Zastanawiała się przez chwilę zanim odpowiedziała. Tak naprawdę nie miała pojęcia czy rzeczywiście tak można, czy tak się da. Żeby była kiedykolwiek w podobnej sytuacji pewnie na więcej by się zdała. Niestety mogła rozważać wszystko jedynie teoretycznie i tylko przypuszczać. Nie lubiła takich sytuacji, ale nie mogła nic na to w tej chwili poradzić. - Chyba niestety można... Ale byłoby lepiej dla Ciebie i dla Twojego związku, gdybyś jednak nie myślała w ten sposób. Is... Ty musisz wiedzieć czego chcesz. Postaraj się zapomnieć o Grishamie, albo nie dawaj nadziei Marcelowi. - Powiedziała z wyraźną troską w głosie. Było jej przykro, że nie potrafiła powiedzieć nic bardziej stosownego. W obecnej sytuacji naprawdę będzie ciężko przetrwać ich związku. Nie znała Marcela, ale wątpiła by można było na dłuższą metę być z kimś, kto wciąż jest rozdarty między dwoma mężczyznami. Z jednej strony nie chciała przyjaciółce nic sugerować, żeby sama podjęła swoją decyzję, a z drugiej czuła, że jej uwagi niewiele pomagają. To wszystko była takie dziwne i skomplikowane. - O Marcelu wiem już chyba wszystko. A Czarka za co kochasz? - Zapytała. O pałkarzu usłyszała naprawdę wiele, natomiast o Gryfonie Is niemal nic nie powiedziała. Chciała przeanalizować wszystkie fakty, wszystkie za i przeciw, każdy szczegół. Może dzięki temu będzie mogła bardziej pomóc. - Nie mam pojęcia... Ale na pewno jest coś takiego, co ich odstrasza...Ciekawe czy taka hodowla kotów mogłaby być opłacalna... - Zaśmiała się - Dobrze, że przynajmniej Ty jesteś tego pewna... - Powiedziała dopijając herbatę. Powoli zaczynała wątpić, czy pakowanie się w takie sprawy ma jakiś sens. Tylko by się znowu niepotrzebnie rozpraszała i dekoncentrowała. Przysporzyłoby jej to tylko kolejnych problemów. Kiedy zrobiła się z niej taka pesymistka? Ale w sprawie dzisiejszych mężczyzn zupełnie zgadzała się ze zdaniem Isolde. Chyba nie mieli ani chęci, ani cierpliwości, więc starali się o to najłatwiej zdobyć. Co za nieszczęsne czasy... - To naprawdę nic wielkiego. Chyba sama stwarzam sobie problemy. Naprawdę się nie przejmuj. - Energicznie pokręciła głową i wysiliła się na ciepły uśmiech. Było w tym dużo prawdy. Jak zwykle wszystko wyolbrzymiała. Nie chciała już wywlekać starych spraw, bo już prawie o nich zapomniała, chociaż gdzieś tam jeszcze tlił się żal do samej siebie. Uważała, że już jest dobrze, chociaż sama nie wiedziała jak by zareagowała jakby miała spotkać się teraz z Puchonem.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Westchnęła boleśnie i sięgnęła do szafki stojącej za jej plecami. Szafki ważnej, bo w niej ukrywała cały swój zapas alkoholu. Nie była wielbicielką trunków, w tym sensie, że nigdy się nie upiła, ale dla smaku albo rozluźnienia... Isolde wyciągnęła butelkę nalewki z mirabelek, specjału, który trzymała tylko na wyjątkowe okazje, i dwa małe kieliszki. Nie pytając Camille, czy ma ochotę, rozlała alkohol do kieliszków. Nie był zbyt mocny, miał za to cudowny smak i rozchodził się po żołądku kojącym ciepłem. Ta sytuacja wymagała nadzwyczajnych środków, co do tego Is była pewna. - Wiem... postaram się coś z tym zrobić. Zdaję sobie sprawę, że mój związek z Czarkiem i tak nie miałby racji bytu, a z Marcelem mogę zbudować coś naprawdę wartościowego. Tylko że nie można tak po prostu powiedzieć zapomnij i zapomnieć... Chcę być z Marcelem, chcę- powiedziała z przekonaniem, ale jej twarz skurczyła się boleśnie. Upiła szybko łyk nalewki i odetchnęła głęboko, gdy alkohol spłynął aż do żołądka, napełniając go przyjemnym ciepłem. Wolałaby, żeby Camille nie mówiła tego wszystkiego, ale wiedziała, że ma rację. Gdyby to wszystko było takie proste, takie oczywiste... - Widzisz... Czarka znam od lat. Tak naprawdę jest bardzo podobny do Marcela, tyle że to... lekkoduch. Nigdy dotąd nie kochał, jest trochę dużym dzieckiem. Takim cudownym, rozkosznym, ale nie nadającym się do związku. Dlaczego go kocham? Nie wiem. Po prostu. A Marcela chyba dlatego, że naprawdę jest idealny. Taka... wyrozumowana miłość- wyszeptała, nie patrząc na przyjaciółkę i marszcząc brwi. To brzmiało idiotycznie, ale było prawdą... chyba tak właśnie było. - Jesteśmy dla nich za dobre- uznała z rozbawieniem Isolde, chociaż nie było jej do śmiechu. Tak, to wszystko było bardzo niesprawiedliwe, bardzo krzywdzące dla niej i Cami, ale przecież miały siebie!- I tak. Jestem pewna. Wbrew pozorom wierzę w happy endy. Chociaż niektóre są spóźnione... - Jak uważasz... ale wiesz, że gdybyś chciała, zawsze Cię wysłucham. Wiesz o tym, prawda?- Is spojrzała na przyjaciółkę z czułością i troską. Dlaczego nie mogło im się układać? Nie chciała się narzucać, szanowała prywatność Camille, ale naprawdę się niepokoiła.
Camille naprawdę rzadko sięgała po alkohol. Starała się go unikać jak ognia. Za bardzo człowiek się po nim otwierał i bardzo się tego bała. Obawiała się, że powie o zdanie za dużo, albo zrobi coś, czego nigdy by nie zrobiła. Czy mało jest takich sytuacji? Ale tutaj, z Isolde nie miało to żadnego znaczenia, więc sięgnęła po kieliszek i przyjrzała się zawartości rozmyślając głęboko nad tym wszystkim. - Rozumiem, że to nie jest łatwe, ale wierzę, że dasz radę. - Powiedziała i upiła łyk nalewki. Naprawdę była pyszna! Czuła jak przyjemne, lekko mrowiące ciepło rozchodzi się po jej ciele. Aż wstyd przyznać, ale chyba było jej to potrzebne w tej chwili... Nie powiedziała, że można tak po prostu zapomnieć. Można. Ona mogła sprawić, że człowiek zapomni wszystko. Hipnoza była takim użytecznym narzędziem... Jednak nie chciała o niej mówić. Zapomnienie wiązało się z ucieczką, a to nie jest dobre rozwiązanie. To nie jest żadne rozwiązanie... Pokiwała głową ze zrozumieniem słuchając kolejnych słów Is. Chyba powiedzenie "serce nie sługa" nie jest tak zupełnie wyssane z palca. - Skoro mówisz, że jeszcze nigdy nie kochał, to może nie odzywa się, bo nie wie jeszcze co czuje? - Powiedziała po chwili na namysłu. To było całkiem prawdopodobne. Skoro nigdy do nikogo nie zapałał uczuciem, to może potrzebował po prostu nieco czasu, żeby to do niego dotarło? Nawet jeśli, to mimo wszystko powinien był się odezwać do Is. Coraz mniej była przekonana do swoich słów i coraz bardziej się w tym wszystkim gubiła. Była zła na siebie, że nie potrafi bardziej pomóc przyjaciółce. - Happy endy... Wszystko się prędzej czy później musi nimi skończyć. Na szczęście. - Uśmiechnęła się blado przekonując do tych słów samą siebie. Nie ma smutnych zakończeń. Albo raczej nie powinno ich być... Każdy zasługuje na swój nawet minimalny skrawek szczęścia. Spojrzała na przyjaciółkę z wdzięcznością. Wiedziała, że może na nią liczyć. Chyba naprawdę chciała się jej wyżalić, ale przecież to Camille miała ją dzisiaj pocieszyć i wesprzeć, a nie odwrotnie! - Wiem Is, wiem... Ale czy to nie byłoby zbyt dużo roztrząsanych problemów na jeden dzień? - Zapytała. Nie uważała, że Gryfonka się narzucała. Sama na pewno postąpiłaby tak samo. Była zła na samą siebie, że w kółko wałkuje tą samą historię. Jaki to ma sens? Żadnego... Niestety nieodłączną częścią jej charakteru było zadręczanie się tymi wszystkimi, często nieistotnymi sprawami. Dlatego wolała unikać większości ludzi. Im mniej kontaktu, tym mniej problemów.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde miała mocną głowę i czuła głęboką niechęć do upijania się w sztok. Zawsze uważała, że to poniżej jej godności- ona, Isolde Bloodworth, miałaby się zataczać i bełkotać jakieś głupstwa, a potem rumienić się na samo ich wspomnienie? Albo co gorsza- nic nie pamiętać i dowiedzieć się o wszystkim od osób trzecich? Koszmar! Nie, nie, nie, to nie w jej stylu. Nie mogła sobie siebie wyobrazić w takiej sytuacji, Is musiała mieć kontrolę nad wszystkim co się działo, a poza tym po dwóch czy trzech kieliszkach alkohol przestawał jej smakować. Ale ta nalewka była czymś niebiańskim, typowo kobiecym alkoholem, więc dolała sobie i Camille jeszcze odrobinę. A co! Nie zawsze ma się takie kłopoty... i całe szczęście. - Nie, Cami, on mnie nie kocha. Jestem dla niego... no cóż, kompletnie aseksualna, nie istnieję jako kobieta. Jeśli coś, z kimś, to prędzej z Laoise... taka smarkula- Is skrzywiła się na samo wspomnienie. Dotychczas lubiła młodszą koleżankę bez zastrzeżeń, ale teraz w grę wchodziła najczystsza kobieca zazdrość o ukochanego mężczyznę. Co gorsza, Isolde wiedziała, że tamtych dwoje do siebie pasuje znacznie lepiej niż ona i Grisham. Co nie zmieniało faktu, że była zła i czuła gorycz, ilekroć mijała Laoise na korytarzu czy w Pokoju Wspólnym.- Ona jest dla niego... znacznie bardziej niż ja- przyznała z niechęcią, zaciskając usta.- Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, a ja... ja jestem tak piekielnie zazdrosna, że raz wpadam w złość, a raz w czarną rozpacz... w czym jest ode mnie lepsza?- Bloodworth spojrzała na przyjaciółkę, jednak nie oczekiwała odpowiedzi.- Ja wiem, że faceci wolą młodsze, ale żeby już w tym wieku?- Isolde uśmiechnęła się niewyraźnie i westchnęła z rezygnacją. No cóż, trzeba po prostu wybić sobie Grishama z głowy. Trochę to potrwa, ale w końcu się uda, musi się udać! Nie wierzyła w słowa Camille, zresztą... wiedziała, że to wszystko nie miałoby sensu. Nie marzyła już o wzajemności, chciała tylko żeby Czarek znów był tylko przyjacielem, żeby mogła się w pełni zaangażować w związek z Marcelem! - Kochanie moje najmilsze- zaczęła Isolde matczynym tonem, który przybierała, ilekroć chciała wyjaśnić komuś bliskiemu, że plecie głupstwa.- Kłopotów zawsze jest za wiele. Zawsze. Więc nie patrz na to pod tym kątem, tylko raczej się zastanów, czy chcesz mi opowiedzieć o swoich kłopotach, czy nie... Spuszczanie zasłony milczenia na problemy jeszcze nigdy ich nie zlikwidowało, a co dwie głowy, to nie jedna... a jeśli nawet moja głowa niewiele zdziała, to może Ty poczujesz się lepiej? Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło po tej rozmowie- uśmiechnęła się serdecznie i upiła łyk nalewki. Ach, doskonałe. Nigdy nie mogła zrozumieć ludzi, którzy nad te drobne przyjemności przedkładali Ognistą, piwo albo wódkę. Też coś. Że jeszcze faceci, to mogła zrozumieć, ale panie...? Ech, nie nadążała za tymi czasami, niestety. Ale może to i dobrze. Nie nadążały razem.
