Skrzydło Szpitalne jest sporym pomieszczeniem, utrzymanym w kolorze oślepiającej bieli, przez co ma się jeszcze większe wrażenie wszechogarniającej czystości. Na całej długości poustawiane są łóżka dla pacjentów, z małą szafeczką obok, zazwyczaj zastawioną przez lekarstwa i słodycze, oraz czasem zasłonięte parawanem, by powstrzymać ciekawskie spojrzenia uczniów w przypadku cięższych chorób.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob 6 Wrz 2014 - 17:37, w całości zmieniany 2 razy
Jane spacerowała po pierwszym piętrze, nucąc pod nosem jedną z piosenek. Bardzo lubiła ten korytarz, mimo, że wspomnienia wbrew jej woli pojawiały się w jej głowie. To tu poznała Nataniela. To tu leżała, nie mogąc się ruszyć, ale słysząc wszystko. Nie było to za przyjemne, nie powiem. I wtem gdy tak wspominała dostrzegła coś przerażającego. Simon niósł Nataniela do Skrzydła Szpitalnego. SIMON NIÓSŁ NATANIELA! Dopiero w tej chwili dotarła do niej powaga sytuacji. W mgnieniu oka znalazła się w Skrzydle Szpitalnym. Rzuciła się na kolana na podłogę obok miejsca w którym leżał Ślizgon. - Co się stało? Jak się czujesz? Co się stało? –pytała, ledwo łapiąc oddech. Tak się zdenerwowała, że w drodze do SS przestała oddychać. Ale tylko na chwilę!
Cichutko stąpała w swoich balerinkach i stroju do ćwiczeń, co trochę przywodziło na myśl nindżę. Kierowała się właśnie do Zakazanego lasu, żeby trochę potrenować sztuki walki. Co prawda w zamku była Sala Treningowa, ale od zawsze wolała spędzać czas na świeżym powietrzu. Skręciła na korytarz a pierwszym piętrze. Nagle stanęła w miejscu jak wryta, pobladła. Na parapecie siedział ON. Przeciętny czterdziestolatek w okularach, o niesamowicie niebieskich oczach. Siedział i patrzył. Na nią. Gdyby ktoś inny przeszedł teraz koło niej, powiedziałby, że jest sama. Bo On był tylko wytworem jej wyobraźni. Obserwował każdy jej ruch, nie poruszając się ani trochę. Odzyskała w końcu władzę w nogach i rzuciła się na bok, otwierając drzwi do Skrzydła Szpitalnego. Zamknęła je z trzaskiem, opierając się o nie i dysząc ciężko. W głowie huczały jedyne wypowiedziane do niej słowa "Nie uciekniesz przede mną.". Cudownie. To, te wyobrażenia się pogłębiają. Myśląc że jest sama, oparła głową w drzwi i walnęła w nie pięścią. - Cholera jasna! - Zamarła, kiedy usłyszała za sobą głos Jane. Blada jak ściana odwróciła się w jej kierunku i jęknęła, szybko ocierając oczy. Jak dobrze, że na nią nie patrzyła. Zaczęłaby zadawać pytania. Niewygodne pytania. Podążyła za jej wzrokiem i ujrzała Nataniela. Nie no... robi się coraz lepiej. To najgorszy dzień od walentynek. - Co... co się stało? - Zmarszczyła brwi, podchodząc na chwiejnych nogach do łóżka, na którym leżał chłopak i klapnęła delikatnie koło niego. Cóż... jej stan? Zły, zdecydowanie. Oczy? Tępe, wręcz puste.
Idąc do skrzydła szpitalnego miałam niepokojące uczucie, że Nataniel coś sobie zrobił na własną prośbę. W chwili obecnej wolałam jednak nie wnikać, co. Gdy otworzyłam drzwi do jasnego pomieszczenia na mojej twarzy nie było już śladów łez. Nad jednym z łóżek pochylali się Simon, Jane i Elliott. Co on najlepszego narobił? Nogi ciążyły mi niby zrobione z kamienia, zmuszałam się do każdego kroku. Gdy zobaczyłam jego poparzone plecy syknęłam wściekała. Podobno najlepszą obroną jest atak... Moje oczy wyrażały skrajne przerażenia, ale prócz tego twarz pozostawała całkowicie bez wyrazu. - Idź za krukiem, tak? Czy ty w ogóle masz pojęcia jak ta twoja bestyjka szybko wyfrunęła nie czekając na kogokolwiek? Był wykończony, ale widocznie ktoś zdołał go tu przynieść. Spojrzałam na twarze zebranych, tylko Simon okazywał względny spokój. Nasze oczy zetknęły się na krótką chwilkę. Już wiedziałam, komu powinnam podziękować. - Dziękuję . Jak to się stało? Podejrzewam, że ten ślizgon raczej nie opowie mi wszystkiego.
Tak wiele rzeczy wydarzyło w tak krótkim czasie. Nagle koło niej znalazła się Elliott a za nią Sigrid. Jane wstała i rzuciła się przyjaciółką na szyję. Nie żeby się skarżyła, ale dawno ich nie widziała. Kiedy w końcu je puściła, aż pisnęła z przerażenia. Elliott wyglądała jak...szmaciana lalka (tu autorka przeprasza za to porównanie, ale nic innego nie przyszło jej do głowy)! Dosłownie. Jane zdecydowanie za dugo ją znała, by tego nie zauważyć. Jej oczy, zwykle pełne wesołych iskierek, teraz były puste. Jakby ktoś pozbawił Elliś duszy. Nie była pewna, czy reszta też to zauważyła. Być może nie. Przecież to dla Jane Elliott była „zaginioną siostrą”. To ona znała ją najlepiej z wszystkich zebranych. Wolała nie poruszać teraz z nią tego tematu. Pewnie i tak nie powiedziałaby prawdy. - Powie mi ktoś w końcu co się stało Natanielowi? –rzuciła, odwracając się. Jej delikatna twarzyczka aż ociekała bólem jaki sprawiało jej patrzenie na Elliott w takim stanie. Ale co miała zrobić? Nakrzyczeć na nią? Przecież to nie miało sensu. Tylko by sobie gardło zdarła.
No i pięknie. Kobiety chyba nie są zdolne do logicznego myślenia: -Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć ,błagam zamknijcie się!A po za tym swoja paniną mu nie pomagacie.-w jego głosie było słychać bardziej hiszpański akcent niż zazwyczaj,jak zawsze gdy się unosił. Przywołał szybkim zaklęciem krzesła dla dziewczyn ,a drugą ręką nalewał wody dla Nataniela. Popatrzył jeszcze raz badawczo na ślizgona i zaczął opadając na krzesło:\ - Nataniel ,jesteś w skrzydle szpitalnym. A co do tego co sie wydarzyło... zebrało mi mi się na spacery. Wyszedłem z zamku,i zauważyłem kruka i tak mi strzeliło do łepetyn żeby pójść za tym bądź co bądź pięknym ptakiem. Doszedłem do wioski,opuszczonej która się paliła. Ugasiłem wszystko,i zauważyłem Nataniela. Nieskromnie powiem-tu obdarzył chłopaka spojrzeniem-ze miał wiele szczęścia ze mi się zabrało na spacery bo zszedł by z tego świata. Teleportowałem nas pod bramę zamku,zaniosłem do skrzydła. A ponieważ służba zdrowia w zamku,jest jaka jest a Natanielowi była potrzebna pomoc NATYCHMIAST,sam go opatrzyłem i "naprawiłem"...i to by było na tyle. -wzruszył ramionami- każdy by się tak zachował na moim miejscu.
