Kiedy akurat żaden uczeń czy student nie potrzebuje pomocy, to właśnie tutaj czas spędza szkolna pielęgniarka. Pomieszczenie nie było zbyt duże, ale i nie było potrzeby na większe. Chociaż królowała biel, jak w całym skrzydle, to jednak było przytulniej. Uczniowie nie bywali tu zbyt często, ale zdecydowanie było to miejsce, gdzie w razie pilnej potrzeby można było szukać pomocy.
Autor
Wiadomość
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
- Punt dla ciebie - stwierdził, marszcząc lekko brwi, bo faktycznie nie wiedział, jakie mogły być konsekwencje jego powstrzymywania się przed kichaniem i kaszleniem, które tak mocno go teraz ciągnęły. W końcu mógł sobie zrobić krzywdę, nie mówiąc o tym, że skoro nie pluł ogniem, to ten raczej gdzieś musiał się udawać, co oznaczało, że kierował się raczej wprost do jego płuc albo trzewi. Na samą myśl o tym, Max faktycznie zakaszlał, może nieco uważniej, niż wcześniej, i splunął ogniem na posadzkę, który na całe szczęście niemalże od razu zgasł. Nie wyglądało to zbyt bezpiecznie, ale w tym zamku obecnie nic nie było bezpieczne, a przynajmniej takie wrażenie można było odnieść po tym, co się obecnie działo w okolicy. - Tsss, uspokój się - rzucił, patrząc na drugiego chłopaka, nie chcąc, żeby ten wpadał w panikę. - Skoro mamy pomagać, to trzeba to przemyśleć. Bo tak, Gryfoni siedzą teraz, jak na słońcu, albo nas coś parzy, albo plujemy ogniem, albo nam za gorąco, albo łażą za nami jakieś pieprzone płomienie - wyjaśnił, nim znowu odkaszlnął, czując, jak jego przełyk zaczyna ponownie drapać, jak znowu staje się dziwnie nieprzyjemny i ostry, a to wcale mu się nie spodobało. Spojrzał na rzeczy, które miał zanieść na salę, a potem wzniósł na moment oczy ku sufitowi. - Zastanów się nad tym, jakie eliksiry mogłyby w tym pomóc, bo pewnie każą nam to zaraz robić, a teraz zanieśmy na salę to, o co prosili. A ja pomyślę o zaklęciach, jakie mógłbym na sobie wypróbować - stwierdził, oddychając głębiej i przełykając ślinę, próbując znowu na chwilę się powstrzymać, kiedy zbierał przygotowane rzeczy, by zanieść je do pielęgniarki, przy okazji robiąc dobrą minę do złej gry, by w międzyczasie analizować to, co się z nim działo. Musiało istnieć jakieś rozwiązanie tego problemu, takie, które gdzieś przegapił, chociaż nie wiedział jeszcze do końca, gdzie dokładnie.
______________________
Never love
a wild thing
Wacław Wodzirej
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
- No ja wiedziałem, że wasz dom to sam gorący towar, ale nie myślałem nigdy, że aż tak dosłownie - w wielu sytuacjach Wacek powiedziałby to bardzo flirciarsko, bo nie mógł odpuścić sobie takiej okazji. Teraz, o ile słowa z naturalną mu lubieżnością opuściły usta, tak też Puchob zdawał się bardziej przerażony swoim własnym stwierdzeniem niżeli zachwycony własną charyzmą. Założył na siebie ręce, pocierając ramiona, bo sytuacja wyziębiła go na wskroś. - Mówiłem ci już, że mi przykro? - Zapytał się, niesubtelnie zgarniając wszystkie rzeczy, które mieli przynieść do gabinetu pielęgniarki. Jeszcze Max by je spalił i tyle z ich użyteczności. Podobno nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, ale w tym momencie Polak mógł zostać najgorszym z faszystów, byle nikt nie spłoną przez najbliższe dwa kwadranse. Tylko tyle i aż tyle. - Generalnie to wiggenowy lekarstwem na wszystko, ale nie wiem czy to jakaś klątwa czy nie. Dlatego zaproponowałbym alternatywnie dekot cierpiętnika, ale to nawet nie wiem czy legalny eliksir. Pomijając, że o nim ino wiem, a jak go zrobić to już nie mój poziom - dodał z przerażeniem wobec niskiego poziomu zawodowego, który prezentował. - Wyciąg z krylicy będzie dobry, oczywiście, że będzie dobry. Tylko musi być zebrane w dobrej księżycowej porze. No i... - słowotok urwał się nagle i Puchon nawet stanął w miejscu, widząc jak Max oddala się od niego te kilka kroków. Jego przypadłość jest w chuj gorsza niż lekki swąd zepsutego jedzenia i plamy. - Podobno jest takie zaklęcie, które zalepia usta skórą i jakby, ono mogłoby przejść próbę - dodał nieśmiało, bo śmierdziało to czarną magią.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
- Uważaj, bo się poparzysz - odparował na to Max, wyraźnie rozbawiony całą tą sytuacją, dochodząc do wniosku, że było w niej coś iście komicznego, coś, co spowodowało, że zaśmiał się, a to zaś doprowadziło do kaszlu. I plucia ogniem, jak przekonał się od razu, przyglądając się zdecydowanie krytycznie płomieniom na posadzce, które zdecydowanie nie powinny się tam znajdować. Nie miał pojęcia, jak długo mogła trwać ta pokręcona sytuacja, bo to różnie bywało, za niektórymi te problemy wlokły się cały dzień, u innych jakoś mijały, chociaż wtedy najczęściej wpadali w inne tarapaty wywołane nadmierną ciepłotą. Robiło się to po prostu nudne i nieco męczące, ale niewiele mogli na to poradzić. Chociaż się starali. Tak czy inaczej, rzucił szybkie aquamenti, żeby pozbyć się płomieni, a potem pogalopował za Wackiem, żeby nie zostawać tutaj samemu. - Hej, dotykiem tego nie spalę, wiesz? - mruknął jedynie, wsłuchując się później w wypowiedź Puchona, starając się wyłowić z tego coś, co mogłoby okazać się przydatne, ale prawdę mówiąc, nie był do końca przekonany co do tego, o czym ten mówił. Zaraz jednak sięgnął po buteleczkę pełną eliksiru pieprzowego, który transportowali na miejsce jego przeznaczanie i zakołysał nią, przyglądając się jej zawartości, jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś niesamowicie genialny plan. - Może lepiej nie zaklejajmy mi gęby. Sam mówiłeś, żebym nie powstrzymywał kichania, bo ciśnienie i te sprawy. Ale jeśli to coś, jak przeziębienie, to chyba mogę spróbować wziąć wiggenowy? Raczej mi nie zaszkodzi. No, albo właśnie pieprzowy - powiedział, po czym pomachał trzymaną buteleczką. - Jak to zadziała, to mogę to zacząć wciskać swojej braci, kiedy tylko za moment zacznie walić tutaj drzwiami i oknami. Bo okładać ich maślanką też mogę, kiedy zjawią się z poparzeniami słonecznymi. Jeden taki już ponoć jest i trzeba do niego za chwilę zajrzeć.
