Skrzydło Szpitalne jest sporym pomieszczeniem, utrzymanym w kolorze oślepiającej bieli, przez co ma się jeszcze większe wrażenie wszechogarniającej czystości. Na całej długości poustawiane są łóżka dla pacjentów, z małą szafeczką obok, zazwyczaj zastawioną przez lekarstwa i słodycze, oraz czasem zasłonięte parawanem, by powstrzymać ciekawskie spojrzenia uczniów w przypadku cięższych chorób.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:37, w całości zmieniany 2 razy
Autor
Wiadomość
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde czuła się koszmarnie. Pierwszy dzień w Hogwarcie był zupełnie zwyczajny, ale potem zaczęły się dreszcze, gorączka i zawroty głowy, rzeczywistość zaczęła się nagle zamazywać, a Is nie była nawet pewna jak się nazywa. Siedziała na lekcji transmutacji, próbując skupić wzrok na jednym punkcie, choć czuła, że odlatuje w niebyt. Zaniepokojony nauczyciel mówił coś do niej, po czym dotknął jej czoła. Droga do Skrzydła Szpitalnego wydała się jej jakimś dziwnym snem, w którym wszystko falowało i wirowało w opętańczym tańcu, a ona przepływała korytarzami, stąpając po dziwnie miękkich płytach, które zdawały się uginać pod jej ciężarem. Nawet nie zdała sobie sprawy, kiedy znalazła się w łóżku, otoczona przez innych nieszczęśników. Pielęgniarka kręciła się między łóżkami, próbując dodać im otuchy, ale Isolde wcale nie czuła się uspokojona, nie wiedząc, czy naprawdę ktoś mówił, że to epidemia groszopryszczki, czy to jej nieprzytomny umysł płata jej figle. Jak to? Groszopryszczka? Dlaczego? Merlinie, za co? Była tak słaba, że nie miała nawet siły poprawić sobie poduszki, całe pomieszczenie kołysało się niebezpiecznie, przyprawiając ją nieomal o chorobę morską, a skóra swędziała nieznośnie. Podrapała się po przedramieniu i z przerażeniem zauważyła, że bąbel pękł, a z jego wnętrza wypłynęło coś wyjątkowo ohydnego. Poczuła, że jest jej zimno z przerażenia. Nie rozglądała się po sali, nie obchodzili ją inni chorzy, ale gdy usłyszała głos Merlina, spojrzała w jego stronę i wykrzywiła usta w bladym uśmiechu. - O... Faleroy... ciebie też dopadło? - spytała słabym szeptem, zastanawiając się, jak on może tracić tyle energii na czochranie się i użalanie, skoro poprawienie poduszki wymagało od niej nadludzkiego wysiłku. Biedy wil, był rzeczywiście cały pokryty paskudnymi krostami, które w dodatku napęczniały ropą, Isolde było go naprawdę bardzo żal, jako że zawsze mieli całkiem miłe relacje, bo Merlin naprawdę umiał być w stosunku do niej uroczy. Poza tym... no cóż, był wilem, tak? Działał na kobiety, a Isolde nie była wyjątkiem, chociaż może nie wskoczyłaby mu natychmiast do łóżka. Nawet na pewno nie. - Jak będziesz drapał, to pewnie będą... Moja twarz...? O nie, nie mów, że mam to też na twarzy...! - jęknęła z rozpaczą, unosząc drżącą dłoń do swojego policzka i z przerażeniem konstatując, że jej doskonała, blada, aksamitna cera poznaczona jest tymi ohydnymi bąblami. To odebrało jej resztki nadziei, zakryła rozpaloną twarz przedramieniem, mając wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Wszystko ją swędziało, ale była tak osłabiona gorączką, że nie miała siły się drapać ani posmarować leczniczą maścią. - Czym sobie zasłużyłam...? Wróciłam całkiem zdrowa, musiałam się zarazić już w szkole... Nie patrz na mnie... - poprosiła żałośnie, trzęsąc się od gorączki i zwijając w nieszczęśliwy kłębek.
Vanberg postanowił wziąć sobie wolne do serca. Nie zamierzał odpocząć tylko od Hogwartu, od szkoły, zajęć, ale i po części od ludzi, którzy go tam otaczali. Po prostu potrzebował drobnej przerwy po tym, jak z tymi samymi osobami spędził pierw jeden rok studiów, potem praktycznie całe wakacje, potem kolejne półrocze... Luksembrug był palący. Już pierwszego dnia delikatnie piekł go sam fakt, że znów tam wrócił, choć tyle razy ostatni raz zamykał za sobą drzwi starego domu. Jedyna rodzina. Gdzieś bębniło mu to w uszach i wracał, po prostu, na stare śmiecie, z ciekawości i całego tego syfu. Luksemburg był stały w swojej niestałości. Wracając wiedział co zastanie i absolutnie nigdy się nie mylił. Chaos panujący w jego domu był cechą tak nieodłączną, iż obco czułby się, gdyby go zabrakło. Więc zanurzył się w tym wszystkim, co tam się rozgrywało na ponad miesiąc, ucinając kontakt z każdym uczniem Hogwartu. Zapominając, że jest Anglikiem, znów stając się Luksemburczykiem.
Zaraza obiła się zaledwie o jego uszy, pozostawiając jego ciało w spokoju. Patrząc na to, jak zwykle prowadził zażyłe kontakty ze sporą częścią Hogwartu, wprost zabawnym było, że oto Dexter Vanberg nie załapał od nikogo panującej zarazy. Och, Luksemburg uratował mu tyłek. Nie byłby jednak sobą nie próbując się narazić. Postanowił odwiedzić chorych. Niczym na mugolskich filmach zakupił pęk kolorowych balonów (acz tych czarodziejskich nie trzeba było trzymać za sznureczki, gdyż posłusznie unosiły się za właścicielem), z którymi udał się do chorych. Pierwszy na jego liście był Nikodem, któremu przyszło mieszkać w izolatce, oczywiście nie mógł tam wejść, bo pielęgniarka przegoniła go, gdy tylko zbliżył się do drzwi. To też Dex przekazał jej jeden, niebieski balonik i poszedł sobie dalej. Warto tu wspomnieć, że dla podtrzymania odporności łyknął kilka łyków ognistej, chowanej w kieszeni kurtki. Znajdując się wewnątrz sali skrzydła szpitalnego, gdzie niemal każde łóżko zajęte było przez pacjentów, momentalnie otrzymał gustowną maskę na buźkę, która to chronić miała go przed zakażeniem tą paskudną chorobą (dosłownie paskudną, patrząc na niektóre przypadki!). Odnalazł wzrokiem łóżko ze swym ulubionym prefektem i dość prędko znalazł się przy nim, ciężko wzdychając. Wyglądał okropnie. A jednak w tej okropności jego wilowate piękno próbowało się przebić nawet przez powłokę odrażających krost. - Och biedaku, przynajmniej dzisiaj możesz być przynajmniej pewnym, że zachowam ręce przy sobie - powiedział unosząc te odrobinę w górę, jakby dawał znak, iż się poddaje. To też sprawiło, iż balony, które zaklęciem były z nim związane uniosły się w powietrze i rozproszyły nad łóżkiem Faleroya. Zmróżył lekko oczy przyglądając się swojemu nieszczęsnemu towarzyszowi i jakby zastanawiając skąd to choróbsko w ogóle się tu wzięło. - Myślisz, że to może być choroba roznoszona drogą płciową? Hmm... - rzekł odnosząc się do rozrywkowego trybu życia jaki prowadził Hogwart. - Jeszcze zacznę żałować, że mnie nie było na feriach - dodał obserwując jak wiele osób znajdowało się na sali. Jego spojrzenie zatrzymało się na łóżku obok Faleroya, gdzie ktoś o blond włosach zawinął się w kłębek na tyle szczelnie, iż prefekt nie był w stanie dostrzec, iż siedzi tam panna Bloodworth.
Merl odwzajemnił słaby uśmiech dziewczyny, chociaż jego wyglądał jeszcze mniej pogodnie niż jej. - Najwyraźniej – powiedział podnosząc do góry ręce, by zaprezentować swoje liczne bąble na rękach. Jęknął po raz kolejny, z westchnieniem chowając ręce pod kołdrę, by dyskretnie podrapać się po żebrach. Merlin nigdy nie był wystarczająco słaby, żeby pomarudzić. I najwidoczniej on czuł się odrobinę lepiej niż Isolde, skoro posiadał sporo sił do tego, by odrobinę podrapać się tu i tam. Może dłużej spał niż ona po jego dawce usypiającej od pielęgniarki? Na chwilę przestał się drapać, kiedy powiedziała, że zostaną mu z pewnością blizny przez takie działania. Pokiwał głową na jej słowa o twarzy, zanim zaczął wcierać w siebie z powrotem kremik. - Nie przejmuj się, wszyscy wyglądają nie najlepiej – zauważył machając ręką. Uśmiechnął się lekko kiedy kazała mu nie patrzeć na siebie i zaczął nieudolne próby nakładania sobie kremu na swędzące plecy. Nie szło mu to najlepiej, a niesamowicie go swędziało więc położył się na chwilę, by poszurać się o łóżko. Nie przejmując się jak wygląda drapał się dziko dopóki nie poczuł jak jeden z bąbli pęka. Zaklął i znowu usiadł na łóżku. Sięgnął po chusteczkę i próbował wytrzeć z siebie okropną maź. Dopiero kiedy Dex się odezwał Merlin zorientował się, że ma gościa. - Vanberg – przywitał się z nim rozkopując kołdrę, która leżała mu teraz gdzieś w stopach i złapał jednego z balonów, które pojawiły się nad nim, by spróbować się nim podrapać. – Spadasz mi z nieba. Fajna maska – powiedział, kiedy różowy balonik uciekł mu z rąk, nie spełniając dobrze swojej funkcji drapaczki. – Błagam, możesz posmarować mi tą maścią plecy? – zapytał wciskając mu w dłonie krem. – Wiem, że to obrzydliwe, ale przysięgam umrę, jeśli tego nie zrobisz – mówił szybko dotykając nerwowo czoła, ale szybko opuścił rękę czując, że tam też ma bąbla. – Przysięgam, że nigdy więcej nie ucieknę podczas seksu – błagał go składając ręce i równocześnie siadając tyłem do Dexterka. – Oczywiście kiedy już wiesz… będę bardziej atrakcyjny – dodał zerkając na swoje ciało i próbując zakryć się swoimi skąpymi bokserkami jak tylko mógł. Wzruszył ramionami na jego pytanie. - Nie sądzę. Nie pamiętam kiedy ostatnio ja spałem z kimkolwiek – powiedział stateczny Faleroy, marszcząc z zastanowieniem brwi. Zerknął na zakrywającą się obok koleżankę. – A na pewno nie z Is. Która byłaby raczej jedną z ostatnich podejrzanych, jeśli chodzi o choroby weneryczne. I nie rozumiem dlaczego ty miałbyś być w takim razie zdrowy – dodał dotykając swojego bąbla na kolanie, który szybko pękł, a Faleroy jęcząc z obrzydzeniem sięgał po kolejną chusteczkę, by się wytrzeć.
