To zapewne jedna z mniejszych sal, jakie można znaleźć w całym zamku. Naprzeciw drzwi jaśnieje mała kula, lśniąca bardzo bladym, ale na swój sposób fascynującym światłem. Przybiera różne barwy, zależnie od tego, który raz się rozbija, a robi to, kiedy do sali wejdzie ktoś, dla kogoś coś się skończyło. Jest to niesamowite zjawisko, które warto zobaczyć. Poza ową kulą, nic nie chce tu świecić, nawet Lumos nie działa w tym miejscu.Na ziemi rozłożone są wygodne poduszki, a w rogu jest ich jeszcze więcej. Kiedy zaś spojrzy się w górę, można zobaczyć kilka gwiazd, które udają, że istnieją w tej sali.
-Witaj Aleksieju ... Wyszedłem z półuśmiechem z cieni okalających kąty komnaty. Jak bawił mnie jego widok z tą jego zamyśloną twarzą gdy kontemplując sklepienie tak zatracił się iż nie dostrzegł nawet mojej osoby, a teraz patrzył zdziwiony jak się tu znalazłem. Moje smutne zielone oczy spojrzały na niego a cała moja postawa wyrażała spokój i lekkość moich kroków. - Więc jak masz może to o czym mówiliśmy? Spokojny melodyjny głos niósł się jak rekwiem po sali gdy szedłem jak dych po podłodze nie wydając odgłosu kroków. - Kuzynie ?
Spojrzał na zegarek, z spokojnym wyrazem twarzy, wskazówka ruszyła, inna się zatrzymała. Podniósł wzrok spokojnie patrząc na Nataniela. - Nie przepadam za zachodzeniem mnie od tyłu- spokojnie odpowiedział Kuzynowi - Przesyłka jak mniemam dotarła w nienaruszonym stanie. Lugh mam nadzieje nic nie uszkodził w transporcie- poprawił się na pufie odwróciwszy wzrok w kierunku kuli pośrodku, patrząc na jej kolejną przemianę i kolejny odcień.
-Nie spodziewałem się tak wykonanych mikstur lecz mam nadzieję iż będą działać poprawnie jak prosiłem, ufam twojej reputacji... Mówiłem płynnie i spokojnie bawiąc się tonem rozmowy. Odziany w czarne szaty domu byłem naturalny w gestach i spojrzeniach jak nigdy dotąd. - Więc czego życzy sobie mój kuzyn w zamian ? Podaj mi ilość mikstur w zamian z chęcią uiszczę zapłatę. Lekki półuśmiech wciąż nie schodził mi z twarzy gdy mówiłem do tego utalentowanego alchemika.
Spokojnie dalej obserwowałem otoczenie, nie reagując na zabawy werbalne kuzyna, jeszcze raz spojrzałem na cyferblat, patrząc na niego zwróciłem się do kuzyna -Usiądź i nie krąż tak w cieniu, choć jak mniemam bardzo to lubisz- mówiłem spokojnym i profesjonalnym tonem. -Za miksturę pobieram recepturę a z tego co pamiętam chętnie poznam wasze odmiany receptur które modyfikowaliście przez te 9 wieków od rozłamu.
Opadłem płynnie na ziemie siadając po turecku. Och tak z radością przekażę ci recepty... Nutka smutku ? Bólu po stracie wolności? Nie miałem jednak czasu ani sił na poddanie się rozpaczy. - Więc czy wiesz mój krewniaku czemu nazwano nas potworami i diabłami z Bieszczad? Sięgnąłem pod szatę wydobywając starą zasuszoną już pergaminową książeczkę w czerwonej skórzanej okładce z okuciami. - Przez lata opracowaliśmy bezpieczny warianty pewnego Eliksiru. Jak dobrze wiesz Eliksir wielosokowy pozwala przybrać cechy fizyczne jakiejś innej osoby której część ciała doda się do wywaru... Lecz jak pewnie orientujesz się nie nadaje się do przemiany w zwierzę lub choćby przejęcia jego cech. Skutki eksperymentów były tragiczne i ostatecznie zrezygnowano z nich... Wiedz że nam udało się osiągnąć pewne efekty. Spojrzałem kuzyna i czekałem przez chwilę czytając jego reakcję na nowinę o naszym małym przełomie w dziedzinie badań którym nie podzieliliśmy się jako ród ze światem. - Pierwsza zapisana receptora pozwala dzięki użyciu żółci widłowęża skatalizować proces przemiany i przemienić się w zwierze. Niestety problemem jest masa ciała. Efektem jest eliksir pozwalający zamienić się w kruka lub inne zwierze o masie i wielkości = masie i wielkości człowieka który się w niego zmienia. Kruk który powstaje z takiej przemiany często jest znacznie większy nawet od kondora lecz w pełni lotny. Efekt trwa około godziny do półtorej godziny i jak w przypadku zwykłego eliksiru wielosokowego nim zanikną cechy będą zauważalne oznaki powrotu do dawnej formy ciała dzięki temu nie ryzykuje się roztrzaskania. Niestety ... Spojrzałem s ubolewaniem ... - Mikstura jest niezwykle ciężka do przygotowania gdyż warzy się ją znacznie krócej lecz i tak około dwóch tygodni i jeden dzień. Należy zacząć idealnie 7 dni przed pełnią zacząć. W trakcie pełnego szczytu mocy księżyca wystawić napar na działanie jego światła, a zakończyć ostatecznie 7 dni po pełni. Lecz to nie koniec po zakończonym procesie należy już od razu dodać część ciała zwierzęcia w którego chce się zmienić i w roztwór i destylować go w esencje stabilizując proces żółcią węża o którym już wspomniałem... Po trzech kolejnych dniach jeśli nie popełni się błędu z kotła wywaru powstanie fiolka działającego eliksiru ... Spojrzałem na kuzyna i miałem nadzieję iż dobrze mu to wytłumaczyłem. Choć orientowałem się w mocy mikstury, jej składzie oraz sposobie warzenia była zbyt trudna bym choć marzył o jej uwarzeniu.
- Czyli dalej je kontynuowaliście moje gratulacje za wytrwałość, w kronikach coś było o takich próbach ale w ostatecznym rozrachunku wypisano że przerwano je w sumie po waszym wygnaniu i tym bardziej ograniczeniach jakie nałożono na pozostałych na wyspie, nie ryzykowaliśmy pracami nad tym, a przeszliśmy bardziej w kierunku trucizn antidotów i mikstur leczniczych i paru substancji że tak powiem specyficznych. Sam zajmuję się badaniami i przywracaniem starych receptur zapomnianych przez wieki- Spojrzał w kierunku Nataniela, czyżby miał nadzieje że spróbuje i mu ją uwarzę, choć kuszący i porywający projekt, zamyśliłem się. po chwili zamysłu- pokaż tą recepturę przyjmę ją jako zapłatę a na pewno przekażę ją w kroniki, jak czyniono to przede mną i czynić będą po mnie.
-Tak kontynuowaliśmy je i to znacznie dłużej nisz myślisz kuzynie. Ale skoro uznałeś iż ta receptora wystarczy... Zawiesiłem leciutko głos bawiąc się nim. Naiwna gierka ale miałem nadzieję iż zapalony alchemik złapie haczyk. Nie wierzyłem iż ktoś kto pokochał alchemię nie będzie chciał poznać dodatkowych mikstur do swych ksiąg... - Nic to kuzynie będę się powoli zbierał skoro już mamy za sobą interesy...
- Niech pomyśle to jedna receptura, a jeśli dobrze pamiętam mikstur było trzy- Przerwał spokojnie, próbującemu się wymknąć cichaczem kuzynowi- Może jesteś rodziną ale zasada jest prosta jedna mikstura jedna receptura, choć w tym przypadku winien mi jesteś jeszcze jedną recepturę, gdyż wasze badania wystarczą za zapłatę za dwie mikstury, lecz trzecia mikstura jeszcze nie jest zapłacona.- Podniósł wzrok na Nataniela- Oczekuję że dostarczysz mi ją w najbliższym czasie, a teraz już nie zatrzymuje- Spojrzał na zegarek po czym go zamknął i spokojnie przeglądał recepturę.
