- Widzę, że ty też nie grzeszysz nagannym humorem. - Powiedziałam, a po chwili obie śmiałyśmy się jak dwie szajbuski. Po chwili zdałam sobie sprawę, że wszyscy siedzący na sali patrzą na nas jak na ostatnie kretynki, a mój brzuch nadal szalał. No cóż, w końcu ta sałatka to moja dzienna porcja warzyw. Więcej już jeść nie będę, więc władowałam sobie ogromną ilość warzyw na talerz. Tak samo uczyniłam z talerzem siedzącej naprzeciwko Elliott, uśmiechając się do niej. - Jesteś chuda jak patyk, dziewczyno. Powinnaś też coś jeść. - Dodałam, widząc jej zdezorientowaną minę. - A teraz, ładnie, siup. - Nabiłam na widelec sałatę i wcisnęłam jej do buzi. Sama później też sobie władowałam. Pewnie wyglądałyśmy teraz jak chomiki, z pełną ilością jedzenia zgromadzonego w policzkach.
Mathilde przyklasnęła w dłonie. - No, to jesteśmy umówione! – A pomyśleć, że jeszcze dwa dni temu o Balu Walentynkowym myślała z niechęcią i odgrażała się, że na pewno się na nim nie pojawi. – Bal jest dzisiaj? – zapytała z niedowierzaniem, widząc podniecenie Elliott. I podniosła się gwałtownie z ławki, omal się nie przewracając – Na Merlina, a my tu jeszcze siedzimy?! - Hm…- chrząknęła. – Nie wiem. Nie znam go. – podrapała się nerwowo za uchem – Może naprawdę ma dla ciebie jakąś niespodziankę? – uśmiechnęła się pocieszająco – A nawet jeśli nie, to powinnaś z nim szczerze porozmawiać, to najlepsze wyjście. Według mnie przynamniej. I nie martw się tyle! Jest karnawał. – uśmiechnęła się szerzej, miała nadzieję, że pocieszy Jane. Nie lubiła, gdy ludzie się czymś martwią.
Jane zaśmiała się. -O wiele lepiej! – przytuliła Elliott i zwróciła się do Math - Dzięki. - Dobra, najlepiej zacząć od razu. Gdzie mogłybyśmy się spotkać za chwilę, aby się przygotować ? A o buty się nie martw. Ja sama mam 3 pary, nie moje, ale to szczegół, na obcasie. Więc spokojnie. To jak. Za pięć minut w jakimś cichym miejscu? Co wy na to? Dopiła swój sok, wstała i spojrzała na dziewczyny. Zapowiadał się nieziemski wieczór!
- Czyli to naprawdę dzisiaj?! - wykrzyknęła, wciąż w najwyższym stopniu zdziwiona. Ach, Mathilde i jej rozeznanie w życiu szkoły było ogromne. Naprawdę. - Co my tu jeszcze robimy? Gdzie się będziemy mogły spotkać, aby się przygotować? Jakaś pusta klasa, cokolwiek? Tak. Dziewczyna panikowała. Nie lubiła załatwiać wszystkiego na ostatnią chwilę, bo zazwyczaj się to nie udawało. Ale czasami trzeba było. Cholera, cholera. Nie mogła wymyślić żadnego miejsca, w którym mogłyby się przygotowywać. Przecież większość swego czasu spędzała w dormitorium lub w bibliotece. Spojrzała z nadzieją na swoje towarzyszki.
- Dzisiaj, dzisiaj kochana. - Mrugnęła do Math. - Idealnie. Ja w sumie mam wszystko przy sobie, ale możemy się spotkać za chwilę przy Pokoju Życzeń. W porządku. Bądźcie już przebrane, dobra? - Wyszczerzyła się. Chwilę później była już przy drzwiach do Wielkiej Sali i machała do nich ponaglająco.
Mathilde, ogarnięta paniką, chwyciła swoją torbę i szybko wybiegła przez ciężki drzwi sali. Teraz do dormitorium, po swoją jedyną nadająca się na bal sukienkę. I po buty. Ach, cóż za stres! //Przepraszam, że tak krótko.
Jane pobiegła za Math. W końcu miały w tą samą stronę. Jeszcze nie wiedziała, jaką sukienkę założy, ale miała jakieś 5 minut na decyzje. A będzie ona ciężka. Krukonka ostatnio postanowiła się zaopatrzyć w stroje wyjściowe, wydając przy tym miesięczne oszczędności. Mówi się trudno.