Słowa Régis'a w żaden sposób jej nie uspokoiły, choć w głębi duszy odezwał się w niej głosik, który przyznawał mu rację. Bo jak miała temu zapobiec? Zresztą, Marlene i tak by jej nie posłuchała... No i nie widziały się sporo czasu, czyż nie? Nie wiedziała więc, że jest aż tak źle... a w drodze na korytarz przecież też próbowała coś delikatnie napomknąć o tym, że waga studentki... zresztą, nie ważne. Nie tłumaczmy się. Stało się to, co się stało, trzeba teraz pomóc Marlene dojść do siebie. I sprawić, aby sytuacja nigdy się nie powtórzyła. Słowa dziewczyny ugodziły Krukonkę ze zdwojoną siłą. Czy ona nie rozumie powagi sytuacji?! Gdyby nie zjawił się Régis, gdyby nie trafiła do Skrzydła Szpitalnego, mogłoby już tu jej nie być! I chociaż dalej bolały ją słowa wypowiedziane przez Mar, poczuła złość. Miała dość ciągłego starania się, jeżeli ktoś na nią zlewał, więcej, oskarżał ją o to, że starała się pomóc, że wszystko jest jej winą i że wyrządza same szkody. Skoro tak, niech radzą sobie sami. Taa, jasne. Łatwo powiedzieć. Krukonka nie miała natury okrutnika, ale jej psychika była już na tyle naruszona, że była bardzo zdenerwowana, a nie chciała wyładowywać na kimś swojej złości. Mimo to odeszła od Marlene i usiadła obok pana Sauveterre. Była wściekła na samą siebie, zwłaszcza na to, że ostatnio tak łatwo można było wyprowadzić ją z równowagi. Chciała wywrzeszczeć Lence w twarz, że jest głupia, skoro nie widzi, co się dzieje. Że zachowuje się jak skończona egoistka, myśląca tylko i wyłącznie o własnej karierze. Ciekawe co by było, gdyby tak zasłabła na wybiegu... Znalazłaby się na pierwszych stronach gazet, pomyślała z ponurą satysfakcją. Ale za moment zrobiło jej się strasznie głupio... i wstyd. Przyjaciółka (czy jeszcze nimi były?) potrzebowała jej pomocy, choć nie zdawała sobie nawet z tego sprawy. A ona, Lauren, będzie przy niej. Bo studentka nie da rady sama. Chory na anoreksję nie widzi swojej choroby. Może nawet i to lepiej, że Brodeur jest na nią wściekła? Może kiedyś zrozumie, a wtedy jej podziękuje? - Jak myślisz... Uda jej się z tego wyjść? - szepnęła cichutko w stronę Régis'a, nie spuszczając oczu z Lene, która zaczęła szlochać, chowając twarz w dłoniach. Ten widok sprawiał, że serce jej się krajało... Ale co miała zrobić? Nie chciała jej denerwować. Dziewczyna musi trochę ochłonąć, aby można jej było wszystko dokładnie wyjaśnić, delikatnie porozmawiać o tym, co się stało i o tym, co może się stać, jeżeli nie zmieni swojego nastawienia co do jedzenia.
-No moi drodzy ... Odezwałem się cichym, lekko ochrypłym głosem do dziewczyn i Simona. Z wysiłkiem który graniczył z cudem, mimo mroczków przed oczami usiadłem na łóżku po turecku i spojrzałem na zebranych. Choć spragniony jak diabli nie odważyłem się sięgnąć do szklanki z wodą bojąc się, iż nie utrzymam jej w drżącej dłoni. - Miałem pecha podczas spaceru po wzgórzach trafić na zarośniętą i niewidoczną rozpadlinę przy zboczu górskim. Nieopatrznie poślizgnąłem się i skręciłem nogę oraz obiłem się przy spadku ze stromego wzgórza. Pobijany nie miałem siły na teleportację więc postanowiłem przenocować w opuszczonej wiosce która znajdowała się w dolinie... Ech czy mówić dalej ? Wąchałem się co zrobi mi Sig za moją głupotę ale nie zamierzałem jej kłamać ani taić nic przed nią i przyjaciółmi. Położyłem się spać gdy w środku nocy obudziły mnie dziwne odgłosy i niepokojące wycie a wiedziony bardziej ciekawością niźli rozsądkiem, oraz ufny w umiejętności pokuśtykałem sprawdzić co to. - To właśnie w tedy, znalazłem kuźnię i przyciągnięty jej magią i ciekawością jak ćma do ognia... Zamilkłem trochę zbierając myśli i siły do dalszej wypowiedzi. - Dalej wspomnienia mam zamazane. Ledwie ująłem w dłonie narzędzie kowalskie które znalazłem w okolicy wraz ze sztabkami metalu i już byłem w mocy uroku jaki nałożono na przedmioty. -Zacząłem kuć a raczej narzędzia użyły mnie do wykucia przedmiotu. Nie czułem zmęczenia ni słabości a kości i kostka przestały boleć, jednak nie mogłem odejść, lecz jedynie mogłem kuć jak szalony pogrążony w jakimś transie. Jedyne co pamiętam to, iż miałem wpływ jakiś na obiekt tego co będzie wykute, i wygląd owego obiektu. Wraz z zakończeniem pracy zemdlałem gdy całość zmęczenia i magia opuściła moje ciało ... Spojrzałem po zebranych i łapiąc głębszy oddech po przemowie. Wciąż byłem wyczerpany i na skraju wytrzymałości po przeżyciach minionej nocy... - Dzięki Simon było już ze mną krucho.