W tej sprawie dziewczyny miały niemal identyczne poglądy. Camille chyba nigdy w życiu się nie upiła na tyle, żeby zacząć się zataczać lub mówić od rzeczy. Nie wyobrażała sobie nawet siebie w takiej sytuacji. To takie upokarzające... Zawsze musiała mieć wszystko pd kontrolą i polegać na swoim umyśle, a kiedy coś szumi w głowie nie jest to łatwe. Wzięła do ręki kieliszek ponownie napełniony nalewką i skupiła wzrok na płynie. Ale pare kieliszków tej wyśmienitej nalewki jej nie zaszkodzi... Na jej czole pojawiła się pojedyncza zmarszczka kiedy myślała nad tym po powiedziała Is. Nie rozumiała jak ktokolwiek mógł nie zauważać w Isolde kobiety. Nawet ona, chociaż nie interesowała się dziewczynami uważała, że jej przyjaciółka jest bardzo kobieca i na pewno pociągająca. Słuchała jej z narastającym smutkiem i swego rodzaju troską. Pokręciła nieznacznie głową... - Boże, Is... Naprawdę nie wiem jak jeszcze mogę Ci pomóc... - Powiedziała wyraźnie zmartwiona. Tak bardzo chciała ją podnieść na duchu, ale nie wiedziała co jeszcze może powiedzieć, o czym jeszcze nie wspomniała. Nie umiała postawić się w roli przyjaciółki, to było dla niej trochę zbyt abstrakcyjne. Gdyby przeżyła kiedykolwiek chociaż trochę podobną sytuację pewnie byłoby jej łatwiej. Kilka razy powtórzyła w myślach imię wspomnianej dziewczyny próbując sobie przypomnieć czy takową zna. Laoise, Laoise... Kojarzyła z widzenia, ale chyba nigdy nie zamieniła z nią słowa. Rzeczywiście często było ją widać obok Grishama, ale nie miała pojęcia jakie są ich relacje. Nie interesowały ja takie sprawy, więc nie umiała się wypowiedzieć na jej temat. Uśmiechnęła się smutno i z pewnym zrezygnowaniem słuchając tego wszystkiego. - Teraz niemal wszyscy twierdzą, że wiek nie ma znaczenia... - Powiedziała i westchnęła cicho. Nie zgadzała się z tym stwierdzeniem. Ciężko jej było patrzeć na te szóstoklasistki ze studentami. Jej zdaniem to jeszcze były niemal dzieci. Chyba jest za bardzo staroświecka, ale to już wiemy... Spojrzała na Isolde i nawet się uśmiechnęła słysząc ten doskonale sobie znany ton głosu. Chyba rzeczywiście jej przyjaciółka miała rację. Nie ma co się dusić z tym wszystkim. - Masz rację... -Wzięła głęboki oddech, wypiła na raz całą zawartość kieliszka i zaczęła bez zbędnych wstępów. - To już było dosyć dawno, ale wiesz jak ja lubię się ze wszystkim męczyć i niepotrzebnie zadręczać... Spotkałam się Drakiem, bo chciał mi coś powiedzieć i się poradzić. Powiedział mi, że się zakochał i opowiadał o tym z taką pasją i zaangażowaniem, a ja miałam za sobą wiele nieprzespanych nocy i było już późno i moje ciało działało intuicyjnie, nie mam pojęcia dlaczego i... - Zatrzymała na chwilę potok słów wyrzucanych z siebie w niesamowitym tempie i zamknęła oczy przypominając sobie ten feralny wieczór. Było jej ciężko, bo tak bardzo nie rozumiała samej siebie... - Pocałowałam go... Nie mam pojęcia dlaczego, nigdy nie myślałam o Drake'u w ten sposób... To wyszło tak samo z siebie. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię, ale nie to samo w sobie było najgorsze... W tym momencie weszła Ellie i wszystko widziała. O Roveno, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak płakał jak ona wtedy! - Spojrzała na Is smutnymi oczami - Od tego czasu nie miałam z nim kontaktu. Boję się, że Ellie wszystko źle zrozumiała, a wiem, że coś między nimi było. Jakbym coś między nimi zepsuła, to nigdy bym sobie nie wybaczyła... - Powiedziała już wolniej i spokojniej, ale głosem pełnym smutku. Była zbyt delikatna na takie intrygi. Inna dziewczyna wzruszyłaby ramionami i się nie przejmowała, a ona musiała wszystko tak bardzo przeżywać. Tym bardziej, że Drake był jednym z jej najbliższych przyjaciół, bała się, że będzie na nią zły i więcej się do niej nie odezwie. Czuła się jakby coś z siebie rzuciła i zrobiło jej się lżej. Nawet jeśli Isolde jej nie pomoże to i tak poczuła się nieco lepiej. Westchnęła po raz kolejny i spojrzała na przyjaciółkę.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
- Nie możesz, Cam. Ale to nic, to tak widać musi być. Przynajmniej mam teraz Marcela, który mnie kocha... ja pewnie jego też pokocham. Szkoda że w tym wszystkim jest jeszcze Czarek, ale nie można mieć wszystkiego, prawda? W końcu mi przejdzie, musi przejść- Isolde uśmiechnęła się z widocznym wysiłkiem i upiła łyk nalewki. Cudowność. Doskonałość nad doskonałościami, dobrze że trzymała ją tylko na specjalne okazje. - Oczywiście, że nie ma znaczenia. Wszystkie wyglądamy identycznie, niezależnie, czy mamy lat trzynaście czy trzydzieści. A prócz wyglądu niewiele więcej ich obchodzi- skrzywiła się ironicznie Isolde.- Zresztą pewnie im młodsze, tym większa szansa, że nienaruszone- stwierdziła gorzko, spoglądając w okno i próbując opanować własne wzburzenie. Och, to wszystko było takie paskudne! Zwykle nie robiła takich dwuznacznych aluzji, ale tym razem nie mogła się powstrzymać. Oczywiście nie wierzyła, żeby w przypadku Czarka właśnie to ciągnęło go do Laoise, tak tylko palnęła, żeby sobie ulżyć, jednak już po chwili poczuła z tego powodu wyrzuty. Nie lubiła być taka niesprawiedliwa.- A może to po prostu to, że oni nie chcą dorosnąć? Takie dziecko zadowoli się byle ochłapem, nie wie, jak powinien wyglądać normalny, zdrowy związek. Zresztą ja chyba też nie wiem, bo moje życie emocjonalne to pasmo porażek- westchnęła boleśnie Is. Dobrze że obie były takie staroświeckie, nie czuły się takie samotne w tym hipernowoczesnym świecie, który gnał do przodu na złamanie karku, zostawiając w tyle wszelkie zasady. Isolde słuchała przyjaciółki w skupieniu, nie spuszczając z niej spojrzenia swoich ciemnoniebieskich, spokojnych oczu. Więc nie tylko jej sprawy tak bardzo się poplątały ostatnimi czasy. Milczała przez chwilę, po czym ujęła dłoń przyjaciółki i ścisnęła ją mocno. - Wyobrażam sobie, jak się czujesz... Cami, ja wiem, że to okropne i przykre i... że masz wyrzuty sumienia, ale myślę, nie, ja wiem, że między nimi wszystko znów gra- zapewniła ją z mocą Isolde, patrząc głęboko w oczy. Nie mogła powiedzieć o ślubie Ellie i Drake'a! Bennett powiedział jej o tym w największej tajemnicy, nie miała prawa zdradzać jego sekretów, ale widok zrozpaczonej Krukonki ścisnął jej serce bolesnym skurczem. Prędzej czy później się dowie, wszyscy się dowiedzą, bo przecież nie sposób ukrywać coś takiego jak małżeństwo! Z drugiej strony... no właśnie, czy nie nadużyje w ten sposób zaufania swojego przyjaciela?- Uległaś impulsowi, może potrzebowałaś wtedy bliskości? Bardziej niż kiedy indziej? Kochanie, nie martw się. Jestem pewna, że oboje ci wybaczyli, a Drake nie odzywa się tylko dlatego, że nie wie, co powiedzieć. Może się boi, że czujesz do niego coś więcej? Mogę cię tylko zapewnić, że Ellie i Drake mają się lepiej niż kiedykolwiek, więc uszy do góry i nie zamartwiaj się już tą sprawą- poprosiła serdecznie, uśmiechając się w ten łagodny i budzący zaufanie sposób, który sprawiał, że ludzie lubili się jej zwierzać. Nie potępiała, nie była też obojętna, ale próbowała wyciszyć emocje i załagodzić całą sytuację.- Jeśli chcesz, mogę z nimi o tym porozmawiać. Albo napisać. Mnie będzie łatwiej, bo jestem w tej sprawie neutralna- zaproponowała Is, wyciągając rękę i odgarniając z twarzy Camille niesforne kosmyki.
Od kilku dni Juno leżała w łóżku, skrzętnie zawinięta kołdrą i tylko od czasu do czasu wystawiała nos za drzwi, za którymi tętniło życiem. No może nie do końca tak dużo tam się działo, ale z pewnością więcej niż w jej pokoju, w łóżku, w którym zagłębienie po jej postaci robiło się coraz większe. Naprawdę ze wszystkich sił chciałaby się stąd wydostać, ale była ich zupełnie pozbawiona. Powoli staczała się w coraz większy dół, a sińce pod jej oczami, zaczynały przybierać koloru bakłażana. Jej skóra była szorstka i biała niczym kartka papieru. Włosy potargane, niedbale rozrzucone po poduszce sprawiały wrażenie jakby dopiero co wstała z grobu. Nie mogła tego wszystkiego przeboleć, że on się nie odezwał, że dziecka nie było. Tego wszystkiego było za dużo jak na jej drobne ramionka, teraz zupełnie opadłe. Nie mogło jednak tak dłużej się dziać. On chodził sobie po Hogwarcie, zapewne ćpając i bzykając co popadnie, a ona przeżywała to wszystko od nowa za każdym razem. Cieszyła się, że Is mimo tego najgorszego dalej się o nią troszczy. Były jak siostry i to Juno w tym duecie ciągle się przewracała żeby Isolde mogła ją podnieść. Dopełniały się. Ostatnio Kavanaugh ją trochę zaniedbała, ale sama wpadła w jakąś dziwną depresję, która nie chciała jej odpuścić. Dzisiejszy dzień był pierwszym krokiem ku lepszemu, bo zdecydowała się zrzucić pościel na ziemię i wstać z zamiarem zapakowania kilku rzeczy w przepastną torbę. Nie miały do siebie daleko. Nie była to nawet zmiana miasta, ale przyda jej się gorące serduszko Isoldy, które wspomoże ją trochę. Zerknęła w lustro. Masakra. Potargane włosy nie były pierwszej świeżości, a i jej osoba zapewne też najlepiej nie pachniała. Może przez ten czas już się przyzwyczaiła do własnego ekhm, zapachu, ale nie była zdania, że to samo powiedzą inni. Pierwszą rzeczą jaką trzeba było zrobić to wziąć długi, gorący prysznic, a kiedy była już gotowa na rozpoczęcie życia Juno po depresji vol 1, niepewnie wyruszyła w drogę do Isoldowej kamienicy. Nie zdawała sobie sprawy z tego jaka to godzina, a tym bardziej co to za dzień, ale po liście, w którym wyraźnie było powiedziane żeby przyszła, wnioskowała że nawet jeśli poczeka na tej wycieraczce to nie długo. Zapukała delikatnie swoimi wątłymi po tak długim czasie leżenia odłogiem łapkami do drzwi i postanowiła poczekać przed tymi wspaniałymi drzwiami. Yolo, więc!
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde czuła się prawie szczęśliwa, o ile coś takiego jak szczęście w ogóle istnieje, kiedy twoja najlepsza przyjaciółka z trudem wygrzebuje się z depresji po utracie nienarodzonego dziecka. Chodziło raczej o fakt, że nareszcie będzie ją miała w zasięgu wzroku, zasięgu ręki, że się nią zajmie i nie będzie zadręczać myślą, że może właśnie w tej chwili Juno rozpaczliwie jej potrzebuje, a ona, Is, leży sobie wygodnie w łóżku, wtulona w Marcela albo poduszkę, czyta książkę czy robi cokolwiek innego. Teraz będzie mogła się zaopiekować Juno, będzie mogła dbać o jej samopoczucie, o jej śniadania, obiady i kolacje. Oczywiście, graciarnię uprzątnęła, ale podejrzewała, że po prostu będą spały wtulone w siebie, jak za starych, dobrych czasów, kiedy wszystko wydawało się proste, dormitoria sprzątały skrzaty domowe, a najpoważniejsze problemy z facetami sprowadzały się do tego, że oglądają się za niewłaściwymi dziewczynami. Był wieczór, nawet dosyć późny, ale Isolde czekała, wiedząc, że Juno nie da na siebie czekać. Ton jej listu świadczył o gwałtownej i silnej potrzebie pobycia razem. Nie mogła się doczekać, kiedy ją przytuli, ucałuje, napoi herbatą, nakarmi ciastem albo czymś nieco bardziej pożywnym i upewni się, że jest cała i zdrowa, choć zdrowie Kavanaugh stało pod znakiem zapytania i Is nie oczekiwała cudów. Delikatne pukanie do drzwi zastało ją w kuchni, którą próbowała doprowadzić do porządku. To nie tak, że Isolde była bałaganiarą, bo to, co panowało w jej mieszkaniu było czymś mniejszym niż bałagan, ale troszkę większym niż zwykły nieporządek. Właściwie pasowało do tego określenie artystyczny nieład, który dodawał pomieszczeniom swojskiego uroku i utwierdzał w przekonaniu, że ktoś tu mieszka, że pokoje oddychają, że tętnią życiem, że mają własny charakter. Pobiegła do przedpokoju i szybko otworzyła drzwi, obejmując Juno ramionami i nie dając jej nawet chwili na jakieś werbalne przywitanie czy coś w tym rodzaju. Nawet gdyby nie wzięła kąpieli i nadal pachniała nie najmilej, Isolde nie zrobiłoby to różnicy. Wieloletnia przyjaźń nie zwraca uwagi na takie detale. Autorka ostatnio doszła do wniosku, że miarą przyjaźni jest obojętność, z jaką się podchodzi do wyglądu drugiej osoby- przetłuszczonych włosów, braku makijażu, wyciągniętych, dziurawych dresów i takich innych. Isolde po prostu stwierdziłaby, że zrobi Juno długą, odprężającą kąpiel w swojej fantastycznej wannie, doleje olejków i innych bajerów, da najmilszy ręcznik frotte, wysuszy włosy, uczesze je i ułoży przyjaciółkę w swoim łóżku. A potem będą długo rozmawiać. Albo po prostu być. Tak czy inaczej, odebrała Kavanaugh jej torbę i wciągnęła do mieszkania. - Cześć, malutka... tak bardzo się o ciebie martwiłam...- powiedziała łagodnie, obejmując ją troskliwie ramieniem i sadzając na kanapie.- Śpisz ze mną, czy przygotować ci pokój?- spytała rzeczowo, krzątając się dookoła przyjaciółki, ustawiając na stoliku imbryk z gorącą herbatą, ciasto własnego wypieku i serwetki w wesołe, kolorowe ptaszki. W końcu opadła na miejsce obok przyjaciółki i po prostu wtuliła nos w jej włosy, czując niewysłowioną ulgę, że ma ją znów blisko.