Pewnie by nie przyszła, gdyby nie list od Coco i mniej więcej tyle, że nawet nie zamierzała odpisywać, gdy w pewnym momencie jego imię nie potrafiło wyjść z jej głowy. Mógł tam sobie gdzieś egzystować. Mandy mu tego nie żałowała, jednak chodziło o coś więcej. Miał kłopoty. Niby nie mieli będzie sobą zobowiązań, ale wierzyła w to, że gdyby coś takiego jej się przytrafiło to by też się do niej pofatygował. Nawet po to, by po prostu spojrzeć na nią z pogardą i rzucić, że popełniła błąd. Za duży błąd, żeby go naprawić. Różnie to bywało... Dlatego ujęła pergamin, na którym nabazgrała kilka słów wręcz żądając spotkania. Proszenie zawsze nie dawało takich rezultatów, co wskazanie na to czego się oczekuje tu i teraz. Zawsze działało, zawsze miała to szczęście, że jakoś się jej udawało przepchnąć dzięki temu wszystkie usprawiedliwienia za swoje zniknięcia i inne numery. Bo przecież umiała o siebie w ten sposób zadbać. Dawno jej nie było w Hogwarcie, gdy tylko przybyła od razu usłyszała o dziwnej sytuacji, która miała tu miejsce. Uczniowie byli wyprowadzani z dormitorium, nawet ją ktoś złapał za ramię, by ją zbadać, jednak jak się okazało ona była zdrowa, przecież w Lynwood przebywała zaledwie trzy dni na samym początku wyjazdu, a potem znów wsiąkła. A teraz pojawiła się już na dłużej, tyle miała w planach. Jednak nie miała w zanadrzu żadnego logicznego wyjaśnienia dlaczego uciekła... Dlaczego potrzebowała tamtego, mugolskiego środowiska, w którym tonęła w blasku fleszu aparatów i spojrzeń ludzkich, które czyniły ją ich osobistą wilą, gdy nikt nie widział przy niej Scarlett. Doskonale jednak zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji i siódmej klasy Hogwartu, zatem wróciła. Taką podjęła decyzję i siedząc w pokoju wspólnym Ravenclawu znów otrzymała list. Tym razem był od prefekta Slytherinu... Zatem jego też wyprowadzili, ale okazał się być chory? Nie mogła znów odpisać, schować się gdzieś i zniknąć. To już zrobiła. Teraz powinna stawić czoła temu co na nią czekało, więc po prostu skierowała swoje kroki do Skrzydła Szpitalnego ignorując przy tym gwizd, który rozszedł się za jej plecami. Kretyni, idioci... Serio? Za ten gwizd winna była zrzucić z siebie fatałaszki? Krzyknęła zatem coś obraźliwego i lawirując między kolejnymi korytarzami wreszcie udało się jej dotrzeć do Skrzydła. Ona również otrzymała tą dziwną maskę na półtwarzy i po krótkiej wymianie zdań, że ona po prostu musi tam teraz wejść chociażby na dwie minuty, udało się jej dostać do środka. Mandy tak czuła na piękno ludzkie i dostrzegająca pewne rzeczy bardziej niż inni, teraz musiała się pogodzić z tym, że niczego ładnego tu nie ma. Wszyscy tonęli w krostach, dziwnej mazi, tonęli w maściach. Okropne... Mandy zamknęła na moment oczy cofając się do tyłu, ale pielęgniarka tknęła ją w ramię pytając na szybko czy wszystko w porządku, a dziewczyna machnęła głową energicznie i ruszyła do przodu wreszcie odnajdując wzrokiem łóżko, na którym leżał wil. Co by nie było, że stała na uboczu podeszła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się po drugiej stronie łóżka na przeciwko Dextera. - Cześć. - Rzuciła lakonicznie uśmiechając się niezręcznie. - Chyba Faleroy czujesz się trochę teraz jak zwykli, nieatrakcyjni śmiertelnicy. - Zagaiła, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to nie jest odpowiedni początek rozmowy w przypadku tego, że on naprawdę musi być na nią wściekły. - Dex, robisz mu za osobistą pielęgniarkę? - Zaśmiała się, w sumie nigdy nie zostali sobie z Vanbergiem przedstawieni oko w oko, ale cóż. Może to jest dobra okazja, aby zawrzeć nowe znajomości?
To było okropne. Wszystko było okropne. Nieudane walentynki w Lynwood, z których Twycross JAK ZWYKLE SIĘ ZMYŁ, a ona już miała nadzieję, że może się wreszcie opamięta. A gdzie tam. Wychujał ją po raz kolejny. Jak dobrze, że tym razem się w to w żaden sposób nie zaangażowała. Ale Oliver też ją tak jakby zostawił, choć zdecydowanie niczego jej nie obiecywał. Potem wróciła z tych feralnych ferii, ale za to musiała dostać te cholerne listy od tej wstrętnej Saunders, którą tiara posłała do krukolandu, nie wiedzieć czemu. Przecież Mandy jest tępa jak gumochłon. Powinna znaleźć się w gryffindorze, zdecydowanie. No offence, Dexter! W każdym razie na domiar złego Wendy postanowiła sobie o niej przypomnieć, co uważała za swoją osobistą porażkę i miała ochotę rozszarpać to babsko na strzępy. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż miała wrażenie, że została zupełnie sama. Nie radziła sobie ze swoim życiem i każdy marzył o tym, aby dokopać jej jeszcze bardziej. Tym razem naokrutniejsza była choroba. Nie mogła uwierzyć, że zachorowała na coś tak paskudnego jak groszczopryszczka. Los po raz kolejny z niej zadrwił, a ona miała ochotę płakać nad swoim beznadziejnym życiem. Szczególnie, że wszystko wystąpiło tak nagle... leżała sobie spokojnie w swoim dormitorium, gapiąc się w sufit, kiedy ogłoszono kwarantannę. I potem wszystko działo się za szybko, diagnoza, fioletowe, swędzące bąble, wyrzucające z siebie jakąś obleśną ciecz... ugh. Chyba nic gorszego nie mogło jej już spotkać. No, poza tym, że skrzydło szpitalne było wypełnione osobami, których bardzo nie chciała teraz widzieć. Albo oni ją, wszystko jedno. Słysząc znajome głosy zakopała się po prostu od stóp do głów w kołdrze, zasłaniając dodatkowo twarz włosami. Zamknęła oczy i modliła się, aby ten koszmar się już skończył. Liczyła też intensywnie, aby nie zacząć drapać tego paskudztwa. Swoją drogą zaskakujące, iż większość obecnych tu chorych była prefektami! Może to jakaś specjalna odmiana choroby, łapiąca głównie tych, którzy stoją u władzy? Śmieszne. Choć nie dla Saunders, żałośnie próbującej przeżyć kolejne minuty swej niedoli.
