- Widzę, że ty też nie grzeszysz nagannym humorem. - Powiedziałam, a po chwili obie śmiałyśmy się jak dwie szajbuski. Po chwili zdałam sobie sprawę, że wszyscy siedzący na sali patrzą na nas jak na ostatnie kretynki, a mój brzuch nadal szalał. No cóż, w końcu ta sałatka to moja dzienna porcja warzyw. Więcej już jeść nie będę, więc władowałam sobie ogromną ilość warzyw na talerz. Tak samo uczyniłam z talerzem siedzącej naprzeciwko Elliott, uśmiechając się do niej. - Jesteś chuda jak patyk, dziewczyno. Powinnaś też coś jeść. - Dodałam, widząc jej zdezorientowaną minę. - A teraz, ładnie, siup. - Nabiłam na widelec sałatę i wcisnęłam jej do buzi. Sama później też sobie władowałam. Pewnie wyglądałyśmy teraz jak chomiki, z pełną ilością jedzenia zgromadzonego w policzkach.
Uśmiechnęłam się widząc brata. -O tak, teraz świat jest bezpieczny. Po jego twarzy widziałam, że przejrzał mnie bez problemu. Tylko on był do tego zdolny. Stanęliśmy na uboczu obserwując parkiet. w takim hałasie nasza rozmowa było tylko jednym z wielu szeptów. - Masz rację tutaj będzie my mieli stałych nauczycieli. W moich oczach pojawiły się diabelskie iskierki. - Zauważyłam, że zamek, jego mury otoczone są niebywale silnymi zaklęciami ochronnymi. Pewnie chodzi o to, by uczniowie podczas nauki nie pozabijali się. Pomyśl ile to możliwości dla naszych doświadczeń. Naprawdę się cieszę, że wzięłam ze sobą nasz chemiczny zestaw.... I... W tym miejscu rozejrzałam się po zgromadzonych i tajemniczo nachyliłam się do Ailina. - Mam ze sobą te dwie komórki, jeśli się nam uda, zaklęciami doprowadzimy do tego, że będziemy mogli się porozumiewać nimi na terenach szkoły.
Cóż, u Audki nie było za dobrze, ale całe szczęście lepiej, niż ostatnio. Sam fakt, że wybrała się na bal świadczył o czymś, no nie? To podłamanie trochę ją zmieniło, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu. Na pierwszy rzut oka widać było, że schudła, choć przez miesiąc udało jej się zebrać trochę wagi, co by to nie być chodzącym szkieletem. Kości dostrzegało się dalej spod bladej skóry, ale wszyscy (większość, z którą utrzymywała jako taki kontakt...) znający ją raczej się do tego przyzwyczaili. Postanowiła też zmienić trochę kolor włosów, tym razem była... blondynką. Ale co jak co, wcale nie wyglądała źle, może nawet lepiej niż w brązie. Choć i tak cały swój urok miała w rudym. Nie narzekajmy jednak, trzeba też spojrzeć przez pryzmat zmian, które okazały się dostrzegalne, o! Nasza Gryfonka bowiem nie uciekała już tak od alkoholu. Tych, którzy w ostatnim czasie mieli okazję zamienić z Audie kilka słów, nie dziwiło to praktycznie wcale. Chyba że zwrócili uwagę na to, jak było wcześniej. Ale w zasadzie to kto by się nią przejmował, każdy miał swoje życie. No. Jeśli chodzi o charakter... cóż, wszystko kiedyś wyjdzie, po co się zbędnie rozpisywać? Audrey nie okazywała zbyt wielkiej chęci uczestniczenia w balu, ale przecież była to impreza kończąca rok szkolny, więc uznała, że powinna się pojawić. Nie martwiła się za bardzo o fryzurę. Do sukienki, którą założyła, pasowały rozpuszczone, proste włosy. Pokryła powieki delikatnym cieniem, usta pociągnęła czerwoną szminką, założyła pasujące, czarne szpilki i po ostatnich poprawkach wyszła z dormitorium, minęła pokój wspólny (czyżby kilka osób zaszczyciło ją spojrzeniem?) i wyszła na korytarz. A tu niespodzianka! Irek! Przywitała go z uśmiechem. Ha, nawet się uśmiechnęła! Oczywiście teraz każdy mógłby stwierdzić, że wygląda cudownie, prawda? Ha, no jasne. Zejście na dół zajęło im chwilkę (czemu Gryfoni mieli tak wysoko?!), ale w końcu weszli ładnie do sali, Irek witał wszystkich, Aud zdążyła dojrzeć Jay'a z Brook (coś ją tak jakby ścisnęło i oczy zaszkliły się delikatnie, ale trzeba trzymać fason przy ludziach, więc się kopła w tyłek i zebrała do jako takiej kupy) i zapoznać się z Haru. - Hej - przywitała się i rozejrzała po sali.
Oczywiście, w ogóle to podejrzewam wraz z Colinem, że nazwa „bal pożegnalny” to tylko taka nikczemna przykrywka, tak naprawdę został on zorganizowany, by umożliwić innym obczajanie owych seksownych (dobra, może nie wszyscy takie posiadali, ale to pomińmy i skupmy się na zaletach, nie wadach) tyłów, przodów i w ogóle wszystkiego. Choć dodam jeszcze, iż jemu chwilowo wystarczały atrybuty prezentowane przez Kath, tak, do tego stopnia, że nawet zapomniał o nienawistnych spojrzeniach, które planował ciskać w Joela. Ach, co te krótkie sukienki robią z ludźmi! A co do eksponowania jego pięknych wdzięków, może powinien zrezygnować z tego gajerka i różowej koszuli w świnki (TAK, miał koszulę w świnki, którą zdecydował się założyć, kiedy się dowiedział, że nie może przyjść w piżamie, a tak bardzo chciał!) na rzecz jakiejś seksownej bielizny, co by umożliwić to Kath? W sumie byłby na to gotowy, ale tylko pod warunkiem, że ona towarzyszyłaby mu w podobnym stroju, hehe, przepraszam bardzo za te perwersje, ale jakoś nie możemy się powstrzymać! W tymże momencie podwójnie cieszył się, że jednak dziwnym trafem się spiknęli. A wiecie, że doszłam do tego, co było powodem owego hippisowskiego hasełka? Otóż, jak wszyscy lub nie wszyscy wiedzą, dawno dawno temu Kruk jebnął w niego zaklęciem, w skutek czego stracił na jakiś czas pamięć, a co za tym idzie, zupełnie zapomniał, że przecież Katherine jest zła, nikczemna i go nie lubi, bo w ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że taka cudowna dziewczyna może być takim szatanem. I tak jakoś wyszło, że i ona zrezygnowała z dalszych zamiarów gnębienia go, czyż to nie urocze? Tak, zdecydowanie, dlatego może nie brnijmy dalej te historie o wykorzystywaniu w krzakach (co byłoby możliwe, biorąc pod uwagę fakt, jaki on się robi chętny po alkoholu, hłe hłe hłe), pozostańmy przy wersji, iż jest to sekret! Jasne, że nie chciałby iść z klaunem, chociaż tak w sumie to byłoby mu wszystko jedno, bo, jak to już ujęła Nev w jakimśtam poście, ŁADNEMU WE WSZYSTKIM ŁADNIE, hehe. A jeśli ktoś dodatkowo jest tak wyrozumiały, ze nie przeszkadza mu patrzenie na cycki, to już naprawdę, niech sobie wygląda jak Jola Rutowicz, on przeżyje! Noooo, on też był pod wielkim wrażeniem jej OCZU, a fakt, że nie potrafiłby odpowiedzieć nawet na pytanie, jaki mają kolor jej tęczówki wytłumaczmy tym, że tak go zachwyciły, że zupełnie stracił głowę i nie zapamiętał. W gruncie rzeczy, nie do końca czcze kłamstwo. Zresztą, słysząc jakże zjawiskową i tajemniczą odpowiedź Kath, trochę zgubił wątek i zapomniał, o co chodziło, ale po chwili ogarnął, że przecież mieli iść tańczyć, czy raczej siać terror na parkiecie. - Dobra, spoko, oddychaj, pytam czy zatańczysz, a nie proszę cię o rękę, hehe – zarzucił jakże świetnym dowcipem, po prostu koń Rafał by się uśmiał, można boki zrywać i tak dalej! – O rany, podziwiam cię za odwagę, no ale dobra, zasuwamy, z góry przepraszam uprzejmie za wszelakie uszczerbki na zdrowiu – dodał jeszcze, bo było więcej niż pewne, że ją zdepta, przewróci się na nią albo upuści podczas jakiejś efektownej pozycji rodem z Tańca z Gwiazdami! Ale przynajmniej się postara, pewnie, że się postara, jak mógłby się nie starać, skoro ona ma taką ładną sukienkę jest tu gotowa, by się za nim rzucać z wieży? No nie ma zmiłuj! W związku z tym podjął ostatnią menską decyzję, chwycił dziewczynę za rękę i skierował się dziarskim krokiem w stronę środka parkietu, po drodze co prawda taranując jakiegoś cwaniaczka wywijającego ostro z jakąś paskudą w białych kozaczkach (łotefak? W każdym razie, to spotkanie jeszcze spotęgowało w nim dumę, że jest tu z Kath, yeah), ale poza tym wszystko było w porząsiu. Następnie rzucił jej jeszcze spojrzenie przepraszającego skopanego Jelonka Bambi, po czym ulokował rąsię w okolicy jej talii, drugą chwycił jej dłoń i RUSZYLI W TANGO, czy tam walca, whatever.
