć sesji. - No tak - jakoś mnie to nie zdziwiło. - Bardziej ambitnie już się chyba nie da, co?
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde wiodła dość... cnotliwe życie, co wynikało w równym stopniu z jej światopoglądu, jak i pewnej nieufności wobec ludzi. Nie potrafiła oddzielić erotyki i seksu od uczuć i poniekąd zazdrościła ludziom, którym się to udawało. Spała tylko z trzema facetami i tylko jeden z nich nie był jej chłopakiem. To był incydent, do którego dopiero niedawno przyznała się Sethowi, na fali wynurzeń i zwierzeń. Nie potrafiła rozmawiać o seksie, uważała to za coś bardzo intymnego, coś co dzieje się między dwojgiem ludzi i nikt więcej nie powinien o tym wiedzieć. Wielu ludzi uważało ją za chłodną, doskonale zorganizowaną i niezależną. Ale prawda była zdecydowanie bardziej skomplikowana, a osobowość Isolde miała wiele warstw. Na kwestię wstydu też miała zupełnie inne poglądy. Wstydziła się wielu rzeczy, ale na to pewnie miało wpływ wychowanie. Grzeczna dziewczynka, dobrze ułożona arystokratka, elegancka młoda dama. Od niektórych rzeczy nie można się odciąć, a jej rodzice i tak byli zdumiewająco postępowi i wyrozumiali. Mieli też fantazję, zwłaszcza ojciec, dlatego życie nie było tak nieznośne jakby być mogło, nawet jeśli w głowie Isolde wyły syreny alarmowe, ilekroć była bliska zrobienia czegoś niewłaściwego. - Więcej szczęścia niż rozumu - mruknęła ironicznie, ale widać było, że nastrój się jej poprawił. Uniosła brwi w zdumieniu. - Naprawdę? Na Merlina, to okropne! Jakie to... uczucie? - wzdrygnęła się i spojrzała na niego nieco uważniej, jakby się spodziewała, że lada chwila rozpadnie się na jej oczach. - Nie lubię zbędnego ryzyka. Tylko takie, które coś za sobą niesie, może komuś pomóc albo... nieważne, to takie idealistyczne mrzonki - wzruszyła ramionami. - Jakoś mnie to nie dziwi. Musimy znosić tyle bólu, to chociaż mamy podwyższony próg. Och, nie chodzi o ambicje. Wyjątkowo nie - uśmiechnęła się, a jej twarz pojaśniała nieznacznie. - To raczej kwestia poczucia, że to moje przeznaczenie, że w tym się sprawdzę. Poza tym... to rodzinne. Zawsze chciałam być aurorem - poprawiła się na kanapie i spojrzała na Kyle'a z rozbawieniem. - Jestem ambitna, ale moje ambicje nie determinują wszystkiego.
Światopogląd. W wieku dwudziestu dwóch lat pewnie powinienem już jakiś mieć, ale nie wiem, w moim organizmie działa się jakaś biologiczna anarchia, a świat, który kręcił się wokół mnie jakoś szczególnie mnie sobą nie zajmował. Miałem nie najgorzej płatną pracę, choć równie dobrze mógłbym powiedzieć, że ktoś płacił mi za oddawanie się swojemu hobby. Do tego hodowałem te swoje krzaki, czasem odwiedzałem młodsze rodzeństwo, jarałem dużo packów, jeździłem sobie na desce i wsiąkałem w miasto razem z ludźmi, oddając się szaleństwu. Naprawdę niczego więcej nie oczekiwałem. Jeśli ktokolwiek chciał uważać to za płytkie – nie miałem z tym najmniejszego problemu, niech sobie tylko idzie być głębokim gdzie indziej. Głębokie interesuje mnie tylko jedno. Taka tam kobieca część ciała. Śmiało, nazywaj mnie szowinistą. Wiedz jednak, że po seksie nigdy nie powiedziałem na żadną laskę złego słowa, nawet, jeśli mi się za szybko znudziło. Ogólnie byłem hejterem hejterów. I mógłbym się rozwodzić nad tym tematem w nieskończoność, ale trzeba wracać do Izy, a Iza grzeczna i cnotliwa. Chyba mi się nawet to udzieliło. - E tam, można się przyzwyczaić - machnąłem ręką. – W zasadzie całkiem zabawne. Na dobrą sprawę w momencie rozszczepienia nigdy niczego nie czuję, dopiero jak mnie składają to niesamowicie łaskocze – dopiero później przychodzi ból, ale nie jest jakiś nie do zniesienia. Ale ponoć każdy czuje inaczej. Kiedyś spotkałem w Mungu dziewczynę, która zgubiła się cała od pasa w dół. Było jej ciągle zimno, ale podejrzewam, że to dlatego, iż reszta ciała leżała w jakiś polarnych klimatach. Szukali jej nóg prawie tydzień, a jak ją złożyli, to nie mogła się podnieść przez następne dwa. Ale nie martw się, tobie to pewnie nie grozi. Nie wiem, na ile dobra była z niej czarownica, ale skoro chciała zostać aurorem, mogłem jedynie przypuszczać, że teleportacja nie stanowiła dla Izy większego problemu. - Nie no, poważnie? Nigdy nie ryzykujesz? Wiele cię omija. Wiesz, ja na przykład ryzykuję za każdym razem, kiedy decyduję się na teleportację. Wbrew pozorom można poznać dużo fajnych ludzi. Na przykład takie Trawki, co się teraz do mnie chyba nie odzywają, no ale co ja zrobię? Nie będę się wpraszał tam, gdzie mnie nie chcą. Tylko jej wyślę prezent jak co miesiąc, żeby przypadkiem nie zapomniała o moim istnieniu, bo to by było słabe. - Wiedzieć, czego się w życiu chce, to już spory sukces. Ale ten, jak już będziesz tym aurorem, to musisz obiecać, że nigdy mnie nie przyskrzynisz za jakieś szemrane interesy albo nielegalne, nocne rajdy na desce po centrum Londynu, okej? Trochę był ze mnie kryminalista, ale to już ustaliliśmy wcześniej. Dobrze jest mieć prawo po swojej stronie!