Rozmowa nie toczyła się najlepiej, a sam lekarz powtarzał już jedynie to, co Regis już wiedział. Dlatego ten zakończył niemiłą konwersację, a potem z ulgą przyjął fakt, że ci zajęli się swoimi sprawami. Naprawdę nie wpływali zbyt dobrze na Marlene, do której nie docierał fakt choroby. Słyszał dokładnie jej słowa oburzenia, które przedzierając się przez zgiełk, dotarły do jego uszu. Słyszał także wszystkie przekleństwa, jakimi uraczyła lekarzy Francuzka i, cóż, nie były one zbyt przyjemne. Dlatego nadal próbował zrozumieć postępowanie dziewczyny, choć nie potrafił. Nie potrafił i to właśnie było dla niego dziwne, bo on wiele rzeczy rozumiał. Więcej, niż się by mógł ktokolwiek spodziewać. Mógł tylko patrzeć, jak panna Brodeur oskarża Lauren o to, że to z jej winy się tu znalazła. A to przecież sama się do tego doprowadziła! W pamięci utkwiły mu słowa trzeba się nią zaopiekować, mieć ją na oku... Ale kto miał to zrobić? No przecież nie on, on miał swoje obowiązki. Do których powinien był wrócić. Ale jakoś nie potrafił. Jeszcze nie. Widział, w jakim stanie jest Marlene, wiedział, że nie może tak zostać sama, ale... do cholery, on nie był kimś dla niej bliskim, to nie była jego rola. Poza tym... on niezbyt wierzył w to, ze akurat jemu udałoby się przemówić dziewczynie do rozumu. Przecież miała rodzinę, przyjaciół i to była ich rola, nie jego. On się nie poczuwał do odpowiedzialności. bo on miał swoje własne życie i swoje własne problemy. Siedząc tak na łóżko, na którym ponownie się znalazł i rozmyślając, nie zauważył nawet, jak obok niego znalazła się panna Mallory. - Nie wiem. Jeśli będzie tego chciała, to tak. A jeśli nie... trzeba się przygotować nawet na najgorsze - odparł, przełykając tę gulę, która pojawiła się w jego gardle nie wiadomo kiedy. Patrzył na Krukonkę przez chwilę, jednak wiedział, że pomóc jej nie mógł, dlatego nawet nie próbował tego zrobić. Dwie płaczące kobiety, to nie było na jego nerwy. Nie był pewny, co zrobić, jak rzadko kiedy. Zostawić ich nie mógł samych sobie, a którą ratować? Marlene, bo to jej psychika była w gorszym stanie. Czuł, że Lauren jest silna i da sobie radę. Wstał więc cicho z łóżka i podszedł do łóżka Francuzki, po czym przyklęknął przy nim. - Marlene, poznajesz mnie? No już, wszystko będzie dobrze, no, ćśśśś - mówił, może nie do końca sensownie, ale z najszczerszymi chęciami, by to jakoś pomogło, choć on chyba sam w to do końca nie wierzył. Przy tym ujął dłoń dziewczyny.
Myślała, że będzie sama, że będzie mogła sobie ponarzekać, popatrzeć pusto w przestrzeń, próbować powstrzymywać łzy i wyładować kumulującą się złość. Ale wyszło jak wyszło. Nie byłą sama i pozostało jej tylko grać. Grać szczęśliwą, zadowoloną z życia optymistkę bez problemów. Potrząsnęła głową i zamknęła mocno oczy. Udało jej się wymusić resztki entuzjazmu. Poczuła na sobie badawczy wzrok Jane, więc posłała jej słaby uśmiech. Zaczęła się przechadzać po pomieszczeniu. Przy łóżku Ślizgona było zdecydowanie za duszno jak dla niej. Poza tym w głowie cały czas słyszała felerne słowa PP. Zbliżyła się do regału z eliksirami i przyjrzała się wszystkim fiolkom po kolei. W końcu wzięła jakiś eliksir uspokajający i schowała go do torby. Oj, miała nadzieję, że wszyscy skupili się na Natanielu i nie zauważyli co robi. Cholera, ale z niej egoistka. Kiedy się tak zmieniła? Odkąd stawia siebie nad przyjaciółmi? Źle z nią, naprawdę źle. Ale przecież sobie poradzi. Zawsze sobie radziła, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Przecież to nic, zwykłe igraszki umysłu. No i znowu to robi! Stop! Nataniel tu cierpi, ledwo żyje, a ona wciąż zajmuje się sobą. Chcąc, jak ostatnio, uciec od wszelkich problemów, wsłuchała się w słowa Nataniela. Ten to ma "szczęście". - Nigdy nie słyszałam o czymś takim. - Zmarszczyła brwi. - Powinniśmy to komuś zgłosić... chociaż w szkole nie ma kogoś na tyle zainteresowanego losem uczniów, by się tym przejąć. Może z dwóch nauczycieli, ale sami nic nie zrobią.
Nie domyślała się, że krzywdzi innych. Że krzywdzi samą siebie. Była nieświadoma skutków tych wszystkich diet, a potem totalnych głodówek. Zresztą, już raz to przechodziła. I choroba powróciła. A teraz będzie ją jeszcze ciężej wyleczyć. O ile to w ogóle możliwe, bo do czynienia mamy z ambitną dziewczyną, dla której kariera jest ważniejsza od życia i zdrowia. Łkała jeszcze kilka minut, które wydawały się jej wiecznością. Po chwili stwierdziła, że to nie ma sensu. Płacz tu nic pomoże - należy użyć mózgu. Jak się stąd wydostać ? Mar, myśl!, skarciła się w myślach. Na czym im najbardziej zależy ? Czego chcą ode mnie ? Nie umiała odpowiedzieć. Jeszcze nie. Otarła więc dłonią łzy i zaczęła się rozglądać za chusteczkami. Przecież na pewno ma rozmazany makijaż! Doskonale pamiętała, jak go robiła, a potem zauważyła Lauren i zajęła się nią! Po kilku sekundach dotarło do niej, że miała na sobie buty na obcasie i niebieską sukienkę. Odrzuciła kołdrę na bok i jej oczom ukazała się jakaś biała piżama. - Co to jest ? - spytała szeptem, w sumie nie wiadomo kogo. Była bardziej przerażona, niż gdy się dowiedziała, że właśnie leży w szpitalu. Przyłożyła rękę do czoła, ale poczuła, że ciągnie za sobą przeróżne kabelki i rurki. Skrzywiła się i opadła bezradnie na łóżko. Nie zorientowała się, że podszedł do niej Regis, dopóki się nie odezwał. Spojrzała na niego bez emocji. - Nic nie będzie dobrze, bo tu jestem. I tak, pamiętam cię - powiedziała cicho. I tak ją usłyszeli. I Lauren, i Reg. Nie oczekiwała, że ktoś się nią zaopiekuje. Nawet o tym nie marzyła! Może i miała rodzinę. Jej rodzice żyli, siostry i brat również. Ale nie mieli zielonego pojęcia, że biedaczka leży właśnie w szpitalu, a lekarze stwierdzili, że to anoreksja. Pospiesznie otarła łzę i "wypchnęła" z pamięci twarze najbliższych. Przeniosła wzrok na Lau. Na swoją przyjaciółkę. Chciała powiedzieć "przepraszam", ale na chwilę obecną nie wiedziała za co. Bo jeszcze sobie nie uświadomiła, że musi zacząć jeść i poprosić o pomoc. Ale nie umiała.