Nie ona jedna była obiektem kpin, tak łatwo o tym zapomnieć. Padraic również nie był osobą rozchwytywaną. Ileż to razy doświaczył w swym życiu momentów nieprzyjemnych? Gdy wyśmiewano się z jego zachowania, gdy znęcano się nad nim? Pomijając jednak dosyć osobliwą historię życia chłopaka i tak trzeba powiedzieć, że wielu ludzi doznawało nieraz przykrych chwil i Olivia nie była w tym wypadku jakimś smutnym wyjątkiem. Choć niewątpliwie przydarzało jej się to częściej niż innym, ale cóż... ktoś taki musi być i szkoda tylko, że to akurat Śliwka. Padraic nie był masochistą, przynajmniej nie w bezpośrednim tego słowa znaczeniu. On po prostu poświęcał się dla ludzi, altruizm był wręcz jego cechą wrodzoną. Nawet jeśli była trochę winna, to on nie chciał, by to odczuwała. Bo przecież, gdyby odmówił, to... ale wtedy on czułby się winny, że nie poszliby, choć chciała tego. No i tu koło się zamyka. - Dobrze, skoro tak uważasz - odparł, nie mogąc powstrzymać ulgi, jaka wypłynęła w jego głosie. Potem patrzył, jak ta dziewczyna wita się z Olivią w dosyć... niekomfortowy dla Puchonki sposób. No co, troszczył się o nią i nie lubił, gdy jej było źle, bo i jemu wtedy było źle, no. - Miło mi cię poznać, Haru - rzekł po tym, jak Śliwka przedstawiła ich sobie. I już miał wyciągnąć do niej rękę, kiedy przypomniał sobie, że to przecież kobieta wyciąga rękę jak pierwsza, tak, tak, nie inaczej. I coraz więcej ludzi do nich przychodziło. Nie, żeby na co dzień tego nie lubił, szczególnie, że nie byli jacyś niemili, ale... chyba to trochę przeszkadzało w ich planach ulotnienia się.
I tak miało pozostać! Spokój tego świata ratowałem niemal co tydzień przed pomysłami mojej siostry, chociaż muszę szczerze przyznać że jednocześnie pomagałem codziennie w każdym przedsięwzięciu jakiego się podejmowała. Więc raczej nie można powiedzieć że jestem tym dobrym. Jak zawsze temat nauczycieli został mniej lub bardziej zignorowany przez siostrzyczkę, ale to całkowicie naturalne nigdy nie przepadała za kadrą nauczycielską. Mógłbym przypomnieć sobie z tuzin przykładów kiedy.... ale nie czas na to! Zamek! To co było najważniejsze przynajmniej na razie. - Masz rację, sporo czasu zajmie nam zbadanie tego wszystkiego, może zaczniemy od lochów, tam przecież znajduje się klasa do eliksirów. Poza tym jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, zapewne słyszałaś o Bijącej Wierzbie, ale czy wiedziałaś że mają tu domek na drzewie?! - było tyle informacji którymi chciałem się podzielić z Ariane Aine. Ale nie wszystko naraz, najlepiej jakbyśmy sporządzili listę, w przeciwnym wypadku zajmę się wszystkim naraz. - Jednak zabrałaś.... - oparłem się wygodniej o ścianę i założyłem ręce na piersi – to świetnie. W tym wypadku musimy popracować nad zasilaniem, elektryczność tutaj nie działa, prawda? Jeśli tak to możemy użyć fiolki z płynem naładowanym magią. Pamiętasz nasz nauczyciel na jego przykładzie tłumaczył nam właściwości energii magicznej. Okablowanie to nie problem jeśli dobrze pamiętam każdy metal szlachetny przewodzi w jakimś stopniu magię. W dodatku pozostaje jeszcze kwestia fal radiowych, trzeba byłoby przemienić je na magiczne...
Ostatnie dni mijały Jacqueline dość kiepsko, mianowicie że wciąż nie wygrzebała się ze swojego dołka i siała smuteczek dookoła niemalże tak samo jak parę tygodni temu, gdy przybyła do Hogwartu ponownie. Wciąż czuła się źle i wyglądała nienajlepiej, mimo tego, że dołożyła całkiem dużych starań, by prezentować się elegancko i porządnie. Tym razem postanowiła jednak zrezygnować z kreacji godnej czerwonego dywanu na rozdaniu mugolskich nagród filmowych, zatem wbiła się (cóż za złowieszcze sformułowanie!) w zwiewną, białą sukienkę do kolan, ozdobioną falbankami i jakimiś haftami; zupełnie nie w jej stylu, prawda? Do całości dobrała jeszcze długie, grube, szare, cudowne skarpety zwane zakolanówkami, i brązowe buty na wysokiej koturnie, której nie powstydziłaby się nawet sama Lejdi Gaga, jestem pewna. Swoje włosy, które ostatnimi czasy wyglądały bardzo marnie i jakoś tak straciły na objętości, tym razem zakręciła w dzikie loki, nie do końca uświadamiając sobie, że wygląda teraz prawie jak Robert albo Joel Garsąą, który był do nikczemnika tak paskudnie podobny, że momentami aż miała wrażenie, że to on. Wmaszerowała na salę w towarzystwie swojego jakże uroczego partnera, nieco chwiejnym krokiem, bo po pierwsze koturny były w cholerę niewygodne, a po drugie miała paskudnego kaca po ostatniej popijawie u Irka, a co za tym idzie, miała ogólne problemy z koordynacją; zresztą, jej stan objawiał się to nie tylko tym. Przez jej przekrwione, nieco zapuchnięte oczy, których nie uratował nawet kilogram tuszu i nowe cienie do powiek, przez wciąż trzęsące się dłonie i poobgryzane paznokcie, którym nie pomógł krwistoczerwony lakier, przez bladość, nieudolnie zamaskowaną smugami pudru, przez ściągnięte brwi, nadające jej buźce niezadowolony wyraz – tak, wszystko to wskazywało na to, że wciąż z nią kiepsko. Cóż zatem za ironia, iż pojawiła się na balu z niewidomym; zapewne gdyby mógł ją teraz zobaczyć, nigdy by się nie zdecydował, by przyjść w jej towarzystwie. A to dlatego, że mimo depresji zdecydowała, iż pożegna te pieprzone mury tak, jak należy, czyli najpierw pokręci się po parkiecie, szukając ewentualnego kompana, a potem nakurwi parę drinków i tym oto sposobem raz na zawsze zakończy przygodę ze szkołą, albowiem nie miała w planach kontynuacji edukacji jako studentka, o nie. Zdecydowała, że po zakończeniu roku już nigdy tu nie wróci i wyjedzie tak daleko, gdzie nikt jej nie znajdzie. Ta szkoła ją przytłaczała, dusiła, złapała w swe sidła i nie chciała wypuścić. Wymusiła blady uśmiech na ustach pomalowanych ciemną szminką, a następnie podeszła nieco dalej, rozglądając się po sali i uważając, by nie wpaść na nikogo, szczególnie osób wyjątkowo energicznie nakurwiających walca, i zatrzymała się przy jednym ze stołów. - No, jesteśmy - oznajmiła, puszczając ramię chłopaka, które do tej pory kurczowo ściskała.