Twan nawet nie przeczuwał, co działo się w tej chwili w głowie Angie. Najspokojniej jadł swoją potrawę, tylko co chwila podnosił wzrok, żeby spojrzeć na dziewczynę i jej zmieniają się minę. Uśmiechnął się na to lekko, ukrywając swe ciemne oczy pod niesforną grzywką, opadającą na twarz. Odstawił już skończone jedzenie i poprawił delikatnie włosy, żeby w tej chwili, przynajmniej, móc widzieć Angie doskonale. Wydawało się, jakby wokół niej powoli pojawiała się wręcz aura euforii i radości. Naprawdę. Jeśli dotychczas była szczęśliwa, to w obecnej chwili można chyba było mówić o szaleństwie. Uśmiechnął się szerzej na jej odpowiedź. Nie, żeby wątpił, wiedział, że nie odpowie inaczej... no chyba, że ktoś był, jakiś Nathan czy jak on tam się zwał... Nieważne. Gdyby Twan był Angie, to pewnie nie zważałby na stół, tylko na niego wskoczył, zrzucając flaczki i inne cudne dania... no, ale siedzieli i po prostu (chociaż czasem można było to nazwać "aż", zależy od rodzaju spojrzenia) na siebie patrzyli. - Zobaczysz - powiedział z mglistą nutką tajemniczości w głosie. Co prawda, jego przebranie nie było jakoś skomplikowane i zaskakujące, ale nie chciał tego Angie uświadamiać. Niech sobie pofantazjuje... - Angie... chodźmy stąd. Odprowadzę cię do wieży, z pewnością musisz się przygotować do imprezy. Prawda? Skoro już widział, że to czego sobie nałożyła jej nie smakowało, nie było sensu dłużej tu siedzieć. Poza tym, miał wrażenie, jakby wszyscy się na nich patrzyli. Nie czekając na odpowiedź, wstał, przedostał się do Angie (nie wnikajmy jak to zrobił) i pociągnął ją ku wyjściu z Wielkiej Sali.
Zoey weszła do Wielkiej Sali powolnym krokiem. Była przygnębiona. Dziś stuknął jej kolejny roczek. Ehh... w dodatku w walentynki! Święto Zakochanych! A nasza studentka była sama. Nie tylko teraz, ale w ogóle. W życiu. Rozejrzała się. Prawie wszyscy byli na imprezie walentynkowej w Hogsmeade. Ona sama nie miała ochoty iść do cukierni. No bo po co? Żaby sobie po podpierać ścianę? Dziękuje bardzo. Usiadła przy jednym praktyczni opustoszałym stole dla studentów i zaczęła obgryzać chleb. Nie wiedzieć czemu, nie miała apetytu, mimo, że od rana nic nie jadła, a zdążyła już pobiegać i pojeździć na łyżwach. Ale chleb stanął jej w gardle, bo nagle urosła jej tam wielka gula. Boże, czemu ten dzień jest tak okropny? Tylko usiąść i płakać. I żeczywiście, z jej oczu popłynęło kilka gorących łez. Och, Zoiś. Jest z toba napradę źle -pomyślała.
Do Sali weszła szybkim krokiem- nawet można to nazwać truchtem albo nawet biegiem. Musiała coś zjeść! Była strasznie głodna. Spowodowała to niezywkle interesująca książka. Tak się zaczytała, że nie zauważyła upływającego czasu. Tak, 7 godzin to dużo. Teraz szybko, musi coś zjeść. Przy jednym ze stołów spostrzegła znajomą i od razu udała się w tamtym kierunku. Nie ma to jak rozmowa przy jedzeniu. -Cześć Zoey!- powiedziała wesoło przysiadając się blisko dziewczyny -Widzę, że jakoś marnie idzie ci to jedzenie. Wiesz, ja jestem taka głodna...- urwała w połowie zdania bo zobaczyła, że jej koleżanka jest niesamowicie smutna. Nawet płakała. O nie, nie zostawię jej w takim stanie-pomyślała. -Hej, co się stało?- zagadnęła ją łagodnym głosem- skąd ta mina?
Zoey uniosła wzrok znad talerza, przyglądając się Julii. Caurt jej nie lubiła. Mówiła, że to taka rozpuszczona księżniczka. Ale Zoiś nigdy nie oceniała książki po okładce. Dlatego ludzie tak ją lubili. - Hej. Jak chcesz, zjedz moją jajecznicę. Nie jestem głodna –powiedziała, krzywiąc się. - A nic. Urodziny mam –oznajmiła zmieszana. Nie miał ochoty na zwierzenia.