______________________
Never love
a wild thing
Wacław Wodzirej
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Puchon uśmiechnął się bardzo, bardzo, bardzo niezręcznie. Nawet wyszedł mu dołeczek po jednej stronie twarzy i oczy chłopaka zdradzały, że bardzo nie chciał mówić następnych słów. Czemu? Bo mogły zaboleć Gryfona, a i nie tylko. Wacek czuł się moralnie źle, że w ogóle jego mózg chciał wypowiedzieć takie słowa na głos. - Chciałbym powiedzieć, że ci wierzę, ale wtedy musiałbym skłamać. - Tyle miał do powiedzenia w temacie palenia przedmiotów dotykiem. - Chwile temu powiedziałeś, że za Gryfonami chodzi ogień - dodał na swoją obronę. - To tragiczne i niebezpieczne. Przepraszam, że wolałem nie ryzykować - czuł się solidnie obroniony. Poza tym nie robiłby tego bez powodu! Nawet chętnie oddałby Maksowi rzeczy do dźwigania, gdyby okoliczności sytuacji były nieco odmienne. A tak mogli żyć w duchu współpracy! - Ale... - powiedział tylko tyle, widząc jak Max połyka pieprzowy bez zastanowienia. - Ona ma właściwości rozgrzewające... - dodał półszeptem. Skoro chłop się skarżył na drapanie w gardle i ział ogniem to tym bardziej powinien powstrzymać się od czegoś tak obskurnego jak rozgrzewający eliksir w tej sytuacji. - Ja pierdolę - załkał po polsku - zawsze wiedziałem, że umrę jak Czechowicz. - Posmucił się, czekając jak płyn dotrze do jego wątroby i wyjebie połowę skrzydła szpitalnego. Zamknął oczy i lekko się skulił w sobie. Odliczył kilka sekund i niepewnie otworzył jedno oko. - Żyjemy czy Nawa wygląda jak Hogwart? - Dopytał się, orientując, że serio nie umarli. To dobra nowina tego dnia. - Max, my nigdy nie dotrzemy na miejsce - zaśmiał się w dziwnym smutku. Czuł się tylko trochę nieużyteczny. - Kto u was się zjarał słońcem? Czy to nie słońcem? - Zapytał jeszcze.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Max doskonale wiedział, jak absurdalna była cała ta sytuacja, wiedział, że to wszystko było jednym wielkim gównem, wiedział również, że jego pomoc w Skrzydle Szpitalnym w tej chwili była co najmniej zjebanym pomysłem, ale nie mógł się powstrzymać. Dlatego też kiedy usłyszał wołanie pielęgniarki, bardzo profesjonalnie wychylił się na salę, żeby przekonać się, że mieli przynieść jeszcze kilka maści łagodzących na poparzenia. Zapewnił, że oczywiście za chwilę to zrobią i wypiwszy radośnie eliksir, który z całą pewnością mógł wysadzić ich w powietrze, zapewnił, że nadal znajdują się w Hogwarcie. Nie czuł się źle, a może nawet całkiem nieźle, bo to rozgrzewanie nie było takie tragiczne w skutkach. Pytaniem pozostawało, co się stanie, kiedy już do jego mózgu w pełni dotrze, co właściwie zrobił i do czego mogło to doprowadzić. Na razie najpewniej bowiem działał jakiś szok. - No chociażby ja. Jest tak gorąco, że od samego ciepła spalasz się i wyglądasz, jak wielki pomidor, nic zajebistego, wręcz przeciwnie, chujnia. Ale przynajmniej nie wdychamy jakichś pojebanych grzybowych oparów jak Ślizgoni - stwierdził, cofając się jeszcze w stronę składzika, żeby znaleźć odpowiednie maści, po czym chrząknął i ponownie splunął ogniem, już jakoś odruchowo gasząc płomienie szybkim zaklęciem. Zaczynał traktować tę przypadłość, jako coś naturalnego, oswajał się z nią, przyjmował, jako część własnego istnienia, a to było dość niebezpieczne. Tym bardziej że za chwilę mogło się okazać, że przestanie dostrzegać problemy z tego płynące. - No, a u was co się dzieje? Nie powinniśmy poszukać czegoś, co będziesz mógł zanieść do wspólnego, żeby załagodzić skutki katastrofy? - zapytał jeszcze uprzejmie, kiedy zabrał z szafki wskazane maści i spojrzał na Wacka, unosząc lekko brwi, będąc gotowym do tego, żeby przygotować dla niego właściwe rzeczy, żeby zabrać je ze Skrzydła Szpitalnego i zrobić z nich właściwy użytek, co by Puchoni też stanęli na nogi, a nie zalegali gdzieś w kuchni.
______________________
Never love
a wild thing
Wacław Wodzirej
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Z entuzjazmem zostawił u pielęgniarki rzeczy, które miał w rękach, żeby usłużnie pójść z Maksem po maści łagodzące. Ten ewidentnie miał problem i Wacek by się tego nie czepiał, wręcz cieszyłby się, że chłopak akceptuje w pełni swoje jestestwo. Jednak bezrefleksyjna akceptacja kichania płomieniami była taka... lekko nieodpowiedzialna. - No, u nas jest jedzenie. Dużo jedzenia, pochowanego wszędzie i wszyscy je jedzą, i w sumie to nie jest taki złe. Czasem coś zgnije, czasem coś zaśmierdnie, ale to nie taka tragedia jak u was - dodał ze smutkiem malującym się w jego oczach. Gorszym od tragedii mas jest tragedia jednostki i dlatego Puchon tak się spuszczał nad Gryfonem. W myślach, bo ci nieczęsto lubili okazy współczucia. - Nie mamy czegoś jeszcze do zabrania? - Dopytał dla pewności, żeby nie chodzić dwa razy.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Czasami łatwiej było coś przyjąć i po prostu zaakceptować, niż dalej się szarpać, bo z tego z reguły nie wychodziło nic dobrego. Będąc dokładnym, to najczęściej kończyło się w sposób, o jakim lepiej nie mówić. Max zaś był mistrzem w czymś podobnym, nie radził sobie ani trochę z problemami dotyczącymi własnego daru i przez lata miotał się z nim, jak kot z pęcherzem, nie mając pojęcia, co miał ze sobą zrobić. Właśnie z tego powodu tak łatwo było mu zaakceptować, że pluł ogniem, wiedząc, że tego pewnie w żaden sposób nie zmieni, a kiedy magia da mu spokój, to przypadłość ta po prostu odejdzie w niepamięć i ostatecznie da mu spokój. - Życie w zgniłym żarciu nie brzmi wcale tak fantastycznie. Co wy, kloszardzi? – zapytał, czując, jak drapie go w gardle i kichnął, zaś z jego ust wydobyły się ogieńki, które na całe szczęście zaraz zgasły, a on wywrócił oczami. W chwili, w której Wacek zapytał, czy nie powinni czegoś jeszcze zabrać, dobiegł ich okrzyk pielęgniarki proszącej o kilka dodatkowych eliksirów, więc skinął Puchonowi głową na znak, żeby je skombinował, a sam zabrał się za zbieranie maści, o jakich zostali wcześniej poproszeni. To zdecydowanie nie był fascynujący dyżur, ale w sumie Max spodziewał się, że tak czasami było, chociaż jak na młodego wilczka przystało, o wiele bardziej wolałby przyszywać jakieś kończyny, niż gromadzić odpowiednie zapasy, być podaj przynieś pozamiataj i na dokładkę być asystą przy prostym leczeniu chorych.