No dobra, przyznaję, to nie było najtrafniejsze określenie, chociaż... tyczyło się to niemożności wstania, a nie samego aktu pobudki, ale dobra, dobra. Niech będzie i tak, nie kłóćmy się o takie drobiazgi, bo tu bardziej dramatyczne rzeczy się dzieją! Przynajmniej w mniemaniu Borysa. Jaka szkoda, że on z kolei LSD nie zauważył. Chociaż, może to i lepiej? Jeszcze uznałby, że jelenie prezentują się lepiej niż osły i co wtedy? Chociaż po tym, co miało za chwilę nastąpić, to stwierdziłby to z czystej złośliwości, tak czy siak. Nie odejmując oczywiście uroku cudownej Lunarie, której stał się poniekąd fanem, w związku z ostatnimi wydarzeniami. Ale na chwilę obecną całą swoją uwagę skupiał na Courtney, która wyglądała absolutnie rewelacyjnie w tygrysiej sukience, czym normalnie ujęła go za serce, naprawdę! To dlatego był taki nierozgarnięty, czy nawet zawieszony. Ale jak dobrze, że się odwiesił, zanim ta go uderzyła, albo co gorsze się odsunęła! Tego by chyba nie przeżył. Na jej słowa uśmiechnął się jedynie niepewnie, bo aktualnie był maksymalnie skoncentrowany na tańcu, który był jego piętą achillesową, ale też bez przesady, niewiarygodnym łamagą też nie był. Dlatego szło im to jak po grudzie, ale jednak wciąż do przodu! Jakie to podbudowujące, czyż nie? Ale to było nieważne w sumie. Ważna była Courtney, tańcząca z nim tutaj, uśmiechająca się pokrzepiająco. Bliskość ciał, dotyk ciepłej skóry, zapach drażniący nozdrza. I cała otoczka, rodem z bajek Disneya. Wielki zamek, piękna sala. Rozbrzmiewająca muzyka, unosząca się mgła, skrzące się niebo nad nimi. Piękna projekcja, pozwalająca na chwilę refleksji, na zanurzenie się w swoich odczuciach i myślach. Jakby byli częścią tego przedstawienia, a nie jedynie widzami, czekającymi na rozwój wypadków, bo to była ich chwila, oni o sobie decydowali. A potem wszystko się urwało, bo Boris dostrzegł dziwną minę swojej partnerki, jej przerażenie z niezdecydowaniem, jakby w ogóle widział ją po raz pierwszy na oczy. I zakuło go coś, a potem rozwój wypadków był natychmiastowy, wszystko pędziło w oszalałym tempie, by na koniec wykoleić się przed jego oczami, a po całym zdarzeniu został mu jedynie ulatniający się zapach dziewczyny i odcisk jej ust na jego policzku. Cóż. Gdyby Boris był normalny, pewnie uwierzyłby w jej zapewnienia. Ale nie był. Dlatego pomyślał o wielu, naprawdę wielu pesymistycznych scenariuszach, dlatego stał tam sam na tym parkiecie, jak kołek, jak debil, analizując, co znów zrobił nie tak i w ogóle dlaczego? Przez chwilę nie ogarniał co się dzieje, dopiero po paru chwilach rozejrzał się po sali i zauważył Griga z Effką przy stolikach, gdzie Ślizgonka uśmiechnęła się do niego, na co ten również się uśmiechnął, ale z trudem i ogólnie niepewnie, błądząc nieprzytomnie po sali, jakby czegoś szukał, ale nie mógł znaleźć. Nawet nie zauważył, kiedy reprezentantka nagle znalazła się przed nim i zaczęła coś do niego mówić. Próbował w skupieniu zanalizować jej słowa, ale szło mu to opornie, ociężale, w ogóle nie miał na to ochoty w chwili obecnej, ale przecież co ona mu zawiniła? Dlatego zmusił się nawet do kolejnego uśmiechu i potakiwania głową. - Nie, to ja to trochę nieudolnie robiłem, ale wiesz... taki mój mierny urok - odparł w końcu z powątpiewaniem dla samego siebie, bo chyba wpadał w melancholijno-depresyjny nastrój aktualnie, ale nie wypadał z oględnej roli. - No i przy okazji gratuluję drugiego zadania, poradziłaś sobie naprawdę wspaniale - dodał już nieco przyjaźniej, co by nie wyjść na kompletnego gbura, chociaż na chwilę obecną było mu wszystko jedno. Chyba. Ale potem mimowolnie na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. Pamiętała! - Cieszę się zatem, chociaż jeżeli miałoby to oznaczać, że jeszcze się gdzieś tam na chwilę spotkamy, to mógłbym się poświęcić - rzucił jak amant z filmów, sam w ogóle nie wiedział po co. Ale nie myślał racjonalnie (o ile w ogóle myślał) na chwilę obecną, dlatego nie miejmy mu tego za złe, naprawdę. Poza tym to było czysto koleżeńskie, oczywiście, że tak!
Cała ta relacja miedzy nimi była, cokolwiek by nie powiedzieć, dziwna. Nawet bardzo. Jedno lgnęło do drugiego tak bardzo, że to aż bolało, a drugie próbowało odsuwać od siebie te pierwsze, choć nie udawało mu się to do końca, bo bywało, że sam przybliżał te pierwsze do siebie. No i jak tu się w tym wszystkim połapać? Regis nie zauważył w tym wszystkim blizn, jakie miała na rękach Naleigh. I dobrze. bo wtedy znowu pewnie zacząłby wykład o tym, co z sobą robiła dziewczyna. Ale... w zachwycie nad nią i tak nie potrafiłby mieć pretensji, wbrew pozorom. Nie mógł. Dziś była dla niego nimfą, jego hamadriadą. A on był... właśnie, kim był dla niej? Nie oponował, gdy prowadziła go na parkiet. Sam poprosiłby ją do tańca, gdyby ona tego nie zrobiła. Uważał, ze taniec jest jedną z najlepszych metod na rozładowanie emocji. Poza tym, Regis był świetnym tancerzem, bądź co bądź. Kolejna pożyteczna umiejętność wyniesiona z domu. Prowadził ją doskonale, starając się, by nadążała za nim, nie gubiąc kroku ani razu. Nie deptał jej po palcach, nie zderzał się też z innymi tańczącymi. Cóż za gracja! - Miałem mały problem z ubraniem się - odparł naturalnie, bo przecież małym drobiazgiem było, że nie mógł znaleźć muszki, prawda? A cóż, accio nie działało przy zamkniętych meblach, toteż musiał szukać ręcznie.
Fakt, że pojawił się w miejscu, gdzie jest więcej niż jedna jednostka ludzka (czyli on we własnej osobie) po raz kolejny w ciągu ostatnich tygodni świadczył chyba o tym, że staje się coraz bardziej socjalny, społeczny i milusiński. Broń go Merlinie przed takimi zachowaniami, wkrótce zacznie może jeszcze przepraszać tych wszystkich kretynów za wielokrotne skrzywdzenie ich kończyn podczas minionego roku szkolnego? To byłaby kompletna porażka Samaela jako człowieka. Dlatego wprawił się w dziś w iście ponury nastrój i szedł obok Jacqueline z wyjątkowo gburzastym wyrazem twarzy. Brwi miał lekko uniesione, usta ściągnięte w sarkastycznym półuśmiechu. Jego słowa tworzyły zatem wrażenie nieustannie ironicznych, chociaż kwestie kierowane do swej partnerki wcale nie miały takiego wydźwięku. - Bal, na Merlina, co my tu robimy Jacq - mruknął cicho, gdy szli, a dziesiątki spoconych już ciał ocierało się o jego wyjściową szatę. Dość interesującą, gdyż zdobioną czymś na rodzaj staroświeckiego trykotu. Musiał przecież jakoś zasłonić blizny na szyi. Ale trzeba przyznać, że prezentował się bardzo, hm... arystokracko? Na potrzeby balu porzucił też swoją codzienną białą laskę, a wziął ze sobą taką zrobioną z masy perłowej, zdobionej grawerunkami u rękojeści. Trochę jak z rodziny Adamsów, ale co tam. - Chcesz zatańczyć? - zapytał cicho w tym samym momencie, gdy puściła jego ramię. Walec to jedyny taniec, jaki był w stanie zaproponować komukolwiek. Już nawet tańczył raz walca w tym roku, na innym balu. Teraz nie pamiętał już nawet, jak nazywała się jego ówczesna, wylosowana partnerka. W Wielkiej Sali było niemożliwie duszno. Otoczony ciemnością, odbierał zdwojony przekaz informacji zapachowych, dotykowych, dźwiękowych. Wszystkie rozmowy, urywki szeptanych do ucha słów, stukot obcasów i szelest szat, cmoknięcia, śmiechy, uderzenia szklanek o siebie i o stół. Muzyka, zapach ciężkiego potu, potraw i alkoholu potajemnie dolewanego do ponczu. Co-on-tutaj-robi. Zaprosił Jacqueline, bo jednak chciał spędzić z nią jedne z ostatnich chwil. Zaniedbał wszystkie swoje nieliczne przyjaźnie, a ona wyjeżdżała przecież z Hogwartu. Raz już wyjechała, nawet się nie pożegnali. Czuł się z tym podle, ale i tak przecież nic nie powiedział. Nie przeprosił. Na usta cisnęło mu się coś w stylu "będę tęsknił"... ale musiałby trochę wypić, by wydusić z siebie takie słowa. Nerwowym ruchem poprawił otaczający szyję, usztywniony materiał. Gorąco. Ale nie może ujawnić blizn.