-Och, nie wiedziałam. W takim razie spełnienia marzeń! Przepraszam, ale nie mam dla Ciebie żadnego prezentu... Gdybym wiedziała...- już zaczynała myśleć nad wspaniałym prezentem dla Zoey. Bardzo lubiła wręczać innym małe drobiazgi, a że los obdarzył ją bogatą rodziną- robiła to bardzo często. Przysunęła sobie jajecznicę, ale jej nie jadła. Bardzo ją ciekawiło, dlaczego dziewczyna jest w takim stanie. Przecież urodziny powinno się świętować, a jak nie to przynajmniej być w tym dniu szczęśliwym. Widząc jej minę, która chyba nie za bardzo wyrażała chęć zwierzeń, postanowiła raczej jej nie denerwować. Ale z drugiej strony, wcale nie chciała, żeby Zoey zapamiętała te urodziny jako coś smutnego. -Więc, które to urodziny? Wiesz co, powinnaś się cieszyć, że masz je akurat dziś- bardzo fajna data, na pewno łatwa do zapamiętania. Poza tym, masz podwójne szczęście, bo możesz dostać dwa prezenty- i każde inne bo z innej okazji- uśmiechnęła się do niej, próbując ją jakoś rozbawić. -Ja nie miałam szcześcia do urodzin- to znaczy do ich dnia. Każdemu komu ją powiem, ten wybucha śmiechem...-
Spojrzała na Julię spode łba. - Daj spokój! Właśnie skończyłam 18 lat. I to w Walentynki, święto zakochanych. Tak więc dwa święta obchodzę sama. Prezenty? Po co? Dla Zoey na wagę złota byłoby, gdyby ktoś pamiętał o jej urodzinach. Ale nie dostała ani jednej sowy. Życie jest okrutne. - Nie gadajmy już o tym. Co tam u ciebie?- spytała, upijając łyk soku dyniowego. Jedynej rzeczy, która była w stanie przejść studentce przez gardło.
Spojrzała na nią, i jej minę nie wróżącą nic dobrego, jeśli dalej będą ciągnąć ten temat. Odpuściła, chociaż to nie było raczej w jej naturze. Lepiej o tym nie rozmawiać. Uswiadomiła sobie, że przecież też sama spędza te walentynki, ale tak było prawie każdego roku. No ale nie miała też w tym dniu urodzin, więc przy Zoey to się naprawdę skomplikowało. -U mnie... raczej nic ciekawego. Włóczę się sama po Hogwarcie, po okolicy. Byłam już niedawno na zakupach więc nie mam pretekstu by znów oddać się tej ,,rozkoszy"- zaśmiała się delikatnie po tych słowach. Każdy ma swoją ulubioną rzecz, ulubione zajęcie, które daje mu szczęście, zapomnienie, pozwala odizolować się od rzeczywistości- dla Julii były to zakupy( i oczywiście kilka innych rzeczy, jednak to sprawiało jej najwięcej przyjemności). -Słuchaj, na pewno chcesz tu siedzieć? Może wybierzemy się do Hogsmade? Np. do Miodowego Królestwa? Nie wiem jak Ty, ale mi najbardziej poprawiają humor słodycze. Co o tym myślisz?