- Coś się dzieje ? Widzę iż brak ci dziś czasu a liczyłem na rozmowę. Mój spokojny miarowy głos niósł się po pomieszczeniu. Nie musiałem się wysilać do podnoszenia głosu wystarczył odpowiednio intonowany szept a i tak byłem słyszalny głośno i wyraźnie. Z nutką rozbawienia w lodowatych zielonych oczach sięgnąłem pod szatę by wyciągnąć kolejny skrypt. - Pomyśl chłopi mugolscy uznali nas za diabły bo mieli ku temu powody. Eliksir pozwalający zamieniać się w zwierzęta pomógł w tworzeniu tej legendy lecz ciągle za mało. Czym charakteryzują się diabły mój drogi? Pytając podałem mały foliał oprawiony w skóra, na którego okładce widniał mroczny anioł o czarnych pierzastych skrzydłach...
- Tym że jest nieznany, mroczny i tajemniczy- Odpowiedziałem- choć sądząc po twoim geście chodzi ci o upadłego anioła- odebrałem książkę od kuzyna- I w sumie do was to pasowało zostaliście wygnani i schroniliście się w odległym zakątku Kontynentu, a nam zostawiliście sprzątanie po was, ale to stare dzieje a czasy uległy zmianie nie ma już pojedynków na śmierć i życie, odeszły w zapomnienie tradycje wielu rodów. A nasz klan ciągle się ich trzyma, jak tylko może. - Spokojnie wzruszyłem ramionami
- Och może u was odeszły. I wygnanie powiedz kto by ośmielił się nas wygnać po tym co zrobiliśmy? Nie mój drogi. Odeszliśmy sami gdyż dusiliśmy się powoli w zatęchłym bagnie jakim są te wyspy. Nie było to prawdą. Wygnano nas a raczej uciekliśmy wiedząc że nie podołamy temu co szykowano by zetrzeć nasz ród z powierzchni ziemi... Jak mało wiesz o tym co dzieje się pod skórą zwykłego społeczeństwa czarodziejów na kontynencie, och jak mało. Zabójca to jeden z najstarszych zawodów świata. Gdzie pojawia się władza tam są usługi które świadczymy.Może era pojedynków się skończyła faktycznie lecz to tylko pomaga nam znaleźć popyt na usługi które świadczymy.Dodajmy do tego nielegalny handel nielegalnymi substancjami i zyski z mugolskich niewolników omotanych magią... Tak jesteśmy bogaci a Naszych nie magicznych jak i magicznych klientów nie obchodzą nasze sposoby rozwiązywania problemów lecz skuteczność i dyskrecja w załatwianiu spraw których sami nie byli by w stanie rozwiązać czy załatwić bez pomocy najemników takich jak ja... - Tak można tak o nas powiedzieć niech ci będzie. Co powiesz na Eliksir wielosokowy który powoduje iż wyrastają ci z ciała skrzydła i to lotne a włosy zamieniają się w krucze pióra? Pomyśl o wygodzie szybowania na własnych skrzydłach bez użycia mioteł czy zaklęć ... Spojrzałem badając jego reakcję...
Ten dzień był złym dniem, jednym z nielicznych, podczas których udało mu się całkowicie wyłączyć swój mózg z prozaicznych czynności niezbędnych do życia, kiedy myśli płynęły torem zupełnie innym niż zwykle. Dziś nie było tam miejsca ani dla jego nieodwzajemnionych miłostek, ani skomplikowanej relacji z Ervinem, ani dla tabeli punktów quidditcha czy dreszczyku ekscytacji przed kolejnym meczem. Nie interesował go też kompletnie esej z Tajników Tarota, który miał przygotować na poniedziałek, zapomniał zupełnie, że Layla ma imieniny. Otrzymał bowiem tego dnia list, szalenie smutny list, który kompletnie wybił go z codziennego rytmu. Wciąż trzymając w dłoni kawałek papieru, teraz już wymięty i z obszarpanymi brzegami – wszak obracał go w dłoniach tyle razy i wpatrywał z niedowierzaniem, że aż dziw, że atrament jeszcze się na nim trzymał – ruszył w zawiłe korytarze Hogwartu z nadzieją, że znajdzie jakieś cichutkie, samotniutkie miejsce. Nie miał dziś głowy do rechotania z koleżkami przy stole w Wielkiej Sali, nie chciało mu się głupio uśmiechać do zapalonych fanów quidditcha, nie chciał by ktoś zauważył jego przygnębienie i zaczął wywiad „a co się stało no powiedz powiedz powiedz powiedz będzie ci lepiej”. Bzdura – wcale nie będzie lepiej, a na pewno nie w najbliższym czasie. Dotarł wreszcie do jakiegoś pomieszczenia, uchylił drzwi i spostrzegł, że pokój jest niewielki i ciemny, bardzo tajemniczy – idealny. Zrobił kilka kroków w stronę jego środka, a gdy zatrzasnęły się za nim drzwi, znajdująca się naprzeciw, świecąca kula rozbiła się z cichym trzaskiem. A więc tak się dzieje, gdy coś się kończy. - Żegnaj Charles, przyjacielu – szepnął ni to do siebie, ni do kuli, a wreszcie usiadł ostrożnie na jednej z poduszek i wbił wzrok w ponownie jaśniejący kształt, wodząc palcem po niewyraźnych w słabym świetle arabskich literach, informujących o śmierci przyjaciela.
Obładowana książkami Tosia wyjątkowo nie zamierzała wracać jeszcze do domu w Hogsmeade. Wiedziała, że jej mała, słodka córeczka jest w dobrych rękach jednej z jej przyjaciółek, a sama miała tylko dwie godziny na dokończenie zadanego referatu z astronomii. Do tej pory, podczas porannego śniadania, udało się jej sklecić ledwie połowę, dlatego teraz, poddenerwowana, szukała uporczywie jakiegoś ustronnego miejsca, w którym nie przeszkadzałyby jej rozchodzące się po szkolnych korytarzach chichoty, co rusz ganiający siebie nawzajem uczniowie i masa innych, równie niemile teraz widzianych przez nią czynników. Dlatego też zdecydowała się skierować szybsze niż zwykle kroki do Sali Końca. Lubiła ją. Pomieszczenie to, najpewniej zgodnie z zamierzeniem, napawało ją bardzo specyficznym, nostalgicznym nastrojem, a dzięki temu mogła lepiej skupić się na powierzonej pracy. Chciała przecież zdać w tym roku z przynajmniej nie najgorszymi wynikami, by nie narazić się na kolejną dawkę morałów prawionych przez rodziców i babcię. Donatielle pokładała w niej spore zaufanie, widząc w wnuczce swoją godną następczynię. Następczynię, która miała problem z rozpoczęciem studiów, poniekąd na własne życzenie zresztą. Jeden krok, drugi, kolejne, była na miejscu. Rozejrzała się jeszcze z odpowiednią dozą ostrożności, czy aby na pewno nikt nie zmierza w tym samym kierunku, po czym pchnęła drzwi i weszła do środka. Półmrok, rozświetlany promieniami kuli. Zmęczone oczy mogły wreszcie odpocząć od normalnego funkcjonowania; szybko przyzwyczaiły się do oświetlenia pomieszczenia. Cholera. Ktoś najwyraźniej wpadł na podobny pomysł. Antoinette nie chciała przeszkadzać, dlatego już, już prawie wycofała się, ale dostrzegłszy twarz nieznajomego, nie miała serca tak po prostu odwrócić się i zwiać. Najwyżej zostanie jej jeszcze mniej czasu na dokończenie nieszczęsnego eseju, trudno. - Przepraszam... - Zaczęła nieśmiało, może nawet odrobinę zbyt nieśmiało, opierając się dłonią o framugę. - Wszystko w porządku? - Wytężyła spojrzenie, by przyjrzeć mu się dokładniej. Nie, na pewno nie widziała go tutaj nigdy wcześniej, a ostatnio coraz więcej czasu spędzała w szkole.