______________________
Never love
a wild thing
Wacław Wodzirej
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Spojrzenie Polaka skierowane na Maksa było względnie krytyczne. Przecież oczywistym, że zgniłe żarcie to nie fenomenalne warunki mieszkaniowe. Jednak - patrząc Prawdzie w oczy - lepsze to niżeli spanie łóżko w łóżko z kimś, kto chrapie ogniem. O! Albo Puchoni przynajmniej nie martwili się faktem, że jedzą swoje jeszcze nie całkiem zepsute jedzenie to nikt im nie musiał bekać ogniem w twarz. Nie sugeruję teraz, że podopieczni domu borsuka żyją pod tak wielce niekulturalnym zachowaniem. - Rozpieszczają nas kuchenne skrzaty - wyznał smutno, bo to porównanie do osób w kryzysie bezdomności było niemiłe. Na miejscu. Zabawne. Wciąż niemiłe. Szczególnie, że to Max sam sobie nie wybierał ziania ogniem, a jakoś w magiczny sposób uznał, że Puchoni sami sobie zaprosili jedzenie do dormitorium. Dobrze, Gryfon tak nie zrobił, ale wszyscy wiemy jak w nerwach myślą Polacy. - To przecież nic złego - wzruszył ramionami subtelnie zabierając od Gryfona kolejne rzeczy, żeby chłop ich nie niósł. - Na zdrowie - powiedział pogodnie, kiedy chłopakowi się odbiło płomyczkami, odkradając schowek w dalszym ciągu, aby dopomóc pielęgniarce. - Myślę, że nie tego się dziś spodziewałeś, co? - Dopytał, aby zagadać jeszcze do końca tej ich wspólnej przygody. - Ja przynajmniej czuję się użyteczny - tylko ze względu na to, że Wacek nie umiał w uzdrawianie.
Pamiętała czasy, w których ona sama przygotowywała się do egzaminów końcoworocznych, zarówno SUMów, OWUTEMów, jak i tych kończących studia, kiedy musiała oddać swoją pracę zaliczeniową (nad którą wylewała swoje siódme poty) i nieobcy był jej odczuwany wtedy stres. Ludzie zmieniali się nie do poznania - zazwyczaj spokojni studenci zmieniali się w roztrzęsione od nadmiaru kofeiny zombie, na skraju wyczerpania, ale z silną tachykardią. Dotychczas ładne dłonie dziewcząt zmieniały się w poobgryzany obraz nędzy i rozpaczy. Uczniowie albo nie mogli zwlec się z łóżek, albo nie mogli się do nich położyć. Na szczęście na polu walki obecna była również Noreen, u której można było szukać rozwiązania wszelkich mniejszych lub większych problemów! Z przyjemnością wydawała eliksir słodkiego snu tym, których głowy nieustannie pracowały, uniemożliwiając relaks. Służyła świeżym wywarem migrenowym, by pomóc przy napięciowych bólach dotykających tych, którym wiedza rozpychała mózg do granic możliwości. Już parokrotnie od początku czerwca (a wciąż nie minął pierwszy tydzień) musiała skorzystać z zapasów po-zatruciowych specyfików, ponieważ doszły ją słuchy, że w wieży Ravenclawu co ambitniejsi konkurują ze sobą w tworzeniu większej sterty puszek po RedGhullach. I finalnie, na te naprawdę skrajne przypadki histerycznie płaczących uczniów, w ruch wchodził stary i sprawdzony eliksir spokoju. Na chwilę w Skrzydle zapadła cisza i pomieszczenie opustoszało, z czego postanowiła skorzystać. Zaszyła się więc na moment w swojej kanciapie, rzucając zdegustowane spojrzenie na znajdujący się w środku bałagan. Powinna w końcu doprowadzić to miejsce do porządku, ale w tej chwili machanie różdżką wydawało jej się zbędne. Poza tym wciąż nie skończyła porządkować papierów, które leżały teraz w nieładzie na jedynym dostępnym skrawku blatu, którego nie pokrywały teraz fiolki, słoje i jej przedziwna kolekcja prawie wypalonych świeczek (których nie paliła dalej, bo było ich jej żal, ale jednocześnie nie pozbywała się ich, bo przecież miały jeszcze dość wosku, by się kiedyś przydać). Finalnie - nie miała za grosz miejsca. Ale Tar nie narzekał, siedząc na swojej żerdzi, gotów na zbliżającą się porę wylotu.
Prawdę mówiąc, Carly nie przejmowała się egzaminami, a wszystko za sprawą tego, co się z nią działo. Wyprawa odcisnęła na niej swoje piętno i spowodowała, że była inna, niż do tej pory. Spodziewała się, że wszystko wróci do normy w ciągu paru godzin, może dwóch dni, ale czas mijał, a ona wzruszała się dosłownie wszystkim, odnosząc wrażenie, że cały świat mógł wywołać u niej łzy, że mogła dostrzec piękno wszędzie, nawet tam, gdzie wcześniej go nie widziała. Nie rozumiała, czemu tak często chciało jej się płakać, czemu tak często reagowała aż tak gwałtownie, aż w końcu doszła do wniosku, że istnieje jedno wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, inne niż przekleństwo nałożone na nią przez wróżki. Bo mimo wszystko nie sądziła, żeby te miały taką siłę, taką niesamowitą moc, żeby zrobić z niej kogoś, kim nie była. To zaś oznaczało, że problem leżał gdzieś w niej, a ona zaczynała podejrzewać, gdzie dokładnie. Zadziwiające, że nie była tą myślą przerażona, tylko zwyczajnie… Wzruszona? Sama nie wiedziała, co to z nią robiło, ale oczy błyszczały jej od łez, kiedy kierowała się do Skrzydła Szpitalnego, żeby zwyczajnie po ludzku, dorośle, podejść do sprawy i upewnić się, że się nie myliła. Albo myliła? Właściwie sama nie wiedziała, co o tym myśleć, ani czego oczekiwać, ani czy była aby na pewno normalna, bo zaczynała mieć w tym względzie wątpliwości. Wsunęła się do Sali szpitalnej i rozejrzała się uważnie, by stwierdzić po chwili, że było tutaj pusto, co z jakiegoś powodu ścisnęło ją mocno za gardło – wszyscy byli zdrowi, silni, nie działo się nic złego! – a później skierowała się w głąb pomieszczenia, aż w końcu zapukała do drzwi gabinetu pani Finch, zastanawiając się, czy ją zastanie. Może wolałaby, żeby jej nie było? Nie była jakąś oślicą, która płakałaby nad rozlanym mlekiem, ale z jakiegoś powodu czuła, że serce mocno jej bije, że łzy faktycznie zbierają się w jej oczach, a na dokładkę nie chciały się zatrzymać. Nic więc dziwnego, że pociągnęła nosem, próbując się opanować, a później zajrzała do pomieszczenia, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wyglądała na naprawdę rozczuloną, czy może raczej, faktycznie zasmarkaną. Zupełnie, jakby jej do reszty odbiło! - Pani Finch, mogę zająć pani chwilę? – zapytała, zdając sobie sprawę z tego, że głos idiotycznie się jej łamał, jakby nie była w stanie nad nim zapanować, jakby nie była w stanie zapanować nad własnymi emocjami, co było dla niej naprawdę odrażające i powodowało, że czuła się, jakby została uwięziona we własnym ciele.
Spojrzała po tym obrazie nędzy i rozpaczy, który roztaczał się na jej biurku i stała tam nad nim, nieco pochylona, z rękami opartymi na biodrach, bijąc się z myślami, czy to już czas, czy może jeszcze nie, by zrobić tu trochę miejsca. Tak naprawdę sytuacja mogłaby rozwiązać się sama, gdyby w końcu znalazła odpowiednią ofertę mieszkania i zabrała stąd większość swoich gratów. Bardzo ciężko było zapakować całe swoje życie do jednego pokoju w zamku, jakąkolwiek magię by on nosił. Dyrekcja co prawda proponowała jej lokum w innej części zamku, lecz co miała poradzić na tę swoją beznadziejną cechę, która nie pozwalała jej postawić muru między prywatnością, a pracą? Jak miałaby pomagać uczniom i studentom w nocy, jeśli spałaby smacznie kilka pięter wyżej? Tak właśnie robiła, poświęcała się cała i nie dostawała niczego konkretnego w zamian - poza uśmiechem zdrowego pacjenta, o ile był na tyle kulturalny, by ją nim obdarować. Stałaby tak jeszcze i rozważała, oddając się tej wspaniałej prokrastynacji zamiast podjąć jakieś działanie, gdy do wnętrza zajrzała nieco zaczerwieniona buzia jednej ze studentek Hufflepuffu. Noreen wyprostowała się natychmiast, przybierając skonsternowany, lecz niepozbawiony zmartwienia wyraz twarzy. - Oczywiście, co się dzieje? - zapytała, omiatając wzrokiem nieco zaczerwienione oczy o tym charakterystycznym, szklistym wyrazie, który zdradzał niedawny lub zbliżający się napad płaczu. Mentalnie przygotowała się chyba, że będzie to kolejna z ofiar egzaminowego szaleństwa, na skraju załamania nerwowego, nie mogąca patrzeć już na sterty notatek i podręczników, rwąca sobie włosy z głowy w przejawach autodestrukcyjnych zachowań pojawiających się w głębokim stresie. Myślami już szła w kierunku szafki z eliksirem uspokajającym, ale pozwoliła najpierw zwerbalizować dziewczynie powód jej nadejścia.