Ależ piękny poranek! Jak miał ochotę wypalić całą paczkę papierosów z tego powodu. Zimno przeszywało każdy centymetr jego ciała. Jakże miał już dosyć paskudnej Anglii! Oczywiście, był pewny, że w Ameryce jest teraz o niebo lepsza pogoda i że jest o wiele więcej frajdy. Anglię skazał na piekło. Bez seksownych pań demonów, które co i raz dolewałyby ciepłej smoły do kotła. Lecz prawdę mówiąc, zaczął lubić angielskie śniadania. Zauważył, że są pełnowartościowe, chociaż tłuszcz skapywał mu po brodzie. Rozkochał się w tostach. Jeszcze parę miesięcy temu kompletnie nie rozumiał, jak można było je łączyć z masłem oraz dżemem. A jednak! Smakowało! Musiał koniecznie o tym wspomnieć ojcu w liście, aby odwrócić uwagę od niewykonanej misji. Gdy tak rozmyślał nad negatywną stroną przyjazdu do Anglii (rano kompletnie nie widział żadnej pozytywnej), zaczął kierować się w stronę Wielkiej Sali. Niesamowicie zgłodniał, a w zasadzie nabrał ochoty na sok dyniowy. Działał na niego orzeźwiająco, czasem nawet lepiej od kawy. Chociaż kawa zawsze kojarzyła się mu z niewolnikami ciemnej maści i ich zemstą na białych - jazzem. Zawsze tak mawiał jego ojciec, wręcz nie trawił dźwięków saksofonu. A on? Mógł mieć swoje zdanie? Mógł chociaż raz myśleć inaczej? A co! Wszedł do sali, omiatając od razu ją spojrzeniem. Do dziś się nie dowiedział, dlaczego sala jest podzielona na parę kolorów. Po co komu to było? Wszak zielony gryzł się z czerwonym, ale marny był ten dekorator! Żałował, że w tym momencie nie może zapalić papierosa, spojrzeć na wszystko z dystansem i po prostu znaleźć się w Ameryce. Usiadł do byle jakiego stołu, nie zastanawiając się czy jest żółty, zielony. Nie zbyt interesował go owy podział. Od razu wręcz sięgnął po dzbanek z sokiem, nalewając go sobie do kufra. Anglicy nawet mieli śmieszne kubki! Ach, ten ich humor.
Zoey nic nie mówiła tylko siedziała smutna przy stole. Ehh, co biedna Julia miała z nią zrobić, jak ją rozweselić? Nie lubiła kiedy ktoś- ktokolwiek jest smutny, z tego powodu, że ona jakby wchłaniała te wszystkie uczucia, bezwiednie wpadała w rolę tej osoby. Jajecznica zaczęła już stygnąć, więc wzięła widelec i zaczęła jeść. Oczywiście, może to nie wyglądało zbyt dobrze- koło niej siedziała smutna koleżanka a ona myśli tylko o jajecznicy. Ale miała na to usprawiedliwienie- nie jadła już.... na Merlina, dochodziło 12 godzin od kiedy zjadła ostatni posiłek... Tak, te życie studenckie, książki itd. Do stołu przysiadł się jakiś student. - Zaraz, zaraz... Ja go skądś kojarzę...- pomyślała. Odstawiła już zimną jajecznicę (doprawdy, nie da się tego zjeść) i spoglądała na niego ukradkiem. -Ach tak, kochaś z naszego dormitorium. Ciekawe gdzie zostawił swoją przyjaciółkę- pomyślała biorąc dopiero co odstawiony przez niego dzbanek z sokiem.
Nie ma to jak niedzielny poranek. Przecierpi wszystkie dni w tygodniu, ale nie, na gacie merlina, nigdy nie strawi niedzielnego poranka. To jest właśnie ten dzień, w którym atakuje stres z powodu masy nauki i zadań domowych. Co tydzień, jak mantrę przeklina swoje lenistwo, które sprawiało, że lekcje odkładała sobie z dnia na dzień, całkowicie zlewając fakt, że i tak będzie musiała je wszystkie odrobić, że tylko sobie grzebie, ach, ten jakże pospolity grzech nie popłaca. Szczerze mówiąc, nieraz w niedzielny poranek popadała w taki stres, że zaczynała zazdrościć swojej siostrze Mercedes. Zazdrościła jej beznadziejnego żywotu charłaka tylko i wyłącznie dla dwóch nieprzygotowań w semestrze z danego przedmiotu. Z tego, drogie dziatki, tylko jeden wniosek. Och, jakże żałosny musiał być jej stan. Dzisiaj jak w każdą niedzielę wstała po 13, pędem wykonała poranną toaletę, nie oszczędzając swoich ulubionych perfum, po czym udała się na śniadanie. Orzeźwiona porannym prysznicem, z wilgotnymi włosami, udała się do Wielkiej Sali. Usiadła przy stole najbliżej wejścia, tuż obok wysokiego studenta, który widocznie nad czymś rozmyślał. Dziewczyna wstała i nachyliła się nad stołem, sięgając po francuską bułeczkę. Wówczas zorientowała się, kimże ów student jest. W rzeczywistości był o wiele przystojniejszy niż na swojej fotografii w gazetce szkolnej. Tak, to jego zdjęcie powiesiła sobie nad łóżkiem, wzdychając do niego przed snem... Wisiała tak nad stołem, gapiąc się na niego rozmarzonym wzrokiem, aż w końcu zdekoncentrowała się do tego stopnia, że bułeczka wypadła jej z rąk i wylądowała w musztardzie. Właśnie ten plusk, gdy połowa zawartości pojemnika z musztardą wylądowała na jej mundurku, wyrwał ją z zamyślenia. Szybko się otrząsnęła i usiadła, wycierając gorączkowo szybkimi ruchami plamę musztardy, niewinnie spoczywającą na jej ubraniu.