Przyznam, że Żak również była zaskoczona tą propozycją, padającą z ust Samaela. W pierwszym odruchu uznała to za pomyłkę albo nikczemny żart, potem jednak przekonała się, że nie, że jednak mówi zupełnie serio i – cóż, choć powinna odmówić, by nie psuć mu swoim wisielczym humorem tego wieczoru, jednak się zgodziła, stwierdziwszy, że stary dobry Yehl (ale to swojsko brzmi) będzie lepszą opcją niż jakiś plejbojowaty plejasek z serii „Podobasz mi się, nie spierdol tego” albo samotne sterczenie pod ścianą jak ci frajerzy z Hufflepuffu, którzy wyjątkowo ją dziś irytowali swoimi głupawymi uśmieszkami. I szczerze mówiąc, z każdą chwilą podobało jej się tu mniej, a gdy tylko to pomyślała, Samael odezwał się w podobnym stylu, wywołując na jej ustach cwaniacki uśmieszek. - Nie mam pojęcia, chyba nam odbiło – odparła, całkiem zgodnie z prawdą (w jej przypadku przynajmniej, choć Samael też nie zachowywał się zbyt normalnie, biorąc pod uwagę fakt, ze się zjawił!). Ale nie, nie wycofają się teraz, nie będą frajerami i jeszcze pokażą wszystkim cieniasom, jak się bawi Kru-ko-land! Jeeej. Dobra. Bez przesady. W odpowiedzi na propozycję chłopaka przytaknęła, po czym złapała się na tym, że to nic nie da, cholera, wciąż o tym zapominała. - Z przyjemnością – odparła beznamiętnie, chociaż nie, właściwie to całkiem miała na to ochotę, pokiwać się trochę w rytm muzyki w ramionach starego przyjaciela, powspominać sobie wszystkie cudowne chwile w tej szkole, pożegnać stare mury i znajome twarze… Tak. Powiem nawet, że dobrze by jej zrobiło, gdyby usłyszała od niego takie słowa, a gdyby już wyszła z pierwszego szoku, może nawet by się wzruszyła. Może nawet by została.
Bo tak naprawdę Moreau w głębi serca nienawidziła swego ślepego kumpla z dawnych lat, tylko nie chciała tego przyznać! A przynajmniej w taki sposób to rozkminił w krótki czas po jej nagłym wyjeździe i zerwaniu wszelkich kontaktów. BO PRZECIEŻ NIE NAPISZE JEJ LISTU, co nie. Ale ogólnie w głębi swojego zamarzniętego serduszka bardzo się cieszył, że zamykają bal byciem tu razem, bo tamten też przecież spędzali najpierw w swoim towarzystwie. A potem pomknęła do jakiegoś plejbojowatego plejaska. Chyba. W sumie nie mógł tego - zobaczyć, ale czuł, że tak musiało być. - Tryskasz radością - uznał z lekkim rozbawieniem, gdy objął ją już lekko w talii i rozpoczęli walec. Tańczył poprawnie, chociaż mało płynnie. W pierwszym wrażeniu niezgrabnie, ale to było po prostu ascetyczne. - A w ogóle to gratuluję! Wygraliśmy puchar domów. Twoje sumienne podejście do nauki było pewnie jednym z głównych czynników, który na to pozwolił. Okej, sam nie był lepszy, ale oboje o tym wiedzieli! - Trzeba skombinować coś do picia. Nie wytrzymam tu chyba tak bez żadnego kopa.
Oczywiście, tak naprawdę od początku planowała nikczemny plan, w którym to mogłaby pozbawić wreszcie tego starego zgreda życia albo chociaż paru kończyn i zamierzała właśnie we wspólnym tańcu wprowadzić go w życie, co, biorąc pod uwagę jej zdolności, było bardzo prawdopodobne. Nie no, poważnie tak się przejął, gdy wyjechała? Awww. Ona też się cieszyła i też wspominała tamten bal, kiedy tak cudownie sobie na nim razem marudzili; z tym, że to on ją zostawił i to on poszedł do swojej wylosowanej partnerki, bowiem ona na swojego Jareda (to był on!!!) musiała czekać jeszcze z dwie godziny, eh. - I nawzajem – burknęła, chociaż ta uwaga trochę wybiła ją z rytmu siania mroku i depresji. Paradoksalnie, zgorzkniały Samael poprawiał jej humor. Uroczo. - No jasne, nie wiem co Ravenclaw by beze mnie zrobił. Zresztą jestem pewna, że to ty nadrobiłeś za mnie straty podczas mojego wyjazdu, jakże by inaczej – odparła w podobnym stylu, bo doskonale znała ten zapał Samaela i dziką chęć pochłaniania wiedzy i przekładania jej na punkty! Tańczyło się całkiem miło, nie powiem. Zdecydowanie był lepszym tancerzem od niej, ale jakoś jej to nie zniechęcało, a wręcz przeciwnie. - Przyznaj, że chcesz mnie upić i wykorzystać – mruknęła w odpowiedzi, choć tak naprawdę sama chętnie by się napiła, by ten gwar przestał napierać na nią ze wszystkich stron. A tak to przynajmniej się rozluźnią! Ale to za chwilę, jeszcze momencik walca. Dosłownie sekundka, no, może ze dwie.
I doskonale o tym wiedział! Doprawdy, jego zdolności poznawcze były wręcz diabelsko dobre, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt. że przez relacje międzyludzkie przekopywał się niezgrabnie jak kret odpychający ziemię łapami. O tak, doskonała metafora. Samael był kretem, ziemią byli inni ludzie. I to ślepe zwierzę przesuwało się w podziemnych tunelach, gniotąc, miażdżąc i odpychając na boki wszystko, co tylko stanęło mu na drodze. Nie, to jednak nie było dobre porównanie... Ale dobrze, że Jacqueline nie dysponowała możliwością czytania w myślach, nie to co jego niektóre okrutne, dawne partnerki! Ale pierwsze chwile tamtego balu były przez niego najlepiej wspominane! Świadczy przecież o tym fakt, że nie pamiętał już imienia swojej partnerki, hehe. Parsknął cichym śmiechem ponad jej ramieniem. Tak, oto właśnie była dwójka najpilniejszych Krukonów, którzy to w klasach bywali tyle co... nigdy. Albo przypadkowo zabłądzili tam, bo niestety ślepota utrudniała czasem życie. Tak, zgadliście, tutaj akurat nie mowa o Jacqueline! - No pewnie, Jacq. Tyle lat w jednym pokoju wspólnym, a nasz najntymniejszy kontakt to ten, w którym rzuciłaś się na mnie, żeby mnie pobić za... nie pamiętam za co, ale to był wyjątkowo trywialny powód. A jako, że wkrótce wyjeżdżasz, trzeba wykorzystać ostatnie chwile! Ale oczywiście nic nie zrobił, dłoń nie zsunęła się niżej po talii Jacq. Wtedy mogłaby się przecież odsunąć, nawet w żartach, a szkoda było kończyć ten taniec! Jeszcze sekundka. Może dwie.