Była ofiarą, ale na pewno nie tego egzaminowego Armagedonu, a prędzej ofiarą losu. Wciąż nie wiedziała, co się z nią działo i utrudniało jej to w pewnym sensie życie, zdawała sobie sprawę z tego, że powinna jakoś się opanować, ale wcale jej to nie wychodziło. Nie przeżywała w nieskończoność tego, co ją spotkało podczas wyprawy, bo to zwyczajnie nie było w jej stylu, więc musiało istnieć jakieś inne wyjaśnienie. Skoro zaś była dorosła i odpowiedzialna, i wiedziała, co wyprawiała, przyszła do niej jedna konkluzja, a jeśli była faktycznie taka dorosła, jak uważała, to zwyczajnie musiała to sprawdzić. Nie sama, ale z kimś, kto znał się na tym zdecydowanie lepiej od niej i mógł jakoś zapanować, być może, nad tym, co się z nią działo. Takim też sposobem wylądowała pod drzwiami Noreen, przedstawiając sobą raczej obraz nędzy i rozpaczy, z czego nawet do końca nie zdawała sobie sprawy. Być może dlatego, że ostatnio, kiedy patrzyła w lustro, widziała tam tylko jakąś bardziej płaczliwą wersję samej siebie, a to wcale jej się nie podobało. Uzyskawszy zgodę na to, żeby wejść do środka, wślizgnęła się do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi, bo mimo wszystko wolała, żeby nikt nie słyszał, o czym rozmawiała z panią Finch, dochodząc do wniosku, że tu ściany miały uszy i zaraz wszyscy mogli się o wszystkim dowiedzieć. A wolałaby mimo wszystko, żeby tak nie było. Dlatego też podeszła zaraz do kobiety, bo chociaż faktycznie z powodu tego, co się działo, znalazła w sobie więcej łez, niż wcześniej, nie straciła pewności siebie. Założyła ręce za plecami, potem zakołysała się na piętach, szukając sposobu na to, żeby najlepiej wszystko wyjaśnić. - Od kilku dni jest ze mną coś nie tak, bo ciągle chce mi się płakać i właściwie wszystko jest jakieś wzruszające i… myślałam, że może faktycznie w czasie wyprawy zostaliśmy przeklęci, ale to nie mija. Więc, skoro istnieje niewielka szansa, że pomimo tego, że jestem bardzo ostrożna, mogłabym… – zacięła się, kiedy nagle te słowa z jakiegoś powodu całkowicie ją wzruszyły, powodując, że utknęły jej w gardle, a ona musiała odchrząknąć. – Tak, więc jeśli istnieje szansa, że jestem w ciąży, to wolałabym to sprawdzić z kimś, kto się na tym zna – stwierdziła, nie rumieniąc się, ani nie panikując, chociaż była tym, co powiedziała, tak rozklejona, że jej oczy znowu się zaszkliły.
Jeszcze przez ułamek sekundy chciała jakimś cudem zasłonić przed Scarlett ten obraz nędzy i rozpaczy, jakim było zagracone biurko albo walające się w kącie rzeczy, lecz dość szybko zdała sobie sprawę, że nie będzie to miało absolutnie żadnego znaczenia. Jej brwi drgnęły lekko, marszcząc się, gdy dziewczyna wślizgnęła się do pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi. Noreen na chwilę spięła się, nie wiedząc, czego się spodziewać. Najwyraźniej sprawa była nieco innej natury niż zwykły okołoegzaminacyjny kryzys tożsamości. - Och - mruknęła, drgając wraz z zatrzaskiwanymi drzwiami. Posłała jej spojrzenie pełne troski i zmartwienia. Wydawała się być bardzo zagubiona, a w dodatku kłębiące się w jej oczach łzy dodawały jej postaci znacznej dramaturgii. Pielęgniarka mogła się spodziewać absolutnie wszystkiego - a i tak została zaskoczona. - Och! - wyrwało jej się, gdy wypowiedziała "magiczne słowa", a ją samą nieco zatkało. Nie powinna być jednak aż tak zaskoczona, studenci byli nie tylko pełnoletni, ale też często nie mieszkali już na terenie zamku. Mieli własne życia, ona sama przecież też takie miała będąc w wieku panny Norwood. Zresztą nie dzieliła ich jakaś specjalna różnica wieku. Rozumiała, że podobne wątpliwości odbijały się na niej. - Och, jasne. Już... Zaraz... - Odwróciła się i z nietęgą miną zaczęła machać różdżką, by uprzątnąć nieco ten cholerny stół, by kurz z okiennic zniknął i by podłoga pozbyła się jakiejś dziwnej plamy, prawdopodobnie po krojonych przez nią śledzionach traszek. - Spóźniasz się? - zapytała łagodnie, chcąc dopytać o istotne kwestie zdrowotne, wskazując jej w międzyczasie krzesło, by sobie usiadła. W międzyczasie zaczęła otwierać szufladę po szufladzie, by znaleźć jakąś pustą probówkę.
Z jakiegoś powodu zakładała, że pani Finch nie będzie zdziwiona problemem, z jakim do niej przyszła, ale to chyba były tylko i wyłącznie pobożne życzenia. I pewnie gdyby zjawiła się tutaj w pełni władz umysłowych, bez jakichś problemów, jakich nie rozumiała i z jakimi nie umiała sobie w ogóle poradzić. Dlatego też zakołysała się na piętach, przełykając z trudem ślinę, bo miała wrażenie, że nie jest w stanie tego zrobić, a później zagryzła wargę, zupełnie, jakby miała za chwilę wybuchnąć histerycznym płaczem, szlochem, czy czymś podobnym. Nie nadawała się do niczego i naprawdę zastanawiała się, jak miała sobie poradzić z egzaminami, jak miała je w ogóle zdać, skoro sprawiała wrażenie kulki pełnej rozpaczy. To było tak żałosne, że Carly złościła się na samą siebie. - Cztery albo pięć dni - przyznała, bo faktycznie tak było, ale jakoś w ferworze walki na dworach wróżek, w tym całym zamieszaniu, nie zwróciła na to wszystko aż tak wielkiej uwagi, dopiero teraz dostrzegając, że wskazań było teoretycznie więcej, niż jej się wydawało. I chociaż uważała, że było to całkowicie i absolutnie niemożliwe, należało wziąć to pod uwagę. Bo to, co się z nią działo, było absolutnie nieprawdopodobne i odnosiła wrażenie, że znalazła się w jakiejś dziwnej matni, miotając się jak jakaś głupia mucha, która wpadła do zamkniętego pomieszczenia. - Ale to te emocje? Mam wrażenie... Że wszystko mnie porusza i wzrusza, i wszystko jest takie... delikatne. Jakbym chciała zjeść całe ciasto, ale płakała, bo wtedy będzie mi niedobrze i zrobię się gruba - wydusiła, mając wrażenie, że brzmi jak jakaś trzylatka, która obraziła się nie wiadomo na co i dlaczego. Czuła się paskudnie, a to niczemu nie sprzyjało, nie zamierzała jednak absolutnie próbować rozmawiać z jej bezimiennym towarzyszem przygód wszelakich, skoro nie miała nawet pewności, co się z nią dzieje. Należało przyjąć, że to, o co pytała, było raczej ostatecznością, czymś, o czym nie musiała opowiadać na lewo i prawo, tym bardziej wprawiając go w jakieś zażenowanie. Nie chciała na nikim polegać, a skoro była dorosła, to jako dorosła osoba musiała najpierw ustalić wszystkie fakty, nim podejmie działania!