Niedzielny poranek był fatalny. Niby wolny a już zmuszał do robienia lekcji, przygotowywania się na kolejny ciężki tydzień. A czy było coś gorszego od świadomości nie za fajnego jutra? Ujął w dłoń kufel i delektując się sokiem dyniowym, rozglądał się po sali. Nigdy chyba nie zrozumie całej piekielnej historii Hogwartu. W ogóle co znaczy ten kolor? Obiecał sobie, że spyta się Ash lub sięgnie do odpowiednich źródeł (żadna z nich wersji nie była prawdopodobna). Jednak widząc te stare ściany, nie wyobrażał sobie nic więcej niż walkę wozaków na wyimaginowanych mieczach. Ach! To byłby dopiero widok! Dużo krwi i niewinne błaganie o litość, jakże by wtedy zaczął wyklinać upodobania Anglii. W każdym razie, zauważył, iż jakaś dziewczyna namolnie się mu przygląda. Uniósł brew, przenosząc nań wzrok. Mogłaby być dyskretniejsza, chociażby pokusić się o szept. Oczywiście przez głupią gazetkę był aż nadto znany, ale bez przesady! Jej komentarz zdecydowanie nie był na miejscu, więc i Steve nie mógł puścić jej tego płazem. - Ach, nie ma to jak zazdrość zżerająca od środka. Przykro mi, że nikt nie chcę Cię tknąć, ale nigdy w życiu nie chciałem być samarytaninem. - odpowiedział z kpiną w głosie, ponownie kosztując soku dyniowego. Był też ciekaw, czy jak wypyta Irka o przepis, to ten bez żadnych "ale" pięknie napisze mu na pergaminie. Spojrzał jeszcze na dziewczynę z lekkim obrzydzeniem, a następnie odsunął się w stronę Francesci. Prawie się do niej przytulił tylko po to, aby być z dala od złośliwej zołzy, która nie rozumie przyjaźni i... nieważne czego tam jeszcze. Dopiero teraz zobaczył, jak młodsza dziewczyna trze coś dynamicznie. - Niedługo to zrobisz tam dziurę, a przez nią dotrzesz do Chin. - rzekł ze zdumieniem na nią patrząc. Dopiero potem zorientował się, iż ma do czynienia z lekką fajtłapą. Oczywiście nie zważając na to co robi (lub też co myśli, ale chyba wolałby nie wiedzieć, dlaczego jego zdjęcie wisi nad łóżkiem), przysunął się jeszcze bliżej, aby móc jej szepnąć coś na ucho. - Znasz te dwie? - spytał cicho, otaczając jej płatek ciepłym oddechem. Od razu prawie się odsunął, czując zapach musztardy. - Zostaw to - rzekł stanowczo, poddenerwowany trzęsieniem się ławki.
Nigdy nie słyszała o artykule gazetki, w której prawdopodobnie owy pan jest tak popularny. Ba, nawet nigdy nie miała żadnej uczniowskiej gazetki w dłoniach. Słysząc jego komentarz, musiała odpowiedzieć na bezmyślnie stawiane jej zarzuty. -Zazdrość? Ależ skąd... Nie martw się o mnie - ja już sobie znajdę kogoś. Ale wiesz, przez te wasze ,,przyjaźnie nastawione scenki" w dormitorium, czasem spać nie można- powiedziała to ze złośliwym uśmiechem. Nic nie miała do tego, że chłopak przychodzi od czasu do czasu do przyjaciółki, ale kiedy mówi, że to niby Julia jest zazdrosna, albo że nikt jej nie chce?- to już przekroczyło wszelkie granice. Kim on jest, żeby mówić jej takie rzeczy? Nawet jej nie zna. Spotkali się przelotnie kilka razy i to było na tyle ,,znajomości". Rozeźlona głupimi komentarzami pod jej adresem, odwróciła się do Zoey i zaczęły rozmawiać, jedząc przy tym wszystkie najbliższe ciastka.