Och, gdyby tylko wiedziała, jak skutecznie kret-Samael przekopał się przez ziemię jej nikczemnych myśli, zapewne by się przeraziła i zaniechała planu, a cały jej sens życia ległby w gruzach, o ile już by nie leżał, ehe. I chyba właśnie trochę sprofanowałam tą, wbrew twoim stwierdzeniom, naprawdę trafną metaforę, przepraszam, nie chciałam! Na szczęście jednak on również nie posiadał tej zdolności, tak jak chyba każdy inny partner w jej życiu, hm, zatem wszyscy powinni być zadowoleni i tak dalej, wszystko gra. Tym bardziej, że poczułam się bardzo mile połechtana faktem, iż Samael tak pozytywnie wspominał bal w towarzystwie Jacqueline! W ogóle to powinnaś od razu przyznać, że on się tu w niej podkochuje, a maskuje to podejrzeniami o nienawiść z jej strony, hihi. Ja to wiem! Również parsknęła, bo osobiście nie przypominała sobie, by ujrzała Samaela nad książkami czy w klasie lekcyjnej częściej niż raz na pół roku, kiedy to akurat ona też się zjawiała. Cóż, jak widać, coraz więcej ich łączy! W ogóle są cudownym duetem marudnych nieuków i razem powinni podbić świat, ot co. - Zmarnowaliśmy tyle lat, to straszne – odparła, naprawdę załamana tym faktem, a po chwili zastanowiła się – Naprawdę cię pobiłam? Niemożliwe, to musiało być dawno i nieprawda. W każdym razie, mam nadzieję, że do mojego wyjazdu to już się nie powtórzy. Oczywiście wiedziała, że nie ma zamiaru niczego zrobić, nie spodziewała się tego, dlatego nawet nie rozważała tego, czy by się odsunęła, czy nie. Niech to pozostanie zagadką!
Oczywiście, że nikczemna! Niby kogo mielibyśmy żegnać? Tych buraków z wymiany, którzy tylko napaskudzili w szkole, wywołując chaos, a teraz grzecznie chcą wyjechać nie sprzątając za sobą? Co to za kultura, ja się pytam, no? A może bal jest tylko po to, żeby uczcić zwycięstwo Joela Garcon? A MOŻE FRYTKI DO TEGO? Po prostu nasza kochana rada nauczycieli pozwoliła uczniom (uczniom hogwartu! nie Salem, Tequala czy Beauxbatons!) kulturalnie popatrzeć sobie na zagraniczne pupcie i dowartościować się, że mamy lepsze od nich, o! Poza tym na ich cztery litery i tak się nikt nie gapi, prawda? Nie miałabym nic przeciwko, gdyby pan Fitzgerald ściągnął to i owo. W końcu ma takie cudowne ciałko, któremu nawet sama Kath nie potrafiłaby się oprzeć. No, po prostu żyć, nie umierać! Sama chętnie potowarzyszyłaby mu w fikuśnym stroju świnki, pod warunkiem, że będzie ono wygodnie i... szybkie do ściągnięcia, he he. Biednego Colina musiała wyjątkowo mocno bolec główka, bo przecież każdy głupi (pozdrawiamy Andrzeja!) wie, że Kath sieje wokół siebie tyle zła, że nawet stu Gryfonów nie potrafiłoby stworzyć takiej mhrocznej aury w Halloween! No, ale przecież sama dziewczyna zrezygnowała z dalszego planu dręczenia i wydzierania się po chłopaku, gdziekolwiek go zobaczy, a przecież ona nie uderzyła się w głowę, tylko po prostu oparła się jego cudownemu urokowi, do którego zawsze miała słabość! Tutaj muszę się nie zgodzić w pewnej sprawie, a dokładnie o to, że przecież Katherine ma większy cycki od Jolki! Poza tym jest o wiele ładniejsza (och ta skromność) i chyba nawet w makijażu a'la klaun wyglądałaby lepiej od niej. Z resztą... Jola śmierdzi i ma wszy, co więcej dodawać? Oczy są odzwierciedleniem duszy, chociaż raczej w przypadku Ślizgonki nie można się w tym zgodzić. Jej tęczówki mają kolor brązowy, jak czekolada! A czekolada jest słodka, ciepła (no, niekoniecznie) i jeśli nie jest w tabliczce, to płynna, a raczej te trzy określenia nie za bardzo pasują do postury Kath (to oczywiście nie zmienia faktu, że przecież jest taka urocza!). A Kolin ma idealne oczy, chociaż wszyscy mówią, że niebieskie jest fałszywe. BUU! A w tańcu na pewno nie będzie im źle. Trochę się pogibają, a przy okazji pomacają, bo przecież zawsze jest do tego okazja, nie? A potem pójdą usiąść przy stole czy coś w tym stylu. - Dobra, dobra. - mruknęła, szczerząc zęby niczym koń (niekoniecznie Rafał!). Czuła, że jeśli chłopak zobaczy ją z takim uśmiechem to zapewne ucieknie gdzie pieprz rośnie. W końcu Kath zbyt często się nie uśmiechała. O Merlinie! Miejmy nadzieję, że nie będzie miała między zębami czegoś zielonego! A potem wyszła z nim na parkiet, dając się grzecznie poprowadzić w wybranie przez niego miejsce. Gdy tańczyli, zaczęła się trochę prowokacyjnie poruszać, co zawsze miała w zwyczaju. Dobrze im szło, a jak na razie ich stopy były całe i w nienaruszonym stanie. Poza tym musieli ciekawie wyglądać; ona, w dziwkarskiej sukience, a on w piżamce w świnki!
Ale koniec wspominek, czas zająć się tworzeniem historii obecnego balu, prawda? Poddał się zatem tańcu, szalejąc, zwiotczały mu mięśnie i machał w ekstazie czupryną, krzycząc "kocham Hogwart!". A potem ujął twarz Jacqueline w swoje dłonie, niby marmurowe, szponiaste palce pianisty i zbliżył się, by w końcu musnąć jej usta swoimi chłodnymi acz miękkimi wargami. Oczywiście nie, nie robił tego, ale jego wypaczona wyobraźnia podsunęła mu taki... nie, nie obraz. Pomysł. Obrazów już nie było, były tylko dźwięki, gesty, słowa, sytuacje pozbawione podkładu wizualnego. Wciąż tańczył, trzymając usztywnioną sylwetkę. Usztywnioną nie w każdym miejscu, to byłoby faux-pas życia. Hehe. Ale ta bliskość z Jacqueline była miła. Nie elektryzująca, ale po prostu miła, przyjemna. Dlatego aż żal było zakończyć ten taniec, ale wszystko co dobre...! Oni już podbili świat! Teraz czekała jeszcze tylko kapela z instrumentami złożonymi z widelców szurających po talerzach. O ile to pamiętała. - Przemiło było, madame! - rzekł, teatralnie się kłaniając. Przywołał swoją laskę, która w drodze zahaczyła zapewne o kilka obojętnych mu istnień. - Ale mamy jeszcze czas! Nic straconego. Przyznaj, że Jacqueline Yehl brzmi świetnie i wypisałaś całe ściany w pokoju tym sformułowaniem, korzystając z tego, że tego nie zobaczę. A pobiłaś mnie, naprawdę. Często mnie biłaś. Więc nie wiem, czy cię chcę, jestem przeciwny przemocy w rodzinie. Odeszli nieco na stronę, dochodząc do stolików. Samael pociągnął nosem, próbując zwietrzyć alkohol. Jak pies myśliwny, hehe! Nie, zwierzęce porównania zaczynają być niebezpieczne...