Za długo już Juno siedziała rozpaczając i przeżywając codziennie od nowa ten sam koszmar. Taka silna przecież dziewuszka z niej była, tyle już przeżyła i nigdy nie upadła, ale to po prostu wyczyściło jej wytrzymałość do cna. Czasem przecież wystarczy na górę gratów upuścić leciutkie piórko, a wszystkie w jednym momencie zaczną się sypać i spadać z łoskotem na ziemię. Tak było właśnie w przypadku Kavanaugh. Jednak to fartowna dziewczynka i mimo, że na pewien czas odłączyła się od świata ludzi to taka Isolde, czy Laila zasypywały ją listami (co prawda dwoma hehe, ale zawsze coś), nie pozwalając żeby popadła w jakiegoś rodzaju marazm. Oprócz niezwykłego szczęścia była też na tyle mądra żeby zwlec w końcu swój księżniczkowy tyłek i zaprowadzić go wprost pod mieszkanie Is, która teraz miała zamiar się nią zaopiekować, a to właśnie do otrząśnięcia się było Juno potrzebne. Ktoś kto by się nią zajął i generalnie przy niej był żeby wiedziała, że już nikogo więcej nie straci. Taka Bloodworth była w tym przypadku strzałem w dziesiątkę, bo nie tyle były jak siostry co wyższa blondynka zawsze wspierała tą drugą i pomagała jej wybrnąć z gorszych sytuacji. Nie pozostawało to też bez wzajemności, bo taka Juno też zawsze pędziła jej z pomocą, co jednak nie oszukujmy się nie następowało jakoś super często, bo Gryfonka miała łeb na karku. Liczą się chęci, pamiętajmy o tym! Kiedy drzwi się otworzyły jej wychodzona twarzyczka pojaśniała, a na ustach pojawił się dawno nie widziany uśmiech. Uwielbiała tu zaglądać. To mieszkanko rzeczywiście miało swój niepowtarzalny urok, a herbata i ciasto idealnie do niego pasowały. Nie raz Juno przecież tu zaglądała, chociaż ostatnio trochę rzadziej ze względu na te 'znaki dymne' jakie miały zwiastować obecność Marcela, a pojawienie się Juno nie było odpowiednie na ten moment. Jeżeli chodzi o kwestię żywnościową, to pomimo żołądka zawiązanego na cztery supły, Juno nie mogłaby odmówić nie skosztowania Isoldowego ciasta, nawet jeśli miałoby przez nią przelatywać. Tfu, tfu, odpukać w niemalowane, bo nie chcemy żeby kondycja Kavanaugh nagle zaczęła przypominać kobietę sprzed kilkudziesięciu lat spędzającą dzień i noc w fabryce. W dodatku sama posiadała znikome zdolności kulinarne, które ograniczały się do zrobienia sobie kanapki, ewentualnie sałatki, a z bardziej skomplikowanych rzeczy był to omlet albo jajecznica. Nic więcej, bo próby kończyły się tylko nudnościami, a biedny żołądek tego po prostu nie wytrzymywał. W mieszkanku Gryfonki zazwyczaj za gotowanie zabierał się Wave, ale on też miał swoje życie. Poza tym był na tyle skryty, że po prostu nie pasował na rolę niańki osiemnastoletniej dziewczyny po poronionej ciąży i przećpaniu tabletkami. - Issie...- jęknęła na powitanie z radośnie wykrzywionych ust. Niewidzialna gula teraz pojawiła się w jej gardle i z trudem mogła ją przełknąć. Wspomnienia z tamtego pobytu w szpitalu wróciły nagle jak jeden mąż z siłą skumulowaną, a ona przez chwilę zatrzęsła się pod naporem myśli. - Śpię z Tobą, dobrze? - spojrzała na nią swoim sarnim wzrokiem. Brakowało jej tych czasów kiedy mogła się wśliznąć do jej łóżka w Dormitorium, a wszystko wydawało się od razu lepsze i łatwiejsze. Teraz też nie chciała być sama. Gdyby się dowiedziała o tych olejkach i bajerach, pewnie przyszłaby jak ją pan Bóg zastał w tym śmierdzącym łóżku, ale mimo wszystko dobrze było się dźwignąć o własnych siłach. - Dobrze Cię widzieć... Przepraszam Cię za wszystko, nie chciałam żebyś się przeze mnie martwiła - dodała, powstrzymując chlipnięcie. Naprawdę chciała być dzielna! Nie chciała zwalać się an głowę wszystkim i robić niepotrzebnych problemów, ale czy to właśnie nie było problemem, że wolała zamknąć się w sobie? Wszystko już jej się pomieszało, Issie pomóż jej wyjść na ludzi! Siadła przy stoliku i obserwowała jak przyjaciółka wyjmuje kolejno imbryk, a potem te słodkie serwetki. Brakowało jej tego. W jednej chwili poczuła jak z serca spada jej ogromny kamień, więc może rzeczywiście wszystko teraz zaczynało iśc ku lepszemu!
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde poczuła, że coś chwyta ją za gardło i nie chce puścić, kiedy patrzyła na swoją najdroższą przyjaciółkę, która wyglądała, jakby tylko cudem wywinęła się z objęć kostuchy. Cóż, właściwie tak było, ale Is wolała o tym nie myśleć. Pod palcami czuła kruche ciało Kavanaugh, każde żebro, obojczyk... Merlinie, jak ona strasznie wychudła! Zabawne, że Bloodworth była uznawana za osobę zimną i pozbawioną emocji, szczególnie przez ludzi, którzy nie znali jej bliżej. A w każdym razie za opanowaną aż do przesady i niezdolną do porywów serca. To nie tak, czego najlepszym dowodem jest Juno. Isolde była szalenie troskliwa i czuła, nigdy nie zostawiała przyjaciół w potrzebie i była skłonna zrobić wszystko, żeby ich ratować, ale jakoś się z tym nie obnosiła. Tym razem z najwyższym trudem była w stanie się opanować i nie wybuchnąć płaczem, tuląc do siebie cień dawnej Juno i słysząc jej słabiutki, pęknięty głos. Pokiwała tylko głową i zamrugała gwałtownie, próbując zapanować nad napływającymi jej do oczu łzami. Cieszyła się, że Juno będzie z nią spała, jak za starych dobrych czasów, że jeśli przyśni się jej coś złego, ona, Isolde, będzie mogła ją przytulić i zapewnić, że to tylko koszmar, że wszystko jest dobrze, że jest bezpieczna. Po raz kolejny przepłynęła przez nią gwałtowna fala nienawiści do Watsona. Teraz zniknął z życia Juno, ale zostawił za sobą tylko zgliszcza. Bloodworth przygryzła dolną wargę, patrząc z czułością na bladą zjawę, którą stała się jej przyjaciółka. Spokojnie, Is, dasz radę, dasz radę... jak nie ty, to kto? Wyciągniesz ją z tego. Odkarmisz. Otoczysz najczulszą opieką. Dasz wszystko, co tylko możesz. Ona odtaje. W końcu odtaje. Uwierzy, że już jest bezpieczna. Isolde odetchnęła głęboko, próbując opanować targające nią emocje, ale z każdą chwilą było to trudniejsze. - Za co ty mnie przepraszasz, głuptasku?- spytała ciepło, czując, że jej głos niebezpiecznie drży. Prawdę mówiąc, może obie powinny przestać udawać, że są takie dzielne i twarde i pozwolić sobie na katharsis i towarzyszące mu łzy? Ta krzątanina wokół stolika, zapach herbaty i świeżego ciasta jakoś pomagały jej odzyskać równowagę psychiczną, ale na krótko, bo wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w kierunku Juno i już czuła, że to wszystko jest takie przeraźliwie okrutne i niesprawiedliwe, a w jej oczach migotały łzy. Nalała im herbaty do wesołych, kwiecistych kubków, sprzeniewierzając się zasadzie, że przecież herbatę parzoną w imbryku należy pić w eleganckiej porcelanie. Ale nie był to podwieczorek u hrabiny tylko stawianie pierwszych kroków na drodze do normalności, więc pękate kubki w kwiaty wydawały się zdecydowanie lepszym pomysłem.- Juno... przysięgam, że nic cię już złego nie spotka... nie pozwolę na to... dlaczego ja cię przed nim nie obroniłam...?- wydusiła z siebie Isolde i szybkim ruchem otarła łzę, która stoczyła się po jej policzku. Nienawidziła siebie za to, że zbyt długo pozostawała bierna, bojąc się, że zostanie posądzona o wtrącanie się w nie swoje sprawy, że za bardzo szanowała prywatność i wolność Juno... Teraz po jej policzkach popłynęła prawdziwa rzeka łez, nie miała siły dłużej ze sobą walczyć. Objęła przyjaciółkę ramionami i wyszeptała wilgotnym i wyjątkowo żałosnym głosem ciche przepraszam, mając wrażenie, że wszystko jest nie tak, jak powinno. Przecież miała wspierać Juno, a nie się rozklejać. Wzięła kilka głębokich oddechów, otarła oczy serwetką i spróbowała się uśmiechnąć, co wyszło niezbyt przekonująco. - Już. Już przestaję. Chcesz ciasta? Muszę cię odkarmić, bo jesteś cieniem samej siebie- powiedziała pozornie lekkim tonem, ale głos wciąż jej trochę drżał.
Isolde nie powinna się zadręczać myślami na temat tego, dlaczego nie reagowała wcześniej w sprawie Olivera i nie odwiodła przyjaciółki od spotykania się z nim. Nawet jeśli by się porwała na tak szlachetny czyn, to krnąbrna Juno i tak by jej nie posłuchała, wiedząc swoje. Miało to pewne plusy, ponieważ niewysoka Gryfonka wolała przyjąć cios na klatę, niż chować głowę w piach, jednak sporym minusem było to, że właśnie ten sposób myślenia sprowadzał na nią baty. Obydwie dziewczyny miały silne charaktery i często nie chciały się ugiąć pod czyimś naciskiem, nawet jeśli zdawał się być on słuszny. Może rzeczywiście powinny przestać pokazywać jakie są odważne i dzielne, a wreszcie odsłonić piękno tego co słabe i ulotne. Przekonać jednak tak uparte kobiety do zmiany zdania byłoby nie lada wyczynem, a jak widać nikt jeszcze tego się nie podjął. Może wspólnymi siłami kiedyś dojdą do jakiegoś wspaniałego konsensusu, który pozwoli im obydwu obchodzić się z życiem dużo prościej. W obecnym stanie jednak Juno nie miała sił na walkę z systemem i gdyby ktoś jej powiedział żeby od tej pory prowadziła żywot kalafiora i z tym warzywem się utożsamiała to nie miałaby żadnych oporów żeby wykonać to polecenie, a o kłótniach czy sprzeczkach nie było nawet mowy. Jej papierowa skóra wyraźnie krzyczała o niedożywieniu w ostatnim czasie, a matowe włosy i wory pod oczami konkursu piękności też by żadnego nie przeszły. Primrose, bo tak miała na drugie imię, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Co ciekawe rzadko kto ją tak nazywał, a ona naprawdę lubiła to swoje imię. Nawet bardziej niż głupie Juno, które było tylko najzwyklejszą w świecie nazwą miesiąca. Co prawda brzmiało fajniej niż standardowe April czy też męskie August, a w dodatku pochodziło z letniego okresu, który ubóstwiała, ale mimo wszystko to drugie, pochodzące od nazwy kwiatka było znacznie ciekawsze! Nie wzięła ze sobą dużo rzeczy, bo po co. Daleko nie miała, a pakowała się na szybko, tak żeby nagle jej się cały ten pomysł nie odwidział i na powrót nie wpakowała się do łóżka, w którym gniła przynajmniej przez ostatni miesiąc. Ciepła atmosfera w Isoldowym mieszkanku działała na nią oczyszczająco i od razu poczuła jak jej lodowy nastrój topnieje. Dawno się tak dobrze nie czuła. Wiedziała, że z Issie jest bezpieczna, że przyjaciółka się nią zaopiekuje i jej nie opuści. Bloodworth nigdy jej nie opuściła i blondynka była wręcz pewna, że nie nastąpi to nigdy. Była jej za to cholernie wdzięczna, co okazała tylko poprzez łezki, które ze wzruszenia naszły jej do oczek. Uśmiechnęła się kiedy zobaczyła przaśne kubki, które tak bardzo kojarzyły jej się z Isolde. Tak naprawdę wszystko co przywodziło na myśl ciepłą atmosferę, osobliwy urok i troskę kojarzyło jej się z dziewczyną. - Jejku, za to, że nie powiedziałam Ci o tym wszystkim wcześniej! Byłam taka głupia, myśląc że tylko Ci przez to narobię zmartwień... Powinnam Cię powiadomić o tym, nie powinnaś tego usłyszeć w chwili kiedy trafiłam do Munga na opróżnianie żołądka.... - skrzywiła się na samo wspomnienie tamtego bolesnego wieczoru. Do tej pory gryzły ją wyrzuty sumienia, kiedy widziała zawiedziony wzrok przyjaciółki, która dopiero wtedy dowiedziała się o tym, że Juno jest, a raczej była w ciąży. Była taka kochana. Została przy niej w tych najtrudniejszych chwilach kiedy przyszedł uzdrowiciel i powiedział jej, że dziecka już nie ma. Ocierała jej łzy, kiedy nieprzerwanie płynęły potokami z jej zapuchniętych oczu. Nie mogła po prostu sobie tego darować, że nic jej nie powiedziała. - Wiesz dobrze, że to by nic nie dało... Ale obiecuję, że od tej pory będę Cię we wszystkim słuchać - uśmiechnęła się słabo przez łzy i wcisnęła twarz pod brodę Isolde, wtulając się mocno, a tym samym, mocząc jej ubranie płaczliwym strumieniem. - No dobra... Może nie we wszystkim, ale wiesz o co chodzi - dodała po chwili, kiedy już na nowo mogła spojrzeć na Gryfonkę, poprzez przylepione do twarzy włosy. Udało jej się nawet wysilić na mizerny żart. Rzeczywiście, można było to nazwać małym sukcesem na drodze ku lepszemu. Bloodworth nie miała jej za co przepraszać. Juno taka już była, a ona przecież o tym wiedziała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że próbowanie naprostowania toku myślenia Kavanaugh było jak walka z wiatrakami. To właśnie Ju czuła się winna, ale o tym już wspomniałam wcześniej. Może to był właśnie ten moment, w którym powinny obydwie poczuć, że wszystkie winy zostały im odpuszczone i zająć się sobą nawzajem? - Chcę ciasta - skwitowała krótko, niczym małe dziecko, ochoczo kiwając głową. W brzuchu jej zaburczało głośno jakby na potwierdzenie słów. Dawno nie jadła nic co by było zdrowe, a zwłaszcza co by było smaczne. Zazwyczaj były to jakieś gotowe dania, kupowane naprędce przez Wave'a, którego to Juno po nie wysyłała. Przez tak długi okres żywienia się tym świństwem, zaprzestała już nawet rozróżniania smaków, bo po prostu zlały jej się w jedno. - Powiedz mi Is co u Ciebie. Chciałabym usłyszeć wreszcie o czymś co nie będzie dotyczyło... Wiesz kogo. Poza tym.... Tak długo nie wiedziałam co się u Ciebie dzieje... Z tym też jest mi tak okropnie... Przepraszam Cię Is, że nie było mnie przy Tobie... Że to ja wiecznie sprawiam głupie problemy - słowa ledwo przechodziły jej przez gardło, a kiedy miała wymówić imię Olivera, po prostu się zacięła i na chwilę nie wiedziała jak może je zastąpić. Czuła się winna, tak okropnie winna temu wszystkiemu, a między innymi temu, że przez nią przyjaciółka również musiała się martwić. To było nie do zniesienia.