Balony uleciały do góry, Faleroy zaś ożywił się uznając, iż Vanberg na pewno skrycie marzy o tym, by smarować chore plecy wila, a tym samym jeszcze przejmując zarazki na siebie samego. Ej no, może i żałowałby jeśli ominęła go jakaś świetna orgia na feriach, ale na pewno nie było mu tęskno do ozdobienia swego ciała licznymi bąblami. To też skrzywił się odrobinę przyjmując maść od Faleroya i tylko spoglądając jak te obraca się do niego pleckami, obiecując, że następnym razem nie ucieknie... pfff! - Jasne, wiesz, że Cię kocham, ale eee - rzekł obserwując cuchnącą maść, którą miał w rękach, a której to nakładanie na Faleroyowe plecy wcale mu się nie marzyło. Jednocześnie próbował wymyślić sensowną wymówkę, która jednocześnie nie sprawi, iż Faleroy zrezygnuje z tej swojej obietnicy o rezygnacji z ucieczki przy ewentualnym seksie. Wtem pojawiło się istne wybawienie, jedna z bliźniaczek Saunders, która zawsze kręciła się przy wilu. - Nie będę obierać roboty twojej dziewczynie - rzekł jeszcze zwracając się do chłopaka i przerzucając maść do blondynki, lekko się uśmiechając słysząc jej słodki komentarz. - Skądże skarbie, nie odebrałbym Ci takie posady, zdecydowanie nie wyglądałbym we wdzianku pielęgniarki tak korzystnie jak ty. Możesz zachować tą rolę dla siebie. Możesz nawet zaprezentować się w takim stroju, to poprawi samopoczucie chorych, serio - stwierdził uznawszy, że MMS niestety w kwestii nadawania się na pielęgniarkę totalnie go powaliła, wprost w przedbiegach. Poważnie pokiwał głową nawet, co by dziewczę zachęcić jeszcze do paradowania w stroju pielęgniarki. Koniecznie kusym, koniecznie w bardziej seksownej wersji. Wrócił jednak wzrokiem do Merlina, gdyż ten wyjawiał właśnie sekrety o swoim życiu seksualnym. Aż Dex poważnie zmarszczył czoło, analizując jego słowa. - Spoko, jak wyzdrowiejesz, to możemy popracować nad twoimi wspomnieniami o ostatnim seksie, co byś jakieś posiadał - rzekł wyciągając swoją buteleczkę whiskey i upijając kilka łyków. Po mieszkaniu w Luksemburgu ostatnio strasznie go suszyło. Jednakże omal nie wypluł alkoholu, słysząc imię swej koleżanki od prefektowania. Rzucił okiem w stronę łóżka obok, teraz rozpoznając tą blond czuprynę. - No tak, żelazne dziewice nie chorują - stwierdził już mniej wesołym tonem, a wprost z lekką irytacją, raz jeszcze trochę upijając alkoholu. Następnie przesunął butelkę w stronę Merla i Mms z pytającym spojrzeniem. - Ja? Och, bo ja sobie zrobiłem wolne od uczniów Hogwartu. No wiesz, cały czas się boją, że wszyscy będą o nich plotkować, jakby nie było poważniejszych zmartwień na świecie, w Luksemburgu miałem od tego spokój - tak też wyjaśnił swoje ewentualne zdrowie, jeśli rzeczywiście choroba przenoszona byłaby drogą płciową. Warto też zaznaczyć, iż teraz Dex mówił na tyle głośno, by osoba na łóżku obok doskonale go słyszała. Szczególnie ta osoba, która zdawała się niewiarygodnie przejmować opinią środowiska. Dojrzawszy kolejną znajomą buźkę, Dex podskoczył łapiąc jednego z balonów i ciągnąc go do łóżka obok, gdzie spoczywała druga siostra Saunders. - Moja ulubiona bliźniaczka - powiedział głośno, odsuwając nieco jej zasłonki i puszczając nad nią balon, by i ona takowy posiadała. - Dałbym Ci buziaka na przywitanie, ale wtedy wylądowałbym z tobą w łóżku jako kolejny pacjent. W ten sposób, to nie pokrywa się z moimi wizjami. Musisz się więc zadowolić balonem, ewentualnie odebrać następnym razem zaległości - rzekł siadając sobie na brzegu jej łóżka i poprawiając swoją fikuśną maskę.
Kto by nie marzył o smarowaniu wilowych pleców? Pomijając fakt, że są całe w obleśnych krostach oczywiście. Ogólnie to przecież cudowny plan. Szczególnie biorąc pod uwagę jaki deal zaproponował mu przebiegły Merlin. Ach, ten spryt, jednak widać, że jest ze Slytherinu. - Więc udowodnij swoją miłość – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu rzucając mu nawet chusteczki, jeśli koniecznie nie chciałby dotykać jego okropnych plecków, tylko wolałby czymś innym wsmarowywać mu maść. Czekał cierpliwie aż Dex w końcu zacznie swoją robotę, kiedy ten oznajmił, że nie może odbierać roboty jego dziewczynie. Faleroy zrobił przerażoną minę i odwrócił się błyskawicznie. Myślał, że zobaczy Skaj którą unikał przez ostatnie milion lat, by przypadkiem znowu nie przyszła z jakimiś zakazanymi substancjami, by omamić jego umysł. Ale to MMS stanęła po drugiej stronie jego łóżka, by jakoś dziwacznie otoczyć go razem z Vanbergiem. Faleroy odwrócił od razu głowę, wyjątkowo zajmując się bąblem, na swojej lewej dłoni. - Masz rację, czuję się teraz tak jak ty – powiedział oschle do Mandy, wciąż nie podnosząc na nią wzroku i nawet nie odwracając się do odwiedzających. Zrobił zirytowaną miną słysząc jak Dex słodzi MMS coś na temat jak cudownie wyglądałaby we wdzianku pielęgniarki. Bardzo irytowało go, że w ogóle się do niej odzywa zamiast solidarnie ignorować jej istnienie. Bo przecież nie był zły na to, że ten paskudny Dex w ogóle śmie rzucać Mandy jakieś swoje przymilne teksty. Faleroy nigdy nie bywał zazdrosny. Chodziło tylko i wyłącznie o męską solidarność. Oczywiście. Merlin ze złością przebił swojego bąbla, po czym rzucił Gryfonowi wściekłe spojrzenie. Sięgnął po chusteczkę, by z furią wytrzeć maź, którą się po raz tysięczny oblepił. Miejmy nadzieję, że prześcieradła wymieniają tu często. I że Mandy nie zaglądała mu przez ramię jak rozwalał tą paskudną rzecz. – Zamknij się Dexter. Jestem chory. Nie mam ochoty wysłuchiwać twoich popisowych podrywów . I wcale nie wyglądałaby tak dobrze – powiedział złośliwy wil i wzruszył ramionami na jego dwuznaczną propozycję, w myślach obiecując sobie, że nie tknie Vanberga nawet patykiem za jego nielojalne zachowanie. Obrażałby się dłużej, gdyby nie to, że ton Dexa stał się mniej wesoły, kiedy ten wspomniał o Is. Nawet odwrócił się odrobinę w kierunku swojej dwójki gości z lekkim rozbawieniem zerkając na Dexa. – Totalnie nie ogarniam o czym mówisz, ale osobiście bardzo doceniam cnotliwość Is, chociaż w twoich ustach brzmi jakby była przez to drugim Voldemortem – powiedział szczerze po jego długiej przemowie, którą głośno wygłosił. Faleroy wziął od niego butelkę i nawet nie kłopotał się, żeby przelać do jakiegoś kubeczka, żeby ich nie pozarażać. Rozejrzał się jedynie konspiracyjnie za pielęgniarką i z westchnieniem ulgi wypił parę łyków alkoholu, a Dex postanowił w tym czasie zwiać. Oburzony Ślizgon pacnął balona, który znajdował się nad nim w jego stronę. Za to nigdy nie odda mu butelki jak tak! - Świetnie. Idź sobie do kogoś innego, zdrajco. Żadnych jednorożców dla ciebie. Zapomnij na zawsze – powiedział zły Faleroy, próbując podrapać się po wciąż swędzących plecach. Został sam ze swoją pielęgniarką, na którą był śmiertelnie obrażony, więc przykrył się kołdrą. Po czym ją odrzucił równie szybko, bo od razu wszystko zaczynało go swędzić, kiedy czuł materiał na swojej skórze. W sumie wil chyba jako jedyny z prefektów wokół niego zupełnie nie przejmował się swoją beznadziejną aparycją i spokojnie negliżował się przed wszystkimi paradując w swoich świetnych bokserkach. - Twoja siostra leży tam, bo pewnie przyszłaś ją odwiedzić – odezwał się obojętnym tonem pociągając kolejny łyk z butelki, którą zabrał Dexowi. – Pewnie chcesz jej opowiedzieć o swoich licznych przygodach, kiedy postanowiłaś opuścić… Hogwart- dodał kładąc się na łóżku i zamykając oczy. Miał dokończyć słowem mnie, ale zmienił nagle zdanie, chociaż wyraźnie zaznaczając swoją puentę. Delikatnie poruszał swoim zgrabnym tyłkiem, by chociaż trochę podrapać się po miejscach na plecach, których nie mógł dosięgnąć maścią.