Simon cały czas obserwował Elliott. Wydawała się jakaś nie swoja. Ale jego oczy zaraz spoczęły na Natanielu który nie wziął od niego szklanki z wodą. W jego oczach kryło się pytanie...Nawet chciał zaprotestować gdy się podnosił,ale w końcu nie mógł za niego decydować... -Naprawdę nie masz za co dziękować-uśmiechnął się-Ell myślę ze raczej nikt nie zareaguje. Po prostu musimy sobie radzić sami..-wzruszył ramionami.
Régis powiedział prawdę. I może właśnie to ją tak zabolało? Nie wiadomo. Czuła, że jeżeli Mar nic nie zmieni, a jej zdrowie i samopoczucie nie ulegnie poprawie, to zakończy swoją egzystencję na tym świecie. Tylko jak jej przemówić do rozumu...? Była ambitna, spełnianie swoich celów i marzeń stawiała na pierwszym miejscu. Modeling - to była jej miłość. Trzeba było więc przekazać jej wszystko w taki sposób, aby chciała walczyć. O siebie. Problem tkwił w tym, że tu nie pomogą żadne tabletki. Trzeba było dotrzeć tam, do psychiki. A Lene ostatnimi czasy (a może i od zawsze?) była niezmiernie uparta, więc ciężko będzie ją przekonać do swoich racji. Nie chciała męczyć pana Sauveterre, więc próbowała opanować łkanie. Widać było, że czuje się on tutaj nieswojo i nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją, więc po kija go jeszcze bardziej męczyć? Nie chciała, aby się przejmował, o nie. Ale było pewne, że sprawa Marlene nie wyleci mu szybko z głowy. Widziała jak przyklęknął przy łóżku, na którym w tej chwili leżała zapłakana Mar, i próbuje ją pocieszyć, powiedzieć, że się ułoży, że wszystko zakończy się dobrze. Chcąc usłyszeć odpowiedź studentki przestała szlochać i intensywnie wsłuchiwała się w jej odpowiedź. -Nic nie będzie dobrze, bo tu jestem. Nie mogła dłużej tego słuchać. Musiała działać, bez względu na to, czy Lene się na nią śmiertelnie obrazi, czy też nie. Z drugiej strony nie chciała jej denerwować, bo dopiero co się trochę uspokoiła. No i Régis... On też próbował ją uspokoić i pocieszyć, więc może się zdenerwować, że Krukonka całkowicie olała jego próby wmówienia Brodeur, że wszystkie jej problemy znikną, a ona będzie wiodła wspaniałe życie. Lauren stwierdziła, że trzeba to jakoś uzasadnić, bo co do tego, że modelka ma przed sobą wspaniałą przyszłość nie miała wątpliwości. Musi tylko dać sobie pomóc. - Mar... wysłuchaj mnie. - powiedziała, podchodząc powoli do studentki i przysiadając na podłodze, niedaleko jej łóżka. Chciała zachować pewien dystans, bo możliwe, że panna Brodeur nie chciała jej w tej chwili oglądać. Ani słuchać. Zresztą, chciała, czy nie chciała, musiała posłuchać, bo to ważne. Problem w tym, czy te słowa do niej dotrą. - Jesteś tu, ponieważ... - urwała szybko, starając się uważniej dobrać słowa. Uznała jednak, że to nic nie da, więc przeszła dalej. - Gdybyś tutaj nie trafiła, mogłoby cię już tu nie być. I nie chodzi mi tutaj o Hogwart. Nie byłoby ciebie na tym świecie. - mówiła, wykręcając sobie nerwowo dłonie. Myślała, że wyraziła się dość jasno, ale nie wiadomo, jak przyjaciółka to zinterpretuje, będąc w takim stanie. Musiała jasno wszystko powiedzieć. Wydusić to z siebie... - Gdyby Régis się nie zjawił... mogłabyś nie żyć. - dokończyła, stopniowo ściszając głos. Nie mogła spojrzeć na tą piękną dziewczynę, która w tej chwili była podłączona do tych wszystkich rurek, kabelków i innych sprzętów. Tak się bała jej reakcji... Bała się, że zawiodła. Że Marlene będzie kazała jej się wynosić, że powie, iż nie chce nigdy więcej jej widzieć. Musiała się jednak liczyć z tym, że to może nastąpić. Ale choćby nawet tak było, to jej nie zostawi. Nie pozwoli jej siebie samej wykończyć, będzie przy niej, choć nawet ta by ją uważała za wroga. Spojrzała więc na Régis'a szukając w nim jakiegokolwiek oparcia, chciała, aby przyznał jej rację, dodał coś od siebie delikatnie. Nie mogłaby znieść jego wzroku, który mówiłby, że nie powinna tego robić, nie w takiej chwili. Że nie myśli, nie wie, czym to grozi. Czuła, że cała ta sytuacja stopniowo ją przerasta.
Idąc przez opustoszałe w czasie zajęć, kamienne korytarze notowałem w swoim umyśle każdy szczegół. Taka wiedza może się kiedyś przydać. Podobała mi się ta szkoła, taka pełne życia, witalności , młodych mężczyzn... Z drapieżnym uśmiechem na ustach wszedłem do przestronnego, jasnego pomieszczenia. Moje nowe miejsce pracy. Swoje ciężkie , czarne walizki postawiłem pod ścianą, niedaleko regału z leczniczymi eliksirami. Dwie grupki uczniów tłoczyły się w przeciwległych zakątkach sali. Wokół jednego łóżka stały trzy dziewczyny i chłopak. Nie dostrzegłem kto, na nim leży. Pora rozpocząć pracę. Zdjąłem marynarkę, rzucając ją na walizki i zakasałem rękawy białej, delikatnej koszuli. podszedłem do zbiegowiska, moje oczy zarejestrowały porządnie poparzone plecy, zbyt znajome plecy... Spojrzałem po twarzach zebranych. Chłopak, na którego obliczu malowało się jeszcze wzburzenie był w miarę spokojny i przystojny. Tak, zdecydowanie przystojny. Moją uwagę przykuły dwie niziutkie dziewczyny, jedna z nich wyglądała jakby coś ją męczyło, starała się to jednak ukryć. Druga wyraźnie martwiła się losem otaczających ją ludzi. Tylko ostatnia osoba dramatu była w jakiś dziwny sposób opanowana, choć pod jej skórą płonął ogień, który w każdej chwili mógł wybuchnąć. Była wysoka i nawet ładna, zresztą one wszystkie były śliczne. - Witam, więc co narobił ten młodzieniec? Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Nataniel nigdy nie potrafił do końca wyzbyć się emocji. Szkoda... Dotknąłem swoją chłodną dłonią nieudolnie opatrzonej skóry. Nie były to rany, które trwale mogłyby go oszpecić. Był już w gorszym stanie. Nie czekając na odpowiedź wycofałem się do szafki z medykamentami. Wyjąłem potrzebne eliksiry, do miski nalałem chłodnej wody. Z szuflady wyciągnąłem czyste opatrunki i bawełniany ręcznik do obmycia ciała. Podchodząc do nich ponownie na twarzy nie wyrażałem jakichkolwiek emocji. Z niebywałą wprawą rozpocząłem zabieg, wpierw oczyszczając całość.