Ostatnio zmieniony przez Samael Yehl dnia Nie Cze 19 2011, 15:26, w całości zmieniany 1 raz
Och, co do tego, że jeśli Jaydon chce, to Jaydon dostaje, Buk była stuprocentowo pewna. No i może właśnie pod tym względem byli do siebie podobni. No ale całe szczęście, że to właśnie on wyhaczył właśnie ją i teraz nie musiał spędzać czasu z ową samotną dziewczyną spod ściany, ani nawet z jego nieodłącznym już chyba atrybutem, czyli fajką, a z Brukiem. Sama zresztą cieszyła się jak głupia, no ale o tym wspominałam wcześniej, po co się powtarzać? Hehehe, starać się musiała, martwić zresztą też. W sumie kto by się nie zastanawiał, czy sprosta oczekiwaniom chłopaka, który kiedyś skradł serce nie jednej, a dwóch półwil, a tym samym największych piękności w Hogwarcie, do których ślinił się chyba każdy obecny tu osobnik płci męskiej? No nie dało się, po prostu nie dało. Brooklyn uśmiechnęła się uroczo (wręcz figlarnie!) słysząc komplementy Murrey’a. Oczywiście, że mógłby, jak choćby wspomnianą wcześniej półwilę, no ale niemniej jednak dobrze, że się starał i to właśnie dla Toxic. - To miłe. I naprawdę dzięki, że mnie zaprosiłeś. Nie chciałabym spędzać tego wieczoru z nikim innym – odpowiedziała komplementem na komplement. – Albo co gorsza, podpierając ściany – dodała po chwili namysłu. Potem, czując rękę studenta na biodrze zdekoncentrowała się z lekka, całus w policzek zadziałał bardzo podobnie, a po krótkiej chwili sama oplotła ramieniem jego rękę, sądząc, że jednak może pozwolić sobie na całkiem sporo. - Ugrhhh, nie przypominaj mi, że zaczynam studia - mruknęła niechętnie, jednak dając się poprowadzić na parkiet. Nie lubiła tańczyć, ale coś tam jednak umiała, butów mu nie podepcze, więc nie będzie tak źle. Wplotła swoje palce w jego, a drugą rękę położyła na jego ramieniu, dając prowadzić się przez parkiet. Faktycznie, tańczyli bardzo blisko, a móżdżek Bruka pracował na zdwojonych obrotach, żeby koncentrować się na krokach, uważać na stopy Jay’a, a przy tym wszystkim zapach jego perfum skutecznie ją rozpraszał, więc czuła się jak na pro levelu. No ale anyway, anyway, bo mimo wszystko udało jej się swoim czarującym uśmiechem dorównywać temu Jaydona, więc razem musieli wyglądać naprawdę rozkosznie, hehe.
Olivka uśmiechnęła się na widok Irka. Jak ona go lubiła! Wiele razy zgłaszała się do niego, kiedy miała jakiś problem, z jakimiś wstrętnymi nikczemnikami, a ten zawsze starał się jej pomóc i był przy tym wyjątkowo miły. Tacy nauczyciele to skarb! - Dobry wieczór - powiedziała więc do niego kulturalnie i uśmiechnęła się lekko. Tej dziewczyny, która przyszła z nim nie kojarzyła, ale do niej też się uśmiechnęła, żeby nie było. Powinna się przedstawić, ale to by się zapewne wiązało z podaniem sobie ręki, a ona raczej wolałaby tego uniknąć. Tak, ona z Padraiciem tworzyli bardzo uroczą "parę" ludzi, którzy nie bywali w towarzystwie i którzy większość osób przyprawiali raczej o mdłości, aniżeli jakieś pozytywne odczucia. No cóż, mogliby się tym zupełnie nie przejmować, ale to nie w ich stylu, a przynajmniej Liv. Ciężkie jest życie takiej osoby jak ona, powiadam wam! Uśmiechnęła się jednak do niego ciepło, po czym rozejrzała się ciekawie po coraz to nowo napływających do środka ludziach. I jej wzrok zatrzymał się na tańczącej parze w postaci Samaela i Jacqueline, która Olivki z jakichś względów szczerze nie znosiła, a nasza biedna Puchonka oczywiście nie miała pojęcia, dlaczego. Legilimenci chyba mają prostsze życie! Nie mniej jednak serce przyspieszyło bicia, ręce się nieco spociły, a gdyby nie makijaż na jej policzkach pojawiłyby się cudownie czerwone rumieńce. Na szczęście nic powierzchownie nie sprawiało wrażenia, iż panna Lafealle powoli wpadała w panikę. Wpatrywała się chwilę w nich, którzy swoją drogą ruszyli już z miejsca, by ostatecznie odwrócić wzrok i posłać stojącym obok osobom niepewny uśmiech. Zaraz potem przeprosiła ich na chwilę i postanowiła, że się napije, bo chyba zaschło jej w gardle. I tak oto nalewała sobie ponczu, stojąc tyłem do całego przedstawienia, jak to określiła w myślach. Uroczo. Spokojnie, wdech i wydech! I nie, wcale nie trzęsły jej się ręce, skąd takie przypuszczenia?
No właśnie, otóż to! Któż chciałby ich żegnać? I w ogóle za co? Przecież oni tylko przyjechali na darmowe żarcie, wypasiony nocleg i trochę emocji przy Turnieju Trójmagicznym, a przy okazji narobili burdelu na paru imprezach i połamali kilka serduszek, wielka mi sztuka. Colin też tak potrafił, a jakoś jego nikt oficjalnie nie żegnał. Co do uczczenia zwycięstwa nikczemnego żabojada (ehe), na Merlina, któżby chciał czcić takie beznadziejne wyrażenie i ogólną porażkę? Co to w ogóle za pomysł, żeby świętować to tutaj? Dlaczego wszyscy ci beznadziejni, rzalowi i bulowi emigranci (albo imigranci, nie rozróżniam tego) nie mogą już sobie pojechać? Okej, obczaił wszystkich, więc starczy, mogliby się teraz wszyscy zwinąć, wrócić do swoich krajów i już nigdy nie wrócić, a już dawno oblukani Hogwartczycy też nie powinni już zachwycać tej Sali swoją obecnością, najlepiej by było gdyby wrócili do swoich dormitoriów, a jakiś kawalarz na przykład zamknął Kath i Colina w owym pomieszczeniu. Tak! Samotni, spragnieni miłości, wokół błękitnych dekoracji, poprzewracanych krzeseł i dyskretnie przemycanych pod stołem butelek whisky. Rozkosznie, na pewno byłoby interesująco. Trochę by się pobujali, a potem na pewno wyskoczyli ze swoich ciuszków i fikali wesoło w strojach świnek, które jakimś cudem znalazłyby się w Wielkiej Sali. A co potem, to się zobaczy, hehe! Zawsze miała do niego słabość?! Aż się zakrztusiłam. Skoro tak było, to jak mogła zmarnować ich znajomość na wredne, złe docinki i sianie aury mhroku i w ogóle uprzykrzanie mu życia? Jak smiała?! Gdyby od początku była milusia, może nie zainteresowałby się Joelem, a nią, a obojniak Ridż byłby już wśród nich na tym świecie! Tak, z pewnością by ją ostro rwał (ach te cycki większe od atrybutów Jolki!), z tym że teraz już było za późno bo a) miał złamane serduszko i b) pewnie by się zbłaźnił, hehe. Co za strata! Sam Kolin uważał, iż przymioty pasujące do czekolady mogą odzwierciedlać również duszę Kath, o ile oczywiście ona odpowiednio się postara i nie udaje takiej złej i mrocznej. Bo on w głębi swojej fałszywej (jak to?! Bujda z tymi kolorami, ot co) duszyczki wiedział, że to tylko taka gra, bo pod tą maską kryje się cudowniutka i słodziutka i miluśna Kasia! On to wiedział i tak jest, poznał to po tym radosnym wyszczerzu. Również się do niej uśmiechnął (nie, nie miała niczego między zębami, spoczko), choć nie wyszło mu tak entuzjastycznie, a następnie rozpoczęli podbijanie parkietu. I to w jakim pięknym stylu! Z jednej strony prowokacyjno-dziwkarskim, z drugiej niezdarno-słitaśnym, ależ rozkoszna kombinacja. W każdym razie, osób dookoła było coraz więcej, także Colin, chcąc nie chcąc (ale bardziej chcąc!), był zmuszony przysunąć się bliżej niej, a co za tym idzie, stykali się teraz na całej linii, jakkolwiek to brzmi, a on mógł poczuć cudowne ciepło jej ciała, oszałamiający zapach i tak dalej i tak dalej, aż przeszedł go dreszczyk!