Referat z astronomii, no proszę, świetnie trafiła, zapewne gdyby on był teraz w lepszej formie, chętnie by ją zainspirował, wszak była to jedna z jego pasji, o której mógł mówić bez końca. No cóż, szkoda, że dziś nie będzie mu to dane – ale może innym razem, kto wie? Zaledwie parę minut, podczas których mógł cieszyć się samotnością, poświęcił oczywiście na smutne refleksje związane z życiem, śmiercią i przemijaniem; na wspomnieniach Charliego i głupim niedowierzaniu, że to naprawdę się stało, na wmawianiu, że to tylko głupi koszmar, fatalny zbieg okoliczności i niedługo otrzyma drugą sowę o treści „PRIMA APRILIS”, i że znowu będzie miał świetnego kumpla z eleganckim angielskim akcentem i setką głupich żartów na każdą okazję. Poznali się zwyczajnie, w jakimś pubie, w mugolskiej części jego rodzinnego miasta – podszedł do niego dość niechlujny, chyba trochę podchmielony facet z konspiracyjnym wyrazem twarzy i pytaniem „Ty jesteś obrońcą Armad z Bragi?!”. Pamiętał do dziś swoje zdziwienie, że wśród mugoli napatoczył się ktoś z jego świata, pamiętał też jak się zdziwił, gdy okazało się, że naprawdę dobrze się dogadują. Pamiętał jakby to było wczoraj, jak agent Primrose – tak, tak właśnie się mu przedstawił – już pierwszego dnia znajomości, po sporej ilości drinków, opowiedział mu całą historię swojego nędznego życia i chyba nawet rozszlochał. Charles był nieudacznikiem, był kretynem, był tchórzem, ale to nie zmienia faktu, że cały ten czas zdążyli się zżyć i zaprzyjaźnić. Nawet kupił mu prezent na święta, idiotyczny, żenujący upominek, który miał nawet ze sobą w swoim starym plecaku. Zobaczył go dziś u Zonka i pomyślał, że nada się idealnie; chwilę potem już wiedział, że nigdy mu go nie wręczy. Jego wspomnienia zostały brutalnie przerwane przez kogoś, kto wtargnął do pomieszczenia. No, może niekoniecznie, albowiem na początku nawet się nie zorientował, i dopiero czyjś głos – ładny, delikatny – uświadomił mu, że nie jest sam. Byłby zapewne na nią huknął, że ma go zostawić, ale dziewczyna najwyraźniej nie miała zamiaru go napastować. Nawet nie poznała, że jest znanym sportowcem, a pytała z grzeczności, nie z wścibstwa. - Nie – odpowiedział na jej pytanie, by następnie wyjąć z plecaka Zestaw Magicznego Agenta, owy nieszczęsny podarunek – Jak sądzisz, zanoszenie zmarłym prezentów na święta to straszna głupota, czy tylko niewielka? – spytał jeszcze, nie wiedzieć czemu. Właściwie to nie jej sprawa. E, mniejsza o to. Może powie mu coś mądrego.
Nieświadoma, podeszła bliżej, by spojrzeć na trzymany przez chłopaka podarunek. Ciekawy wybór, naprawdę, chyba spodobałby się... Szybko odgoniła od siebie te myśli. Nie, nie powinna do nich wracać już nigdy więcej, tak będzie po prostu łatwiej. Dlatego też oparła się biodrem o stoliczek z kulą, lekko, tak, by niczego nie popsuć. Miała talent do niszczenia wszystkiego, włącznie ze swoim życiem, a teraz wolała tego uniknąć. Szczególnie, że okoliczności wcale nie były ku temu sprzyjające. Zadumała się na moment, na dłuższy moment, rozważając jego pytanie. Do tej pory nikt jej bliski nie umarł, dlatego po prostu nie wiedziała, nie znała dobrej odpowiedzi, nie potrafiła mu rzeczowo doradzić. Ale, tak naprawdę, czy jakakolwiek jej uwaga byłaby w stanie coś zmienić? Czy naprawdę owej odpowiedzi od niej wymagał? Westchnęła cicho, w końcu przerywając krystaliczną, niemal namacalną ciszę, jaka zaległa w pomieszczeniu na tych kilka minut, i opuściła pasek szkolnej torby, która wylądowała na podłodze w akompaniamencie niegłośnego dźwięku. Przeniosła również spojrzenie z powrotem na twarz chłopaka, częściowo wciąż skąpaną w półmroku pomieszczenia. Cień, tak, cień był idealny, tak bardzo, niemal boleśnie nastrojowy. Nieświadomie, zupełnie mimowolnie ulokowała dłonie na dolnych połach swojego niebieskiego swetra i zaczęła bawić się nimi, ni to nerwowo, ni nieustannie niepewnie. - To dowód pamięci - odparła w końcu, zdobywszy się na ten akt odwagi podczas rozmowy. - Ale nie wiem, czy jest rzeczywiście potrzebny. Czy to robi zmarłym jakąkolwiek różnicę. - Nie wierzyła w żadnego boga, nie znała poglądów głoszonych przez poszczególne religie, dlatego w jej słowach nie było tak naprawdę nic konkretnego. - Za życia na pewno ta osoba byłaby szczęśliwa z takiego prezentu - dodała jeszcze, czując, że wcale, ani trochę nie pomaga, choć bardzo chciała. Lubiła pomagać. I nie pytała, nie kontynuowała tematu ze względu na jakąś niezdrową ciekawość, nawet nie wiedziała, kim był ów student. Stroniła od wszelkiego rodzaju sportów. Dla niej był więc po prostu człowiekiem, który wymagał jakiegoś pocieszenia, choćby niewielkiego, minimalnego, jak każdy w takiej chwili.
Niczego od niej nie wymagał, nie oczekiwał żadnej konkretnej odpowiedzi, nie nastawiał się na to, co usłyszy… a przynajmniej tak mu się wydawało. W istocie desperacko chciał, by dziewczyna powiedziała „daj spokój, przecież on żyje, podrzucisz mu to pod choinkę, a potem zaczaisz za oknem i będziesz patrzył, jak cieszy się jak dziecko; jestem dobrą wróżką i umiem zwracać utracony żywot, abrakadabra”. Niestety, odpowiedź zabrzmiała zupełnie inaczej. Nie ma żadnych wesołych wróżek, są tylko czarodzieje, o losie, cóż to za czarodzieje, którzy są poddawani nieprzyjemnościom losu tak samo jak reszta? Czym w takim razie się od nich różnią i… po co im ta cała magia? - Racja – odparł krótko. Dziewczyna miała rację, bo Charlesowi – a raczej jego gnijącym, paskudnym zwłokom ukrytym pod ciężką płytą grobu – rzeczywiście nie zrobiłoby to różnicy. Co najwyżej przyniosło krótką ulgę samemu Latifowi, który właśnie uśmiechnął się mimowolnie po jej słowach i zanim zaczął to kontrolować, odpowiedział – O tak, szalenie by się ucieszył. Wiesz, był dorosły, ale uparcie twierdził, że jest agentem, i gdybym mu to dał, na pewno poleciałby szukać śladów Lorda Voldemorta pod swoim prysznicem. Co gorsza, zmusiłby mnie, żebym mu pomógł Po tych słowach zamilkł na chwilę, starając się wyrzucić z głowy ten szalenie sympatyczny i jednocześnie nieznośnie przygnębiający obraz; chciał go wyrzucić tak, by jednocześnie nie zająć się myśleniem o wnętrzu jego trumny. W tym celu skupił się – z trudem, bo z trudem, ale jednak – na postaci dziewczyny. Nie znał jej, ale czuł się, jakby tak było, przynajmniej w niewielkim stopniu. Dziwne. - Nieważne – stwierdził wreszcie, wyjmując z pudełka okulary-spidermanki z wbudowanym laserem i uważnie oglądając je, a także inne elementy zestawu. – Chyba to oddam jakiemuś pierwszakowi albo innemu dzieciakowi, który mi się napatoczy. Może znajdę jakiegoś następcę wielkiego agenta P. Nieważne, że pewnie nie ma pojęcia, o czym mówi. Nieważne.