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Aż dziwne, że dwie osoby o tak zdecydowanych charakterach mogła łączyć tak zażyła i długoletnia przyjaźń. Isolde czasem była chora z nerwów, wiedząc, że Juno znów wpakuje się w jakąś kabałę, ignorując jej dobre rady i zdrowy rozsądek. Z drugiej strony nie potrafiła się na nią gniewać, wiedząc, że sama zwykle postępuje podobnie, chociaż Is była tą bardziej zrównoważoną i unikającą kłopotów. Po prostu bardzo nie lubiła, kiedy ktoś próbował jej coś narzucić. Jednak nie zmieniało to faktu, że umierała z niepokoju o Kavanaugh, która robiła różne bardzo nierozsądne rzeczy, puszczając uwagi Isolde mimo uszu i to nie ze złej woli tylko... tylko jakoś tak. W jej naturze leżało chadzanie własnymi drogami i nic nie można było na to poradzić. Issie dobrze wiedziała, że nawet gdyby zareagowała nieco bardziej zdecydowanie na tę sytuację z Watsonem, Juno prawdopodobnie i tak zrobiła by po swojemu, bo przecież serce nie sługa, moje serce mam tylko ja, jak mawiał Werter i zasadniczo, gdzie zaczynają się uczucia, tam kończy się zdrowy rozsądek. A jednak nie potrafiła sobie darować, że nie wlazła w życie intymne przyjaciółki z buciorami, nie nakrzyczała na nią, nie zrzuciła Olivera ze schodów... że po prostu uznała, że nie ma prawa się wtrącać. Pewnie jej protesty na nic by się nie zdały, ale miałaby przynajmniej poczucie, że PRÓBOWAŁA. A tak... a tak mogła tylko pomagać Juno pozbierać się i zacząć życie na nowo. Na myśl, że przyjaciółka straciła dziecko, że Watson ją zostawił w chwili, kiedy najbardziej go potrzebowała, że prawie umarła, Isolde czuła tak bolesny skurcz serca, że miała problemy z oddychaniem, a w jej oczach wzbierały łzy. Były za młode na takie problemy, zresztą człowiek nigdy nie jest dość dorosły, by zmagać się z takimi przeciwnościami losu. Uwielbiała swoje mieszkanie, starała się przenieść do niego część atmosfery swojego kornwalijskiego domu i chyba całkiem dobrze sobie z tym poradziła, bo nie tylko ona czuła się tu dobrze i swojsko- dotyczyło to właściwie wszystkich, którzy kiedykolwiek przekroczyli jej progi. Unikała ciemnych barw, minimalistycznych, zimnych sprzętów, które kojarzyły się jej wyłącznie z kliniką. Mieszkała tu już drugi rok, ale ciągle dopieszczała swoje gniazdko, znosząc do niego staroświeckie lampy z abażurem w różyczki, ręcznie malowane filiżanki, wesołe kubki, subtelne akwarele, które wieszała na ścianach... Właściwie wszystkie pieniądze, jakie przysyłali jej rodzice, pakowała w książki i wystrój mieszkania, które było jej azylem, jej ucieczką przed codziennością, małą krainą czarów, w której wszystko stawało się ciepłe, jasne i bezpieczne, a do której wciągała bliskie jej osoby, takie jak Juno. Isolde dałaby się posiekać za swoją przyjaciółkę, naprawdę, na palcach jednej ręki można by policzyć osoby, na których tak bardzo jej zależało, i miała zamiar zrobić wszystko, by Kavanaugh jak najszybciej wróciła do świata żywych. - Rzeczywiście, to nie było zbyt mądre...- zgodziła się po chwili Isolde, ocierając oczy. Zdążyła się pogodzić z faktem, że Juno zataiła przed nią fakt, że była w ciąży z Oliverem, ale nadal ta myśl sprawiała jej przykrość.- Przecież wiesz, że... że zrobiłabym wszystko, by ci pomóc. Teraz też zrobię. Nie musisz mnie słuchać we wszystkim, ale chociaż trochę częściej niż zazwyczaj- poprosiła łagodnie, obejmując ją mocno ramionami i po raz kolejny z przerażeniem stwierdzając, że czuje każdą kość, wbijającą się w jej ciało. Koszmar. - Wiem, wiem, że nic by nie dało, ale czułabym się mniej winna... Nie powinnam była być taka bierna, widząc, jak brniesz coraz bardziej w to... coś- dokończyła mętnie, zaciskając zęby, by po chwili wypuścić z siebie powietrze z cichym świstem. Już po wszystkim. Dziecka nie ma, Oliver odszedł. Zostały tylko we dwie i we dwie naprawią to wszystko, co Watson zburzył. Jakoś dadzą radę. Uśmiechnęła się i nałożyła przyjaciółce potężny kawałek ciasta z jagodami i kruszonką albo czymkolwiek innym, co Juno lubiła. Och, teraz pewnie większość wolnego czasu będzie spędzać w kuchni, kręcąc się przy garnkach i obmyślając nowe menu dla swojej wychudzonej przyjaciółki. Nie mogła tak wyglądać i tak się odżywiać! Nie pod tym dachem! - Juno, przestań. Moje problemy, które właściwie nawet nie zasługują na to miano, nijak się mają do twoich, więc nie opowiadaj głupstw. Chyba mamy mały kryzys z Marcelem- przyznała po chwili, przygryzając dolną wargę i z zacięciem dźgając łyżeczką plasterek cytryny, pływający w jej kubku. Od pewnego czasu relacja z Lyonsem budziła w niej jakiś niepokój.- Coś się zepsuło. Chyba od tamtej... domniemanej zdrady, która zdradą nie była. Jakbyśmy oboje się na sobie zawiedli. I na swoim wzajemnym zaufaniu. Jak to głupio brzmi- uśmiechnęła się niewyraźnie i spojrzała na Juno.
Prawda jest taka, że to co Juno postanowiła było nie do odwrócenia, nieważne jak bardzo brzemienne w skutki by było. Jeśli chciała coś zrobić to niezależnie od tego jakich ktoś by używał argumentów przeciw, ona nie zmieniłaby zdania. W niektórych sytuacjach potrafiła być jak taka głupia, uparta koza, która szłaby prosto w paszczę wilka czy jakiegoś innego groźnego zwierza, mimo ze wszystkie stworzonka dookoła uciekały w przeciwną stronę. Na nic więc zdałyby się płacze i błagania, za których brak się Isolde obwiniała. Niepotrzebnie! Dla Kavanaugh jednak dużo znaczyło to, że koleżance tak bardzo na niej zależy, ba! Obie zrobiłyby dla siebie wszystko, dlatego właśnie szły ramię w ramię nierozłączne odkąd się poznały. To Bloodworth była pierwszą osobą, do której zdecydowała się przyjść Gryfonka kiedy w końcu podniosła się z łóżka i postanowiła coś ułożyć w swoim życiu. To z nią chciała zrobić pierwsze kroki ku normalności, a nie z nikim innym. Wiedziała, że się uda. Is dawała z siebie zawsze wszystko i nawet wychudzone ciałko dziewczyny nie stanowiło przeszkody, przy kuchni pełnej rozmaitości, jaką serwowała jej przyjaciółka z przepysznymi ciastami na deser, od których wręcz miękły jej nogi, a ona sama kończąc kolację była umorusana aż po czubek nosa. Kochała to wszystko. Pierwszy raz kiedy się tutaj pojawiła, już wiedziała że mimo, iż nie dzielą już razem Dormitorium będzie i tak robić niezapowiadane wizyty i wskakiwać Issie do łóżka (boże jak to wspaniale brzmi!) . Potem zazwyczaj spędzała jeszcze u niej długi ranek, który przeciągał się do wieczornego gadania przy herbacie i ciastkach. Czuła się wtedy tak normalnie jak nigdy. Szczęśliwa. Czego nie zaznawała zbyt często przy Watsonie. Ich relacja opierała się zazwyczaj na seksie, w który Juno wkładała zbyt wiele uczuć, a on żadnego prócz pożądaniem. Miłość tragiczna? Poniekąd. - Wiem, że byś zrobiła wszystko i w tym właśnie problem, że ja ostatnio tego wszystkiego Ci nie dawałam, bo byłam zbyt zajęta tą całą popieprzoną sytuacją z... nim i... wiesz... To co zrobiłam było najgłupsze na świecie, ale nie chce już czegoś takiego nigdy więcej odwalić. Chce się bawić, być wolną, szczęśliwą. Umieć żyć bez... Umieć być szczęśliwą z samą sobą. Rany Is, czemu my nigdy nie zamieszkałyśmy razem? Tak mi bez Ciebie okropnie! Chciałabym czasami wrócić do tamtych czasów, w których dzieliłyśmy razem Dormitorium, a jedyną przeszkodą była przestrzeń oddzielająca nasze łóżka. Mogłam wtedy bez problemu być przy Tobie, a Ty przy mnie i wszystko wydawało się takie łatwiejsze...- westchnęła cicho uśmiechnęła się nieco cieplej do przyjaciółki. Przy niej nagle zaczęły jej wracać siły i chęć do życia. Czuła jakby powoli rozwijały się jej niewidzialne skrzydła, które do tej pory tkwiły w uśpieniu. Jej usta rozwarły się jeszcze szerzej kiedy dojrzała ciasto na talerzyku, które zostało przed nią postawione. Tego też cholernie jej brakowało, nie dziwne więc że zaraz wepchnęła sobie duży kęs do ust, a jej żołądek który już od dawna domagał się posiłku, był jej za to ogromnie wdzięczny. - Oh, najbardziej na świecie chcę po prostu przestać już mówić o moich problemach. Mam ich dosyć, są cholernie męczące.... - potrząsnęła energicznie głową, jakby chciała pozbyć się tych wszystkich przytłaczających myśli i na nowo spojrzała na blondynkę, a w jej oczach błysnęło zainteresowanie, bo dawno już nie wiedziała co się działo tak naprawdę w życiu dziewczyny. Wydawało jej się przecież, że w świecie Isoldy ma się wszystko idealnie, a jednak... tak nie było. - Jak to macie kryzys? Kłócicie się? Czy coś poważniejszego? Coś zgasło? Zdradź mi więcej szczegółów Is... Nie mów tylko, że kiedy moje życie miłosne legło w gruzach, to i Twoje zaraz potem - jęknęła głośno, wypluwając niechcący kilka okruszków na stół. To było smutne. Naprawdę chciała żeby chociaż jednej z nich się powodziło. Najwidoczniej jednak było zupełnie na odwrót, a ona nawet nie wiedziała w którym momencie to wszytsko zaczęło się psuć.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde po prostu widziała w Juno kogoś więcej niż po prostu koleżankę, czy nawet najlepszą przyjaciółkę- była dla niej jak siostra, którą będzie kochała niezależnie od tego, co zrobi, choćby nawet tego nie pochwalała. Nie można by ich nazwać bratnimi duszami, były zupełnie różne, miały totalnie inne temperamenty, spojrzenie na świat i może właśnie dlatego były sobie tak bliskie. Juno udawało się rozruszać i rozbawić Isolde, Isolde z kolei hamowała Juno i była jej głosem rozsądku. Ona też tęskniła za czasami, kiedy zasypiały wtulone w siebie znużone kłopotami sercowymi, czyjąś głupotą albo po prostu znojem dnia powszedniego. Mimowolnie rozejrzała się po swoim mieszkaniu, próbując zrozumieć, dlaczego właściwie nie zamieszkały razem, dlaczego spędzała czasem smutne wieczory w czterech ścianach, przemawiając czule do swojego memortka i niewesołych myśli (do nich nieco mniej czule). Przez chwilę nie mogła znaleźć odpowiedzi, po czym spojrzała na Juno ze smutnym uśmiechem, zastanawiając się, czy powinna to powiedzieć na głos. Chyba jednak powinna. - Ja też bym chciała. Wtedy te problemy były jakieś takie... niewinne, prawda? Wtedy wypłakiwałyśmy sobie oczy, a dzisiaj już nie pamiętamy, co było tego powodem. I wiesz... nie zamieszkałyśmy razem, bo nigdy bym nie pozwoliła, żeby on przekroczył próg naszego mieszkania... tylko dlatego...- westchnęła cicho, bawiąc się włosami Juno i zastanawiając się, jak to możliwe, że są ludzie tak destrukcyjni, którzy niszczą wszystko, co pojawi się na ich drodze. Bez względu na to, czy im zależy, czy nie, czy może nawet kochają, czy niszczą samych siebie.- Ale nie martw się. Zaczniemy od początku. Udamy, że jego w ogóle nie było. Tabula rasa. Będziemy mieszkały razem, będę cię dobrze karmiła, będziesz się znowu rozpychać w moim łóżku...- powiedziała z uśmiechem, widząc, że Juno powoli zaczyna tajać. Jakby spokój czterech kątów Isolde i jej własne, wewnętrzne ciepło powoli przywracały Kavanaugh do życia. Patrzyła ze ściśniętym sercem jak przyjaciółka rzuca się na ciasto i wpycha je do ust. Merlinie, od jak dawna nie jadła niczego normalnego? Is pożałowała, że nie przygotowała żadnego obiadu, ale to wszystko stało się tak nagle, tak spontanicznie... - Nie wiem... Czuję się osaczona jego miłością, a on... on ciągle próbuje mi udowodnić, że jest lepszy od wszystkich facetów w Hogwarcie. Jakby ciągle czuł się zagrożony, niewystarczająco dobry. A ja tracę do niego cierpliwość. Zaczynam mieć wątpliwości, czy to jest miłość, a nie po prostu... czułość i zaufanie. Właściwie czym to się różni?- spojrzała na Juno pytająco, po czym znów utkwiła wzrok w plasterku cytryny.- Nie potrafimy być ze sobą szczerzy. Jakbyśmy oboje grali jakieś role, chcąc być idealni, spełniać swoje oczekiwania. Boję się powiedzieć coś ostrzejszym tonem albo po prostu zwrócić mu uwagę, nie wiem, powiedzieć, że nie musi mi znosić ciągle kwiatów... wiem, jak bardzo by to przeżył. Boję się jego wrażliwości, jestem ciągle skrępowana... a teraz jeszcze jakoś rzadziej ze sobą sypiamy. I... i... ostatnio dostałam zadanie, razem z Vanbergiem*... opiekę nad małym gryfem... i siedzieliśmy wtedy w Pokoju Wspólnym, bo mnie dopadła godzina policyjna, a potem poszliśmy do kuchni... i tak sobie gadaliśmy, piliśmy wino... a, bo w ogóle musieliśmy nakarmić gryfka... a potem z nim przez moment tańczyłam, żeby udowodnić, że nie umiem, i mówiłam, czym jest dla mnie wierność, że ma mnie nie dotykać i że... różne takie. Zasadniczo wykładałam mu moje postulaty moralne. A potem mnie pocałował... nienawidzę go. A wcześniej... wcześniej mi zrobił obrączkę z ogonka od winogrona i się oświadczył tak w zabawie, ale to wcale nie było śmieszne, a j jestem kretynką, bo pozwoliłam mu przekroczyć pewne granice, które sama wytyczyłam... a ja go nawet nie lubię! - zakończyła dramatycznie, zaciskając usta i z furią przyszpilając cytrynę do dna kubka.- Nawet nie wiesz, jakiego mam kaca moralnego... to trochę jakbym się mściła za tamto z Dany, wiesz, kiedy myślałam, że mnie zdradził. A przecież nie zrobił tego celowo... nie wiem, nie mam do tego wszystkiego siły...
* co prawda TEORETYCZNIE akcja w kuchni miała miejsce już po przeprowadzce Juno, ale yolo, Is musi się wyżalić, a trochę się rozjechałyśmy w czasie.