Dlaczego wszyscy się tak na nią gapią? Przecież nie wygląda inaczej. Włosy w nie większym nieładzie niż normalnie, oczy nie były podkrążone, bo spała w nocy nadzwyczaj dobrze... Jedynie fakt, że była o wiele bledsza i oczy miała delikatnie przestraszone mógł kogoś zdziwić. Tylko... to nieznaczące szczegóły. Powinni się teraz skupić na Natanielu! Przecież był poważnie ranny. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale nadzieja na lepszych nauczycieli nigdy nie wygaśnie. - Mrugnęła cicho, przechodząc się w te i we wte oraz rzucając zaniepokojone spojrzenia Ślizgonowi. Miała ochotę nieźle go zganić za to, co zrobił. Co on sobie w ogóle myślał?! Przecież... to z góry było skazane na coś takiego. Przed czarną magią trzeba się bronić, a nie się jej poddawać! Każdy to wie! Do skrzydła wszedł jakiś mężczyzna. Na oko około trzydziestki. Strasznie wysoki i muskularny. Musiał przybyć do szkoły całkiem niedawno, bo go nie kojarzyła. Nagle zamarła w połowie kroku. - Witam, więc co narobił ten młodzieniec? Czyli... czyli to był nowy pielęgniarz... tak? Ale... ale... - Co z Lexem? - Wyszeptała cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek w jej otoczeniu. Potrząsnęła rudą głową, starając się przywołać do porządku i wyglądać choć trochę normalnie i inteligentnie. W oknie widziała, że jej się to udało. Zdolna z niej bestyjka, nie ma co. - Dobry. Nataniel eksperymentował z magią, o której kompletnie nie ma pojęcia, w jakiejś starej kuźni. No i przypalił się nieco, jak widać. Oprócz tego padł z przemęczenia. - Spojrzała z lekkim wyrzutem na rzeczonego chłopaka, po czym podniosła swoje duże, brązowe oczyska na nieznajomego mężczyznę. - Może to nieodpowiednia chwila, ale... Elliott Redbird. Nie wyciągnęła ręki z prostej przyczyny - Pielęgniarz swoje miał zajęte różnorakimi eliksirami i bandażami, dodatkowo zajął się już Natanielem.
Bolała mnie cząstka duszy, ale widząc dziewczyny nie tylko ja miałam problemy. Oddałam im uściski i bacznie rozpoczęłam się przyglądać Ell. Zachowywała się nienaturalnie, jakby całą swoją osobowość musiała odgrywać. Wymuszona radość, wymuszona postawa... Wiedziałam, że Nataniel, ten kochany idiota się z tego wyliże. A Ell... przypomniałam sobie, co kiedyś mówiła...Czy to naprawdę był głos sumienia? Moje rozmyślania przerwało wejście postawnego mężczyzny. Patrzyłam jak zdejmuje idealnie skrojoną marynarkę i podwija rękawy koszuli. Czyżby nowy pielęgniarz? Zamarłam gdy do nas podszedł. Jego osobowość była przytłaczająca i te oczy... - O cholera.... Wymsknęło mi się gdy zbliżył się ponownie do łóżka. Tym razem z naręczem opatrunków i eliksirami. Te oczy były takie znajome, zielone z dziwnym błyskiem. Elliott już zdążyła się przedstawić i zabrać do pomocy. Ja stałam jak kamienna rzeźba, nie potrafiła wykonać żadnego, sensownego ruchu. Och, weź się w garść dziewczyno! - Przepraszam nazywam się Sigrid Weisen, czy mogłabym? Wskazałam na miskę z wodą i ręcznik. Jak już ktoś miał wytrzeć Natanielowi plecy, niech to będę ja. - A i czy jest Pan jego rodziną? Powiedziałam to zanim zdążyłam pomyśleć. Trudno, stało się... Wiedziałam, że muszą być ze sobą spokrewnieni . Takiej ledwo wyczuwalnej śmiertelnej gracji ruchów nie miał nikt, spoza innych uczniów. Tylko Nataniel i Szymon, a teraz jeszcze nowy pracownik....
Była Marlene bardzo ambitną, to zdołał zauważyć. I trzeba było właśnie tak wpłynąć na dziewczynę, by zrozumiała, że jeśli nie zacznie w miarę normalnie jeść, przynajmniej tyle, żeby miała siłę żyć, to zbyt długo modelką już nie będzie. Będzie trzeba w taki sposób na nią oddziaływać. Żaden inny mógł nie zadziałać, ba! nawet doprowadzić do jeszcze gorszego stanu. Tak, próbował pocieszyć Marlene, ale nie był w tym dobry, dlatego nie zdziwił się, że jego poczynania nie poskutkowały. Naprawdę, nie miał już siły ani chęci, by działać jeszcze. Musiał przemyśleć sobie wiele rzeczy, a to nie było dobre miejsce. Paskudne wręcz. A zachowanie Francuzki wcale nie pomagało. Nadal nie rozumiała powagi sytuacji, ale on nawet nie próbował tłumaczyć jej tego wszystkiego, bo wiedział, że on nie jest w stanie tego zrobić tak, jak to być powinno. Powiedziałby kilka słów za dużo, co mogłoby się zakończyć czymś strasznym. A on nie chciał być świadkiem tragedii. On mógł tylko być. Nic więcej. Mogłoby się wydawać, że był obojętny w ty momencie na to, co się działo wokół niego. I po części tak było. Po części. Bo ta obojętność była maską, która pozwalała mu wytrwać w miarę normalnym stanie. Słuchał uważnie tłumaczeń Lauren, cały czas obserwując to ją, to Marlene, na przemian. Nie mógł nadziwić się, jak Krukonka cierpliwie tłumaczyła przyjaciółce [?] jej sytuację. Wiedział, że sam nie zrobiłby tego lepiej. Ale nie był zaskoczony spojrzeniem dziewczyny, która naturalnie liczyła na to, że on ją wspomoże. - To prawda. Uratowaliśmy cię w ostatniej chwili. Byłaś naprawdę blisko śmierci. I wygląda na to, że sama doprowadziłaś się do tego stanu.