Następcę wielkiego agenta P. Te słowa dotarły do niej z mocnym, długim opóźnieniem. Tak długim, że gdy tylko myślom udało się zarejestrować ten pozornie bardzo błahy szczegół, jej umysł zakrzyknął głośno "to absurdalne!". Nie wierzyła, by spotkał ją tak nieprzyjemny, tak straszny zbieg okoliczności, by wydarzyło się cokolwiek złego. By cokolwiek złego dotknęło osobę, mimo wielu przeciwności losu, wciąż tak chorobliwie dla niej ważną. Gwałtownie przestąpiła z nogi na nogę, coraz mocniej rozciągając sweter. Niczego nie była już pewna; zakręciło się jej w głowie, a widoczność rozmyła na chwilę, krótką, dosłownie kilka sekund. - O kim mówisz? - Spytała zaraz tonem tak chrapliwym, że aż zadziwił ją samą. - Proszę, powiedz mi, o kim mówisz. Muszę to wiedzieć - nalegała, wyraźnie zdenerwowana. I choć z jednej strony uparcie twierdziła, że jest jedynie przewrażliwioną, porzuconą ukochaną, która teraz wszędzie dostrzega swojego byłego męża lub ewidentne nawiązania do niego, z drugiej nie mogła powstrzymać się przed rozwianiem wszelkich wątpliwości. Tych, które nękały ją teraz z każdej możliwej strony. Jeżeli tylko okażą się prawdą... Nie, nie mogła nawet wyobrazić sobie takiego scenariusza. Był zbyt zły, zbyt tragiczny, zbyt rozdzierający dziewczęcą duszę, by uzyskać swe odzwierciedlenie w rzeczywistości. To na pewno pomyłka, gra słów, gra skojarzeń, zmęczenie i wciąż narastający każdego dnia stres. Ale jednak... Agent, dorosły, o mentalności dziecka, poszukujący śladów zbrodni w najmniej prawdopodobnym miejscu, gotów poświęcić wszystko, lub przynajmniej większość, by dociec prawdy. - Muszę wiedzieć - dodała szybko, natarczywie, już kilka sekund po swoich wcześniejszych słowach. W mniemaniu Krukonki właśnie przemijała wieczność, choć równie dobrze filary czasu mogły zawalić się, zamienić w wielką, zakurzoną ruinę i nigdy więcej nie powstać na nowo.
Latif wzdrygnął się, gdy usłyszał przerażony, zachrypnięty głos, zupełnie nie pasujący do drobnej, ślicznej dziewczyny, która jeszcze chwilę temu przemawiała do niego spokojnie. Teraz wyraźnie się zdenerwowała, pytała natarczywie, zdecydowanie zbyt natarczywie jak na zwykłą, ludzką uprzejmość czy nawet ciekawość. - Spokojnie – powiedział odruchowo, a następnie wstał, by w razie ewentualnego omdlenia móc przytrzymać dziewczynę; wyglądała teraz na tak roztrzęsioną, że naprawdę dopuszczał taką możliwość, a nie chciał mieć biednej duszyczki z roztrzaskaną czaszką na sumieniu. Roztrzaskana czaszka dziewczyny, jak roztrzaskana czaszka Charlesa, który zginął w tym nieszczęsnym wypadku samochodowym. Taksówka i tir, taksówka i tir, och Charlie, po co pchałeś się do tego świata mugoli, po co tam wsiadałeś, nie mogłeś się po prostu teleportować, jak normalny człowiek? Byłbyś tu teraz, a on pewnie pisałby do ciebie list, umawiał się na celebrację niedawnych latifowych urodzin albo nawet już świętował – oczywiście, Charlie, nie zjawiłbyś się w Hogsmeade, za dużo wspomnień, za dużo, ale przecież on, Latif, mógłby spokojnie przenieść się w jakiekolwiek miejsce na świecie na ten jeden wieczór. - Charles – odpowiedział powoli, słysząc jej niecierpliwe pytanie po raz kolejny. Nie mógł go zignorować, a zresztą, po co miałby to robić? To żadna tajemnica. Może się znali; na pewno się znali, skoro ona się tu uczy, a on był bibliotekarzem. – Charles Primrose – powtórzył, czując nieprzyjemne pieczenie w gardle po tym, jak wypowiedział nazwisko.
Nie. Merlinie, dlaczego przesłyszała się na tyle niefortunnie, że w jej myślach zakiełkowała gwałtowna myśl "Charles nie żyje"? Dlaczego słuch płatał jej tak nieprzyjemne figle. I dlaczego ten człowiek, nieznany jej człowiek, znał w ogóle nazwisko jej byłego męża. Dlaczego żartował w tak bardzo brutalny sposób. Dlaczego narażał ją na jeszcze więcej stresu, niepotrzebnego stresu. Przecież to bez sensu. To tak bardzo bez sensu. Tak bardzo. Agent Primrose, żywy i szczęśliwy, wciąż był w Irlandii, czy gdziekolwiek indziej, u boku swojej nowej ukochanej, ciesząc się szanowaną pozycją truskawkowego farmera. Był żywy i szczęśliwy. Bez niej, ale wciąż żywy i szczęśliwy. Latif Dugmesi nie mówił jej prawdy. Cofnęła się gwałtownie, niemal odskoczyła, boleśnie uderzając plecami o zimną ścianę. Chciała to zrobić jeszcze raz. A potem kolejny. I jeszcze kolejny. To przyniosło jej bowiem swoistą ulgę, niewielką, prawda, ale jednak. Potrzebowała tego, szczególnie teraz, gdy przeciwne myśli uderzały o siebie, zacierały się ich krawędzie, łączyły w chaotyczną jedność i odbierały jej możność wykonania czegokolwiek, nawet najbardziej podstawowej czynności, powiedzenia czegokolwiek, nawet najbardziej podstawowego słowa. Merlinie, przecież to tak nierealne, tak abstrakcyjne i absurdalne! Jeszcze kilka miesięcy temu byli szczęśliwą rodziną. Jeszcze niecały rok temu podjęli decyzję o tym, że spędzą razem resztę życia. Jeszcze niecałe pół roku temu przysięgali sobie miłość przed ołtarzem. Kłócili się, rozchodzili, znów schodzili, przywracali ich słodką idyllę, kłócili, rozchodzili, schodzili, i tak w kółko.
Tak bardzo chciał się zająć czymś innym, ale nie potrafił, bo w jego głowie gościły ostatnie słowa Puchonki. Nie rób czegoś nieodwracalnego, bo wydaje ci się, że tak trzeba. Małżeństwo to nie zabawa, Charles. Zapewne nie znaczy na pewno. Wiedział, do czego to aluzja, i nagle dotarło do niego, że naprawdę chce to zrobić i być z Antoinette do końca świata; dziwne, ale przestroga dziewczyny wzbudziła w nim przekonanie o tym, że nie potrafi inaczej. I będzie z Antosią tak długo, jak ona z nim wytrzyma; nie dlatego, że tak trzeba, ale dlatego, że zwariowałby bez niej.