Nie powinna się dziwić, absolutnie! Nie było nic złego ani zaskakującego w fakcie, że jako dorosła kobieta eksplorowała pewne poziomy intymności. Seks był dla ludzi, a nic, co ludzkie, nie było Noreen obce. Jedynie timing wydawał się być paskudnie trafiony, a siebie samą złapała na rutynowym podejściu do sprawy. Widząc bliską płaczu dziewczynę w swoim gabinecie na początku czerwca, błędnie przypisała jej rozstrojenie stresowi związanemu z nawałem deadline'ów i egzaminów końcoworocznych. A tu proszę jaka niespodzianka. Norwoodówna raczej nie wyglądała na zadowoloną z obrotu spraw. Pielęgniarka pozbierała się do kupy, chcąc być w takiej sytuacji wsparciem dla Puchonki, bo nie było nic gorszego, niż nieposiadanie w podobnej chwili nikogo obok. Wiedziała, że kosztowało ją to sporo odwagi, by zwrócić się do niej z tym problemem, jako do członkini kadry, zamiast pójść do jednej ze swoich koleżanek. Zrobiło jej się miło, że została obdarzona podobnym zaufaniem i nie zamierzała teraz sprawiać, by czuła się źle z decyzjami, które podjęła i które, możliwe, będzie musiała podjąć. - Mówiłaś coś o wyprawie, zgadza się? - podchwyciła jeszcze, by odciągnąć nieco jej myśli od obaw związanych z potencjalną ciążą. - Słyszałam co nieco o niej, brzmiała... Jak ogromne wyzwanie. Prorok Codzienny pisał o Kingfisherze, straszna szkoda - dodała, spoglądając na Scarlett przez ramię. - Nic dziwnego, że czujesz się taka rozbita. Wygrzebała z szafki pustą fiolkę, którą następnie wsadziła do papierowej torebki i wręczyła dziewczynie. - Potrzebujemy próbki moczu - wyjaśniła, po czym skinęła głową w kierunku drzwi. - Po lewej jest toaleta. To nie musi być wiele - uśmiechnęła się nieznacznie, bo podejrzewała, że wszelką wodę z organizmu Scarlett obecnie ewakuowała oczami.
Carly wiedziała, że wyskoczyła nieco jak jakiś czerwony kapturek z krzaków, ale prawdę mówiąc, nie chciała się tym jakoś bardzo przejmować. Uważała, że to właśnie Noreen mogła jej pomóc, wiedząc doskonale, jak zająć się kobietą w takiej, a nie innej sytuacji. Potrzebowała kogoś, kto nie rozdmucha tego problemu, a jedynie profesjonalnie podejdzie do sprawy i faktycznie sprawdzi, czy coś mogło być na rzeczy, czy były to jedynie problemy wywołane czymś zupełnie innym. Czymś, co wcale nie było przyjemne, gdy sobie to przypominała, te wszystkie robaki, jakie po niej chodziły, które ją trzymały, ta próba zwrócenia na siebie uwagi, to przekleństwo, cała masa rzeczy, nad jakimi naprawdę nie panowała i skończyła, jak skończyła. - Była... Kiedy tam byliśmy, była jak szalona bajka, kiedy nagle stykasz się z rzeczami, o jakich nie myślisz? Mnie... mnie przenosiło stado robaków, nie wiem, ile ich tam było, ale... - wyjaśniła, a głos jej zadrżał i wyraźnie skręciła się, czując, jakby znowu było jej niedobrze. Nudności. Chociaż była pewna, że tym razem zostały wywołane przez wspomnienie czegoś, czego bała się panicznie, nie mogła wykluczyć, że wiązały się z czymś innym. Skoro jednak rozmawiała z Noreen poważnie, to musiała jej o wszystkim opowiedzieć, żeby dostrzegły potencjalnie inne problemy, jakie sprowadziły na nią ten, a nie inny stan. - Wiem. To było takie... Kiedy się z nami pożegnał, a król nas wszystkich przeklął... - dodała, czując, jak mocno ściska jej się gardło na samo wspomnienie tamtej chwili. Było wciąż świeże, jak rana, która nie zdążyła się zagoić, a jednocześnie Carly patrzyła na to niepewnie, nie wiedząc, czy była to jej historia, czy może historia, którą skądś zasłyszała, która obiła się jej o uszy i tak już została. Miała mętlik w głowie i z tym mętlikiem odebrała od pani Finch podaną torebkę, by skierować się do łazienki, odnosząc wrażenie, że chyba jednak dramatyzowała, ale może to nie do końca tak było. Na razie grzecznie postąpiła zgodnie z jej wskazaniami, ciesząc się, że w pobliżu nie było nikogo innego, poza ptaszyskiem, jakie pewnie ją obserwowało, bo chyba w obecnym stanie nie zniosłaby plotek latających po Hogwarcie.
Sama nie zdobyła się na wyprawę w nieznane na poszukiwanie Jasnego czy Ciemnego Dworu, gdziekolwiek prowadził ich Kingfisher. Ale dla niej nie było to w ogóle kwestią do zastanawiania się. Zawsze zostawała na czatach, w bezpiecznej przystani, gotowa ratować poszkodowanych. Scarlett porwała się na coś, co może przerosło jej oczekiwania i umiejętności, a teraz odbijało się na niej dodatkowym stresem i traumą. Kobiecy organizm przeżywał stres zupełnie inaczej niż męski, więc kilkudniowe opóźnienie dotychczas regularnych miesiączek mogło być tego przejawem. Podobnie większa wrażliwość uczuciowa, wybuchanie płaczem, brak kontroli własnych emocji - całość mogła składać się na karb traumatycznych wydarzeń, których była świadkiem. Nie chciała jednak minimalizować żadnego z problemów, z którymi się do niej zwracała. Musiała zająć się nią profesjonalnie i pozwolić jej się zarówno wygadać, jak i rozwiązać przynajmniej część nękających ją symptomów. - Brzmi paskudnie - przyznała, krzywiąc się, bo na samą myśl o byciu... Niesioną przez robaki? Po jej ciele przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Nie spostrzegła jednak grymasu malującego się na twarzy Scarlett, bo akurat odwrócona tyłem grzebała w szufladzie. - Naprawdę współczuję wam takiego doświadczenia - dodała, robiąc minę wyrażającą głębokie zrozumienie dla jej silnych emocji. Z tego co pisał Prorok, mężczyzna poświęcił się dla dobra czarodziejów i został wciągnięty w świat, który zamknął w księdze. Merlin jeden wiedział, co się z nim teraz działo i czy w ogóle... Istniał? Tego typu poświęcenia odciskają swoje piętno nie tylko w historii świata, ale także w jej społeczności. Skoro Scarlett była naocznym świadkiem, nic dziwnego, że miało to na nią wpływ. Noreen z pewnością widząc podobne sceny pogrążyła by się w głębokim letargu i smutku. W chwili, gdy dziewczyna wyszła do toalety, Noreen stanęła z rękami podpartymi na biodrach i odetchnęła ciężko. Musiała zebrać myśli do kupy i zacząć działać zgodnie z tym, jak powinna. Puchonce należało się wsparcie, kiedy potencjalnie miała dowiedzieć się o tym, czy była, czy też nie była w ciąży. Coś jednak nie dawało jej w całej tej sprawie spokoju, tylko jeszcze nie wiedziała co. Przygotowała probówkę z eliksirem ciążowym, jeszcze przezroczystym i przysiadła przy stole, czekając na próbkę, która miała dostarczyć jej panna Norwood. - Masz jeszcze jakieś objawy, które podpowiadają Ci, że jest... Jakieś prawdopodobieństwo? Poranne nudności, zmęczenie, zgaga, tkliwość piersi? - zapytała, gdy dołączyła do niej wraz z fiolka. - Pewnie znasz dryg, prawda? - zapytała, wskazując na probówkę. Wolała wiedzieć, czy potrzebowała przeprowadzać ją przez całą procedurę, czy może po prostu miała przejść do rzeczy bez zbędnego gadania?