Wiem, wiem jak zwykle ja opóźniam, ale tym razem zapomniałam i to żadne tłumaczenie, ale strasznie mi wstyd! Ogólnie to całkiem śmieszna sytuacja, ta w której się znalazły, bo od lat przyjaźniąc się z Isolde, łączyła ją również zażyła znajomość z Vanbergiem. Nie jakieś romanse czy inne miłostki, ale solidna kumpelska więź. Relacje również mówią, że jedno i drugie miewało nawet uczucia zazdrości, widząc właśnie to drugie z inną osobą, a w dodatku przeciwnej płci. Nieważne jak osobliwa ta sytuacja by była, Juno ze wszystkich sił będzie próbowała dać od siebie wszystko dla Bloodworth żeby teraz to ona mogła wypłakać się na jej ramieniu, a nie jak to ostatnio bywało na odwrót. Niepokoiło Gryfonkę, że jej przyjaciółka znalazła się w takiej patowej sytuacji, bo będąc osobą, która trzyma się własnych reguł, nie należała do osób które dobrze czuły się trzymane na uwięzi. Kavanaugh nie potrafiła jej sobie wyobrazić tłamszonej cudzymi uczuciami. Isolde była niezależna. Była kręgosłupem moralnym w ich przyjaźni, bo nie oszukujmy się Juno do takiej roli się zupełnie nie nadawała ze swoją głową bujającą w obłokach i wątpliwym gustem, który kazał jej lgnąć do największych szmir w Hogwarcie i nie tylko. Jeżeli w kimś miała pokładać nadzieje o to, że utrzyma swoje życie we względnym ładzie była to właśnie Is. Chociaż z drugiej strony tyle mówimy o tym jaka ona porządna i poukładana, a zupełnie zapominamy o jej impulsywnej stronie charakteru, która objawia się właśnie między innymi podczas takiego rzucania talerzami czy tam ciastem, bo w chwili dwuznacznej sytuacji trzeźwe myślenie jest jakby odsunięte. W sumie sama też wiele razy zastanawiała się czemu nigdy nie zamieszkały razem, bo taka Bloodworth byłaby sto razy bardziej trafionym współlokatorem niż jej obecny. Bez obrazy dla Wave'a oczywiście, jednak każdy wie o co mi w tym momencie chodzi. Były wręcz nierozłączne, a jedynym elementem wszelakich waśni był właśnie Watson, który jak teraz się zdaje miał zniknąć już na zawsze z życia swojej największej ofiary. - Okropnie to brzmi wypowiedziane na głos, ale nie trudno się było tego domyślić... Byłam taka głupia, że nigdy Cię w tej kwestii nie słuchałam, jednak co poradzić. Człowiek się uczy na własnych błędach, a ja najwidoczniej potrzebowałam kolejnego solidnego kopniaka w dupę żeby się wreszcie ogarnąć. Obiecuję, że on już nigdy więcej nie stanie pomiędzy nami. To znaczy wiem, że nigdy nie stał, ale wiesz o co chodzi... Zawsze było to coś co przeszkadzało nam w swobodnym robieniu tego do czego zostałyśmy stworzone, czyli naszych siostrzanych obowiązków - zaśmiała się krótko i zawiesiła na chwilę wzrok gdzieś w przestrzeni. Zaczęło w niej pomału kiełkować uczucie rozkosznej lekkości, a wręcz nawet mogła powiedzieć że pierwszy raz od dawien dawna poczuła odrobinę wolności, której ten toksyczny związek jej nie dawał i jakkolwiek on się skończył to był dobry koniec. - Wiesz... Teraz mogę się do Ciebie wprowadzić! - powiedziała z entuzjazmem trochę na żarty, trochę na serio, a na jej buzi pojawił się szeroki uśmiech. Właściwie to nie miałaby nic przeciwko temu żeby wprowadzić się do przyjaciółki i mieć ją na stałe obok siebie. Mogłyby wreszcie mieć się nawzajem dwadzieścia cztery godziny na dobę i w każdej chwili móc przybiec z płaczem czy radosną nowiną. To była bardzo kusząca wizja, zwłaszcza dla takiej Juno po przejściach. Blondynka przełknęła ostatni kęs ciasta żeby teraz dalszej historii słuchać z rozdziawionymi ustami i niech Merlin ma w opiece osobę, która będzie próbowała zamknąć jej szczękę, bo ta opadła do samego dołu i wcale nie widziało jej się z powrotem wrócić do właścicielki. - Nie chcę teraz wyjść na jakąś sukę bez serca, chociaż obawiam się że po ostatnich zdarzeniach mogłam je faktycznie stracić, ale uważam że dalej być tak nie może żebyś męczyła się z Marcelem. On nie daje Ci już tego czego Ty pragniesz... Odsunęliście się od siebie za daleko i może on być w Tobie zakochany na zabój, ale Ty potrzebujesz mężczyzny, a nie dziecka które będziesz wiecznie niańczyć, uważając żeby nie powiedzieć nie daj Boże czegoś nietaktownego, bo może mu się zrobić przykro. To chore. Nie tak bardzo jak mój były niby związek, ale to co mi mówisz też nie zapowiada się na szczęśliwe zakończenie... - przerwała na moment żeby złapać przyjaciółkę za rękę. Rzeczywiście tak nie mogło być. Jej Isolde zasługiwała na kogoś kto się nią będzie potrafił zaopiekować, a nie doprowadzać do łez. To wszystko było zupełnie bez sensu. Jej oczy na powrót zaszły lekką mgłą, bo zupełnie nie spodziewała się, że obydwie będą przechodzić kryzysy w tym samym momencie. - TY I VANBERG? Jak to możliwe! I w ogóle to skoro go tak nie lubisz to czemu się dałaś pocałować? Dałaś mu w twarz czy coś? Co było dalej? - nieważne jak bardzo smutna była przed chwilą, te wiadomości natychmiastowo ją otrzeźwiły, a w jej oczach pojawiły się nagle błyski ciekawości. Czuła się zupełnie tak jakby rozmawiała z kimkolwiek możliwym tylko nie Isolde, która przecież słynęła ze swojego rozsądku i żelaznych zasad. Na różowych usteczkach (boże napisałam suteczkach, nie mogę się powstrzymać żeby o tym zakomunikować!) Juno zabłąkał się leciutki uśmieszek, który sama nie wiem co miał oznaczać. Po trochu był kierowany ciekawością, a z drugiej strony nie tyle co bawiło, ale jednak wywoływało go na ustach to czego jej przyjaciółka właśnie dokonała.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde miała w gruncie rzeczy dość trudny charakter. I rzeczywiście- była bardzo niezależna, nie znosiła, by ktoś jej narzucał wzorce zachowań, nie mogła być ograniczana, ale z drugiej strony za mało było w niej zdrowego egoizmu, który pozwoliłby jej przeciąć wszystkie nici, którymi była spętana. Szczególnie w tym przypadku. Kochała Marcela. Może nie tak, jak na to nie zasługiwał, może za mało, ale jednak... Poza tym był dla niej zawsze dobry i czuły, niewątpliwie ją kochał i był w stanie poświęcić wszystko, by uczynić ją szczęśliwą. Tylko że to po prostu nie było możliwe. Potrzebowała kogoś, kto miałby równie wyrazisty charakter jak ona sama, a Marcel nie spełniał tego kryterium. Właściwie to śmieszna rzecz, bo Isolde bardzo trudno zaszufladkować, jednoznacznie powiedzieć, jaka właściwie jest. Niektórym się wydawało, że ona po prostu nie ma uczuć, tylko dlatego że zwykle im nie ulegała. Nic bardziej mylnego. Emocje buzowały w niej zdumiewająco często, wiecznie targały nią jakieś wątpliwości lub wyrzuty, ataki melancholii, złości, rozdrażnienia. Cała jej siła polegała właśnie na tym, że potrafiła nad tym panować, ukrywać, spychać gdzieś na dno. Że potrafiła wziąć głęboki oddech i nie dać się ponieść emocjom w chwilach, kiedy najchętniej wydrapałaby komuś oczy (zazwyczaj tym kimś był Watson). Ale czasami to wszystko było ponad jej siły- wtedy właśnie ciskała ciastem, talerzem czy czymkolwiek innym, robiła piekielną scenę i było to naprawdę przerażające, bo trudno ją było podejrzewać o taką porywczość. Isolde zwykle trzymała emocje na wodzy, nie pozwalała ani sobie, ani innym na zbyt wiele, bojąc się, że jeśli raz odpuści, nie zdoła nad tym zapanować. Wbrew pozorom Bloodworth była osobą o dużym temperamencie i równie dużej sile woli. Jej opanowanie nie wynikało z flegmatyczności, ale z umiejętności powściągania emocji. Ale była tylko człowiekiem i nie zawsze jej to do końca wychodziło. Isolde czasem nie mogła znieść swojej samotności. Pustego mieszkania, do którego wracała po zajęciach, gdzie nie czekał na nią nawet pies. Od pewnego czasu miała memortka, ale to jednak nie to samo. Z drugiej strony nie znała nikogo, kto nadawałby się na jej współlokatora. Juno odpadała- właśnie przez Watsona. Gdyby go nie było, Is nie wahałaby się ani chwili i zamieszkałyby razem na samym początku studiów. Tylko że on był, a Bloodworth nie zgodziłaby się, żeby ktoś taki przebywał pod jej dachem, zostawał na noc i rano siedział przy JEJ stole, pił JEJ kawę i jadł JEJ bułki czy cokolwiek innego. I sypiał z JEJ przyjaciółką. Isolde mogła znieść wiele, ale sam widok Watsona przyprawiał ją o mdłości. Nienawidziła go z całego serca, jednak wiedziała, że Juno jest zupełnie pod jego urokiem i nie można stawiać sprawy na ostrzu noża. Tak bardzo nie chciała jej stracić.... - Wiem. Ja... zawsze się bałam, że cię stracę, jeśli będę reagować zbyt ostro. Że gdybym postawiła ultimatum, to wybrałabyś jego, bo to przecież logiczne, bo serce jest głupie i się nie sługa- uśmiechnęła się z czymś na kształt smutku i ulgi jednocześnie i delikatnie otarła z górnej wargi Juno okruszki. Tak. Nareszcie miała wrażenie, że wszystko zaczyna biec właściwym torem, że nie będzie już mieszkała sama, że będą z Juno tak blisko, jak być powinny od samego początku, że znów będą zasypiały wtulone w siebie, będą pożyczały sobie perfumy i kosmetyki, jadły razem i spędzały długie, spokojne wieczory. Bez mężczyzn, którzy niszczyli ich spokój. Same. We dwie. - Nie tylko możesz. Musisz - powiedziała z uśmiechem Isolde, czując miłe ciepło promieniujące od serca, gdy patrzyła na swoją przyjaciółkę, która powoli wracała do świata żywych i czujących. Bloodworth niepewnie uniosła wzrok na Juno, czując się dziwnie mała i bezbronna. Straciła dech, próbując wyrzucić z siebie te wszystkie myśli i wątpliwości, które tak bardzo ją dręczyły. Najgorsze było to, że Kavanaugh miała rację, wypowiadała na głos przemyślenia samej Is, która starała się odsunąć je od siebie jak najdalej. Westchnęła ciężko i założyła kosmyk włosów za ucho. - Wiem... ale... ale on rzucił wszystko, żeby zamieszkać w Anglii. Ze mną. Rodzina go wydziedziczyła... Ja go kocham. Nie jest to może miłość mojego życia, chociaż on na to zasługuje... jest dobry, kochany... ale za delikatny, za słaby dla mnie. Masz rację. Potrzebuję mężczyzny, a nie dziecka, ale nie umiem tego dziecka porzucić, bo mi się znudził, bo się rozmyśliłam... - spojrzała na przyjaciółkę z udręką w oczach, mając nadzieję, że rozumie jej skrupuły i wątpliwości. Ścisnęła dłoń Juno i westchnęła głęboko. - Hmm... bo widzisz... w sumie nie wiem, jak to się stało. Chyba przez to wino trochę straciłam czujność, sama nie wiem - przyznała z zakłopotaniem, przygryzając policzek od wewnątrz i czując, że się rumieni jak pensjonarka. Żenujące. - Zaskoczył mnie. Nawet nie zorientowałam, kiedy... no kiedy mnie pocałował. W twarz? Nie, nie dałam mu w twarz... to nie w moim stylu. Ale ochrzaniłam okropnie i kazałam się więcej nie zbliżać- mruknęła cicho, nie bardzo wiedząc, jak zareagować na uśmiech Juno. Wiedziała, że ta sytuacja jest co najmniej dziwna, że role nagle się odwróciły i to ona, Isolde, występuje jako ta impulsywna i nierozsądna, a Juno jej słucha i kiwa głową.- A on mi jeszcze bezczelnie wmawiał, że ja chciałam, żeby to zrobił, tylko nie dopuszczałam do siebie tej myśli, czy coś w tym rodzaju! - na samo wspomnienie takiej zuchwałości oczy Is zapłonęły niebezpiecznym blaskiem, a pełne usta zacisnęły się w wąską kreskę. Vanberg mógł zapomnieć o uprzejmych uśmiechach i sympatycznych pogawędkach. Tak wykorzystać sytuację!