Zza dziewczyn, rozległ się głęboki dobrze znany obu głos. - Julia, moja droga, cóż Ci tak poziom cukru we krwi obniżyło- Uśmiechnął się stojąc za nią, właśnie podążał na posiłek, kiedy je zobaczył. Skłonił się Zoey, strapiony jej wyrazem twarzy. Czyżby kłopot o którym wspominała, ale sama powie kiedy będzie pomocy potrzebować. Odezwał się: -Mógłbym dołączyć do was, raczej nie mam dziś ochoty na samotność, o poranku_ Zwrócił się uprzejmie
Odwróciła się na dźwięk znajomego głosu z ugryzioną babeczką w jednej ręce. - Oczywiście, siadaj. Może babeczki?- podała mu talerz z kilkoma już ciastkami. Cieszyła się bardzo ze Aleksander do nich dołączył, sama wiedziała jak samotność może okropnie wpływać na człowieka- no szczególnie o poranku. Uśmiechnęła się do niego słodko. -Wiesz co? Mam taki pomysł z związku z tym, że nie ma nauczycieli od przedmiotów z naszego wydziału, można byłoby chodzić na lekcje- oczywiście niektóre- uczniów. Np. eliksiry, czy zaklęcia. Moglibyśmy sobie co nieco powtórzyć. Co o tym sądzisz?
Ciekawy pomysł, moja droga. Z babeczek nie skorzystam. Zastanowił się będzie miał okazje powtórzyć materiał, i zobaczyć czego ich w tym zamku uczą, uśmiechnął się na samą myśl. - Julia ale mam nadzieja że nie masz na myśli zajęć pierwszorocznych w szkole, bo tego mogłyby nie przeżyć- uśmiechając się na myśl o wybuchowych kociołkach.
- Hmm, to byłaby ciekawa opcja... No ale wiesz, skoro mamy się nudzić, lepiej sobie coś powtórzyć. Przecież z naszego wydziału jest jeden nauczyciel, który nawet nie przychodzi na lekcje. Podobno widziano go w tamtym roku. Spojrzała na Aleksandra z uśmiechem. Ehh, wiadomo, że skoro oni sami będą się uczyć, to ta wiedza będzie głównie na teorii- do tego mają jeden cienki podręcznik do Zaklęć Złożonych. Z tego co ona tam wyczytała, wcale nie jest to takie łatwe jak zwykłe zaklęcia. -Więc sądzę, że moglibyśmy chodzić na np. eliksiry. Może coś sobie przypomnimy?
- Twoja wola Moja droga, choć mogę doprowadzić klasę do zaśnięcia, jak zacznę rozmawiać z Psorem, o przepisach- uśmiechnął się -ale dzieciaki może coś z tego wyciągną mimo wszystko czegoś się nauczą, czyli jak będę pamiętał to się pojawię, przypomnij mi lepiej dobrze.
Charlie wszedł przez ogromne drzwi, by spotkać się z Krukonką. Tym razem nie usiadł przy stoliku dla nauczycieli. Postanowił stać przy wejściu i czekać na swoja towarzyszkę. Zrobiło mu się zimno, więc zapiął swój kremowy sweter, który kupił sobie na urodziny w zeszłym roku. Po chwili namysłu stwierdził, że jest głodny. Podszedł do pierwszego, lepszego półmiska i poczęstował się kawałkiem kurczaka.
Po kilku minutach w sali pojawiła się Elizabeth. Ubrana była w spodnie-rurki, błękitną bluzeczkę a na stopy założyła czarne balerinki. Postanowiła dać trochę luzu długim włosom, więc je rozpuściła. Dostrzegła przy stole znajomą sylwetkę. Podeszła powoli do młodego mężczyzny i zakryła mu dłońmi oczy. - Zgadnij kto to - Powiedziała nieco rozbawionym głosem, miała dziś bardzo dobry humor. Prawie jak zawsze, bo chyba jeszcze nikt nigdy nie widział smutnej Elizabeth.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział żartobliwie chłopak - Czyżby profesor Starożytnych Run?- dodał po chwili. - Może chcesz - wskazał na nadgryziony przez siebie kawałek kury - zaśmiał się znów. Charlie był specyficznym facetem. Sam o sobie twierdzi, że jest dziwny i nie raz obrzydliwy w swoim zachowaniu. - Jak mija dzień? - wybełkotał.