Teraz to ona wariowała bez niego. Każdego dnia podświadomie wyczekiwała, aż znów do niej wróci, znów przeprosi za swoje nieodpowiedzialne zachowanie, znów przyrzeknie, że nigdy jej nie opuści i znów stworzą prawdziwą, szczęśliwą rodzinę. Nie mogło być inaczej. Tak mieli żyć, razem, nawet jeżeli osobno, do końca swoich dni. Ich dni właśnie się skończyły. W tym momencie, w tej jednej chwili. Charles Primrose umarł. Charles Primrose już nie istniał. Antoinette wybuchła płaczem, płaczem tak szczerym, tak tragicznym, tak dramatycznym, tak pełnym niedowierzania... Krztusiła się powietrzem, wiła żałośnie, nie starając się nawet powstrzymać gęsto spływających po jej policzkach łez. Płakała tak długo, tak głośno, pragnąc ponad wszystko zaznać słodkiego uczucia ulgi. Oczy, otwarte szeroko, pełne przerażenia, wpatrywały się w sufit, najpierw wpatrywały się w sufit, by potem rozpocząć histeryczną, gwałtowną podróż po całym pomieszczeniu. Jakby wiedziała, wmawiała sobie, że Charlie jest gdzieś obok, zaraz pojawi się, przyciągnie ją do siebie, obejmie, złoży na jej ustach pocałunek, choćby najkrótszy. Ale nie. Mijały sekundy, sekundy zamieniające się w całe lata, a jego wciąż nie było. Antoinette Primrose pierwszy raz poczuła, że została sama. Sama z tym wszystkim, co kiedyś wspólnie rozpoczęli. Schowała pobladłą twarz w niewiarygodnie drżących dłoniach, płacząc coraz głośniej. - K-kłamiesz - jęknęła po chwili, wciąż nie wierząc, wypierając się tej bolesnej myśli, bolesnej świadomości końca czegoś tak pięknego. Czegoś, co ukształtowało ją samą. Przed poznaniem Charlesa była nikim. Duchem, błądzącym po szarym świecie, nieznającym sensu własnego istnienia. A kiedy już się spotkali, kiedy ich dłonie splotły się pierwszy raz, kiedy usta odnalazły usta pierwszy raz, kiedy ciała zespoliły w jedność... Wspomnienia zamieniające się w uczucia, pomieszane z emocjami tak bardzo negatywnymi, uderzyły ją, jej dygocącą duszę. Ta historia nigdy nie powinna skończyć się w ten sposób. - Dlaczego mm-mi to robisz?! - jęknęła znacznie głośniej, o wiele głośniej, by bezwładnie osunąć się na ziemię. Wplotła palce w wiśniowe włosy i pociągnęła kilkakrotnie, chcąc wyrwać je z głowy, chcąc poczuć przyjemny, fizyczny ból, który był niczym - w porównaniu do mentalnego. Nie mogła nic zrobić. Nic na to poradzić. Nie mogła stanąć twarzą w twarz z bogiem i walczyć o duszę Charlesa. Była bezsilna. BEZSILNA. Oparła czoło o niemiłosiernie drżące kolano, łkając jeszcze głośniej.
- Tosiu – odezwał się, jakoś niepewnie i ostrożnie, bo chociaż zapewniła go o swojej miłości, kiełkował w nim niepokój, że znowu coś się spieprzy – W-wyjdziesz za mnie?
- Jak będziesz grzeczny - odpowiedziała w końcu, nieco oszołomiona, jednak zreflektowała się w przeciągu kilku sekund - To znaczy, oczywiście, że tak!
Mieli być razem na zawsze. Tak długo, jak będzie trwał świat. Tak długo, jak będą trwali oni. Mieli wychować razem małą Lucy Primrose. Osieroconą przez ojca. Mieli razem przygotowywać jej kanapki na śniadanie, razem wymyślać jej coraz to nowe zabawy, urozmaicać starsze, razem odprowadzać ją na pociąg do Hogwartu, razem zachwycać się jej uzdolnieniami, razem patrzeć, jak dorasta. A teraz została tylko ona. Tylko Antoinette Primrose. Sama. Żałośnie sama. Bez osoby, która stanowiła część niej. Bez osoby, która była jej sercem, jej duszą i jej miłością.
Wystarczył jeden rzut oka na jej wykrzywioną tragicznym grymasem twarz i szaleńczy ból w oczach, coś, czego nie dało się nie dostrzec, nawet posiadając taki iloraz inteligencji jak Latif i nawet w takim półmroku. Nawet jeśli był niedomyślny jak ten Edyp, co się nie zorientował, że ma dzieci z własną matką, chociaż usłyszał to od wyroczni, po prostu nie mógł się nie domyślić, że dziewczyna nie jest tylko przypadkowym przechodniem, jakimś znajomym czy kimś w tym guście – doskonale wiedział i natychmiast się domyślił, że musiało łączyć ich coś więcej. A jedyną kobietą, o jakiej Charles kiedykolwiek mu opowiadał, była właśnie jego żona – czy to nie brzmi absurdalnie? – którą zostawił. Zostawił bo… Wiesz, Latif, to nie było tak, że jej nie kochałem. Że nie chciałem. Że mi nie zależało, że chciałem jej uprzykrzyć życie, że to z nią było coś nie tak, że pragnąłem kogoś innego, że mi się znudziła, nie, nigdy, rozumiesz? Ja… na początku traktowałem ją jak zabawkę, naiwną dziewczynkę, z którą mogę sobie trochę poflirtować na boku, kiedy nikt nie patrzył. No wiesz… była uczennicą. Była uczennicą, ja byłem pracownikiem szkoły, to się nie trzymało kupy, to się nie mogło zdarzyć, stary. Nie miało szans – ale jednak je dostało, wydarzyło się. Zacząłem ze złej strony, bo wiesz, wyszło z tego dziecko, ale nigdy, wiesz, przenigdy nie żałowałem, że tak się stało. Pewnie gdyby nie cała ta ciąża, to bym się nie odważył jej oświadczyć, nie odważył bym się z nią BYĆ, ale wiesz co? Wiesz co? Zawsze czułem, że coś jest nie tak, że coś robię źle, że choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafiłem dać jej wszystkiego, czego chciała. Nie byłem dość dobry, desperacko chciałem, ale nie byłem. Więc wyjechałem. Wyjechałem raz, zniknąłem z jej życia, nie chciałem zrobić czegoś, co jeszcze bardziej ją zniszczy, i wyjechałem drugi raz, a ona mi wybaczała, wracałem do niej jak jakiś pieprzony mugolski bumerang, a ona za każdym razem mnie łapała, chociaż w międzyczasie zdążyła już sobie ułożyć życie na nowo… z kimś innym. Już sam nie wiem, czy powinienem. Nie, oczywiście, że nie powinienem, ale zrobiłem to po raz kolejny. Dlaczego? Nie wiem. NIE WIEM, Latif, rozumiesz? Nie patrz na mnie jak na kretyna, wiem, że to nie ma sensu. Ja… ja nie mam pojęcia, co powinienem robić. Ale wiesz co? Wiesz co? Chciałbym kiedyś tam wrócić, chciałbym znowu BYĆ, zabrać cię do mojego domu w Hogsmeade, posadzić cię w słonecznej kuchni, wcisnąć Lusię na kolana, a potem odciągnąć najcudowniejszą dziewczynę pod słońcem od robienia herbaty i powiedzieć ci „Latif, poznaj moją żonę, Antoinette”. POZNAJ MOJĄ ŻONĘ, ANTOINETTE. MIŁO CIĘ POZNAĆ, ANTOINETTE. Z chwilą, gdy jej odpowiedział, a dziewczyna zareagowała, Latif pożałował, że w ogóle tu wszedł i ją spotkał, że zaczynał ten temat i wypowiedział dwa magiczne słowa, które zrujnowały jej świat. On był przyjacielem Charlesa, znali się krótko, chodzili razem na piwo i prowadzili filozoficzne dysputy o życiu i tak dalej, kibicowali razem na meczach i robili inne bezsensowne rzeczy, bez których trudno się obejść w życiu – ich drogi co jakiś czas się splatały, potem znów rozchodziły i tak w kółko. Ona była jego ŻONĄ, była całym jego światem, który on, Latif, właśnie własnoręcznie, elegancko zburzył. Co więcej, nie miał pojęcia, co ma teraz zrobić. Zupełnie jak Charlie, gdy opowiadał mu całą tą historię. - Antoinette – powiedział cicho, przykucając obok, bo nie miał zielonego pojęcia, co teraz. Co powiedzieć, co zrobić, co ona powie, co zrobi. Role się zamieniły – Ja… bardzo mi przykro, ale to prawda. Zapadła cicha, głucha cisza, przerywana jedynie szlochami dziewczyny i cichym szelestem ortalionu, gdy Latif nieśmiało wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia.