Och nie wyglądał na zbyt skupionego, ani specjalnie wesołego. Zaraz, zaraz czy on tu nie był przed chwilą z jakąś dziewczyną? Tak, tak, przyszedł tu przecież w towarzystwie Courtney. Eff nie miała pojęcia co się z nią teraz stało, tym samym czy w ogóle podeszła do niego w odpowiednim momencie, ale przecież nie będzie teraz stąd zwiewać, prawda? Uznała, że jakoś go zagada, skoro dziewczyny i tak nie było w pobliżu. Dopiero uśmiechnęła się wesoło, gdy pogratulował jej wygranej. I oczywiście ugryzła się w język, by nie powiedzieć, że naprawdę mógł ją chociaż ostrzec przed inferiusami! No dobrze, pewnie nie mógł. - Właściwie i tak jestem w miarę zaskoczona, że przeszłam to bez większego szwanku, raczej przypuszczałam, że zostanę stałym gościem skrzydła szpitalnego – przyznała szybciutko. Bowiem owszem, udało się jej to chyba jakimś cudem. I po tym stwierdzeniu wyciągnęła ze swojej torebki paczkę papierosów oraz zapałki. Skierowała pierw w stronę chłopaka z pytającym spojrzeniem, czy chce się może poczęstować, a następnie sama wzięła sobie jednego. Szybko odpaliła go zapałkami i zaciągnęła. Wypuszczając dym z ust, nie mogła się nie uśmiechnąć, wszakże chłopak właśnie wyraził chęć spotkania się jeszcze kiedyś. - Jednak zamiast natknąć się na siebie w sądzie, możemy się kiedyś spotkać gdzieś indziej – odrzekła troszkę figlarnie. Panno Effie Lourdes Fontaine, co ty do cholery wyprawiasz?! Oczywiście przecież mowa była tylko i wyłącznie o spotkaniu czysto koleżeńskim, jakżeby inaczej! Odgarnęła na plecy kilka pasm długich włosów, które opadły jej podczas przeszukiwania małej torebki w celu odnalezienia paczki papierosów. I nie, nie, zupełnie nie myślała co właśnie robi Orlov. Swoją drogą, dlaczego jej nie zatrzymał? Mógł przecież powiedzieć, żeby została. I to wcale nie tak, że sama mogła tak postanowić. Teraz jednak miejsce gdzie stali jeszcze przed chwilą razem, miała gdzieś tam za plecami i ani myślała, by się obrócić i zobaczyć, czy Rosjanin nadal tam stał. Ale cholernie ją to ciekawiło. No nie ważne.
A Jacqueline nie pozostawała mu dłużna, szalejąc równie entuzjastycznie, co on, zadzierając sukienkę wysoko w górę i zalotnie wydymając usta, skandując równie bojowe hasełko. Całkowicie poddawała się temu klimatowi i czuła, że cała sala idzie za nimi, wszyscy skaczą, podnoszą ręce i tak dalej, wszyscy idą ich śladem… A cała scena kończy się owym pocałunkiem naszej Pary Roku 2011, pocałunkiem, który oczywiście ona oddaje z wielką namiętnością, bo tak naprawdę uciekła nie z nienawiści, a temu, że myślała iż on nie odwzajemnia jej uczucia! Pomijając już fakt, jakie salwy śmiechu wywołuje we mnie wizja Samaela, machającego czupryną z okrzykiem „Kocham Hogwart!”, to tak naprawdę jestem zbulwersowana tym, że to był tylko chory pomysł w jego główce; narobiłaś mi takiej nadziei i radochy, że nigdy ci tego nie wybaczę. Niemniej jednak było dobrze tak, jak było, bez zbędnych usztywnień (ehe), wszystko szło im jak z płatka, aż Żak sam się zdziwił, że może jej być tak miło w towarzystwie zwyczajnego przyjaciela, w dodatku samego w sobie dość specyficznego. Oczywiście, że pamiętała widelcowi kapelę! Nigdy tego nie zapomni, wszak to ich przyszłość i jedyna nadzieja na jakikolwiek sukces, hehe. - I nawzajem, monsieur – odparła równie uprzejmie, by następnie skierować się w stronę stołów z ponczem – No jasne, że to zrobiłam, od razu gdy tylko cię zobaczyłam, poleciałam tapetować pokój nazwiskiem Jacqueline Yehl. Patrz, jaka to determinacja i gorące uczucie! A przemoc w rodzinie może przełamać rutynę w naszym związku – dodała zachęcająco – Będę cię dzielić wałkiem do ciasta na dzień dobry! Okej, skoro przychodzą im do główek takie pierdoły, to ja się boję, co będzie po alkoholu, do którego właśnie dotarli, dzięki zmysłowi Samaela, rzecz jasna. Jacqueline zajęła się zatem polewaniem im (yeah) i już po chwili wcisnęła mu w dłoń szklaneczkę, a sama łyknęła hojnie ze swojej.
Ach! A gdyby Dżoel znał plany Hanki na pewno bardzo by się zasmucił, bo przecież tak urodziwa dziewoja nie powinna straszyć jako duch, a no i nie chciałby być nawiedzany w własnej łazience (i tak po obejrzeniu Truman Show miał jakieś głupie schizy, że ktoś go podgląda, a to wcale nie fajne!). Następnie użyłby jakoś swoich supermocy, których zresztą nie miał, aby zapobiec tej straszliwej tragedii! W każdym razie całe szczęście, że to tylko takie gdybanie, a Hanka martwiła się swoim mejkapem i całą resztą, która prezentowała się tak świetnie, pomimo ich dzikiego bansowania na parkiecie. Wywijali tak dobrze i zamaszyście, że aż mogliby równać się z Manuelem Hakielem i Naveah Cichopek! Joel prowadził Hankę przez cały ten czas, z ręką ulokowaną na jej smukłej tali. Przy tym miał wysoko zadartą głowę, bo trafiła mu się partnerka pierwsza klasa (która najwyraźniej tylko udawała, że stresuje się przed bansowaniem, bo szło jej całkiem dobrze!), to jeszcze w końcu dotarło do niego, że, kurza twarz, faktycznie ten turniej wygrał, w domu pewnie trwa impreza, no i kończy pierwszy rok studiów! Żyć nie umierać normalnie! No i tańczyć, bo jakoś musiał odreagować. Po zakończonym walcu podał pannie Glau swoje ramię i poprowadził do ją do stołów z ponczem równie błękitnym, co jego dresik, mweheh. - To, jakie masz plany na wakacje? – spytał, podając jej kubek z piciem. Popijając swój poncz, rozejrzał się po Sali, i co, a raczej kto przykuł jego wzrok? Nie kto inny, jak pajac i kaleson Fitzgerald! I nic nie było w tym oburzającego, gdyby ten właśnie nie robił sobie na środku parkietu jakiegoś macnij party, z dziewoją, która Dżoel skądś kojarzył, a ktorej strój był bardziej kontrowersyjny niż ten Brooklyn na balu przebierańców! Tak się Garsąą zirytował, że ktoś zajmuje jego miejsce koło Fitzgeralda ta dwójka młodocianych demoralizuje jeszcze młodszych pierwszoklasistów, że aż... Z tej całej zazdrości przygarnął do siebie Hankę ramieniem, zapominając nawet, że może być pod odstrzałem spojrzeń zazdrosnego Irka (który to, hoho, zabawiał aż dwie zacne dziewoje!). - Jeszcze raz dziękuję, że zgodziłaś się tu ze mną przyjść - powiedział z firmowym uśmiechem numer tysiąc pięćset sto dziewięćset, żeby nie było, że przytula ją, ot tak, bez powodu.
Taka wizja była wręcz kusząca! Warto wprowadzić nieco smaczku do życia Samaela i Jacqueline... chociaż potrzebowaliby wiele narkotyków, by rozpocząć takie działania, a nie dosięgnęła ich jeszcze w taki inwazyjny sposób narkotyczna hogwarcka gorączka. Jeszcze! Ale kto wie, Samael rzadko pijał nawet alkohol, więc może i po samych procentach nie będzie mógł się opanować przed jakimiś interesującymi działaniami... KTO WIE! Powąchał jeszcze raz zawartość szklanki, kołysząc płynem. Umoczył w alkoholu wargi i pociągnął dystyngowanie łyczek. - Wybohhrna whiskee-ey - rzekł zaciągając głoski i pariodiując francuski akcent. Ucałował czubki swoich palców i wzniósł dłoń nieco wyżej. - C'est magnifique! Okej, to była w istocie jakaś tania wóda. Studenci i uczniowie radzili sobie najwyraźniej jak mogli, ale przeboleją i to! Ważne, że pomoże im to przetrwać bal. Chociaż przestał już zwracać uwagę na większość irytujących go rzeczy, rozmów i śmiechów, nawet smrodu potu idiotów, którzy zapominają chyba o codziennej kąpieli. Skupił się na Żaklin i to wystarczyło, by czuł się względnie... dobrze. - Perspektywa spędzenia reszty życia u twoim boku jest niebywale kusząca - powiedział z uśmiechem błąkającym się po wargach. - Zwłaszcza, że zapewne któreś z nas skończyłoby ten żywot w zastanawiających okolicznościach... sześć metrów pod ziemią w ogródku... z wykazanymi na późniejszej autopsji ciężkimi, letalnymi ranami głowy zadanymi tępym przedmiotem. Zastanowił się teatralnie, pukając palcem w rękojeść swojej laski, pusty wzrok przeszywał martwy punkt w głębi sali. - Ciekawe, któż mógłby to być...