Już nie wiedziała co robić. Czy krzyczeć, zacząć drapać, bić, pluć, wyskoczyć przez okno. Nic. Zupełna pustka. Przed nią była tylko marna perspektywa przeleżenia reszty życia w skrzydle szpitalnym. Koniec z zagadkami, koniec z modą, koniec ze wszystkim. Koniec egzystencji na ziemi. A przecież miała plany, ciekawą przyszłość, pieniądze, bez których teraz nic nie można zrobić. Otrzymała wszystko, o czym marzą kobiety w jej wieku. A może nawet i jeszcze więcej. Szczelnie opatuliła się kołdrą. Było jej zimno. Cała się trzęsła. Energicznie zginała palce, aby nie tylko się ogrzać, ale i.. schudnąć. Marlene sądziła, że nawet tak spali kilka kalorii. Rok temu podziałało. Usłyszała Lauren, która uparcie próbowała jej zakomunikować, że ledwo żyje. Mimo wszystko słuchała tych palących, ale i szczerych słów. Każde kolejne wprawiało ją w dziwne otępienie. Niektóre z nich do niej docierały, a inne już nie. Jednak najbardziej wstrząsnął ją fragment mogłabyś nie żyć. Przyłożyła sobie palec do skroni, aby ukoić ból głowy, który powoli stawał się coraz mocniejszy. Nie potrafiła uwierzyć w to, że mogła umrzeć. Przecież jest za młoda, prawda ? Spojrzała szybko na Regisa, aby ten jak najprędzej zaprzeczył słowom Lauren i zapewnił ją, że to zwykłe kłamstwa. Zamiast tego dowiedziała się, że to prawda. Cholerna, nędzna prawda. Ale może byłoby lepiej ? Ustąpiłaby miejsca lepszym i ładniejszym. No i wreszcie odpokutowałaby za swoje czyny. Za morderstwo, które popełniła kilka lat temu. - Czy to, że chcę być na szczycie to źle ? Pragnę się rozwijać, a nie stać w miejscu, tak jak.. - zająknęła się. Mimo wszystko nie chciała ich zranić. Marlene nie należała do grupy ludzi, którzy są obojętni na los innych. -.. jak niektórzy. Po chwili dotarła do niej wiadomość, a raczej oskarżenie (tak, Lene ma bardzo dziwny tok rozumowania), że to wszystko jej wina. Że tylko i wyłącznie przez swoją chorobliwą pasję się tu znajduje. - Sugerujecie, że chciałam się tu znaleźć ? - spytała z wyrzutem. - Jesteście w błędzie. Cały czas jej mózg pracował na najwyższych obrotach. Można by powiedzieć, że na twarzy miała wypisane pytanie jak się stąd wydostać ? Nie wiedziała. Ciągle próbowała znaleźć najlepsze rozwiązanie tego problemu, a był on dość spory. Musiała zdobyć zaufanie lekarzy i uśpić czujność zarówno pracowników, jak i Regisa oraz Lauren. Bo domyśliła się już, że będzie kontrolowana, czego nienawidziła. - Zabierzcie mnie stąd - szepnęła, spoglądając błagalnie to na Krukonkę, to na mężczyznę. Widząc, że ci są nieugięci jęknęła cicho, czując, że wszystko musi załatwić sama. Liczyła na ich oparcie w tej kwestii, jednak ci byli tak uparci. Jak ona. - Proszę - dodała, jakby to słowo miało pomóc w podjęciu decyzji. Nadal nic. - A więc idźcie - warknęła. - NO NA CO CZEKACIE ?! ZOSTAWCIE MNIE TU SAMĄ I BIEGNIJCIE NA WHISKY! - wrzasnęła. Szczerze mówiąc, miała dość wszystkiego.
Spojrzałem jeszcze raz na młodzieńca leżącego na łóżku. Chłopak udawał ,iż zasną ze zmęczenia lecz faktycznie spoglądał na mnie czujnie z pod przymkniętych powiek. Mój mały Nataniel , tyle już lat minęło, i jak tyś się zmienił. Byłeś taki dumny i pełen sił a teraz leżysz tu bez mocy, wyczerpany i chory. Dziwne drżenie przeszło po moim ciele, lecz szybko opanowałem się zatapiając się w pracy. Te młode kobiety tak on zawsze lubił ich towarzystwo, i dlatego mimo potencjału był słaby i żałosny... - Chłopcze podaj mi maść na oparzenia z szafki ... Spojrzałem nieco zdziwiony na osobę, do której się zwróciłem. Niemal męska siła, ta pewność siebie i charakter ale... No kobieca figura i ciało... Ech zmęczenie dawało się we znaki... Machnąłem ręką by poszła i w międzyczasie zająłem się opatrywaniem dawnego pupila, oraz oglądaniem sobie tego uroczego chłopca siedzącego nieopodal. No był ciekawym okazem urody i siły. No może mój drogi kruczek zmądrzał? Nie liczyłem na to, lecz skoro tak sam uznałem iż należy w przyszłości zająć się uroczym młodzieńcem. - Tak panno? Nie przedstawiła mi się pani jesteśmy spokrewnieni. Nazywam się Ilia...Ilia Walerij Krukowicz, i jestem tu, jako nowy lekarz. Z powodu rosnącej liczby wypadków zwiększono etat medyczny w skrzydle szpitalnym o dodatkową osobę... A o ile wiem wasz poprzedni medyk jest na urlopie, więc chwilowo jesteście skazani moi drodzy na moją pomoc... Spojrzałem na młodzieńca próbując zajrzeć mu głęboko w oczy i dowiedzieć się, co mogło by pomóc zaciągnąć go do alkowy i wywołać z jego ust krzyk rozkoszy... - Jeszcze jakieś pytania? Inni pacjenci czekają więc pytajcie póki mam czas
Lauren była wdzięczna Regisowi, że ten się za nią wstawił. Przez moment już myślała, iż nic nie powie, bo nie chce, aby modelka popadła w coś na wzór... depresji. Zresztą, nie może popaść. Ona jej nie pozwoli. Nie tylko oni mieli tego wszystkiego dość. Krukonka chciała już wyjść, nie mogła patrzeć na to, co Marlene wyprawia, nie mogła słuchać tego, co mówiła. Czy naprawdę do niej nic nie dociera?! - Jesteś pewna, że chcesz, abyśmy stąd poszli? Na pewno chcesz zostać tutaj sama? Marlene, do cholery! Nie mówię, że musisz wyglądać jak tłusta krowa! Ty w ogóle nie przypominasz człowieka, rozumiesz?! Niektórzy mogą Ciebie uważać za przedmiot, tyle że z rozumem, który i tak został już przeprowadzony przez ich super operację, w której zaszczepili ci myśl o tym, że musisz chudnąć! Jesteś ich maszynką do robienia pieniędzy. Owszem, tobie też za to płacą, oczywiście, że jesteś śliczna, więc po co niszczysz swoją urodę? Zapadnięte powieki, bóle brzucha... Myślisz, że się ciebie nie pozbędą, jak ktoś im powie, że wśród nastolatek promowana jest anoreksja? Pozbędą. Owszem, będą żałowali takiej osoby, jaką jesteś ty... Ale na Merlina, zrób coś ze sobą. Nie poddawaj się. Zacznij myśleć i zadbaj o siebie. Chodzi mi tu o zdrowie, a nie wygląd, bo ten już masz, tylko sama go sobie niszczysz. - powiedziała, zamykając oczy i trzęsąc się ze złości. Dlaczego Lene nie może tego pojąć?! To nie są nic nieznaczące słowa. Nikt nie chce jej tu straszyć, ale ona musi zrozumieć. Musi się dowiedzieć, co ze sobą robi. Jak będzie trzeba, przyniesie jej tutaj zdjęcia dziewczyn, które teraz żałują swojej decyzji... albo nie mają już jak tego żałować. Przyprowadzi tutaj osoby, które przechodziły przez to, co ona. I owszem, to pozostanie z nią już na zawsze, czasami będzie miała napady słabości. Chodzi o to, aby umiała sobie z tym poradzić. - Zresztą, chłopacy nie lubią przytulać się do kości. - dodała. Było jej głupio, że tak mówi, i to o czymś, o czym nie ma pojęcia. Nie uważała się za piękną, ale wiedziała, jakie są konsekwencje choroby panny Brodeur. A ona nie pozwoli jej się wyniszczyć.