To był prawdziwy początek końca. Lub koniec początku. Pięknego, przepięknego początku, którego nie sposób wymazać z pamięci. Choć po policzkach płynęły kolejne łzy a oczy stawały się coraz bardziej zapuchnięte, czerwone, w dalszym ciągu nie dopuszczała do siebie myśli, że on, jej Charles, j e j C h a r l e s, już nigdy do niej nie wróci, nie stanie w drzwiach z kwiatami i miną zbitego jelonka Bambie, nie wyciągnie ją na misję, jakiej nie powstydziłby się niejeden dobry agent, nie zaśpiewa jej pijackiej serenady, nie napisze za nią eseju z historii magii, przez co później dostanie ocenę najniższą z możliwych. Że nigdy już nie weźmie małej Lusi na ręce, nie powie, jak bardzo ją kocha i jak wielkim skarbem jest dla niego, ojca. Niemożliwe. Niemożliwe, że jego już nie było. Nie mógł tak po prostu odejść. Bez pożegnania. Dalej słyszała jego głos. Widziała duże, cudowne oczy, w których zatracała się coraz bardziej, z każdym kolejnym spojrzeniem. Pamiętała każdy taniec, każde jego słowo, każde wyznanie. Każdą spędzoną z nim chwilę. I, do cholery, to nie mogło zniknąć. Nie mogło teraz się skończyć. NIE. Nie wierzyła w to i nigdy nie uwierzy, bo to niemożliwe, nierealne, absurdalne, irracjonalne, zwykłe, nieudane kłamstwo, żart, marny dowcip. Bo zaraz, gdzieś z boku, z ciemności, wyłoni się kamerzysta w towarzystwie prowadzącego program, wręczą jej główną nagrodę i bilet do Irlandii, gdzie czekał na nią Charlie. Nie. Charlie nie czekał. Charlie był martwy. Każda ta myśl niszczyła ją, stopniowo wydzierała kawałeczki jej serca, rwała duszę na strzępy, zakopywała nadzieję głęboko pod ziemią. Poruszyła się gwałtownie, by znów uderzyć plecami o ścianę. Zrobiła to potem jeszcze raz, chcąc ją zburzyć, tak jak i ona sama została zburzona przez tych kilka prostych słów. Przez jedną, cholerną, przeklętą, znienawidzoną informację. Nieprawdziwą. Ale jednak tak boleśnie prawdziwą. Szczęściem w nieszczęściu było to, że nie wiedziała, co agent Primrose, jej ukochany agent Primrose, opowiedział wtedy Latifowi. Bo gdyby tylko wiedziała, gdyby tylko zdawała sobie z tego sprawę, to pogłębiłoby dodatkowo jej wystarczające już cierpienie. Nigdy nie chciała, by czegoś mu brakowało. Z nią, czy bez niej. Nigdy nie twierdziła, że cokolwiek zrobił źle. A nawet jeśli, to wybaczała mu wszelkie błędy, puszczała w niepamięć, zaczynali od początku. Dla niej zawsze było dobrze. Nie widziała świata poza nim. Teraz musiała nauczyć się patrzeć inaczej. Radzić bez niego. Poradzisz sobie bez Charliego, który nie żyje. Nie. Nie było już mowy o jakimkolwiek radzeniu sobie. Nie zauważyła, kiedy Dugmesi przykucnął obok. Ale kątem oka dostrzegła dłoń, zmierzającą w kierunku jej ramienia. Agent Primrose. Wrócił. Chciał ją przytulić. Tak. Nie. Ręka nie była jego ręką. Dlatego też odrobinę zbyt brutalnie odtrąciła od siebie studenta, jeszcze mocniej wciskając się w ścianę. Chciała po prostu zniknąć. Wniknąć w zimną powierzchnię, zaszyć się w niej, znaleźć miejsce, w którym ciężar spadnie wreszcie z jej poszarpanej duszy. Nie potrafiła sobie z tym poradzić. A to dopiero początek długiej drogi. Bardzo długiej drogi, jaką musi przemierzyć samotnie. - To n-nieprawda! - wyrzuciła w końcu, szamocząc się w niewidzialnych torturach. - Onn n-nie mógł um-umrzeć, nnie zostawiłby m-mnie - mówiła niewyraźnie, pomiędzy kolejnymi szlochami. Nigdy wcześniej tak nie płakała. Nigdy wcześniej. Antoinette Primrose, wdowa. Poczuła, jak dziwny ciężar opadł na sam dół jej żołądka, a gardło kompletnie wyschło. Wtedy też przewróciła się na kolana, podtrzymując się na rękach, opartych o podłogę. W oczach błyszczało szaleństwo, rozpacz, niedowierzanie, wszystko to zmieszane w jedność. Jedność. Tosia i Czarls. Czarls i Tosia.
Nie zdziwił się, że dziewczyna odrzuciła jego dłoń, że wbiła mu paznokcie w rękę, a odpychając na stolik z kulą zapewne narobiła kilku siniaków – po pierwsze, był zbyt zaaferowany jej (własnym też, choć w porównaniu do tego, co musiała czuć Antoinette, jego nieszczęście było znikome) dramatem, a po drugie, sam zapewne zachowałby się podobnie. Choć to tylko czyste hipotezy, albowiem sam nigdy nie doznał tak potwornej straty. Do czegóż mógłby ją porównać? Do kogo? Był w ogóle w jego życiu ktoś tak ważny, że utrata tej osoby doprowadziłaby go do szaleństwa? Devika? Devika była cudowną dziewczyną, piękną, inteligentną, dobrą, choć potrafiącą też pokazać kto tu rządzi. Spędzili razem mnóstwo upalnych wieczorów podczas idiotycznie sztywnych aranżowanych spotkań, przegadali dziesiątki nocy i przeszli na spacerach wiele kilometrów – nie raz też porządnie się pokłócili i nie raz przepraszali, wiedząc, że będą musieli ze sobą wytrzymać wieczność. Jak Tosia i Charles, na zawsze razem. I po raz kolejny ukuło go tragiczne poczucie paniki. Nie rób czegoś nieodwracalnego, bo wydaje ci się, że tak trzeba. Małżeństwo to nie zabawa, Charles. Małżeństwo to nie zabawa, Latif. Powiedz sobie szczerze – nie zwariowałbyś bez Deviki. Możesz spokojnie egzystować bez niej, właściwie robisz to bez żadnego problemu. Oczywiście, oczywiście, że ją lubisz i zapewne długo byłbyś przygnębiony, gdyby odeszła raz na zawsze. Ale nie kochasz jej, nie kochasz jej, nie kochasz… Twój ukochany Dexter? Czy to miłość, czy to zwykła głupia dziecinna fascynacja? Czy tak desperacko pragniesz ulokować w kimś uczucia, że wybierasz najbardziej atrakcyjny z obecnych obiektów, a zarazem tak szalenie nieosiągalny, że chociaż masz go obok, wiesz, że nigdy nie odważysz się na nic więcej niż uśmiech czy pogawędkę? Czy to dlatego, że się boisz? Boisz się tego szaleństwa, które nastaje po początku końca albo końcu początku, kiedy coś się niszczy, coś idzie nie tak i nie po twojej myśli? Kiedy ktoś odchodzi – na zawsze albo po prostu odwraca się na pięcie, jak Charles, ot tak, bez specjalnego powodu. Po prostu. Czy ty w ogóle, cholera, wiesz, co to jest miłość, Latif? Jak ty w ogóle śmiesz nazywać swoje uczucia takimi głębokimi, jak możesz profanować najważniejsze słowa w życiu? Jakim prawem nazywasz siebie nieszczęśliwym, kiedy dookoła ludzie tracą całe swoje światy zawarte w jednym człowieku i zostają sami, żałośnie sami ze swoimi problemami, których ty nie posiadasz i nigdy nie będziesz posiadał, bo wolisz zostać w bezpiecznej odległości i cierpieć tylko na niby? Gdyby wszystkie te twoje miłostki-błahostki zniknęły, jak bardzo byś zwariował? I czy w ogóle? Czy to wszystko nie jest na pokaz? Bo czy nie chodzi o to, żeby znać kogoś na wylot, tak dobrze, żeby rozpoznać jego zblizającą się dłoń z zamkniętymi, szlochającymi oczami? - On cię nie zostawił, on… nie chciał i… - spróbował kulawo, przerażony własnymi odkryciami na temat swojej egzystencji; nie ruszał się już, nie chciał znowu poczuć odtrącenia -… nie wiem, co powiedzieć – wyszeptał wreszcie, czując, że zawodzi na całej linii. Tosia i Czarls kochali się tak szalenie bezwarunkowo, że aż zakręciło mu się w głowie. Nie, nie znał całej opowieści i nigdy nie wiedział, co czuły obie ze stron, a jednak wszystko to układało mu się w głowie w takie oto przepiękne wnioski. Nawet przez chwilę pozazdrościł jej tej rozpaczy, rozdartej duszy, tej burzy w szklance wody, a może i w całym oceanie. To było takie ludzkie, prawda?