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
- Było tam o wiele więcej dziwnych i paskudnych rzeczy, ale ja po prostu panicznie boję się robaków – wypaliła, wyraźnie potrzebując komuś o tym powiedzieć. Wspomniała, że zaczęła wymiotować, ale wtedy była pewna, że związane to było jedynie z przeżyciami, jakich doświadczała. Teraz z kolei nie była tego już taka pewna, a wszystkie zmieszane emocje dawały jej wynik, jaki było widać. Nie była sobą, stała się kimś innym, tkwiła w jakimś zawieszeniu, letargu, czymś szalonym i odnosiła wrażenie, że choćby nie wiadomo, jak próbowała, zostanie w nim na zawsze. To była dziwna myśl, która ją prześladowała, powodując, że nie do końca radziła sobie z tym, co się działo. Nie wiedziała jednak, komu miała o tym wszystkim opowiedzieć, bo chociaż podejrzewała, że tata by ją zrozumiał, mógłby jednocześnie zakazać jej dalszych prób podobnego kalibru. Zacząłby się martwić, troszczyć, była pewna, że wiedziała, jaką miałby minę i… Poczuła, jak znowu coś ją ściska w gardle, więc uciekła do łazienki, mając ochotę uderzyć głową w ścianę, bo trwanie w tym stanie zwyczajnie ją niszczyło. Kiedy wróciła, przystanęła przy Noreen, mając wrażenie, że coś jest nie tak, że ten świat jest jakiś na opak. Coś się wywróciło, a ona nie do końca umiała powiedzieć, co takiego, i miała zwyczajnie problem z funkcjonowaniem. Była pewna, że egzaminy również okażą się koszmarną koniecznością, z jaką będzie walczyła, jakby były przeciwnościami, przed jakimi nie była w stanie stanąć. Rok wcześniej nie podeszła do prób, bo tata był w szpitalu, ale teraz nie mogła sobie na to pozwolić, jednak czuła, że jej dyplom będzie co najmniej tragiczny, bo nie zdoła zapanować nad tym, co się działo. - Zmęczenie? I tkliwość… Chociaż to też trochę, jak przed okresem, ale już sama nie wiem – powiedziała, wzruszając ramionami, czując się dziwnie zrezygnowana, chociaż przecież nie działo się nic, co miałoby okazać się jakoś szczególnie straszne. To było normalne, dosłownie wszystko było normalne, a jednak kiedy Noreen zapytała ją o to, czy właściwie sama sobie poradzi, poczuła, jak do oczu znowu napływają jej łzy i zaczęły drżeć jej dłonie. – Wiem, znam i… ale… teraz chyba nie… nie dam rady sama – powiedziała, nie wiedząc, dlaczego fala emocji zalała ją ponownie z taką siłą, że niemalże wdusiła ją w ziemię, śmiejąc się jej w twarz.
Będąc w Mungu, jakkolwiek to zabrzmi, nie musiała odbywać takich rozmów. Oddział urazów pozaklęciowych rządził się nieco innymi prawami, Noreen musiała wraz z resztą uzdrowicieli kombinować nad niezwykle skomplikowanymi przypadkami, w których realnie ważyło się czyjeś życie. Niejednokrotnie odprowadzali czarodziejów za zasłonę śmierci, gdy nie byli w stanie pomóc w odczynieniu paskudnych klątw lub innych efektów niefortunnych wypadków. A jednak w czterech ścianach jej gabinetu również ważyło się czyjeś życie. Może nawet dwa. Jedno spojrzenie na Scarlett, na jej drżącą dolną wargę i zbierające się w oczach łzy kazało jej stwierdzić, że była w tej chwili nie tylko pielęgniarką. Była powierniczką, której w tej chwili dziewczyna zawierzała swoje być albo nie być. Wykrzesała z siebie pokrzepiający uśmiech, po prostu biorąc od niej próbkę i każąc jej gestem zająć miejsce, bo jeszcze tego by brakowało, żeby jej się zrobiło słabo. Mogła sobie tylko wyobrażać, co czuła ta biedaczka - roztrzęsiona, rozstrojona, zmęczona, zdenerwowana, nie rozumiejąca zachodzących w niej zmian. Ona sama nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji, z dostępem do wszystkich eliksirów świata i bez przestrzeni w życiu na potomków, zwyczajnie nie miała okazji. I gdzieś pomiędzy ex iniecto, a in iniecto tknęło ją, że okłamywała samą siebie, bo w jej przeszłości, w dodatku całkiem niedalekiej, zdarzył się moment, który mógł podobną sytuację umożliwić. Jej dłoń drgnęła, gdy przykładała koniec różdżki z pobraną próbką moczu Scarlett do fiolki z eliksirem ciążowym, ale zamarkowała to tikiem wywołanym przez udawane kichnięcie. - Wynik testu - zaczęła, gdy obserwowała wpływające do fiolki krople. - Negatywny - zakończyła, kiedy mikstura zmieniła kolor na niebieski, sygnalizując brak ciąży. Darowała sobie gratulacje lub ich brak, w gruncie rzeczy nie jej było oceniać, czy dziewczyna uniknęła wpadki, czy może straciła szansę na poczęcie. Badawczym spojrzeniem mierzyła niebieski płyn, modląc się w duszy, że niedługo ona również taki ujrzy.
Usiadła, bo faktycznie takie stanie w miejscu na pewno nie mogło jej w niczym pomóc. Czuła się przemęczona, czuła się zadziwiająco słaba i prawdę mówiąc, nie do końca miała ochotę brać udział w czymkolwiek. Odnosiła bowiem wrażenie, że nawet widok uśmiechu innych osób mógł wywołać w niej nadmierne wzruszenie, że mogła się temu poddać i całkowicie w tym zapaść, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się dookoła niej działo. Skoro rozczulały ją nawet promienie słońca, to odnosiła wrażenie, że działo się z nią coś niesamowicie niedobrego. Nie chciało jej się jakoś szczególnie mocno wierzyć w to przekleństwo nałożone na nich przez króla wróżek, ale to, co ją spotykało, coraz bardziej przekonywało ją do myśli, że jednak ta przebrzydła istota miała takie niepokojące moce. Z drugiej jednak strony, co by nie mówić, była to myśl obecnie przyjemniejsza, niż możliwość ciąży, która co prawda Carly nie przerażała, jako sama w sobie, ale na pewno nie była zbyt pomocna. Dlatego też w pewnym napięciu obserwowała ruchy Noreen, zupełnie, jakby spodziewała się, że z fiolki za chwilę wyskoczy jakiś diabeł, ale pomimo upływu czasu, mikstura nie zmieniała niebezpiecznie koloru, co w głowie Norwood z jakiegoś powodu było całkiem możliwe. Wyglądało jednak na to, że wszystkie jej domysły były całkowicie nietrafione i fakt ten naprawdę ją ucieszył, pozwalając jej na to, żeby mimo wszystko nieco się uspokoiła. Miała, jakby na to nie patrzeć, jedno zmartwienie mniej, musiała teraz tylko zapanować nad tym, co się z nią tak naprawdę działo, a działo się, cóż, wiele. - Dziękuję, teraz przynajmniej wiem, że to naprawdę jest jakaś klątwa, czy coś, o czym mówił ten król i jakoś sobie będę musiała z tym poradzić, bo na pewno nie ma na to leków, ale dziękuję - powiedziała, kiedy trwały w milczeniu dostatecznie długo, żeby coś miało się zmienić, ale nic się nie zmieniło i Carly mogła w końcu złapać głębszy oddech, choć nie oznaczało to, że nie chciało jej się dalej płakać, tylko teraz bardziej z powodu tego, że mogła spać spokojnie. I chyba właśnie dlatego poderwała się z krzesła, uśmiechnęła się do Noreen, uznając, że musi teraz pobyć sama, bo chyba zaraz zwariuje, przeprosiła ją i zwyczajnie umknęła z gabinetu, żeby znaleźć miejsce tylko i wyłącznie dla siebie.