Nie, nie, nie, on już nie mógł tego słuchać. Musiał uciec stąd i przemyśleć sobie to wszystko na spokojnie, a potem podjąć jakieś działania... Och, Régis, nie bądź tchórzem! Nie bądź tym pieprzonym tchórzem, którym jesteś na co dzień. Ale tak łatwiej, prawda? Zrzucić odpowiedzialność na innych, zostawić im wykonywanie wszelkich obowiązków. A on tylko przyglądałby się temu jako bierny obserwator. Nie, nie mógł tak zrobić w tym momencie, bo... nie mógł. Tak zamyślony, nawet nie zauważył, jak ściskał coraz mocniej wychudzoną dłoń Marlene. Słyszał, że ta wyskakuje najpierw do nich z pretensjami, a potem krzyczy, by wyszli. I już chciał to zrobić, ale nie mógł się ruszyć. Słuchał potem tyrady Lauren i nie podobało mu się to wszystko. Nie, po prostu nie. - Przestańcie, obie! - podniósł głos w akcie desperacji. Miał już dosyć tej kłótni, która do niczego dobrego nie prowadziła. - Marlene... nie miałem na myśli, że zrobiłaś to specjalnie, że chciałaś się tu znaleźć. Chodzi o to, że przez swoje niejedzenie doprowadziłaś się do takiego stanu, który wymagał, byś tu była. I jeśli... jeśli nie przerwiesz tego strasznego procederu wyniszczania samej siebie, najpierw stracisz szansę na dalszą karierę modelki, bo bedziesz na to zbyt chuda i słaba. A potem umrzesz. Naprawdę chcesz umrzeć młodą i w zapomnieniu, z powodu autodestrukcji? - wypowiedział się na ten temat obszernie, ale mniej brutalnie niż panna Mallory. Ale i tak nie wiedział, czy to przyniesie jakikolwiek rezultat. Nie chciał jednak, by stało się z Marlene tak, jak jej to przepowiedział. Po prostu nie chciał.
Ach, jakże burzliwe były losy Kolina od czasu (nie)pamiętnego spotkania z Ridżem na dziedzińcu, naprawdę. Przeżył tyle niesamowitych, dramatycznych przygód i perypetii, że aż sama nie wiem, od czego zacząć. No, więc opowiem wam tyle, że przez pierwsze pół godziny Ridge próbował mu wmówić, że nie ma żadnych niecnych planów, jest jego słit znajomym i znajdują się w szkole, w co zresztą nasz poszkodowany nie bardzo mógł uwierzyć, gdyż opowieść ta wydała mu się mocno naciągana. Tym bardziej, że im więcej Ridż gadał, tym mniej Colin pamiętał, i ciągle na nowo odkrywał straszną prawdę, jaką było to, że najzwyczajniej w świecie stracił pamięć. Miałby pewnie mnóstwo przemyśleń na ten temat, gdyby nie fakt, że był tak strasznie przerażony, że nie miał siły nawet myśleć. Wreszcie zrezygnowany Gryfon jakimś cudem namówił go, by poszedł za nim, i zaprowadził do Skrzydła Szpitalnego. Tam też, po jakże wnikliwych badaniach i tak dalej, pielęgniarz zdecydował, że nie ma powodu do paniki, bo do raczej krótkotrwały uszczerbek na zdrowiu i jeśli dopisze nam szczęście, za niedługo wszystko powinno wrócić do normy. A jeżeli nie, to będzie sobie żył w błogiej nieświadomości aż nauczy się wszystkiego od nowa, ale spokojnie, to tylko pesymistyczna wersja. Następnie zaś podał mu jakiś obleśny eliksir, który miał pić przez następne kilka dni osiem razy dziennie (załamka), po czym zapakował do łóżka i pozostawił samotnie w wielkiej, białej sali rodem z mugolskiego horroru o szpitalu psychiatrycznym. Mwahaha.
To ja - żeby nie zrobić z Dżoela jakiegoś nudnego, przeciętnego studenta - powiem, że u niego działo się nie wiele mniej ekscytujących i wielce niebezpiecznych rzeczy! Ale może opowiem jak to było od początku; otóż, wracając z wykładów Garcon dalej miał przed oczami widok Colina i Ridge'a, obściskujących się razem na dziedzińcu, pfff! No i był tak zły, wściekły i zrozpaczony, że z całym impetem, na jaki tylko było go stać - wziął i jebnął nogą w jedną z kamiennych ścian Hogwartu, aaaaał. Czemu ał? Bo na nogach miał trampki. Gdyby poszedł sobie za przykładem Verci-kilofa i nosiłby chociażby takie ochronne glany, to noga byłaby cała. A że miał na sobie ulubione czerwone conversy, to połamał palec, ten środkowy w gwoli ścisłości. Uh, jego superregenerujące moce spidermena (nie, żeby wierzył, że takowe w ogóle posiada) nie chciały zadziałać, więc musiał udać się do skrzydła szpitalnego, choć za lekarzami, doktorami i żadnymi uzdrowicielami nie przepadał. Kiedy dokuśtykał już do drzwi wejściowych SS, w środku zobaczył kogo? Colina! Z tej wściekłości zapomniał o obolałym, złamanym palcu i ogólnie miał ochotę tylko wyjść, uprzednio głośno jebnąwszy drzwiami. Odważnie jednak został, bo pomyślał, że musi sobie z Puchonem kilka spraw wyjaśnić, no i - choć niesamowicie wkurzony - dalej się o niego martwił. Przecież z jakiegoś powodu Fitzgerald jednak trafił do skrzydła szpitalnego! - Nie żeby mnie to interesowało, ale co ci jest? - spytał Puchona, wcale nie obojętnym tonem, wcale. Tym samym założył ręce na piersiach i w takiej oto nonszalancko-luzackiej pozie czekał na odpowiedź blondyna.