Mandy czuła się nieco zbita z tropu. Co prawda domyślała się, że kiedy tu przyjdzie, to wcale nikt nie przywita jej z otwartymi ramionami i w jakiś tam sposób była wszystkim wdzięczna, że zachowali się zgodnie z jej oczekiwaniami. Kiwnęła Dexterowi przyjmując maść, którą jej podał, choć właściwie nie miała pojęcia, co miałaby z nią zrobić. Gdyż jakby na to nie patrzeć to nigdy nie opatrywała chorych, zazwyczaj wystarczyło parę zaklęć. Do tego bąble, jak tykające bomby zegarowe, wydawały się nie być zbyt posłuszne jeśli chodziło oto, by trzymać się spokojnie i czekać aż ktoś je posmaruje. Jednakże... Jednakże biedna Mandy nie miała nic na swoją obronę. Po prostu przebywanie w Hogwarcie na jakiś czas ją znudziło, potrzebowała odmiany, nie znosiła monotonii. Może to był ten jeden z powodów, dla których ona i Merlin często się mijali, potem do siebie wracali, aż w końcu znów niczego między nimi nie było? Unikanie monotonii... Dobry argument, by we wszystko uwierzyć. Wywróciła oczętami, gdy ten tak celował w nią niewybrednym obelgami, które miały sprawić jej przykrość. Doskonale wiedział, że ona potrzebowała piękna, bycia docenianą, oblubianą. Uwielbiała kąpać się w komplementach, ale tylko tych, które uznawała za prawdziwe. Fałszywość można było dostrzec przy dłuższej rozmowie. I pewnie zdenerwowałaby się na niego, wszczęła jakąś sprzeczkę gdyby nie to, że zaraz powiedział o jej siostrze... Co odrobinę ją ucieszyło. To ta sama Scarlett, która wypisywała głupoty do niej? Mandy życzyła jej, aby jakiś kwas wyżarł jej twarzyczkę i oto stało się. Wreszcie wzięła ją jakaś zaraz i gdyby Dexter podzielił się z nią swoją teorię o przenoszeniu tej choroby drogą płciową, to pewnie by poparła jednocześnie sugerując, ze SMS jest źródłem tej epidemii. Przecież zdenerwowała ją, może Mandy wcale nie myślała tak strasznie o swojej siostrze, ale miała dość ustępowania bliźniaczce, zatem... Zatem zrodził się w niej mały wojownik. Ściskała tubkę maści zupełnie nie wiedząc, co miałaby zrobić. Merlin na raz zdecydował się schować pod kołderką, ale na dwa już wyglądał zza niej, odrzucając ją od siebie, by teraz po prostu nadal ciskać w nią spojrzeniem pełnym chłodnego dystansu. - No patrz jak już do niej biegnę. - Rzuciła z ironią po czym poprawiła maskę, która gościła na jej twarzy. Nic dziwnego, że sądził, że jest brzydka, skoro na jej twarzyczce gościł kawałek czegoś, czego nie zakłada się raczej do kreacji wieczorowych dla podniesienia seksapilu. - Przyszłam tu, żeby zobaczyć czy Twój prefekciarski tyłek jeszcze żyje czy już trwa tu jakieś ostatnie namaszczenie. - Paplała bezsensu, a dopiero potem zdała sobie sprawę, że to jednak jest jej wina, więc powinna raczej spuścić z tonu, co by zachować trochę godności. Choć nic jej nie powstrzymało przed zezowaniem na łóżko Scarlett by zobaczyć jak tamta się miewa... Trochę... Martwiła się. Ale do tego też nie miała odwagi się przyznać. Niestety nie. - Dobra, przepraszam. Wiem. To nie był najlepszy pomysł z kolejnym zniknięciem. Jeśli to Cię pocieszy to nie zdarzyło się tam nic, co byłoby na miarę przygód Scarlett, żeby chciała mnie słuchać. - Dodała otulając go wzrokiem nieco zdołowana. On nie wiedział, że jest posiadaczką pewnych informacji, które dużo mówią o jego losach przez jej nieobecność. Może dobrze... Na pewno nie chciał, aby Mandy była posiadaczką takich rzeczy, aczkolwiek przecież nie mogła go teraz tu tak po prostu znów zostawić. No może mogłaby, ale jednak dziwna siła ją tu teraz trzymała.
Słyszała wszystko. Każde ich słowo. Słyszała też swój głos, obijający się o podświadomość. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że przecież z jej gardła nie wydobyła się żadna sylaba. Ani jedna literka. I że ten głos należy do Mandy. Była ostatnią osobą, którą chciała teraz spotykać. No, dobra, przedostatnią. Ostatnie miejsce zajmowała Wendy. Nie mniej jednak cała sytuacja irytowała ją jeszcze bardziej, głównie ze względu na osoby zaangażowane w tą całą chorobę. Miała ochotę zniknąć. Tak, aby nikt nawet nie zauważył, że ona leży na łóżku obok. Złapała się kurczowo prześcieradła, zaciskając oczy. Była opatulona pościelą od stóp do głów, co tylko potęgowało nieprzyjemne uczucie swędzenia. Nie mogła jednak paradować sobie tak beztrosko pół naga jak Merlin. Nie chciała, aby ktokolwiek ją w takim stanie oglądał. W końcu uroda od zawsze była u niej na jednym z najwyższych miejsc w hierarchii. Zawsze dbała o to, aby wyglądać idealnie, aby mogli patrzeć na nią z podziwiem. Prawdopodobnie to były tylko jej wymysły, ale to nieistotne, dopóki karmiła się nimi aż po brzegi. Wierząc w swą nieskazitelną urodę. Co zaś polepszało jej humor w zdecydowanym stopniu. Niestety nagle usłyszała, że ktoś odsłania jej zasłonkę. Jeszcze bardziej skuliła się w sobie, modląc się, aby ten ktoś się pomylił i wcale nie chciał się tu znaleźć. Niestety, jak się okazało, to był przecież Dexter. Odważnie więc odkopała się nieco ze swojej kołdrowej fortecy, odsłaniając obszar od czubka głowy do oczu, które teraz panicznie świdrowały przestrzeń przed nimi i gdzieś obok. W końcu jednak zatrzymały się na Vanbergu, który miał na sobie maskę, a w ręku trzymał jakiegoś balona. Zamrugała gwałtownie, próbując odnaleźć się w tej fatalnej sytuacji, w jakiej się znajdowała. Miała nadzieję, że to tylko zły sen i zaraz się obudzi, dlatego zacisnęła mocniej powieki. Lecz gdy je otworzyła, obraz w ogóle się nie zmienił. Fatalnie. Analizowała jego słowa, mając nadzieję, że może jednak pomylił łóżka. Chyba jednak nie. Co więcej, miała go na wyciągnięcie ręki, w porę na szczęście sobie przypomniała, że teraz ta ręka była obsypana fioletowymi bąblami, więc zaniechała wszystkich czułych gestów, na jakie byłoby ją stać, gdyby była zdrowa. Potem znów słyszała swój głos, który nie był jej głosem, a który spowodował mocniejsze zaciśnięcie się swoich szczęk. Nie miała chwili spokoju. Najpierw gnębiła ją listami, teraz swoim beznadziejnym paplaniem. Nieważne, że rozmawiała z kimś innym. Ważne, że ona musiała to słyszeć. Po chwili jednak jakby zmieniła taktykę i spojrzała błagalnie na Vanberga. - Zabierz mnie stąd - jęknęła żałośnie, mając wrażenie, że zaraz sama zacznie stąd uciekać. Przesadzała? Na pewno! - To wtedy jak wyzdrowieję będziemy mogli nadrobić wszelakie zaległości - dodała, co by mieć może jakąś kartę przetargową czy coś. Nie do końca wierzyła w jej moc, ale co tam! Nie miała już nic do stracenia.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Pocieszenie z ust Merlina wcale nie było pocieszeniem z tej prostej przyczyny, że on nawet z tymi paskudnymi bąblami wyglądał całkiem przyjemnie, w końcu był wilem, miał to zagwarantowane genetycznie! Isolde na samą myśl, że mogłyby zostać jej blizny, była bliska łez, nieszczęśliwa i złamana. Och, naprawdę, wiele rzeczy mogła znieść, ale jak każda kobieta była próżna i nie było jej obojętne, że jej bądź co bądź całkiem ładne i powabne ciało zostanie naznaczone obrzydliwymi dziobami do końca świata. Pocieszała ją jedynie myśl, że jej matka jest uzdrowicielem i na pewno zna jakieś triki, żeby zamaskować coś takiego. Musiała znać! Gdyby nie była taka słaba i rozgorączkowana, chwyciłaby już dawno za pióro i wysłała matce rozpaczliwy list z prośbą o jakieś bliższe informacje na temat groszopryszczki i ewentualnych powikłań. A tak mogła tylko zwinąć się w kłębek, próbując zachować tę resztkę ciepła, która wydawała się z niej uchodzić mimo zabiegów pielęgniarki, różnych maści i eliksirów na obniżenie gorączki. Zapadła w coś na kształt letargu, który przyniósł jej na chwilę ukojenie... tylko na chwilę, bo nagle usłyszała znajomy głos Dextera Vanberga, a jej udręczone ciało spięło się gwałtownie. Faleroy, Faleroy, błagam, nie zdradź, że to ja, może mnie nie rozpozna, może nie... Nie miała siły na słowne przepychanki, nie miała siły zupełnie na nic, a fakt, że Dexter nie chciał ulżyć w cierpieniu swojemu przyjacielowi, wzbudził w niej jeszcze większą złość i niechęć. Owszem, może te bąble nie były zbyt estetyczne, a maź, która z nich wyciekała, nie pachniała najlepiej, ale przyjaźń to przyjaźń! Ona siedziała przy Calebie nawet kiedy miał kilka razy zwykłą grypę, a gdyby zapadł na coś naprawdę poważnego, nie odstępowałaby go na krok, nie wspominając o takiej drobnej przysłudze, jak posmarowanie pleców maścią! Ta cała wymiana zdań na temat życia seksualnego Vanberga i Faleroy'a wydała się jej co najmniej niesmaczna, ale brała poprawkę na to, że takie rzeczy zawsze ją jakoś raziły, bo... no tak, bo ona to ona. Słysząc swoje imię, jęknęła w duchu, zastanawiając się, dlaczego ją to wszystko spotyka. Dlaczego będzie zmuszona stanąć twarzą w twarz z tym przeklętym Vanbergiem, po tym wszystkim i w tej sytuacji, kiedy w jej otępiałym gorączką umyśle wszystko się miesza, kiedy jej twarz pokrywają odrażające bąble wypełnione jakimś paskudztwem... Co za upokorzenie. Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, że jej obecność nie wzbudzi w Dexterze żadnych emocji, ale oczywiście byłoby to zbyt piękne. Jego uwaga sprawiła, że w Isolde wszystko zagotowało się ze złości. Wygrzebała się niezdarnie ze swojego kokonu, dochodząc do wniosku, że mało ją obchodzi, co Vanberg pomyśli o jej oszpeconej twarzy, ale na pewno nie da się w ten sposób traktować. Isolde wcale nie przejmowała się opinią innych, po prostu nienawidziła, kiedy ktoś się wtrącał do jej prywatnych spraw i ją szkalował. To było po prostu obrzydliwe i poniżej poziomu, ona zwyczajnie trzymała się swoich zasad, które nie bardzo pokrywały się z zasadami innych mieszkańców Hogwartu. - Nie masz ciekawszych rzeczy do roboty prócz komentowania mojego życia intymnego? - wysyczała złowrogo, patrząc błyszczącymi od gorączki oczami na Vanberga, opierając się na poduszkach, co ją samą zaskoczyło - najwyraźniej złość dodała jej sił. - Robię tylko to, co uważam za słuszne, bo w przeciwieństwie do niektórych używam mózgu i serca częściej niż dolnych partii ciała - wypaliła, po czym poczuła paskudny zawrót głowy, który zmusił ją do zaciśnięcia powiek. Nie miała pojęcia, jakim cudem złożyła tak długie zdanie, ale dało jej to coś na kształt satysfakcji, jeśli w ogóle była w stanie odczuwać w tej chwili coś innego niż wściekłość. - Czyżbyś był na mnie obrażony? Jeśli tak, to myślę, że uszczęśliwisz i mnie i Faleroy'a pozbawiając nas swojego towarzystwa - prychnęła ironicznie, nie otwierając oczu i zastanawiając się, czy świat już przestał wirować, czy zrobi to za chwilę. Miała tylko cichą nadzieję, że wil jest na tyle urażony, że ją poprze. Posiadać poplecznika, choćby tymczasowego, w obliczu starcia z Vanbergiem - to by było coś.