z.t x2
+
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Barnaby Bazory
Wiek : 32
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : czarna mitenka na prawej dłoni niezależnie od okoliczności, pospieszny chód, intensywny kolor oczu;
Dosyć długo zwlekał z wizytą u pani Finch. Tłumaczył to sobie brakiem czasu, zaangażowaniem w układanie ciekawych lekcji, uzupełnianiem księgozbioru czy obietnicami złożonymi swym dzieciom. Nadszedł jednak termin kontrolny, pogoda za oknem zdecydowanie się psuła, a on obiecał sobie, że poprosi o kontrolę tutejszą uzdrowicielkę. Nie potrafił nazwać panią Finch pielęgniarką bo jednak wydawało się to srogim niedopowiedzeniem. Gruby Mnich zdradził mu, że skrzydło szpitalne opuszczają jedynie zdrowe osoby i nie widział jeszcze aby za kadencji pani Finch musiano kogoś transportować do szpitala pod wezwaniem świętego Munga. To było całkiem obiecujące. Nauczycielska szata lekko łopotała za jego sylwetką gdy żwawo pokonywał schody. W zgięciu łokcia opartą miał teczkę w białej oprawie, zdobioną również pieczęcią świętego Munga, jak i zapiskiem, iż jest to kopia. Wnioskując po stanie teczki, miała swoje lata. Nie była wypchana po brzegi jednak w środku musiał znajdować się grubszy plik pergaminu. Lekcje dawno się skończyły, młodzież odpoczywała na błoniach, korzystając z ostatnich dni pełnych słońca. Skorzystał z tego luźnego momentu przed powrotem do domu, aby jednak kontrolę uzdrowicielską mieć za sobą - o ile rzecz jasna pani Finch się na to zgodzi. Zapukał dwukrotnie do drzwi i czekał na wezwanie - a gdy usłyszał zaproszenie, przekroczył próg. Nie odwracając się w kierunku drzwi, zamknął je za sobą, a niebieskie spojrzenie od razu spoczęło na niezwykle atrakcyjnej kobiecie. - Pani Finch, witam. Pozwoli pani, że zajmę chwilkę? - zapytał uprzejmie. Wymieniali się imionami i nazwiskami na początku roku szkolnego. Liczył, że nie musi przypominać swojego imienia, mimo że wraz z jego obecnością pojawiło się kilkoro nowych nauczycieli. - Mam do pani pytanie, na które odpowiedź jest dosyć istotna. Zważywszy, że jest pani uzdrowicielką przybyłem ze szczerym zapytaniem, czy byłaby pani chętna co dwa tygodnie dokonywać kontroli nad moją przewlekłą raną? - a nie wyglądał jakby cokolwiek mu dolegało. Oto okaz zdrowia, wyprostowany, dobrze odżywiony, ze spojrzeniem pełnym energii i też powagi. - Nie jest ona zwyczajna, chciałbym święcie wierzyć że wykracza nieco poza to, co się przytrafia uczniom. - nie podawał jej jeszcze teczki, choć mogła dostrzec charakterystyczne oznaczenia. Przyglądał się jej wyczekująco lecz nie nachalnie.
Październik dopiero zapukał do okien Hogwartu grubymi kroplami deszczu, a Noreen miała wrażenie, jakby od powrotu do szkoły minęły dobre trzy miesiące. Szkolne rozgrywki bludgera, zintensyfikowane treningi Quidditcha po ogłoszeniu przez kadrę wyższych stawek punktowych w nagrodę za zwycięstwo, a także kilka indywidualnych przypadków okropnego pecha (lub może bezdennej głupoty?) sprawiały, że nie nudziła się w szkole. Zresztą nie miała teraz wiele więcej do roboty poza uzdrawianiem. Szukanie mieszkania uległo zawieszeniu, bo jej główny pomocnik, a także kandydat na poważniejszego partnera w jej życiu, wyjechał - nie wiadomo na jak długo. Starała się nie dać dojść do głosu swojej pesymistycznej stronie, realistycznie przyjmując delegację Ryana jako naturalną kolej rzeczy związaną z jego profesją, z którą musiała się pogodzić, jeśli myślała o nim poważniej - ta gorsza część mówiła jednak, że wyjechał specjalnie, łapiąc się pierwszej lepszej okazji na ucieczkę z Wielkiej Brytanii, ewidentnie zbyt wystraszony tempem, w jakim sprawy nabierały kolorów. Księgi i potrzebujący pomocy uczniowie utrzymywali jej uwagę na tyle silnie, by nie pozwalała sobie na taplanie się w bajorku niepewności i zwątpienia, przynajmniej na razie. Jej gabinet też przeszedł swojego rodzaju metamorfozę, ponieważ po kilku najściach w zeszłym semestrze uznała, że nie przystoi jej przyjmować prywatnych konsultacji w tak srogim bałaganie, jaki do niedawna tu panował. Oczywiście nie było idealnie, bo jej kufer wciąż zajmował pewną część pomieszczenia, nigdy nie będąc w pełni rozpakowanym, zupełnie jakby podświadomie każdego dnia szykowała się do ucieczki. Możliwość ta na pewno dawała komfort jej psychice. Tar poruszył się niespokojnie, siedząc na swojej żerdzi przy oknie, przez co Noreen zwróciła uwagę na drzwi zanim wylądowały na niej kłykcie tajemniczego gościa. - Proszę - odparła niemal natychmiast, po chwili powtarzając prośbę o wejście, gdyby mężczyzna nie słyszał jej słów zagłuszonych przez dźwięk pukania. Z błyskającą w oczach ciekawością przyjrzała się wchodzącemu do pokoju nauczycielowi, kojarząc go jako nowego profesora od zaklęć. Mieli dotychczas tylko niewielką styczność, podczas niezbyt udanej integracji w pokoju nauczycielskim, z której zostali wykurzeni. Panna Finch nie wybrała się do drugiej lokalizacji - niestety wypadki chodziły po ludziach zawsze i wszędzie, nie mogła zostawić Skrzydła bez opieki, tak więc poza wymienionymi uprzejmościami nie wiedziała zbyt wiele o Bazorym. - Oczywiście, co pana sprowadza? - odparła, od razu uderzając w oficjalny ton, który sam jej zarzucił, mimo że znali własne imiona. Domyślała się, że to jego sposób na uszanowanie jej osoby i profesji, co, musiała przyznać, w głębi duszy ją połechtało. - Przewlekłą raną? - powtórzyła po nim, poważniejąc nieco i bardzo szybkim wzrokiem lustrując jego ciało, jakby chciała dostrzec w nim mankament wymagający uzdrowicielskiej interwencji. - Będzie mi ciężko odpowiedzieć na to pytanie bez poznania istoty tej rany - dodała, wzrok kładąc na trzymanej przez niego w ręce teczce, jakby z wyczekiwaniem, by pokazał jej dokumentację.