Tu nie było czego zazdrościć. Niczego. Absolutnie niczego. Bo, gdyby Latif stanął przed rzeczywistą perspektywą możliwej zamiany na uczucia, czy podjąłby się tego? Czy zdecydowałby się na przejęcie bólu, rozpaczy i szaleństwa, jakie teraz nękały bezbronną wobec nich Antoinette? Nie czuła się dzięki nim dobrze. Nie czuła, że żyje. Wręcz przeciwnie. Pragnęła umrzeć, odejść, zniknąć, dołączyć do niego, tam, gdzieś w zaświatach, w bezkresnej otchłani pustki, w niebie, w piekle, gdziekolwiek był. Pragnęła znów go zobaczyć, choćby tylko raz, powiedzieć, jak bardzo go kocha, jak bardzo go kochała i zapewnić, że wszystko to, co robił względem niej i ich rodziny, było udane. Każdy błąd był zaletą. Każdy błąd przyczynił się do tego, że tak bardzo go kochała. Każdy błąd był czymś wyjątkowym. Czymś, co powtórzyłaby jeszcze raz, w nieskończoność, mogłaby cierpieć jak najmocniej, byle tylko żył. Mógł jej nawet nienawidzić. Ostatecznie ją odtrącić. Zapomnieć o jej istnieniu. Zapomnieć o istnieniu Lusi. Byle tylko znów był szczęśliwy. I żywy. Ale była bezsilna wobec tego, co się stało. Nie potrafiła zatrzymać biegu czasu, nie potrafiła go cofnąć ani zmienić przeznaczenia. Ta bezsilność sprawiała, że chciała porzucić to, co miała. Porzucić córkę. Tak po prostu zniknąć. Czy Latif rzeczywiście zamieniłby się z nią na rozpacz, na życia, na uczucia i na przyszłość? Chciał poznać smak samotności? Jeżeli tak, zgodziłaby się na to bez wahania. Emocje, które tliły się w niej, które wybuchły w niej niespodziewanie, nie przynosiły ulgi. - Nie mów nic - odparła, jeszcze zanim sam skończył mówić. Chciała znów zatracić się w ciszy, namacalnej, krystalicznie pięknej, ukoić nerwy, przynajmniej częściowo, uspokoić się. Dlatego też, gdy zamilkł, wyprostowała nieznacznie plecy i odchyliła głowę, pozwalając, by kolejna fala łez zalała jej czerwone policzki, by wytyczyła tor na jej czyi i zniknęła pod materiałem błękitnego swetra. Oddychaj. Głęboko. Tak, właśnie tak. Antoinette, pogódź się z tym. Spróbuj. Zostałaś sama. Nie ma przy tobie mężczyzny, który wyznaczał sens twojej egzystencji, ale to nie koniec. Spróbuj. Spróbujesz od nowa, kiedy już oswoisz się z tą myślą, kiedy nadejdzie twoje rozgrzeszenie. Oddychaj. Tak, właśnie tak. Trwała w tym stanie kilka, czy nawet kilkanaście kolejnych minut. Nie rozumiała, jej myśli były ogromnym chaosem, z którego od czasu do czasu wyłapywała pojedyncze słowa składające się w niejasne, pomieszane zdania. Ale kiedy tylko poczuła, że znów jest zdolna cokolwiek powiedzieć, uniosła powoli powieki, utkwiwszy spojrzenie w kruchej ciemności królującej ponad nią. Ponad nimi. - Miałam wszystko, wiesz? - Zaczęła półszeptem, niemal niedosłyszalnym dla uszu. I zrobiła pauzę, jakby delektując się zbiorem pięknych wspomnień. - Miałam wszystko i byłam najszczęśliwszą osobą na tym świecie. Choć czasem nie układało nam się dobrze, wiedziałam, że zawsze jesteśmy tylko dla siebie i zawsze będziemy razem. Jestem matką, żoną, byłą żoną, a teraz wdową. Ten czas... Mija za szybko, odbiera nam innych ludzi zbyt brutalnie. - Pełniła już tyle ról, mając zaledwie osiemnaście lat. Nikt nie przygotował jej na stratę męża. Nikt nie przygotował jej na taki rozwój wypadków. Nikt nie przygotował jej na taki początek końca. Lub koniec początku. Pięknego początku.
Oczywiście, że to złudne wrażenie, że nigdy by się na to dobrowolnie nie zdecydował, że tylko mu się wydaje i naprawdę woli już swoją pustkę i urojone poczucie niespełnionej miłości, niż to, co wyniszczało teraz zrozpaczoną Antoinette. Och, tak strasznie chciał jej teraz powiedzieć coś, żeby ją podnieść na duchu, pocieszyć, sprawić, żeby chociaż przez sekundę poczuła się lepiej – nie znał jej, jasne, teoretycznie mogła być mu obojętna. Mógłby ponownie zapewnić, że jest mu przykro i po prostu odejść, by potem unikać jej zapłakanego wzroku na korytarzach i zapewne pełnych wyrzutu spojrzeń. Chociaż nie – czy w obecnym stanie byłoby ją stać na jakikolwiek wyrzut? Nieważne; nie opuścił jej teraz, nawet jeśli przez chwilę pomyślał, że wolałaby zostać sama. Mimo wszystko, gdzieś tam czuł, jakby ją znał, wiedział z opowieści Charlesa, jak uroczo wygląda po przebudzeniu, w jego wymiętej koszuli, i jak patrzy na niego z dezaprobatą, kiedy wraca do domu później niż zwykle i bełkotliwie tłumaczy, że to był tylko jeden drink. Choć nigdy nie był świadkiem tych scen, oczami wyobraźni widział, jak dziewczyna – albo i nawet kobieta, biorąc pod uwagę bagaż jej życiowych doświadczeń – bawi się z Lucy na dywanie przed kominkiem albo przysypia nad niedokończonym wypracowaniem z Eliksirów i kubkiem zimnej kawy, nie wiedzieć czemu, przypominał sobie teraz wszystkie te wywody Primrose’a, miłe historyjki, tragiczne wspomnienia, zabawne anegdotki… nigdy nie słuchał ich ze szczególną uwagą, ot, po prostu, pozwolił im wlatywać do swojej świadomości, ale nie notował w pamięci szczegółów, które teraz – o dziwo – do niego wracały. Zgodnie z jej zaleceniem, zapadła cisza, podczas której on też nie zwracał uwagi na to, jak szybko płynie czas i czy w ogóle, czy przypadkiem się nie zatrzymał. Czy to czasem nie jest koniec świata, czy Allah nie zsyła ich na wieczne potępienie w tej gęstej, smutnej atmosferze Sali Końca, które nigdy końca nie ujrzy. Wieczność, podczas której ona będzie szaleć z tęsknoty za najgorszym mężem wszech czasów, który zostawiał ją nieskończoną ilość razy; wieczność, podczas której on nie będzie wciąż bił się z myślami i żałował, że ją tu spotkał i przekazał nowinę. Mogła żyć w beztroskiej nieświadomości, pewna, że Charlesowi wiedzie się dobrze w tej pieprzonej plantacji truskawek. Mógł jej tej niewiedzy nie odbierać. Drgnął, kiedy dziewczyna odezwała się niemal niesłyszalnie, i wreszcie odłożył na ziemię te nieszczęsne okulary, które do tej pory nerwowo ściskał w dłoni, jakby myślał, że gdy zrobi to dostatecznie mocno, ich niedoszły właściciel się tu zjawi. - Wiem – odpowiedział po prostu – To niesamowite, że po tym, jak namieszał ci w życiu, specjalnie czy nie, nieważne, to niesamowite, że jeszcze się nie poddałaś – stwierdził wreszcie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie chwali dnia przed zachodem słońca. Śmierć najważniejszej osoby jest chyba najbardziej jasnym sygnałem, by to uczynić, prawda?