Uniósł lekko brwi słuchając Faleroyowego oburzenia, ostatecznie po prostu wzruszając ramionami na to jego marudzenie i okazywanie niezadowolenia. Prawdę powiedziawszy kompletnie nie rozumiał, w czym przeszkadza Merlinowi to, co on tam gada sobie do MMS, ale jednocześnie nie zamierzał dopytywać. Powody dla których wil kręcił nosem wydawały mu się niezbyt zajmujące, a na pewno nie na tyle, by dopytywać o co chodzi. Ten, wszakże czasem tak miewał, iż lubił sobie ponarzekać. Nie komentował również tego, czy MMS wyglądałaby dobrze w stroju pielęgniarki, bo odpowiedź wila była czystym przekomarzaniem się, a Dex był absolutnie pewnym, że jednak Saunders byłoby do twarzy w takowym wdzianku! Gdzieś tam mignęła Vanbergowi myśl, że ostatnio z Faleroyem często spotyka się w konfliktowych okolicznościach. Ach te toksyczne, Hogwartowe relacje! - Odmawianie sobie robienia tego na co się ma ochotę jest takie godne podziwu? - Zapytał tylko podnosząc się z krzesła, odpowiadając tym samym na Merlinowe docenianie wstrzemięźliwości Isolde. Nie chodziło o przekomarzanie się, Dex poważnie nie rozumiał, co tu jest do podziwiania. Nigdy nie popierał, ani nie kibicował odmawiania sobie tego co właśnie chce się robić. Uważał wprost odwrotnie, że większość osób kompletnie nie ma odwagi robić to, co realnie chce. To też bardziej kibicował szkolnym hedonistom, aniżeli poukładanym uczennicom, które z miliona powodów obawiały się sięgnięcia po to, co chciały dostać. Nie zdążył jednak jeszcze znacznie się oddalić, gdy do głosu doszła również prawa Bloodworth, wyłaniając się za puchowej kołdry. Nie czuł jednak potrzeby wdawania się teraz w konfrontacje słowne. Obiecał jej przecież, że da jej spokój, że nie będzie się do niej odzywać. I wcale nie było to trudne po tym jak ostatnio sama go wykopała. Nie spodziewał się tylko, że momentalnie po przyjeździe do Hogwartu, jedną z pierwszych osób jakie zobaczy po miesiącu przerwy, będzie właśnie Is. Rzucił jej jakieś krótkie spojrzenie, obojętnie raz jeszcze wzruszając ramionami i odwracając się do ostatniej blondwłosej towarzyszki, która nie zamierzała na niego prychać i fuczeć. - Świetnie, poszukamy więc lekarstwa na własną rękę - powiedział odkrywając kołderkę SMS i zachęcając by wstała, dał jej jeszcze swoją maskę na buźkę, by zakryła kilka okropnych śladów choroby i tak też sprytnie wymknęła się z nim z tego miejsca. Ponadto, aż kusiło, by skorzystać z tego, że jej zdrowa siostra jeszcze przed chwilą wchodziła do tego pomieszczenia. Być może nie lubiły być one mylone, ale nie skorzystać z takiej okazji teraz byłoby okropną stratą! A w skrzydle szpitalnym, nic już po nich.
Sarah od samego początku czuła się wspaniale. Siedziała sobie z Jimem, rozmawiali, wszystko przebiegało idealnie! Idealna para, więc i sytuacja w związku nie lepsza, nie? No. Ale kiedy już sobie usypiała, częściowo wypakowana, częściowo nie, obudził ją krzyk kobiety. WSTAWAJCIE SZYBKO, WSZYSCY, JUŻ JUŻ, krzyczała. Dziewczyna chcąc nie chcą, przetarła oczy i wyszła z swojego kochanego łóżka, za którym tęskniła i w którym spało jej się najlepiej. -Co się dz... -BUM. Zemdlała. Ostatnie co pamięta to jakiegoś chłopaka jego ciepłe umięśnione ramiona, ściany korytarzu i igłę w jej ramieniu. A może to nie była igła? Sama nie pamięta. Kiedy już się ocknęła, świeciło słońce. Nie mogła się ruszać, lecz kątem oka zobaczyła mnóstwo blizn na sobie. Jak po jakiś krostach. Z wielkim trudem ruszyła głową i kolejny szok! Była przypięta do ogromnej ilości magicznej aparatury, która wlewała w nią eliksiry i pompowała krew. Nigdy nie miała przy sobie czegoś takiego, nigdy nie była w takim stanie! Pomacała się po brzuchu i albo był to efekt uboczny, albo była na takich prochach, że ho ho! Była strasznie chuda! Wyczuwała swoje żebra, mogła je wręcz policzyć. A to ci heca! Była bardzo osłabiona, nie mogła nic zrobić. Położyła głowę o poduszkę i poszła spać.
Cudownie! Nie to, że była już w Hogwarcie to w środku nocy robili jakieś zbiorowisko! No, a przecież sen działa na skórę! A ona nie mogła pozwolić sobie na jakieś niedogodności! Ludzie święci, zostawcie ją w spokoju i działajcie sobie sami! Niech ja tylko złapię tego gnojka który to wszystko wyrządził! myślała. No niestety, ale tym "gnojkiem" była szkolna pielęgniarka... PECH! Tak więc udała się do tego pożal się boże Skrzydła Szpitalnego. -Ja nie choruje! Możesz dać mi święty spokój? Nie mam żadnej gorączki! Jestem zdrowa jak ryba! -Tłumaczyła się kobiecie, lecz ta nie słuchała. Kiedy Anastazja zobaczyła dziecko koło niej, całe w krostach i z nijaką miną wzdrygnęła się. -Co im wszystkim jest? -Pielęgniarka zaczęła wszystko od początku i że prawdopodobnie zaczęło się na feriach. Bogu dzięki że jej nie dopadło! Ale cóż.. szkoda ich. Nie wiadomo co się z nimi stanie... Już miała zgłosić się na ochotnika, lecz wszedł kolejny nastolatek w stanie krytycznym. Kobieta ominęła go z uśmiechem pocieszenia i wyszła z pomieszczenia. Skierowała się w stronę gabinetu, z którego ją wyciągnęli. Koniec ferii! Trzeba ruszyć tyłek i do lekcji!