Ach, no naprawdę, jego historia jest tak dramatyczna i mhroczna, że aż się zawstydziłam, że sama nie byłam w stanie opisać mojej równie ekscytująco! No, ale cóż poradzić. Utrata pamięci nawet się nie umywa do złamanego palca (nawiasem mówiąc, czerwone conversy to zacny wybór, może mniej ochronne niż nindżowskie glany, ale za to wyglądają bardziej kozacko, hehe), gdzieżby tam! W każdym razie, współczujemy. Kolin tymczasem był na etapie liczenia kruków, co miało mu pomóc w zaśnięciu, ale jakoś nie pomogło, bo gdy doszedł do sześciuset sześćdziesięciu sześciu, w drzwiach pojawił się jakiś przystojny nieznajomy z nadąsaną miną i w luzackiej pozie. Nie wiedział, co to za hardkorowy koksu, i zapewne by nie wnikał, gdyby nie fakt, że ten zagadał. - Co? - mruknął gdzieś w przestrzeń, bo nie dotarł do niego sens pytania. Hm... A jeśli to kolejny pedobear? Nieee, zaraz, on go musi znać. Pedobear nie pytałby o to, co mu jest! To musi być jakiś znajomy. Przyjaciel. Najlepszy przyjaciel. Sąsiad. Kolega z dormitorium. A może nawet kuzyn? Tak, to na pewno ktoś z rodziny, ktoś bardzo mu bliski! - JESTEŚ MOIM TATĄ?! - zawołał, jednak szybko doszedł do wniosku, że to dość nierealna opcja - NIE, CZEKAJ! Jesteś zaginionym bratem, który przybył do tej krainy koszmaru, żeby mnie uratować, tak?!
A-HA! Joel już dobrze wiedział, co się kryje za tymi głupimi, idiotycznymi i bezsensownymi pytaniami! Zapewne tamtego słonecznego dnia, kiedy student szedł na te wykłady i zauważył obściskujących się hogwartczyków, studenta przylukał również Ridge, który powiedział o tym Colinowi, a ten - w obawie przed kłótnią, zerwaniem, Merlin jeden wie czym - najnormalniej w świecie zgrywa teraz idiotę i udaje, że nic się nie stało, żeby się cwaniacko wymigać! Haaa, całe szczęście, że Joel był taki och, ach, mądry i wspaniały i nie dał lecieć ze sobą w kulki, hłe hłe. - Colin, weź chociaż nie udawaj kretyna, okej? - poprosił, patrząc na blondyna z politowaniem, chociaż mało mu brakowało, żeby za chwilę się wściekł. Chyba tylko ta jego anielska cierpliwość pozwalała mu jako-tako logicznie i całkiem trzeźwo myśleć. - Dobrze wiem, co zrobiłeś i wiem też, że teraz palisz głupa, bo myślisz, że to coś zmieni i nie będę wściekły. Ale nic z tego! - zadeklarował, robiąc coś na styl tupnięcia nogą, żeby pokazać, że mówi całkiem serio - Więc odpuść sobie - dodał dobitnie na zakończenie swojej długiej i całkiem logiczno-nielogicznej mowy. Jak na złość tupnął tą nogą ze złamanym palcem i znowu zaczął go boleć, więc oparł się barkiem o ścianę, z trudem powstrzymując się od zrobienia zbolałej i cierpiętniczej miny, auu.
Ostatnio zmieniony przez Joel Garcon dnia Pon 30 Sty 2012 - 20:18, w całości zmieniany 1 raz
Colin tymczasem zdążył sobie porozmyślać, jak jego cudowny brat potwierdza jego przypuszczenia, po czym obiecuje, że wszystkim się zajmie, wyciąga różdżkę i jednym jej ruchem rozwala najpierw złego pielęgniarza, który chce go otruć, potem zaś tego pedofila, który go tu przyprowadził, następnie zaś odkrywa przejście do tajemniczego zwierciadła, przez które przechodzi razem z Kolinem prosto do jego rodzinnej, radosnej, tęczowej krainy w której tańczą kolorowe jednorożce i cała jego rodzinka żyje sobie błogo i beztrosko, on zaś nie cierpi już na zanik pamięci. Ach! Jakże musiał być rozczarowany, gdy brat, zamiast zrobić to wszystko, zaczął się na niego wydzierać (no ok, niekoniecznie, ale ciii, dramatyzujemy) i strzelać fochy. Nic zatem dziwnego, że patrzył na niego z miną debila, któremu właśnie wyparował mózg, i niewiele zrozumiał z jego przemowy. Nawiasem mówiąc, jakże dramatycznej przemowy! Gdyby normalnie kontakotwał, pewnie by się wzruszył albo coś. - Czyli nie jesteś moim bratem? Ok, sorry, to musimy się pożegnać, mam już dość pedofili na jeden wieczór - burknął, po czym urażony schował się pod kołdrę.
Czego Joel oczekiwał? A raczej, czego się spodziewał? Wyjaśnień, rozmowy, przeprosin, w najgorszym wypadku - jakiejś kłótni i - Merlinie broń - rozstania! Tymczasem doczekał się nazwania pedobearem, czy tam pedofilem i tego, że Colin schował się pod kołdrę. Co za tchórz! Oczywiście zauważył, że Fitzgerald jest jakiś taki dziwny, ale student nawet nie brał pod uwagę żadnej amnezji. Podejrzewał, że to niesamowity talent aktorski Puchona, o którym Joel wcześniej nie wiedział. A wracając do sytuacji. Joel na chwilę zamilknął, bo nie miał żadnego genialnego pomysłu na ciętą ripostę, którą mógłby pocisnąć Colinowi. W zamian za to zrobił mega głupią minę, jak jakaś zdziwiona żaba i stał tak z dobrą minutę, aż w końcu coś mu zaczęło pod tymi (boskimi) loczkami świtać. W myślach formował sobie super hiper podniosłe mowy, którymi to chciał uraczyć Colina, ale ostatecznie wybąkał tylko: - Zamiast odważnie przyznać się: tak, Joel, obmacywałem się publicznie z Ridgem na dziedzińcu, no i, skoro ci się znudziło, odważnie skończyć nasz związek jak należy, to ty chowasz się pod kołdrę jak jakiś tchórz. Wiesz, Colin, to naprawdę żałosne - warknął nieźle już podirytowany. Następnie pokuśtykał do chłopaka i pociągnął za kołdrę, żeby odkryć Puchona. Przecież nie będzie z nim gadał, kiedy ten go tak perfidnie olewa, woląc być gdzieś tam w swoim puchońskim świecie, schowany pod pierzyną. Stanął tak nad nim z naburmuszoną miną i ramionami skrzyżowanymi na piersiach. - Jak chcesz, to możemy się pożegnać, ale wtedy już na dobre - mruknął tekstem równie dramatycznym, jak scenka bójki Ridża Forrestera i Nicka Marone o Brooke Logan, ahhhh!