Irracjonalnie, lubił takie chwile, w których wszystko bardzo łatwo mogło polec w gruzach, kiedy nic nie było pewne, gdy istniała niewypowiedziana groźba, jakby wszystko przez jeden zły ruch, bądź zwykły przypadek, mogło zostać zdmuchnięte w pył. Dreszcz, temu wszystkiemu towarzyszący nieodparcie przypominał o realności owych poczynań. O tym, że wszystko to dzieje się naprawdę. Bardziej jednak w tym wszystkim otrzeźwiająca była reakcja Is, uświadamiająca, że to nie do końca była zabawa. Nie będąc świadom, czy może cokolwiek zrobić, oczywiście jedynie w celu jej uspokojenia, czy najlepiej zrobi nie robiąc właśnie nic, uważnie ją obserwował. Normalnie, nie zastanawiałby się nad tym, tylko coś by uczynił, przecież jego domeną nie było myślenie, a działania. Jednak ta sytuacja wywołała w dziewczynie tyle emocji, że nie chciał igrać z ogniem jeszcze możliwie bardziej ją rozjuszając, jakimś głupim czynem, który znów, tylko dla niego byłby błahy. Ponadto, zdawać by się mogła, że po czymś takim będzie wolała uciec do kogoś jej bliskiego. Tymczasem, wcale nie chciała by Vanberg dał jej spokój, zostawiając ją teraz samą. Nie musiała powtarzać dwa razy, jeżeli to była ta prośba, którą miał wypełnić, zrobił to bez zastanowienia. Skinął lekko głową, na znak, że rozumie. - Zostanę jak długo chcesz - dodał obserwując ją, to w jakim była stanie, zaraz ruszając za nią, w stronę jej mieszkania. Nie zaproponowałby jej tego sam, nie po tym co jej zaserwował, ale jednak, to też nie tak, iż czynił to jedynie przez wzgląd na ową prośbę, przez to, że stwierdził, iż może na niego liczyć. Rzeczywiście, wcale nie chciał jej zostawiać w takim roztrzęsionym stanie, gdy zapłakane oczy stanowiły o jej skrywanej kruchości. Trzymając ją mocno za dłoń, jakby zaraz ją gdzieś tam miał zgubić, bądź by po prostu zapewnić, że nigdzie się indziej nie wybiera, przeminąwszy korytarz kamienicy dotarli do mieszkania Isolde. Przytulne, nieco antyczne wnętrze było inne niż to jego własne, inne niż jego rozległe przestrzenie na ostatnim piętrze kamienicy, gdzie jeździć dało się nawet na motorze. Mniej puste, jaśniejsze. - Spalmy to - rzekł do Isolde, gdy znajdowali się zapewne jeszcze gdzieś w przedpokoju, a w wolnej dłoni trzymał kartkę wykradzioną z domu Martina, która przez ostatnie minuty spoczywała w jego kieszeni. Patrząc w jej czerwone od łez oczy, czekał, aż zaprowadzi go gdzieś do kuchni, do kominka, gdziekolwiek, gdzie można to wrzucić i spalić, nigdy więcej nie patrząc na kartkę, którą podpisał. W gruncie rzeczy, czyn ten poniekąd mógłby mieć dwojakie znacznie, jako zniszczenie ostatniego śladu po dzisiejszych przeszkodach. Spalenie ostatniego ciążącego świadectwa.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Prawdę mówiąc miała ochotę zwinąć się w kłębek i przytulić do czegokolwiek, czegokolwiek żywego, oddychającego i ciepłego. Prawdę mówiąc, byłaby skłonna objąć nawet Vanberga, wtulić twarz w jego szyję, bo mimo całej swojej antypatii, która wbrew pozorom była bardzo... niejednoznaczna. Sama nie wiedziała, jaki jest jej stosunek do Dextera, bo składał się z samych "ale", "gdyby nie" i "z drugiej strony", które przeplatały się ze sobą, tworząc kolejne warstwy sympatii i antypatii. Bo z jednej strony był kompletnie bezmyślny, hedonistyczny, cyniczny i pozbawiony jakichkolwiek hamulców, zasad i tak dalej, a z drugiej był inteligentnym facetem, z którym dobrze się rozmawiało, a teraz... teraz kiedy była zupełnie bezbronna, zapłakana i nieszczęśliwa (zresztą z jego powodu), to coś w nim drgnęło, coś jakby... sumienie? Isolde nie zastanawiała się nad tym jakoś głęboko, nie miała siły, ale coś jej nie pasowało do całego wizerunku Vanberga, zgrzytało, ale mile zgrzytało, sprawiając, że w jakiś sposób mu zaufała i zaprosiła do swojego mieszkania. Nie chciała być teraz sama, nie chciała miotać się po mieszkaniu i przeżywać to wszystko od nowa. Dotyk Martina, jego cuchnący dymem oddech, sposób, w jaki ją obmacywał wzrokiem i poczucie absolutnej bezradności. A teraz zaprosiła Dextera do swojego mieszkanka, do swojej kryjówki, na którą chuchała i dmuchała, którą dopieszczała, zmieniając firanki, ustawiając nowe lampki ze ślicznymi abażurami, dokupując obrazki i różne inne drobiazgi, które nadawały cały nastrój. Wpuściła go do środka i ogarnęła wzrokiem dyskretny nieład, który dawał jej dziwne poczucie bezpieczeństwa. Jakiś kubek z niedopitą herbatą, jakieś stare wydanie "Proroka Codziennego", którego właściwie nie czytała, bo nie miała zamiaru się denerwować. Zdjęła w przedpokoju buty i na bosaka ruszyła w stronę kuchni, gdzie usiadła przy stole, zawinęła się w gruby koc i wskazała na kaflowy piec z fajerkami, którego używała od czasu do czasu. Tam mógł spalić ten nieszczęsny dokument. - Zrobisz mi herbaty? Tam w szafce, na dole, jest rum. Herbata z rumem... A możesz mi powiedzieć, o co... o co w tym wszystkim chodziło? - poprosiła cichutko, patrząc na niego błękitnymi oczami, wciąż pełnymi łez. Otarła twarz brzegiem koca, zwijając się w kłębek, podciągając kolana pod brodę i próbując opanować drżenie całego ciała. Wodziła za nim wzrokiem, zastanawiając się, jakie to dziwne - siedzi tutaj, w swojej kuchni z najbardziej pożądanym facetem Hogwartu i to w zupełnie niewinnym celu. Po prostu potrzebowała czyjejś obecności, bliskości... W tej chwili do kuchni wpadł Kapitan Szpon, wydając z siebie radosne piski i pląsając wokół jej krzesła. Wyciągnęła do niego rękę i pogłaskała po łebku i nawet przywołała na usta uśmiech, kiedy gryfek skubnął ją pieszczotliwie w palec. - Widzisz? Twoje dziecko cię nawet nie poznaje... - spróbowała zażartować, ale wypadło to raczej słabo. Spuściła nogi na podłogę i wyciągnęła ramiona do zwierzaka, który wgramolił się jej na kolana, jakimś cudem nie rozrywając pazurami ubrania Isolde i trzepocząc radośnie pierzastymi skrzydełkami. Wtuliła twarz w ciepłe ciałko gryfka i spojrzała na Dextera. To zabawne, w końcu się odsłoniła. Nieodwracalnie i całkowicie, przed ostatnią osobą, przed jaką powinna. Nie miała zamiaru się tym przejmować, już trudno. Jeśli widział ją w roli prostytutki, to już naprawdę było jej wszystko jedno.
Nawet przez myśl ówcześnie mu nie przeszło, że całe to wydarzenie, udawanie prostytutki będzie dla Is aż tak trudnym przeżyciem. Oczywiście wykazał się tu po prostu sporą dawką ignorancji, bo spoglądając na to, jak przestrzegała by w stosunku do niej nie przekraczać pewnych granic, mógł się domyślić. Założył chyba po prostu, że odgrywanie roli to co innego. Bloodworth go zdumiewała. Nie co dzień spotykał osoby tak ostrożnie broniące swej przestrzeni osobistej. To było… inne. Nie, nie powiedziałby, że dobre, bo osobiście uważał tego typu zachowanie za jedynie utrudniające życie i piekielnie ograniczające (kiedy dookoła tyle pokus!), ale stanowiło to jakąś ciekawą alternatywę, którą mógł sobie obserwować. Zapalniczką, którą bawił się na początku ich spotkania, podpalił brzeg kartki, która szybko zajęła się magicznym, zielonym płomieniem. Nie zwlekając, wrzucił papier do kaflowego pieca, pozwalając mu zupełnie spłonąć. Nie odpowiedział jej od razu, o co chodziło w całej sprawie, a pierw wyciągnął dwa kubki, nalewając do nich bogato rumu. W międzyczasie jeszcze zaczął podgrzewać wodę na herbatę. Jako, że na jej odpowiednią temperaturę chwilę trzeba było poczekać, obrócił się spoglądając znów na Is. - Martin wzbogaca się na umowach, z których druga osoba nie może się wywiązać. To często jakieś błahe sprawy, dotyczące po prostu muzycznych zagadnień. - Dźwięk gotującej się wody w czajniku przerwał jego słowa. Zalawszy herbatę wręczył jeden kubek Is, drugi natomiast zabrał dla siebie, następnie zajmując miejsce obok blondynki. - To bardzo głupia historia. Po prostu byłem naćpany i podpisałem - wzruszył ramionami upijając trochę herbaty. Rum stanowił przyjemnie wysoki procent w ów mieszaninie, słodko rozgrzewając. Przekręcił się na krześle tak, by móc obserwować Gryfonkę. - Nawet bym o tym nie pamiętał, pozwalając, aż wyznaczony termin by minął, a ja całkiem sporo bym stracił na tym wszystkim, ale pewna osoba mi powiedziała, że jestem teraz jego celem. Wymyśliłem więc coś, żeby się z tego wyplątać - Nauczka na przyszłość, musi uważniej dobierać towarzystwo, gdy zamierza oddać się działaniu narkotyków. Ta historia była bardzo zwyczajna. W gruncie rzeczy, być może i powinien dostać po prostu pewnego rodzaju nauczkę, a jednak szczęśliwie udało mu się jej umknąć. Gdyby jednak nie wykradł tej umowy, unieważniając ją jednocześnie, zapewne musiałby potulnie wrócić do Luksemburgu, rozstając się ze swym mieszkaniem. Irracjonalnie w tym wszystkim, to nie sama utrata owego miejsca go przyprawiała o gęsią skórkę, a powrót do ojca. Jasne, dogadywali się już lepiej, ale przecież nie mógł dać mu satysfakcji, powracając na stałe. Nad wyraz często powtarzał, iż nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. To też, zamiast przeżywać sam fakt, że w ogóle do sytuacji takiej dopuścił, szybko zastanowił się, jak z niej się wywiązać. Przeważnie nie analizował swojego zachowania, dość rzadko wyciągając z tego jakieś lekcje, przeważnie po prostu próbował wydrapać się z tego, w czym grzązł. W gruncie rzeczy, dość niechętnie odpowiadał jej o powodach, dla których musiał wykraść tamtą kartkę. Były one bardzo w jego stylu i bynajmniej nie bohaterskie. To też upił jeszcze trochę swego rozgrzewającego napoju, a koc Is z jego strony poprawił, tam, gdzie nie zakrywał ją dokładnie.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Rzeczywiście, Isolde mogła zdumiewać, zwłaszcza kogoś takiego jak Dexter, który w jej mniemaniu był przybyszem z innej planety, jeszcze bardziej odległej od jej własnej niż planety pozostałych facetów. Ich światy nie miały żadnych punktów wspólnych prócz muzyki, ale i ta funkcjonowała na zupełnie innych poziomach w życiu ich obojga. Jakie skomplikowane intrygi gwiazd doprowadziły tych dwoje do tego momentu? Dlaczego stykały ich ze sobą z takim uporem, kiedy wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały jednoznacznie na to, że Isolde i Dexter krążą po zupełnie odmiennych orbitach i jakakolwiek interakcja jest tak samo prawdopodobna, jak zderzenie Wenus i Saturna. Czy Isolde była zbyt oszołomiona, by urwać Vanbergowi głowę, czy z jakiegoś powodu z miejsca odpuściła mu winy, może poruszona jego deklaracją, że może go prosić, gdy będzie czegoś potrzebować, bo jej korzyść jest nieproporcjonalnie mała w stosunku do kosztów? Trudno powiedzieć. Chyba po prostu potrzebowała czyjejś obecności, jego miała pod ręką i... jemu nie musiała tłumaczyć, co się stało i dlaczego - to stanowiło pewną pociechę. Tkliwi w tym oboje i w porządku będzie, jeśli to właśnie Vanberg pomoże się jej pozbierać, nie zadając pytań, nie utrudniając. Herbatę przyjęła z wdzięcznością. Smak rumu był bardzo wyraźny, ale to dobrze, bo w jednej chwili przemarznięte ciało Is objęło rozkoszne ciepło. Było lepiej, prawie dobrze. Za oknem panował mrok, w kuchni paliła się tylko jakaś mała lampka, w piecu buzował ogień, a ona nareszcie czuła się bezpieczna. Pokiwała tylko głową, obserwując, jak dokument zmienia się w kupkę popiołu. Stracić kontrolę nad swoim życiem, podpisać taki cyrograf... Nie wierzyła, by jakiekolwiek doznania były warte takiego zagrożenia, ale tę myśl zachowała dla siebie. Wygłaszanie jej nie dałoby nic, a mogłoby tylko zepsuć atmosferę, jaka wytworzyła się w tym pomieszczeniu. Swoją drogą, oni coś mają z tymi kuchniami. Kiedy poprawił jej koc, Isolde... Isolde zupełnie nie wiedziała, jak zareagować na ten gest - nie dlatego, że się jej nie spodobał, skąd! Po prostu zupełnie nie pasował do obrazu Dextera Vanberga, jaki miała w swojej głowie. Przyszedł z nią tutaj i zrobił jej herbatę, bo go o to poprosiła, bo czuł się winny i tak dalej, ale ten gest był taki niewymuszony i... ciepły? Vanberg okrywający jej kolanko czy cokolwiek innego, by była roztrzęsiona i zmarznięta? Tak po prostu? Bez perspektywy pójścia do łóżka, czy choćby pocałunku? Uśmiechnęła się do niego ciepło, uśmiechem, którego chyba jeszcze nigdy nie widział, a szkoda, bo to bardzo uroczy i krzepiący widok! To chyba w tym uśmiechu Marcel zakochał się od pierwszego wejrzenia, a biorąc pod uwagę jego romantyczną naturę plus niewątpliwy urok panny Bloodworth (jeśli akurat nie miała morderczych zapędów), to właściwie mu się nie dziwię! Wbrew pozorom Is ma w zanadrzu nie tylko wściekłe, lodowate albo sarkastyczne grymasy! Po chwili znów spoważniała. - Wiem, że nie rozumiesz, dlaczego tak to przeżywam, ale... to takie obrzydliwie uczucie... Takiego zupełnego upokorzenia, upodlenia, uprzedmiotowienia. Ale wiesz... dowiedziałam się czegoś ważnego o samej sobie - spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem. - Gdybym nie miała już zupełnie żadnego wyboru, to prędzej bym się zabiła niż została prostytutką, bo to by wymagało ode mnie złamania tego... tego czegoś, co sprawia, że jestem sobą. Tożsamości? Charakteru? A to... to byłoby znacznie gorsze od śmierci, bo to nie byłoby życie, tylko trzymanie się jakichś nędznych ochłapów, przyzwyczajenia. I totalna pogarda dla samej siebie - powiedziała cicho, przesuwając palcami po piórkach Kapitana Szpona, który zamruczał coś z zadowoleniem. - Chyba nie ma we mnie aż takiej woli życia, żeby móc nawet dopuścić do takiej myśli, wiesz? Sama nie wiedziała, dlaczego mówi to wszystko, ale musiała się wygadać, wyrzucić z siebie to wszystko, bo wydawało się trujące, toksyczne, a tłamszone, zaczęłoby w niej narastać. Popatrzyła Dexterowi w oczy, próbując z nich odczytać, czy rozumie, co chce mu przez to powiedzieć.