Merlin nie zdziwił się, że Dexter systematycznie ignorował wszystkie jego przykre słowa. Faleroy już od jakiegoś czasu przestał wierzyć, że Vanberg posiada jakiekolwiek uczucia. Oprócz wiecznie tłumionej złości, którą w końcu wyrzuci z siebie i rozszarpie wszystkich wokół w odwecie za swoich niewystarczająco kochających go rodziców, gdy tylko seks nie będzie już odpowiedni do zagłuszenia wszystkiego. Ale psycholog Merlin nie miał zamiaru przejmować się teraz problemami Vanberga, jedynie posłał mu spojrzenie w stylu „wiem o tobie wszystko” i woląc skupić się na biednym sobie. - Tak – powiedział Merlin wzruszając ramionami. – Ja tego zupełnie nie potrafię. Ty też nie jesteś w tym mistrzem. Nie wiem czy wiesz, ale jeśli nie jesteś gwiazdą rocka, zazwyczaj przez wieczne robienie co się chce, są jakieś konsekwencje – wytłumaczył mu poufale na chwilę marszcząc brwi. – Albo wilem – mruknął jeszcze pod nosem. Przerwała mu jednak Isolde, która zaczęła bardzo atakować Dextera. Całkowicie zdumiony Merl zapomniał nawet o swędzących plecach, patrząc na swoją koleżankę z niedowierzaniem. Z pewnością wcześniej nie widział Is tak rozwścieczonej, uważał ją raczej za dobrego anioła! Kiedy szukała jego poparcia Faleroy jedynie otępiale pokiwał głową, wypijając łyk whisky. Rzucił Dexowi swój super komentarz jak zorientował się, że faktycznie stamtąd poszedł i z westchnieniem zrozumiał, że musi teraz zmierzyć się ze swoją bliźniaczką Saunders. - Hej Is, co jest z wami? Widziałem tylko jakieś ploteczki o was dzięki Effie. Dex rzadko jest obrażony na jakiś dziewczyny, możesz czuć się wyjątkowo – zauważył zwracając się wpierw do Gryfonki, zanim musiał podejść do tematu zdradzieckiej MMS. – Zostawił cię samą w kiedy go potrzebowałaś? – zapytał jeszcze niewinnie i nawiązując już do Mandy i ignorując jej pierwsze słowa. Podniósł się z łóżka z westchnieniem i prychnął na jej tłumaczenia. – Jak miałby mnie pocieszyć fakt, że twoja siostra nie chce cię widzieć. Wcale jej się nie dziwie – powiedział agresywnie rzucając spojrzenie w tamtą stronę. Obserwował jak nagle Scralett wychodzi w masce Dextera i kieruje się do wyjścia Merlin schował szybko butelkę whisky do szafki obok łóżka. Zerwał się ze swojej pryczy i pobiegł do pielęgniarki, która właśnie przechodziła niedaleko. - Dexter Vanberg, prefekt Gryffinforu przyszedł odwiedzić Scarlett Saunders, prefekt Slytherinu i chyba właśnie wyszli, a z tego co wiem dziewczyna jest strasznie chora – powiedział udając przerażenie perspektywą zarażenia większej ilości osób, po czym zadowolony ze swojego kablowania wrócił ociężale do swojego łóżka i klapnął na nie z westchnieniem. - Mogłabyś posmarować mi plecy maścią? – zapytał w końcu cicho wil Mandy zmęczony swoją iście ślizgońską postawą, wrabianiem Dexa, irytowaniem się na wszystko. Spojrzał na nią w końcu bez złości bądź jakiejkolwiek irytacji, po czym odwrócił się do niej pokazując miejsce, którego nie mógł za nic dosięgnąć. – Dlaczego do mnie wróciłaś? – powiedział pustym głosem, gapiąc się gdzieś za okno. Naprawdę nienawidził jej za te ucieczki. Za ciągłe oddalanie się. Chociaż czy gdyby tego nie robiła byłaby tak samo atrakcyjna dla niego jak jest teraz? Prawdopodobnie nie, ale Merlin w ogóle na to tak nie patrzył. Póki co był zły i bezsilny. Nienawidził jak odjeżdżała, nie miał jej przy sobie kiedy tylko chciał. Nienawidził, że wracała nagle i postanawiała pojawiać się w jego życiu bez słów wyjaśnienia dlaczego to robi i jaki jest sens kontynuować tą znajomość. A jeszcze bardziej nienawidził tego, że miał ochotę przytulić ją, powiedzieć, że wpakował się niezłe bagno i pozwolić się jej zając nim, tak jak tylko ona potrafiła, oddając jej swoje problemy, które na pewno by rozwiązała.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde poczuła, że znów opada z sił. Vanberg zwyczajnie ją zignorował, nie raczył odpowiedzieć nawet jednym słowem, tylko bezczelnie wzruszył ramionami i zwiał ze Skrzydła Szpitalnego z jedną z bliźniaczek Saunders, podczas gdy druga najwyraźniej przeistoczyła się w pielęgniarkę. Bloodworth ułożyła się z powrotem na boku, jednak tym razem nie opatulała się tak szczelnie kołdrą. Było jej doskonale obojętne, kto zobaczy ją w tym stanie, wściekłość na jaśnie oświeconego Vanberga trzęsła nią prawie tak samo jak gorączka. Zagryzła usta i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Merlin coś do niej mówi. W ogóle zdobył u niej kolejne kilka punktów za to, że bronił ją przed Dexterem. To było naprawdę miłe i nawet ją wzruszyło, a fakt, że ktoś docenia jej silną wolę i umiejętność trzymania się na wodzy odrobinę poprawił jej samopoczucie, o ile w takiej chwili cokolwiek mogło jej pomóc. Zabawne, nawet nie pomyślała o tym, że Faleroy po raz pierwszy ujrzał jej bardziej... żywiołowe oblicze. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, tak naprawdę w całym zamku istniały tylko dwie osoby, które były w stanie wyprowadzić ją z równowagi - Oliver Watson i Dexter Vanberg, przy czym ten drugi był w tym niekwestionowanym mistrzem. - Cholerny kretyn - syknęła cicho pod adresem Dextera, prawdopodobnie na tyle cicho, że wil wcale jej nie usłyszał, ale kto go tam wie. Pytanie Faleroya było jej wybitnie nie na rękę, wcale nie miała ochoty przyznawać się komukolwiek do tamtego... incydentu, który kosztował ją tyle nerwów i który najwyraźniej tylko zaognił sytuację między nią a Vanbergiem. Gdzieś tam w głębi duszy czuła coś na kształt przewrotnej satysfakcji, że w jakiś sposób rozdrażniła faceta, którego nic nie ruszało. Pewnie, nie wiesz, jak wywołać reakcję, odmów seksu, zapamięta cię na dłużej, niż gdyby przeżyłby z tobą najbardziej upojną noc w swoim życiu, chyba że każda mu odmawia... Była na niego wściekła - jakim prawem rzucał takie aluzje w sali pełnej ludzi? To były sprawy między nią a nim i nie powinien tego wywlekać, choć z drugiej strony czego innego mogła się po nim spodziewać? - Nie jestem pewna, czy chcę o tym rozmawiać, bo to najbardziej żenująca sytuacja, jaka mi się przytrafiła - westchnęła cicho, patrząc na Merlina znużonymi błękitnymi oczami. Naprawdę nie miała ochoty do tego wszystkie wracać. - Powiedzmy, że po prostu... że po prostu tak jak mówiłam u mnie zadziałały serce i mózg, kiedy u Vanberga nie za bardzo. I wcale nie czuję się wyjątkowo, nie cierpię go, nienawidzę i bardzo bym chciała, żeby zniknął z mojego życia - szepnęła, przymykając oczy i trzęsąc się okropnie. Podejrzewała, że powinna się trochę przespać i pozwolić eliksirom działać, ale była zbyt poirytowana, żeby odpłynąć w błogą nieświadomość. - Nie rozumiem go zupełnie, możesz mi powiedzieć, co to właściwie za człowiek? Bo czasem mam wrażenie, że jedno z nas ma schizofrenię, przy czym podejrzewam jego, nie siebie - poprosiła, otwierając na moment oczy. Kiedy Merlin zaczął rozmawiać z Mandy, odwróciła się do nich plecami i zakopała w pościel, chcąc dać im choć odrobinę prywatności. Prawdę mówiąc nieszczególnie ją to wszystko interesowało, najbardziej na świecie marzyła, żeby przyszedł do niej Caleb, powiedział coś miłego, przytulił, chociaż nie, mógłby się zarazić...! W każdym razie bardzo potrzebowała jakiejś życzliwej duszy, która z całym przekonaniem by stwierdziła, że Dexter jest tym złym, a ona tą biedną, chorą i skrzywdzoną. Póki co, wtuliła twarz w poduszkę i pozwoliła sobie nawet na jedną, maleńką łzę, spływającą po jej pokrytym paskudnymi krostami policzku.
Mandy patrzyła na wszystko co tu się działo mając ochotę się wycofać i po prostu zniknąć za drzwiami bez słowa, co by już nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że wróci. Ale przecież jakaś siła ją tu trzymała, szczególnie przy tym łóżku. Przecież coś sobie obiecała, że zostanie przynajmniej do końca roku... Przecież przez siódmą klasę przechodziło się tylko raz, przynajmniej taki plan miała Mandy. Ambitna Krukonka, nie to co jej nieudolna kopia, która właśnie pokazała po raz kolejny jak wielki jest jej intelekt, gdy pozwoliła wyprowadzić się Dexterowi ze Skrzydła Szpitalnego. Mandy wywróciła oczami. Burzę tych falowanych, blond włosów rozpoznałaby wszędzie, głównie przez to, że układa je codziennie w lustrze. Jednak nie wierzyła, że Scarlett jest tak lekkomyślna. To nic, że Merlin chciał być złośliwy składając skargę, to nic. Mandy była mu wdzięczna, że to zrobił, bo zdecydowanie sama by tego dokonała. Chyba Dexter chciał się przekonać czy rzeczywiście ową chorobę przenosi się drogą płciową. Dywagacje na ten temat nieco przeniosły ją w świat wymyślania co raz lepszych obelg dla SMS. Szczególnie w momencie, kiedy dziewczyna z łóżka na przeciwko kontynuowała swój monolog do Merlina. MMS nie kojarzyła jej. To nic, że pewnie uczyła się tu od pierwszej klasy. To nic. Po prostu jakoś się nigdy nie złożyło, żeby się zapoznać. Nowego składu prefektów Mandy jeszcze do końca nie znała, a to nie był też czas na zawieranie takich znajomości, więc jedynie odwróciła się na moment w stronę Gryffonki i zaraz tego pożałowała, bo widok nie zachęcał do podejścia z tekstem: "cześć, jestem MMS i szukam przyjaciół". Zdecydowanie powinny to przełożyć. Maurine przymknęła na moment powieki, a kiedy wróciła spojrzeniem do Merla, ten wspaniałomyślnie postanowił zwrócić na nią uwagę... Co prawda ona nigdy nie widziała się w stroju pielęgniarki, nawet barwne komplementy Dextera nie mogły jej do tego przekonać, ale... Ale przecież nie zostawi go tu samego szukając kolejnego osła ofiarnego, który zająłby się prefektem Slytherinu, prawda? Zatem otworzyła tubkę maści, którą otrzymała od Vanberga i podeszła z drugiej strony łóżka biorąc przy okazji opakowanie chusteczek higienicznych, żeby zdjąć nieprzyjemną maź, która wydawała się zakłócać piękno alabstrowej skóry Ślizgona. Oczywiście każdy jej ruch był delikatny, jakby obawiała się, że zada mu nieprzyjemny ból i zachowywała się przy tym cicho, jakby kompletnie nie usłyszała jego pytania... Jednak po tych zabiegach nałożyła nieco maści na miejsce, które wskazał wcześniej i przyłożyła tam wacik, który znalazła na szafce obok, aby teraz móc rozetrzeć na ranie trochę specyfiku, który zdawał się nie przynosić zbyt wielu efektów... I wreszcie przerwała ciszę, musiała. Ile razy można uciekać? - Nie wiem czy zauważyłeś, ale... Ale my zawsze do siebie wracamy. Nawet po to, żeby się kłócić. - Powiedziała nieco weselej, jakby chciała rozładować sytuację, jakby chciała uniknąć poważnej wymiany zdań... Okoliczności, w których się znaleźli nie sprzyjały pozbieraniu myśli przez Mandy. - Ja po prostu zwiałam o parę razy za dużo i chyba wracając próbuję Cię przekonać do tego, żebyś mnie nienawidził za mocno. - Bo przecież nie da rady tego negatywnego uczucia cofnąć całkowicie... Przynajmniej tak teraz myślała Mandy.