Może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby zostawił ją teraz samą. Ale to nie miało znaczenia. Nie. Ona była sama, dostatecznie sama, by zatracić się w tym, co obejmowało ją z każdej strony. W tym, co coraz mocniej zaciskało wokół niej więzy, drażniące ramiona, szorstkie, nieprzyjemne, zimne. A mimo wszystko wciąż czuła w sobie żar, tak zajmujący i tak ogromny, iż przez moment miała nieodparte wrażenie, że po prostu spłonie... To mieszało się z chłodem bijącym od podłogi, od ścian, z uczuciem całkowitego zamrożenia stóp. Nie mogła się ruszać. Ale miotała się, nie wiedząc, czy robi to jedynie w swoim wnętrzu, czy naprawdę każda z jej kończyn drga w chaotycznym tańcu pełnym rozpaczy. Zatraci się w nim. Tak, zniknie, raz na zawsze, a czas wymaże ją z pamięci znanych jej ludzi. I ktoś kiedyś, za kilka czy kilkanaście lat, usiądzie przy smutnej Lusi, i powie jej, tak, miałaś dobrych rodziców, wspaniałych rodziców, którzy kochali się tak mocno, którzy nie mogli żyć ze sobą i bez siebie, którzy zostawili cię, gdy miałaś niecały rok, w obawie, że tym razem nie poradzą sobie bez wzajemnej pomocy, bez świadomości, że drugie z nich wciąż jest obok, nawet jeśli dzielić ich będą miliony kilometrów. Dlatego teraz, sierotko, zdana jesteś na łaskę innych krewnych, bez wspomnień o osobach, które dały ci życie. Byłaś za młoda, by ich zapamiętać, więc naciesz wzrok tymi fotografiami, dopóki jeszcze nie wyblakły, nie przestały się ruszać. Widzisz, jak pięknie razem wyglądali? To twoi rodzice. Charles i Antoinette Primrose. Rozedrganą dłonią otarła kolejne łzy spływające po mokrych policzkach. Każda kolejna kropla wypalała nowy, niewidzialny tor na jej skórze. I choć było to względnie przyjemne, łagodzące, nie chciała już tego czuć. Nie chciała w ogóle czuć. Dlatego wyłączyła się na chwilę, na moment, na wieczność, by potem znów otworzyć zaczerwienione oczy i usadzić się pod ścianą. Uspokoiła oddech, przynajmniej częściowo, i spojrzała na Latifa. Z jednej strony żałowała, tak bardzo żałowała, że zdecydowała się napisać esej właśnie w Sali Końca, ale z drugiej... Podobno najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa. Co, gdyby dowiedziała się tego za kilka lat, przyjeżdżając do Irlandii, by odwiedzić swojego byłego męża? Najlepszego byłego męża, jakiego mogłaby sobie kiedykolwiek wymarzyć. Ze starszą córeczką u boku, trzymaną przezeń za rączkę. Dwa światy przeistoczyłyby się wówczas w ruinę. - Namieszał? - Powtórzyła za nim, nieco skonsternowana, jakby przypominając sobie znaczenie tego słowa. Ach, oczywiście. Nie minęło kilka sekund, aż ciszę przeciął donośny, dziewczęcy śmiech. Śmiech pełen bólu, niewymuszonej radości, szaleństwa, cierpienia. - Tak, namieszał. Nikt nie namieszał w moim życiu tak, jak on. Ale wiesz co? Życzę ci tego samego. Życzę ci, żebyś poznał smak takiego namieszania. Bo nie ma nic piękniejszego na tym świecie. - Skończyła, kręcąc lekko głową. Nie zwracała uwagi na kilka pojedynczych łez, jakie zagubiły się na jej twarzy. Była zbyt zajęta wspomnieniami, doszczętnie ją pochłaniającymi. Nigdy się nie podda. Nie ma mowy. Nigdy. Nie ma mowy. Nigdy.
Dlatego właśnie Antoinette musi się postarać, by nikt nie musiał opowiadać Lucy o jej rodzicach, którzy odeszli tak wcześnie, że nie zdążyli nawet zagościć w jej wspomnieniach. Dlatego musi przestać tonąć i nie zniknąć, dlatego musi to przetrwać i dać dziewczynce tyle ciepła, by nigdy nie odczuła tego chłodu bijącego z wiecznie pustego fotela, na którym zwykł siadać Charles. Chociaż on tak naprawdę opuścił ten fotel nie kiedy został brutalnie pozbawiony życia na ruchliwej ulicy gdzieś na końcu świata, wśród mugoli, a już wtedy, gdy po raz kolejny oznajmił Wyjeżdżam. Gdyby żył, pozostawiłby po sobie to jedno głupie słowo – wyjeżdżam – i mętlik w głowie, i pytania bez odpowiedzi. Pytania zaczynające się na dlaczego?, o nieistotnych końcówkach, takich, na które nie da się racjonalnie odpowiedzieć. Pewne pytania muszą zostać pytaniami. Gdyby żył… natomiast teraz, teraz jest tylko wspomnieniem. Niczym więcej. Wspomnieniem. Lepiej być smutnym, choć czasem i ciepłym wspomnieniem czy milionem bezsensownych pytań? Latif przez chwilę odniósł wrażenie, że się przesłyszał, najzwyczajniej w świecie do jego uszu nie dotarło to, co dziewczyna powiedziała, tylko jakaś zmodyfikowana wersja. Życzę ci tego samego? Życzę ci, żebyś poznał smak takiego namieszania. Bo nie ma nic piękniejszego na tym świecie. Ach, więc to właśnie to. Miłość, miłość miłość miłość, nawet ta najokrutniejsza i najbardziej bolesna potrafi być tą najpiękniejszą – bo po prostu jest. Czy to nie straszne? Czy nie lepiej powinno być bez tego? Czy nie bezpieczniej? Otwierając się na to uczucie, wychodzisz na wojnę, opuszczasz bezpieczny bunkier samotności i ruszasz w świat, a to, gdzie trafisz, nie zależy od ciebie, to jak straszne w skutki będą kolejne starcia, też. Ogłuszony uczuciem idziesz na oślep, w każdej chwili możesz dostać order, ale w każdej możesz też nadepnąć na minę. Tak jak teraz Antoinette. - Ale to boli – odparł odkrywczo w odpowiedzi, trochę z niedowierzaniem. Owszem, parę minut temu zapewne przyznałby jej rację, powtórzył to, co pomyślał: ”to takie ludzkie”. Ale czy naprawdę warto ryzykować i się narażać? Nie lepiej zostać w ciemnym, zimnym, smutnym, ale jednak wciąż BEZPIECZNYM bunkrze?