Vanberg poznawał ludzi o różnych typach osobowości. W tym gronie bywały również osoby spokojne, niekiedy w pełni skoncentrowane na nauce. To po części wynikało z tego, że muzyk był po prostu ciekawy wielu rzeczy i bardzo nie lubił nakładać sobie jakichkolwiek ograniczeń. Jak okazywało się, nie dotyczyło to jedynie ściśle trybu życia, ale i nawet spoglądania przez pryzmat stereotypów. Niewątpliwie jednak, takie osoby w gronie jego znajomych stanowiły nie tyle rzadkość, co często przepadały, bo relacje z nimi po prostu nie były podtrzymywane czy to na koncertach, czy na imprezach. Fakt, że jego znajomość z Isolde nie zakończyła się w Japonii, gdzie pierwszy raz dłużej rozmawiali, był w pewnym stopniu zaskakujący. Tracenie kontroli w niespodziewanych sytuacja, podpisywanie tego typu umów, poprzez zatracenie świadomości, było pewnego rodzaju ceną, wiążącą się z jego trybem życia. Raz na jakiś czas, coś musiało ulec zniszczeniu, gdzieś musiał pójść o krok za daleko, by później próbować z tego cało się wydrapać. Ot wymiana. Na którą wszakże dość łatwo się godził. Jej uśmiech, był bardzo miłą odmianą, zupełnie inną emocją, którą dane mu było podziwiać, po wszystkich tych złościach, czy nawet łzach. Dziś naprawdę, cały kalejdoskop emocji zaserwowała. Każda z nich uroczo układała się z innymi, dając barwny przegląd panny Bloodworth, jak się okazywało, bardzo barwnej panny. Działało to na zasadzie pewnych przeciwieństw, jako, że sam dość niewiele emocji ze siebie dawał, ot nawet złości rzadko go porywały, tak tym bardziej podobało mu się one u kogoś innego. Is wydawała się czarująco prawdziwa. - Lubię twoją szczerość - rzekł pierw, gdy już znów upił nieco napoju, tuż po jej słowach, właściwie w myślach jeszcze gdzieś tam analizując bardziej same emocje, aniżeli mowę. Jednak to co twierdziła o sobie, sam nie wiedział jak traktować. Jednocześnie było to dobre, dobrze, że twardo stała przy swoim, właściwie to było bardzo niecodzienne dla niego, a jednak z drugiej nie pochwalał faktu, że jedno zajęcie mogłoby ją aż tak dogłębnie złamać. Jakby w swej sile trzymała największą swą słabość. - Rozumiem, po prostu nie zrobisz pewnych rzeczy, jeśli nie będą one w zgodzie z twoimi przekonaniami, nawet w ostateczności. - Szybko jednak w jego głowie zakołatała myśl, o kobietach, które właśnie, w ramach ostateczności tego zajęcia sięgają, gdzieś tam z dzieciakami na rękach, zupełnie bez rodziny. Nie zamierzał jednak pytać Is co zrobiłaby w takim przypadku, może po prostu znalazłaby inne wyjście, może po prostu nigdy nie zostałaby w takiej sytuacji. - Ale jednak wydaje mi się, że jesteś trochę silniejsza i nie dałabyś za wygraną. Wiem, że lubisz nakreślać granice i że paraliżuje Cię ich łatwe przekraczanie, ale wiem też, że nie dałabyś się tak łatwo temu zabić - stwierdził sobie, gdy w myślach obijały mu się jej słowa, że prędzej zabić by się dała, aniżeli zmusiła do takiego zawodu. Jasne, pewnie nic przyjemnego, ale po prostu miał pewną świadomość, że ludzie są w stanie znieść więcej niż im się wydaje. Ot taka tam wola walki, powiedzmy. Ponadto Isolde była wprost niewiarygodnie Gryfońksa, z całą swą siłą i samozaparciem. Chroniły ją przed libertyńskimi ucztami niektórych uczniów Hogwartu, i to zapewne te same cechy uchroniłyby ją w przypadku naprawdę ciężkich sytuacji, nie pozwalając zbyt łatwo się złamać i poddać. Mógł się jednak mylić, mógł przypisywać niewłaściwe cechy. Ach, cóż on właściwie wiedział? - To tylko gadanie hipotetyczne, wyrzuć lepiej z głowy myśli o tym wypadzie do Martina, więcej nie będziesz musiała go powtarzać - rzekł spoglądając jej w oczy i posyłając, lekki pokrzepiający uśmiech. Rozmawianie na ten temat nie wydawało mu się tutaj pomocne. Nie chciał też, by spędziła teraz wieczór analizując jak to by się zachowała w różnych sytuacjach życiowych, w których najprawdopodobniej nigdy się nie znajdzie.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Tak, to naprawdę dziwne, że ich znajomość przetrwała tyle czasu, zwłaszcza że nie robili nic, żeby tak się stało. Po prostu wpadali na siebie, los stykał ich na każdym kroku, mimo że Isolde opierała się jak mogła, a Dexter po prostu nie robił nic w tym kierunku. Is znała najróżniejszych ludzi, od spokojnych, zaczytanych do szalonych i trochę zagubionych w życiu - przyjaźniła się z nimi wszystkimi, akceptowała ich niezbyt trafne decyzje, ale z osobami podobnymi do Dextera jakoś nigdy nie mogła znaleźć wspólnego języka. Hedonizm był jej zupełnie obcy, podobnie jak tryb życia imprezowicza. Rzeczywiście, dzisiaj Dexter po raz pierwszy mógł widzieć Isolde taką, jaką jest naprawdę. Widział każdy aspekt jej osobowości, a ona nie miała już siły się zasłaniać, więc przestała nawet próbować. Zbyt dużo przeszła tego dnia, żeby się jeszcze mocować z emocjami, które wypływały z niej z każdym słowem. Merlinie, jakiego wstrząsu potrzebowała, żeby nareszcie ściągnąć maskę, pokazać Dexterowi, jaka jest w rzeczywistości. Podejrzewam, że kiedy emocje opadną, Bloodworth będzie sobie wyrzucać, że nie potrafiła zachować twarzy, że odsłoniła się tak głupio i całkowicie. Teraz na szczęście o tym nie myślała. Po prostu starała się odzyskać równowagę psychiczną i nie przyznać sama przed sobą, jak bardzo się cieszy, że Vanberg nie zostawił jej zupełnie samej. Upiła łyk herbaty i spojrzała na chłopaka sponad kubka, uśmiechając się kącikiem ust, aczkolwiek trochę smutno. - Koniec mojego kamuflażu. Widzisz mnie jak na dłoni, a ja już nie mam siły się opancerzać - westchnęła, po czym odstawiła kubek i delikatnie zepchnęła Kapitana Haka ze swoich kolan. Przekrzywiła lekko głowę i oparła ją na ręku, wspierając łokieć o blat stołu. - Moja szczerość... towar deficytowy - nawinęła kosmyk włosów na palec i westchnęła cichutko, nie patrząc na niego. Tak, może to dobrze, że Isolde tak twardo obstawała przy swoim, bo choć to bardzo utrudniało jej życie, blokowało różne rozwiązania, to pozwalało zachować szacunek do siebie i dumę, która była jej najcenniejszym skarbem. Isolde z dzieckiem na ręku jako prostytutka... nie, tego nie mogę sobie wyobrazić i podejrzewam, że Is też nie zaświtałaby taka myśl w głowie. Dałaby sobie radę jakoś inaczej, coś by wymyśliła. - Tak, myślę, że właśnie tak będzie... że tak jest. Nic mnie tak nie dręczy, jak łamanie swoich zasad. Naprawdę myślisz, że zniosłabym coś takiego? - uniosła na niego wzrok i przygryzła dolną wargę, zastanawiając się głęboko, czy w istocie tak jest. Czy naprawdę byłaby wystarczająco silna? Czy naprawdę do tego stopnia zależy jej na życiu? Biorąc pod uwagę jej idealizm i przeświadczenie, że życie bez wartości jest nic niewarte... trudno powiedzieć. Naprawdę. Była silna, ale była jednocześnie dumna, tak dumna, że nie zniosłaby takiego upadku. To zabrałoby jej całą radość życia, cały szacunek do siebie... - Próbuję, ale to nie takie łatwe. Prawdę mówiąc, powinnam cię udusić, ale... chyba nie mam siły - uśmiechnęła się blado i otarła brzegiem koca łzę, która spłynęła po jej zaróżowionym policzku. - A ty? Jaki jesteś, Dexter? Nie umiem cię rozgryźć, a skoro nasza umowa zakłada, że to ostatni raz, kiedy mamy ze sobą kontakt... to może mi powiesz? - spytała, wyplątując się z koca i wstając z krzesła. Zaczęła się krzątać przy kuchni, wyjmować różne produkty, przyprawy. Każdy jej ruch był doskonale celowy, harmonijny i zdradzał, że w jej kuchni panuje taki sam porządek, jaki próbuje utrzymać w swoim życiu. Spojrzała na Dextera z zakłopotaniem. - Jestem głodna, a gotowanie mnie odpręża. Zjesz coś? Może nawet nie doprawię arszenikiem... - uśmiechnęła się niepewnie i wrzuciła do kociołka jakieś warzywa, kawałek mięsa i tajemnicze przyprawy, a kuchnię wypełnił miły zapach domowego jedzenia. Isolde nie należała do osób, które uspakaja siedzenie i wpatrywanie się w martwy punkt. Musiała się skupić na czymś innym, na czymś pożytecznym, a gotowanie i karmienie innych sprawiało jej jakąś irracjonalną wręcz przyjemność. Merlinie, była gotowa nakarmić Vanberga, który po dzisiejszym dniu zasługiwał na kieliszek cykuty, a nie specjały panny Bloodworth.
Oczywiście, w pewien sposób podobało mu się, że Is zrzuciła swoje różne maski i widział ją w pełnej gamie, świadomość miał jednak tego, że nie wyniknęło to tak naprawdę z jej dobrej woli, a raczej pewne, zbyt mocne bodźce ją do tego zmusiły. - Jesteś bardzo barwna bez swoich pancerzy - stwierdził z lekkim uśmiechem, podpierając głowę na ręce. Doskonale jednak zdawał sobie sprawę, że tego typu ochronne środki, są w pewnym sensie niezbędne do zgrabnego funkcjonowania w dzisiejszym świecie. Sam przecież jakieś tam stosował, sam ich potrzebował. I oczywiście nie mógłby tym samym rzec, iż są one zbędne, byłby hipokrytą. Dopiero, gdy Bloodworth lekko zepchnęła Kapitana Haka ze swych kolan, Vanberg się zainteresował jego obecnością. Ach, nigdy nie miał głowy do zwierząt. Na chwilę wyciągnął rękę w stronę stwora, który krótko ją obwąchał, po czym powędrował dalej. Przynajmniej nie prychał. - Nie wiem Is, po prostu czasem wydaje nam się, że czegoś byśmy nie zrobili, że to za dużo, a potem jednak czas i pewne wydarzenia weryfikują te wcześniejsze słowa - rzekł lekko wzruszając ramionami, ot jakby od niechcenia, nie rozwijając tego tematu zanadto. Z resztą nie wiedział też, czy to co mówi, miałoby potwierdzenie właśnie w tym przypadku. Przecież to dla niej naprawdę mogłoby być za wiele, bo przecież starannie pilnowała tego kim jest. Może Vanberg niezupełnie niegdyś pilnował tego, kim stać się nie chciał. Na pewno nie był aż tak uparty. - Pozostaję więc bezpieczny, póki jesteś zmęczona? - Zapytał z lekkim rozbawieniem, po jej groźbie, jednocześnie przeszukując swe kieszenie. W chwili, gdy Is wstała, i Dexter się podniósł, kierując jednak do okna, by lekko je uchylić i w nim zapalić papierosa. Nie palił stanowczo za długo, szczególnie po tym wszystkim co dziś miało miejsce. To też, by nie zburzyć uroczego zapachu tego miejsca, w oknie zajął się odprężającym paleniem. Nie był pewien co powiedzieć ma jej o sobie. Dexter nigdy nie mówił zbyt wiele o tym co go motywuje, o swoim zachowaniu, bądź nawet o tym co lubi. Może to absurdalne w przypadku egocentrycznego muzyka, ale jednak przeważnie w swych rozmowach dyskutował o tej drugiej osobie. Nie wynikało to jednak z przesadnej ciekawości o żywota innych, a po prostu z niechęci do, jak uważał, zbytecznych, zwierzeń. Mimo to, nawet miał ochotę cokolwiek teraz powiedzieć, aniżeli zbywać Is wzruszeniem ramion, co normalnie zapewne by uczynił. Ten dzień cały był inny. - Ja? Nie wiem, lubię takie dni jak dziś. Jakkolwiek lekkomyślne mogłoby się to wydawać. Ale nie chodzi o konsekwencje. Wiesz, kiedy dzieje się coś, na co kompletnie zdajesz się nie mieć wpływu, wszystko wydaje się bardziej prawdziwe, mocniejsze i żywe. Lubię mieć pewność, że żyje - rzucił, zaraz zaciągając się papierosem, czując zimny powiew powietrza z zewnątrz. Przez chwilę po prostu obserwował Is niemal tańczącą wokół kuchennych blatów, czego jednak często nie mógł podziwiać u kogokolwiek. Ponownie, większość jego znajomych nie zajmowała się gotowaniem, a i on sam niewiele mógł w tej dziedzinie powiedzieć. - Po tym twoim arszeniku to dopiero bym poczuł, że żyje, ale dobra, zaryzykuje - rzekłszy niezupełnie poważnie, a i posławszy lekki uśmiech, zaraz zajął się dopalaniem papierosa i pozwoleniem, by Is swobodnie zajęła się lawirowaniem między garnkami. A kiedy skończył, wrócił na swoje miejsce, na chwilę zajmując się małym stworem biegającym, gdzieś pod stołem. Zwierzak był większy niż ostatnio. Vanberg przez chwilę się z nim drażnił, ruszając ręką, zaczepiając, czy ostatecznie lekko łapiąc za ogon, na co gryf wesoło rewanżował się lekkimi ugryzieniami, czy podrapaniami. Tak, nawet zęby miał większe niż ostatnio.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde należała do tych osób, które nie zawsze potrafią przyjmować komplementy. Komplement z ust Vanberga brzmiał co najmniej... dziwnie. Oczywiście, to było miłe, bo zawsze przyjemnie jest uchodzić za osobę barwną i interesującą, ale przyjmowanie tego typu komplementu z ust WŁAŚNIE Dextera sprawiało, że Is czuła się odrobinę niekomfortowo, chociaż nie potrafiła powiedzieć, z czego dokładnie to wynika. Niemniej jednak uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała mu w oczy. Może właśnie w tym tkwił jej problem? Za bardzo się opancerzała, nie pokazywała tego, co w niej najlepsze i najbardziej interesujące ot tak, tylko skrywała pod wieloma warstwami, bojąc się pokazać całą gamę swoich uczuć i cech, które, w jej mniemaniu, czyniły ją słabą. Bała się własnej wrażliwości, bo zbyt wiele razy została boleśnie zraniona przez ludzi, na których naprawdę jej zależało. Była równocześnie silna i słaba, sama nie rozumiała tej dwoistości, ale po prostu nauczyła się, że swoją delikatność lepiej pokazywać tym, którym się ufa, których wypróbowało się w różnych sytuacjach, którzy są tego warci. Po prostu wygodniej udawać kogoś twardego, chłodnego i opanowanego. Bezpieczniej. Pokiwała głową, przyznając mu rację. To prawda, teoria często wcale nie idzie w parze z praktyką, a nasze wyobrażenia o nas samych okazują się... cóż, pobożnymi życzeniami. Pewnych rzeczy nigdy nie wiemy na pewno, chyba właśnie na tym polega poznawanie samych siebie. - Wiem. Mam nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy coś mnie skłoniło do takich rozmyślań - powiedziała Bloodworth, pocierając nerwowym ruchem skronie, a potem przeczesując jasne włosy, które niewiele miały wspólnego z wcześniejszą perfekcyjną fryzurą. Nawet czarownice muszą się pogodzić z faktem, że bieg nie służy urodzie, bardzo mi przykro. - Tak. Ale wiesz, kiedy dojdę do siebie... nie chciałabym być w twojej skórze - powiedziała prawie poważnie, po czym uśmiechnęła się wesoło, burząc cały efekt straszliwej groźby, jaki prawie udało się jej osiągnąć. Nie zaprotestowała, kiedy Vanberg wyciągnął papierosy. To ładnie z jego strony, że palił w oknie, zresztą Isolde na pewno nie pozwoliłaby mu na zatruwanie powietrza w kuchni, szczególnie, że dzięki jej kulinarnym zabiegom, błyskawicznie wypełniło się ono apetycznymi zapachami. Nie była pewna, czy Dexter po prostu zignorował jej pytanie, czy szuka na nie odpowiedzi, ale prawdę mówiąc, nie miała zamiaru się tym zadręczać. Gotowanie poprawiało jej nastrój. Może powinna się tego wstydzić, w końcu to takie staroświeckie i w ogóle passe, ale karmienie ludzi sprawiało jej ogromną przyjemność. Nie musiała sama jeść, choć niewątpliwie to lubiła, ale nic dawało jej takiej satysfakcji, jak szczery zachwyt nad jej kunsztem kulinarnym. Fakt, że miała teraz pod swoim dachem wiecznie wygłodniałą Juno, był dla Isolde źródłem licznych radości - między innymi tej, jaką dawało jej przyrządzanie posiłków dla drugiej osoby. - A wiesz... paradoksalnie ja czasem też lubię takie dni, kiedy czuję, że w żyłach mam jednak krew, a nie wodę - uśmiechnęła się, oglądając na niego. - Rzadko dopuszczam do takich sytuacji, zresztą... dziś to było trochę za wiele... Ale ogólnie... tak. Czasem. Tak. Może między innymi dlatego chcę być aurorem - powiedziała w zadumie, mieszając sos pomidorowy i jednocześnie podsmażając mięso z czosnkiem i kontrolując gotujący się makaron, bo autorka dopiero teraz zdecydowała, co upichci Is, brawa dla mojego zdecydowania. - Nie lubię bezsensownego ryzyka. Ale... lubię doświadczać. Z sensem. Dla idei. I takich tam... romantycznych bzdur - mruknęła ze sporą dozą autoironii. Miło było mieć kogoś w tej kuchni. Nawet Vanberga. Miło było z nim rozmawiać, tańczyć wokół garnków, których zawartość wypełniała kuchnię wspaniałym aromatem, dając poczucie swojskości i jakiegoś takiego... ciepła. Obwąchała uważnie sos, zamieszała w nim, dodała nieco soli, spróbowała i zmarszczyła nos. Obróciła się do Dextera i podsunęła mu pod nos łyżkę. - Zatem skosztuj tego arszeniku, poczuj, że żyjesz i powiedz - nie za mało słone? - spytała prawie poważnie, starając się nie potknąć o rozbawionego Kapitana Haka. Naprawdę się niepokoiła, czy smak jej sosu będzie IDEALNY. Zwłaszcza, że Dexter miał po raz pierwszy przyjemność być karmionym przez Isolde. To pewnie głupie, ale zależało jej, żeby dobrze wypaść.