Dom, wreszcie. A chociaż Hogwart. Po feriach został tylko pęk wspomnień i zawsze wyrywający się prezent od szefa wioski w której spędzali czas wolny. I gdy tylko zostawił torby w mieszkaniu w Hogsmeade, wróciłem do swego gabinetu w szkole. Trzeba trochę się po babrać w papierach i przygotować nowe lekcje. Jednak zaraz po wejściu przez główne drzwi dało się czuć jakiś dziwny niepokój i ogólny zamęt w szkole. Nie chodziło o wiecznie mających gdzieś przepisy uczniów. To akurat było dość przyjemne w tej budowli. Tym razem o uczniach nie było mowy na korytarzach. Idąc korytarzem ze zdziwieniem patrzyłem na pustki w szkole. I chociaż miałem w pewnym momencie wrażanie że się na kogoś natknę, to jednak nic takiego się nie wydarzyło. Wszystko wyjaśniło się po chwili. Widząc grupkę uczniów nerwowo przebierających nogami w stronę skrzydła szpitalnego udałem się za nimi. Okazało się że w szkole wybuchła jakaś epidemia. Ze zdziwieniem obserwowałem kolejkę uczniów z dziwnymi krostami na różnych częściach ciała. - Jak by coś to służę pomocą... Mruknąłem w stronę pielęgniarki idąc do drzwi. Po chwili znalazłem się w swoim gabinecie w którym nerwowo zacząłem oglądać swoje ramiona i resztę ciała. Całe szczęście nie znalazłem na swojej skórze żadnych znamion choroby.
Nie ogarniała niczego. Tych, którzy wchodzili, tych, którzy wychodzili. Miała wrażenie, że próbują tu upchnąć całą szkołę, tak bardzo się ta zaraza rozprzestrzeniła. Jednak w tym momencie nie liczyli się inni. Myślała zgoła egoistycznie. Chciała stąd zniknąć, wpaść w ramiona nocy, nie przejmując się niczym. Nie chciała oglądać nadętej gęby Mandy, która przyprawiała o mdłości. Ambitna krukonka, która skończyła z nędznymi na świadectwie. Nigdy nie dorównała Scarlett w nauce, ale za to zawsze musiała się wymądrzać. Miała pecha do znajomych z ravenclawu, nie da się zaprzeczyć. Miała też pecha do rodziny. Chciała kochać swoją siostrę, naprawdę. Ale ta wolała się na nią wypiąć. W najważniejszym dla niej momencie w życiu. Wolała robić nie wiadomo co, nie wiadomo z kim i nie wiadomo gdzie. Nawet jednego, pierdolonego listu jej nie wysłała. A potem? Chciała udawać, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Stało się. To, że zawsze musiała być spychana na bok. Jak jakiś odpadek. A to ona była najlepsza. Najlepsza z całej rodziny. Inni chyba musieli dowartościować się jej kosztem, nie ma innej opcji. Ach, ta niezachwiana pewność siebie! Ignorowała teksty innych, które były skierowane do Dextera. Ślizgonka czuła, że tylko on może być jej wybawieniem w chwili obecnej. Wszyscy się srali o jakieś epidemie, nie patrząc na to, że niektórzy po prostu mieli dosyć siedzenia w zasyfiałej sali wraz z idiotami. Saunders miała tego serdecznie dosyć, więc postanowiła zaryzykować i przekonać Vanberga do tego, aby ją stąd zabrał. Gdziekolwiek. Nawet, jeśli miała przez to umrzeć. Nieistotne. I tak nikt za nią nie zapłacze, ona też nie miała dla kogo się starać. Chciała więc spędzić ten czas przyjemnie, a nie patrzeć na tych wszystkich chorych, którzy wyglądali po prostu obrzydliwie. Choć miała wrażenie, że nawet prefekt gryffindoru nie byłby tak szalony, aby ją porywać ze skrzydła szpitalnego. Na szczęście się pomyliła. Uśmiechnęła się zatem szeroko i oczywiście ochoczo nałożyła na twarz maskę, która niejako miała ją chronić przed zarażaniem innych, no i pozwalało jej to też na lepszy kamuflaż. W każdym razie zapominając nagle, że wygląda jak milion nieszczęść, zerwała się ochoczo z łóżka w bardzo atrakcyjnej, szpitalnej piżamce i zgarnęła z krzesła obok swoje ciuchy. Ubierając je w pośpiechu nie przewidziała, iż te bąble będą tak cholernie przeszkadzać. Nie mniej jednak zacisnęła zęby, bo przecież zależało jej, aby się stąd urwać. Najgorsze jednak to było to, że głupi Merlin na nich zakablował. Zrobiło się więc trochę zamieszania, ale ostatecznie nasz super duet czmychnął stąd gdzie pieprz rośnie.
z/t x2
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine nie widziała swojej siostry w drodze powrotnej z Ferii. Po randce z Jackiem odłożyła sukienkę siostry na swoje miejsce, zapominając o tym, że była lekko poszarpana u dołu, bowiem po upadku sani poszły szwy przy udzie. No cóż, nie ma to jak roztrzepana bliźniaczka. Nie pomyślała o tym, że może siostrze sprawić nieprzyjemności gdy zobaczy sukienkę w stanie innym niż była, gdy ta ją tam kładła. No cóż, Kattie szybko zapomniała o swoim wyczynie. Oczywiście w międzyczasie udało jej się znaleźć też małego, puszystego kociaczka, jednakże ona nie chciała przygarnąć tego demonicznego stworzenia, wcielenia szatana więc po prostu podrzuciła go swojej kuzynce Sarah. Ona lubiła zwierzęta. Dobrze wydedukowała i tym sposobem szybko pozbyła się miauczącego problemu. Teraz jednak gdy spojrzała w lustro i dostrzegła przerażającą ilość niebieskich plamek na całym swoim ciele nieomal wrzasnęła. No ale co to do diaska? Nagle padło jej na mowę i z jej ust wydobył się tylko niemy krzyk, a raczej wrzask. Stała tak w miejscu z otwartą buzią, dopiero po paru minutach ją zamykając i szybko biegnąć w stronę Skrzydła Szpitalnego niemal z trudem łapiąc oddech i po drodze przewracając kilku uczniów. Niech no tylko ona znajdzie tego co jej sprzedał ten okropny syf? Co za idiota, totalny idiota. Gdy jednak dotarła do Skrzydła to spostrzegła, że więcej osób na to zachorowało. Stała przez moment próbując złapać oddech, a potem udała się w kierunku pielęgniarki z miną niczym morderca na przymusowym urlopie.
Dziewczyna wróciła z ferii zdrowa, nie spodziewała się, że została zakażona. Na początku wyskoczyły jej małe bąble, ale po jakimś czasie pojawiło się ich więcej i stały się brązowe i twarde. Zdecydowała się iść do skrzydła szpitalnego. Cathy przyszła do skrzydła szpitalnego smutna i załamana. Zakrywała twarz i inne części ciała, by nikt nie mógł zobaczyć jej brązowych bąbli, które strasznie wyglądały i tak samo mocno swędziły. Biedna nie mogła nic mówić. Zwykle nie przejmowała się swoim wyglądem, ale, gdy jest zakażona i przeglądała się w lustrze chciało jej się płakać, nadal ma łzy w oczach, gdyby ktoś nie tak powiedział o jej wyglądzie na pewno, by się rozpłakała. Ruszyła do pielęgniarki, by jej pomogła. Nie mogła nic mówić, więc niewerbalnie dała znać pielęgniarce, o co chodzi.