Bal pożegnalny. Vivka nie mogła powstrzymać się od entuzjazmu, szczególnie kiedy to Gaspar poprosił ją, żeby była jego partnerką, oj tak. Nie miała pojęcia co widzi w tym ciapowatym chłopcu, ale czuła się przy nim jakoś irracjonalnie bezpieczniej niż przy każdym innym, chociaż to ona musiała prowadzić go w każdej sytuacji. W każdym razie panna Davila ubrała się w zwiewną, lekką sukienkę, w której odkryte miała zarówno całe ramiona jak i nogi. Do tego zwyczajne czarne szpilki, wbrew pozorom na nie tak wysokim obcasie. Cóż ten Meksykanin z nią robił, skoro potrafiła zakładać dość płaskie buty, żeby go zbyt nie przewyższać, skoro tak uwielbiała szpilki. Włosy spięła d góry i podniosła odrobinę, ale nie był to kok, więc włosy jeszcze trochę smyrały ją po plecach. Dość mocny makijaż i usta w kolorze sukienki. Wraz ze swoim partnerem weszła do WS słuchając jego codziennego trajkotania i uśmiechając się wesoło. Zupełnie nie drażnił ją swoim gadaniem, wręcz czuła, że jest w siódmym niebie. Nawet jak tańczyli walca i musiała sama go prowadzić, było cudownie. Mogła wdychać sobie cytrynowy zapach Gasparka. Kiedy skończyli, a Viv miała już dostatecznie podeptane stopy zaczęła prowadzić go w stronę ponczu. Niedaleko dostrzegła Samaela i Żaka, Krukonkę, która znała. Pociągnęła chłopaka w ich kierunku. Tłumacząc mu, że to niewidomy przyjaciel i każąc mu zachowywać się taktownie. - Samael – powiedziała z uśmiechem całując go w policzek, posłała uśmiech jego partnerce. - Co u ciebie? Jedziesz na wakacje? – zapytała chłopaka przyciągając Gaspara do siebie. - To jest Gaspar z Meksyku, mój partner – wytłumaczyła. – Prawdopodobnie jadę do niego na wakacje – powiedziała radośnie, a jej twarz rozświetlił szeroki uśmiech.
No moment był średnio odpowiedni, chociaż może niekoniecznie? Jeżeli mógł choć przez chwilę zatopić się w uroku pół-wili, przeprowadzając z nią krótką, acz miłą pogawędkę i zapominając o swoim rozczarowaniu i w ogóle, to jak najbardziej się na to pisał. Zupełnie ignorując fakt, że w każdej chwili może podejść tutaj Grzegorz i bezpretensjonalnie pierdolnąć mu z pięści w jego tygrysi pyszczek. Jakby miał mało zmartwień jak na jeden wieczór! Ech, biedny Borysek, powiadam wam. Ale dobra, koniec mazgajstwa, trzeba się w końcu skupić, wszak czekała go sympatyczna rozmowa, więc nie mógł tu teraz jej biadolić o swoim jakże okrutnym losie, bo jeszcze doszłoby do tego, że omijałaby go szerokim łukiem na szkolnych korytarzach, a to byłoby bardzo niefajne! - Cóż, nie da się ukryć, że to było niesamowicie trudne zadanie, ale... wystarczyłoby więcej wiary w siebie! - rzucił zatem nieco raźniej, nawet się tak jakby uśmiechnął i ogólnie wpatrywał się chwilę w Effkę, bo cóż, taka urokliwa była, że i Boris w pewnym momencie stracił kontakt z rzeczywistością. Kiedy się po paru chwilach ocknął, mógłby zrobić zażenowanego face palma, ale stwierdził ostatecznie, że na pewno panna Fontaine jest przyzwyczajona do tego typu sytuacji, dlatego ostatecznie się rozluźnił. O tak, czytała mu w myślach! Miał ochotę zapalić, a może i nawet z nerwów wypalić całą paczkę, ale nie będzie przecież jej kraść tylu papierosów, dlatego wyjął tylko jednego i po powiedzeniu kulturalnego "dzięki", wpakował go sobie do ust. Przeszukał kieszenie swoich spodni, by w końcu wydobyć z nich zapalniczkę (różdżki na bal nie wziął, uznał, że chyba nie będzie mu potrzebna?) i po chwili mógł się rozkoszować cudownymi oparami nikotyny, podrażniającymi nozdrza i płuca. Uśmiechnął się szerzej, kiedy wspomniała o spotkaniu. Wybornie! Przecież koleżeńskich nigdy dość, czyż nie? - Chociaż teraz to chyba tylko na wakacjach, bo rok szkolny się skończył. Właśnie, wracasz do domu czy jak? - zagaił, a co mu tam. Aktualnie chyba nie miał ochoty prowadzić jakichś wysoce głębokich dysput. Właśnie, przydałby się alkohol, a wątpił, aby w ponczu były jego nawet śladowe ilości, cholera. Chyba będzie się musiał zmyć z imprezy szybciej. Że też się nie ubezpieczył na taki przypadek! No cóż, nie spodziewał się, że Courtney sobie po prostu wyjdzie, heh.
Spokojnie, to się da załatwić! Jacqueline bowiem ostatnimi czasy jest/będzie skutecznie demoralizowana przez LSD, a co za tym idzie, może spokojnie pociągnąć za sobą Samaela, odurzyć, wykorzystać, zmusić do ślubu i przyjąć jego rozkoszne nazwisko, a potem udawać, że nie pamięta o całej sprawie, hehe, tak, to kolejny genialny plan. Chyba, że obejdzie się bez tego wspomagania… hoho, wówczas to dopiero byłoby coś! - Mmmm, pehrfeksyjny – ok, prawie jej się udało powiedzieć „perwersyjny”, ale co tam – smak! – odparła, udając zachwyt, choć w rzeczywistości tylko fakt, iż to alkohol, zachęcał ją do picia tego świństwa, ehe. Ale poświęci się, by umilić sobie czas już po paru szklaneczkach, po których zapewnie poczuje się wybornie! Nawiasem mówiąc, Samael dopiero zaczął, a już był podejrzanie dowcipny, czyżby podziałała na niego imprezowa atmosfera? I zapach potu? Nie, w porządku, zostawmy to, tamta wzmianka zepsuła radosny wymiar wypowiedzi. - Nie mam pojęcia, co ty mi tu insynuujesz – odparła niewinnie, udając oburzenie faktem, iż Samael śmie dopuszczać do siebie taką drastyczną możliwość. Ona w ogóle nie wierzyła, że ich wspólny żywot zakończyłby się inaczej niż Hepi Endem, hihi. Nie zdążyła dodać nic więcej, bo pojawiła się znajoma jej Vivien w towarzystwie wyjątkowo przystojnego osobnika, którego widziała już parę razy i wiedziała, że jest on jednym z przybyłych tu Meksykaninów, co zresztą wkrótce potwierdziły słowa Krukonki. - Cześć – mruknęła, również odpowiadając uśmiechem, choć z chwilą, gdy w ich strefie pojawił się ktoś inny, uleciało z niej to miłe uczucie i znów zaczynała mieć dość balu. Ale spokojnie, nie będzie niczego demonstrować, ehe. Stwierdziła jednak, że czas zmienić położenie, zatem mruknęła coś w stylu "To ja pójdę po poncz", dopiła jednym haustem swoją tanią wódę, a następnie ruszyła na poszukiwania. Znalazła uroczą fontannę bladoniebieskiego płynu, przy którym miziała się jakaś para. Najwyraźniej była to rudowłosa Hanka, obejmowana przez znajomą, bardzo znajomą postać. Te loczki! - ROBERT?! - huknęła grubiańsko, upuszczając z wrażenia swoją pustą na szczęście szklankę, która spadła na ziemię, zmieniając się w drobny mak. Po sekundzie jednak dotarło do niej, że to nie może być on, że to tylko Garsąą, winner of the turniej. Jebnęła facepalma i, czując że się rumieni, odchrząknęła. - No, ten, cześć, ee, ja po poncz, sorry - oznajmiła rzeczowo, przepychając się w kierunku ponczu.