Właściwie niepotrzebnie rozważała ten komplement głęboko się nad nim zastanawiając, czy nawet jak brzmi z ust Vanberga. Otóż rzekł go bardzo spontanicznie, ot po wpływem chwili, nie czekając specjalnie na nic w zamian. To było luźne. Nic nie miał do dodania, na jej stwierdzenie, iż ma nadzieję, że ostatni raz musi myśleć o takich sprawach. Głownie też dlatego, że dalsze wałkowanie tego tematu tylko mogło niekorzystne wnioski przynieść, a skoro panowała między nimi obecnie tak pozytywna atmosfera, głupotą byłoby burzenie jej poprzez nagminne rozpamiętywanie pewnych poczynań. Jakby nie spojrzeć, w pewien sposób to było fascynujące, że Isolde tak bardzo pociągało dawanie komuś jedzenia, w świecie, gdy każdy brał coś dla siebie, gdy wszyscy skupiali się na sobie i swoich potrzebach, Isolde ze szczerą chęcią do tego, by nakarmić kogoś, była iście staroświecka. Chociaż, nie tylko z tym, cała się tak malowała. Żywcem wyciągnięto ją z minionej epoki. - No więc rozumiesz. Tylko ja po prostu częściej po to sięgam - dodał na temat adrenaliny w krwi, na temat chwil, w których każdy czuje, że żyje a finał danego dnia pozostaje zupełnie mglisty i nieprzewidywalny. Łatwo więc poświęcał na rzecz tego uczucia kontrolę, którą Is tak chciała zachowywać. Na hasło o romantycznych bzdurach, aż uśmiechnął się pod nosem, bo chyba nic tak bardzo nie pasowało mu do wizerunku klasycznej Isolde jak jeszcze parę, właśnie takich romantycznych pierdołek, które, no cóż, jemu raczej totalnie były obce. Z jednej strony, to był urocze, myśleć kim się chce zostać, planować, iż zostanie kiedyś Aurorem. Vanberg dawno już za sobą miał okres myślenia "kim zostanie jak będzie duży". Osiągnął to co chciał jakiś czas temu, dotarł to punktu, który sobie wyznaczył… i tak, osiadł na laurach. Teraz nie nagrywał, brakowało mu pewnego zapału. W karierze muzyka skupił się na tej stronie, która polegała na imprezowaniu i tworzeniu skandali. Łatwiej dziś było mówić o tym co i z kim robi, a nie czym realnie się zajmuje, co tworzy. Gdzieś to wszystko po drodze uciekło. U Isolde panowała nazbyt ciepła atmosfera. Oczywiście nie chodziło o temperaturę, czy chociażby o to, że źle było. Właściwie to było po prostu zbyt przyjemnie. To zwyczajne siedzenie u niej, kiedy tańczyła wokół garnków i podsyłała mu pod nos do spróbowania swoją potrawę, dawało poczucie otulającej ciepłem swojskości. - Jeśli nie wyjdzie Ci kariera Aurora, możesz próbować w kulinariach, dobre, nic nie zmieniaj - rzekł po skosztowaniu tej potrawy, która to naprawdę była dobra. Z resztą na boga, kiedy ostatni raz ktoś mu proponował coś domowego do jedzenia? Kiedy owa potrawa trafiła na talerze, a potem i z nich zniknęła, godzina zaś na zegarze była skandalicznie późna, a i nawet gryf usnął na jednym z krzeseł, Vanbergowi przyszło się skierować do wyjścia, by stamtąd mógł wyjść na ulicę i teleportować się wprost do swojego Londyńskiego mieszkania. Nim jednak do tego doszło ostatni raz zwrócił się do Isolde. - W takim razie nie do prędkiego zobaczenia, panno Bloodworth. Dzięki za miły wieczór i kolacje, powinienem częściej obiecywać komuś, że dam mu spokój skoro później obfituje to w miłe ostatnie wieczory - rzekł niezupełnie poważnie, niezupełnie też rozważając czy owa sytuacja mu się podoba czy też nie. Wrogiem był analizowania, które jedynie przysparzało nieodparte uczucie zmęczenia.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Jak wszyscy wiemy, Isolde po prostu za dużo myśli, za dużo roztrząsa i za dużo analizuje. Niestety, ten typ tak ma i niewiele da się z tym zrobić. Ona po prostu lubiła bawić się różnymi myślami, obracać je w głowie, jak kamyki w palcach, oglądać ze wszystkich stron, badać fakturę i tak dalej. Oczywiście, to mało praktyczne, mało rozsądne, wręcz głupie, ale przecież przejawiała racjonalizm w tylu dziedzinach życia, że mogła sobie pozwolić na takiego małego bzika, mimo że bardzo jej komplikował proste sprawy. Rzeczywiście, była staroświecka - przez pewien czas nawet z tego powodu cierpiała, ale w końcu uznała, że mało ją to wszystko obchodzi - niech inni piją, ćpają, puszczają się na prawo i lewo, a ona będzie gotować, nucić arie i pogardzać feministkami. Trudno, jeśli komuś się to podoba, to miło, jeśli nie - jego strata, bo Isolde nigdy nie robi niczego pod publiczkę. Ze swojego mieszkania zrobiła coś w rodzaju wehikułu czasu - za jego progiem panowały inne zasady, unosiły się inne zapachy i inna atmosfera. Nawet czas wydawał się płynąć inaczej, bardziej leniwie. Może właśnie dlatego tyle osób szukało u niej schronienia, kiedy życie dawało w kość, kiedy nie potrafiły się pozbierać, poukładać swoich spraw. No tak, z Dexterem rzecz miała się zupełnie inaczej niż z Is - on już był KIMŚ. Ona dopiero na to pracowała, ale prawdę mówiąc, bycie aurorem nie było jej marzeniem, ale planem, który wiedziała, że zrealizuje. Była córką znanego aurora, już samo nazwisko dawało jej znacznie większą szansę na przebicie się, a jej zdolności, wiedza i twardy charakter również przemawiały na jej korzyść. Chciała czuć się potrzebną, tak, to było dla niej ważne. Chciała działać, chciała mieć jakiś cel w życiu, poczucie, że to, co robi jest ważne. Zamknięta w Ministerstwie Magii, przykuta do biurka, zajmująca się magicznymi patentami, czy czymś równie koszmarnym, szybko by wpadła w depresję. Nie należała do osób, które mogły odbębnić osiem godzin, robiąc coś, co nie miało sensu, a potem zająć się prawdziwym życiem. Isolde nie było wszystko jedno. Nigdy. A Dexter był muzykiem. Po prostu. Był gwiazdą, żył jak gwiazda i nie musiał już do niczego dążyć. Mógł czerpać pełnymi garściami ze swojej sławy. I dobrze. Chociaż Isolde bała się momentu, kiedy osiągnie to, do czego dąży. Nie mogła żyć zawieszona w próżni, wpatrywać się w jakiś niewyraźny punkt na horyzoncie. Nie lubiła teraźniejszości, nie potrafiła z niej korzystać. Funkcjonowała w czymś dziwnym, w jakiejś dziwnej rzeczywistości składającej się w większej części z przeszłości i w nieco mniejszej z przyszłości. Nie potrafiła chwytać chwili, zawsze patrzyła wstecz albo wprzód. Uśmiechnęła się do Dextera z zadowoleniem, kiedy pochwalił jej danie. Lubiła się sprawdzać w kuchni, to było jej małe dziwactwo, jej mała ambicja, która rosła wraz z nią, zapoczątkowana przez matkę, która w wolnych chwilach królowała w kuchni i zdradzała małej Issie swoje sekrety. Zawsze powtarzała, że to nie jest gotowanie, ale sztuka kulinarna i tak należy ją traktować. Isolde lubiła dobre jedzenie, kochała zapachy, nie było nic bardziej kojącego niż cichutkie bulgotanie bulionu, ani nic bardziej ekscytującego niż obserwowanie rosnącego drożdżowego ciasta. To pozwalało jej oderwać się od problemów, małych i dużych, i skupić na własnej zmysłowości. Sama zjadła niewiele, ale z przyjemnością obserwowała, jak Dexter je. To było naprawdę kojące, miłe... tak, może zbyt miłe, zbyt swojskie, zbyt ciepłe. Dziwne. Siedzieli sobie tak niewinnie, gadając o tym i owym, popijając wino, które Isolde jako wzorowa gospodyni wyciągnęła z jednej z szafek. Wskazówki zegara zdawały się przesuwać zupełnie niezgodnie z upływem czasu. Bloodworth z każdą chwilą czuła się bardziej odprężona, spokojna. Przekomarzała się półgłosem z Vanbergiem, zupełnie porzucając swój lodowy pancerz, bo przecież to nie miało większego sensu. A potem odprowadziła go grzecznie do przedpokoju i ku swojemu zdziwieniu poczuła smutek, kiedy tak ładnie jej dziękował za miły wieczór. No tak, przecież to miało być ich ostatnie spotkanie, takie cokolwiek znaczące, niosące kłopoty bądź nie. Ostatnia rozmowa. I dobrze. Przecież należeli do dwóch światów, do światów, których nie dało się pogodzić, prawda? Przecież Isolde Bloodworth i Dexter Vanberg pochodzili z różnych krańców galaktyk - ona staroświecka do bólu, on gwiazdor rocka, chwytający życie. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się łagodnie. Nagle jej uwagę przykuła niewielka plamka z pomidorowego sosu w kąciku ust Vanberga. To przecież nic takiego, ale Is jakoś nie mogła zapanować nad odruchem i delikatnie otarła ją kciukiem, a potem, niespodziewanie dla samej siebie uniosła głowę i przywarła wargami do warg Dextera. To było idiotyczne, bezsensowne i impulsywne, ale nie miała zamiaru o tym myśleć. To była jedna z tych nielicznych chwil, kiedy Isolde dała się ponieść własnym pragnieniom, pozwoliła sobie na spontaniczność. Po prostu poczuła nagłą chęć, by pocałować Dextera. Nie wiem, czy wynikało to z bolesnego braku mężczyzny w jej życiu, czy to ten wieczór, czy sam Vanberg... Nie mam pojęcia. Dość, że wbrew temu, czego można by się po niej spodziewać, nie był to nieśmiały i subtelny pocałunek. Nie kipiał może namiętnością, nie rozkrwawiał nikomu warg, ale był zdecydowany i mocny. Przesunęła dłonie na jego kark, pogłębiając pocałunek i zupełnie nie myśląc o tym, co najlepszego wyprawia. Ostatnie ich spotkanie? Tak. Dobrze. Jeden pocałunek, ostatni pocałunek, pierwszy, który ona zainicjowała. Pachniał dymem i winem. Było jej dobrze, ciepło i co dziwne - czuła się bezpieczna. Merlinie, całowała największego casanovę Hogwartu, w swoim mieszkaniu, we własnym korytarzu i czuła się bezpieczna? Oparła się plecami o ścianę, nie odrywając się od ust Dextera, może pierwszy raz w życiu robiąc dokładnie to, na co miała w danej chwili ochotę. Bez dogłębnych analiz. Wahań. Pytań. Po prostu.