Wszyscy wspaniale wrócili z ferii. No żyć nie umierać. Jednak jaja rozpoczęły się potem. Jakaś pieprzona epidemia… Ambroge, który w tamtym czasie nienajlepiej znosił rzeczywistość, ani myślał o kwarantannie. Ba! On w ogóle nie dopuszczał do świadomości myśli o możliwej chorobie. Niestety życie i kosteczki są brutalne, toteż gdy tylko na piątkowym ciele masowo poczęły się pojawiać niezbyt apetyczne bąble, w dodatku straszliwe swędzące, uznał że tak tego zostawić nie może. Czym prędzej więc udał się do szkolnego skrzydła szpitalnego, bowiem to tutaj podobno mieli trzymać ofiary epidemii. No i stało się. – Panie Friday, niestety będzie Pan musiał u nas spędzić kilka dni, w ramach kwarantanny – tyle usłyszał. Brzmiało to jak wyrok. I to w dodatku skazujący na śmierć, bowiem w swoim obecnym stanie, ostatnią rzeczą jakiej potrzebował było zamknięcie, zaszczucie w czterech ścianach. Bolało, zwłaszcza teraz gdy powinien był spacerować po Londynie, Hogsmaede, czy też błoniach poszukując inspiracji, sensu istnienia, a także sposobu na wyjście ze swojego dołka. Tak więc, udał się ostatecznie w wyznaczone przez pielęgniarkę miejsce. Były tam dwie dziewczyny. Ambroge bez większych serdeczności zajął jedno z łóżek. Rzucił tylko krótkie cześć, każdej z nich na wejściu. Musiały mu wybaczyć, bo nie czuł się najlepiej. I to nie przez chorobę. Chodziło tu bardziej o jego kondycje emocjonalną. Pod tym względem, zdawał się młody Piątek złapać zadyszki. Musiał się jednak ogarnąć, wszak nie jest kolejnym Werterem, czy innym Giaurem, żeby aż tak mocno przeżywać pewne rzeczy, prawda? Prawda. Stąd właśnie, trza było coś z tym zrobić. - Długo tu jesteście? – zapytał nagle, kierując swoje pytanie do jego sąsiadek. Jedną z nich chyba kojarzył. Cath? Coś takiego. Puchonka w każdym razie. Znał ją z widzenia. Drugą natomiast widział pierwszy raz na oczy. Ech.. Życie. No, ale Hogwart był zbyt duży, żeby każdego poznać..
Biedna Catch po przyjęciu przez pięlęgniarkę musiała zostać w skrzydle szpitalnym na czas kwarantanny, chciała zaprotestować ale nie mogła nic mówić. Potulnie poszła do jednego z łóżek najbardziej oddalonego od wejścia i się na nim położyła. Po jakimś czasie weszło do skrzydła. Nie mogła nic im powiedzieć więc tylko skinęła im głową. Za jakie grzechy? Masakra, niech najszybciej mi to przedzie bo się załamie. Myślała, po chwili chłopak przemówił. Nie mogła mu nic odpowiedzieć, napisała mu na kartce ,,Jakiś czas przed Tobą przyszłam, nie mogę mówić przez tą chorobę. " Wysłała mu karteczke zaklęciem Leviosy. Opadła bezwlłdnie na poduszki tak by nie było widać jej krost.
Katherine Russeau
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : kolczyk w języku i pępku, blizna na dłoni od noża, tatuaż jaszczurka na łydce
Katherine wyglądała jakby miała za moment zwymiotować z tej całej niemocy, która ją wręcz oplatała niczym jakaś niewidzialna pajęcza nić z której nie mogła się wydostać a ona zacieśniała się coraz bardziej i bardziej. Jakiś chłopak wszedł do Skrzydła Szpitalnego. Jakaś pielęgniarka bez słowa popchnęła ją w kierunku łóżka obok dziewczyny, która też nie mogła mówić, zupełnie jak ona. Zaraz między nimi miał też wylądować ten chłopak. Postanowiła lekko się uśmiechnąć, jednakże bardziej wolała schować teraz swoją twarz niż ją pokazywać światu. Wyglądała naprawdę paskudnie przez te całe bąble. "Dopiero przyszłam. To zaczęło się nagle. Zaatakowało mi gardło więc nie mogę mówić. Jestem Kattie" taki oto magiczny samolocik ze słowami napisanymi przez pannę Russeau poleciał prosto w kierunku Krukona lądując na jego ręce. Kat spojrzała na niego piwnymi oczyma po czym odwróciła wzrok.
Wyglądała paskudnie. Czuła się jeszcze gorzej. Nie bardzo ogarniała, jak w ogóle trafiła do Skrzydła. Przez tę gorączkę miała strasznie chaotyczne przebłyski w głowie i majaki, nie ufała już sobie w kwestii tego, co miało miejsce, a co nie. Cała skóra niemiłosiernie ją swędziała, jednakże obrzydlistwo fioletowej mazi i ten przeklęty odór skutecznie powstrzymywały ją od rozdrapania wszystkiego do czystej krwi. Ogólnie rzecz biorąc, Drayton miała się beznadziejnie i już dawno nie towarzyszyło jej tak silne poczucie beznadziejności tego świata z dużą dozą niemocy. Uwięzienie w Skrzydle Szpitalnym dla kogoś o tak mocnej potrzebie przesiadywania na świeżym powietrzu i bycia nieograniczoną było nieludzkim barbarzyństwem, sadyzmem i w ogóle największą okropnością świata! W sumie powinna być przyzwyczajona do widoku tych białych ścian za sprawą wielu urazów, jakie ją właśnie tutaj przez długie lata szkolne doprowadzały, aczkolwiek nigdy nie musiała spędzić w Skrzydle więcej czasu, jak dzień, ewentualnie dwa. Zawsze potrafiła się jakoś wykręcić, ale teraz było to niemożliwe. Nie sposób przechytrzyć groszopryszczkę. Pocieszało ją tylko to, że w przeciwieństwie do kilku osób mogła mówić. Choć i tak nie korzystała z tego przywileju - zdecydowanie wolała udawać, że ktoś taki jak Neva Ruby Drayton nie istnieje, a jeśli już, to na pewno nie gnije na oddziale pełnym rozchorowanych kanadyjskim syfem ludzi. Zatem zakopała się w swojej pościeli, chowając przed całym światem i zamknąwszy powieki czekała, aż ten koszmar dobiegnie końca. Z chęcią przyjęłaby jakiś eliksir, który uśpiłby ją aż do dnia, kiedy znów będzie wyglądała normalnie i zdrowo. Ten stan był nie do zniesienia. Gdzieś tam dochodziły do niej różne głosy, między innymi SMS, ale jakby zza jakiejś bariery, więc nie była nawet pewna ich autentyczności. Zresztą, w takich warunkach nie miała nawet ochoty na normalną rozmowę. A co, miałyby niby porównywać odcienie swoich bąbli, czy jak? Dzięki, poleżę.
Nadish Narayanan
Wiek : 30
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 178
C. szczególne : Tatuaż na ramieniu lewej łopatce i szyi.Na lewej piersi ma 5 centymetrową bliznę po odłamku szkła
Prawie że Nadish podbiegł od razu pielęgniarki. Pomógł pozbierać składniki do eliksirów dla tych co jeszcze mieli jakieś oznaki bąbli.Wyjął z torby wszystkie składnik i położył je na stoliku gdzieś z boku przy wejściu,po czym rzekł wszystkim aby szybko wracali do zdrowia. Udało mu się pomóc chyba wielu znajomym prze te skladniki do eliksiru-uśmiechno sie lekko pod nosem. Wyszedł ze skrzydła kierując sie na zajecia, zanim zdążyła mu podziękować. Z/T
Zadał pytanie, rozsiadł się spokojnie, wzrok utkwił w podłodze, kiedy nagle jego przestrzeń osobistą brutalnie zaatakowano. Jakąś… karteczką? Tak. Dwoma, przepraszam. Zapewne od tych dziewój zacnych, które z nim się tam znalazły. Super sprawa. Poniekąd fakt tych kartek zradził w jakiś sposób ich możliwe objawy, ale napisały, a przynajmniej jedna, że niestety nie mogą mówić. Dobrze. Notabene, przypomniały tym samym Ambrożemu, że przecież musi napisać do rodziców. W ostatnim liście ojciec pytał o tę całą epidemię i czy jest już chory. W tamtym czasie, Piątek nie bardzo wiedział, że kluczem było tutaj słowo „już”. Ech.. Życie. Jest zbyt krotkie, żeby poznać wszystkie ukryte słowa klucze. Cóż. Nie pozostało nic innego jak odpowiedzieć i jakoś ładnie się przedstawić, prawda? - Ambroge. Możecie mi mówić, albo raczej pisać, Piątek. Nie pogniewam się. I mam nadzieję, że o mnie nie słyszałyście.– rzucił tylko, zdobywając się na lekki uśmiech i machając w stronę każdej z dziewczyn. Jedna z nich od razu schowała się, a raczej swoją twarz w poduszce.- Ładna jesteś, czemu się chowasz? – zapytał z uśmiechem. Ale takim ciepłym, pełnym troski i w ogóle, żeby dodać dziewczynie otuchy. Czemu miał ją dodatkowo dołować czymkolwiek? Nie dość, że biedna nie może mówić, to jeszcze pewnie twierdzi, że te krosty tak strasznie ją szpecą i w ogóle. Natomiast wzroku tej drugiej, bardzo ciekawskiego, udał iż nie zauważył. Czy taki był? Nie wiedział, bowiem nie do końca miał ochotę się w jej stronę odwracać. Nie, żeby coś z nią było nie tak. Broń boże. Po prostu, nie poczuł się z tym najlepiej, że dziewczyna na niego patrzyła i coś tam sobie o nim myślała. Nieważne, czy to dobrze, czy źle. W końcu jednak zdecydował, że chętnie się do niej uśmiechnie, ale ta niestety skupiła swoją uwagę na czymś innym. Cóż, trudno. Tak bywa. Mimo to, popatrzył na nią jeszcze przez jakieś ułamki sekund, zanim do sali wparowała jakaś dziewczyna, od razu wskakując pod kołdrę. AHA. Ale rozumiał. Naprawdę rozumiał.