Nieistotne z kim rozmawiał - zawsze używał oficjalnego tonu chyba, że doszło już do przejścia na “ty”. Dla niego uczniowie byli paniczami lub panami a uczennice panienkami lub pannami. Taki już była jego natura a poza tym był przekonany, że tego typu postawa kształtuje obraz jego osoby jako kogoś, kto zna się na rzeczy. Przelotnie zerknął na siedzącego na żerdzi kruka, w myślach komentując nietypowość w wyborze pupila lecz ostatecznie swój wzrok skierował do kobiety, licząc że dzisiejsze spotkanie będzie owocne. Brał pod uwagę sytuację, że będzie miała zbyt dużo pracy aby jeszcze go “doglądać” i szczerze mówiąc, uszanowałby odmowę bez zająknięcia. - Tak, proszę, tu znajduje się historia leczenia, jak i sam opis rany. W międzyczasie, jeśli pani pozwoli, wprowadzę panią w okoliczności jej nabycia.- wskazał swoją dłoń ubraną w ciemny materiał. Jeśli się jej teraz przyjrzeć to palce wydawały się znacznie bledsze (i zimniejsze) niż karnacja nauczyciela. - Tak się składa, że jest to rana pochodzenia czarnomagicznego. Dzięki szybkiej interwencji uzdrowicielskiej została dostatecznie wcześnie ustabilizowana. Nabyłem ją od osoby będącej pod wpływem okrutnej klątwy, która ostatecznie wpędziła ją do grobu.- dziwnie było mu nazwać swoją zmarłą żonę “osobą”, jakby w ogóle nie miało znaczenia, że oberwał od tej, której ślubował wierność po sam grób. Szkoda tylko, że prawie go ze sobą tam zabrała i mało brakowało a osierociliby dwoje dzieci. Istotnie, w karcie pacjenta były szczegółowe opisy - rana zadana w 2019 roku, paznokciem (vel szponem magicznej istoty humanoidalnej) o konkretnej szerokości i długości, zajmującą powierzchnię od zagłębienia między kciukiem a palcem wskazującym, przez wierzch dłoni aż do nadgarstka. Głęboka, pulsująca, widoczna czarna, nabrzmiała żyła, zaś regularnie pojawiające się wokół rany zakażenie stopniowo zabijało temperaturę całej dłoni. Co więcej, w jednej z rubryczek zalecana jest amputacja kończyny aż do zgięcia łokcia. Alternatywą jest przyjmowanie specjalnej mieszanki alchemicznej na bazie ognistych nasion. Codziennie. Dożywotnio… o ile rana się nie udoporni bo wtedy, czy tego będzie chciał czy nie, z kończyną będzie musiał się pożegnać. Większość opisów była utrzymana w medycznym żargonie, zapewne były zdania, których nawet Barney nie był w stanie w pełni zrozumieć. Dawał czas kobiecie na zapoznanie się z całą historią, gdzie znalazła dosłownie wszystko, włącznie z terminarzem dotychczasowych kontroli - poza danymi osobowymi sprawcy. - Absolutnie zrozumiem jeśli ma pani za dużo na głowie z uczniami. Moim celem nie jest zajmowanie cennego czasu, który mógłby być przeznaczony dla naszych uczniów.- nie uśmiechał się lecz nie był też ponury. Spokojnie przyglądał się czytającej dokumenty kobiecie i mimowolnie zachwycał spojrzenie jej niezwykłą urodą. Był jednak zbyt dobrze wychowanym i kulturalnym człowiekiem aby sugerować się jedynie jej aparycją. Wierzył w jej umiejętności medyczne i liczył, że znajdzie miejsce w kalendarzu na doglądanie ustabilizowanej, groźnej rany.
Ostatnio zmieniony przez Barnaby Bazory dnia Czw Paź 10 2024, 18:38, w całości zmieniany 1 raz
Jej samej trudno było czasem zachować ten "profesjonalizm". Oczywiście nie przechodziła ze studentami od razu na ty, bo jednak wolała pozostawiać pewne kontakty w sferze czysto zawodowej, ale niezwykle trudno było jej ignorować fakt, że z niektórymi dzieliła ją śmiesznie mała różnica wieku. Wiedziała, że była stosunkowo młodą uzdrowicielką i bycie w pozycji szkolnej pielęgniarki stawiało ją w tej czasem niezręcznej sytuacji, ale liczyła, że jej umiejętności i zaradność będą głosiły o niej samej więcej niźli wyłącznie młody wygląd i pozbawiona zmarszczek cera. Tar poruszył się nieznacznie na żerdzi, gdy mężczyzna zawitał w pokoju, jak zwykle nieco nieufny w podejściu do obcych osób. Z samą Noreen przetarli już szlaki, dzięki czemu udało im się znaleźć drogę do porozumienia oraz wypracować odpowiednią dla nich obojga dzienną rutynę. Co prawda okazjonalnie musiała udać się spacerkiem aż do samej sowiarni, by wypędzić z niej pazerne kruczysko, chcące żerować na dostarczanym sowom pożywieniu, ale poza tym nie sprawiał jej problemów ani nie przynosił wstydu - a wręcz przeciwnie, stanowił dla niej bardzo ważne źródło informacji! Niejednokrotnie przylatywał ostrzec ją przed zmierzającym ku skrzydle nowym poszkodowanym, dzięki czemu rzadko zdarzało się, by ktoś złapał ją w trakcie posiłku lub innych czynności. Wyglądała, jakby zawsze była gotowa na wszystko. Barnaby był... Dziwnie oficjalny, może trochę wystudiowany, ale jej odbiór jego osoby mógł być zaburzony faktem, że zgłaszał się do niej z poważną sprawą. Sposób, w jaki zaciskał wargi po skończonych zdaniach, mówił jej tyle, że kwestia nabycia rany była delikatna. Spojrzała na jego dłoń odzianą w mitenkę, na którą wcześniej w ogóle nie zwróciła uwagi w tym krótkim czasie, który był im dany na jakiekolwiek zapoznanie się. Przejęła od niego teczkę, która okazała się zawierać w sobie więcej dokumentów, niż można by sądzić po zewnętrznych oględzinach jej wypchania. Cholerna magia. - Może pan usiądzie? Muszę się wczytać - zaproponowała, pokazując dłonią na stojące nieopodal wolne krzesło, obite materiałem o fantazyjnym wzorze pełnym czerwonych i niebieskich spirali. Powinna może skupić się w wystroju na ukazaniu barw jej własnego, borsuczego domu, ale ostatecznie stawiała na funkcjonalność. Może dlatego pokój, w którym przebywali, tak bardzo nie odzwierciedlał esencji osoby, jaką w głębi duszy była? Założyła nogę na nogę, przeglądając w milczeniu dokumenty i lustrując bystrym spojrzeniem każde z zapisanych medycznym żargonem zdań. Starała się nie pokazać po sobie, jak bardzo podekscytowała się wraz z usłyszeniem słów "rana pochodzenia czarnomagicznego", bowiem był to jej konik i główne zainteresowanie w uzdrowicielstwie magicznym. Pracując uprzednio na oddziale urazów pozaklęciowych, niejednokrotnie miała do czynienia z paskudnymi obrażeniami zadanymi czarną magią. Doświadczenie to kazało jej podchodzić z pokorą do wszelkich tego typu przypadków, jednak jej wrodzona ciekawość i chęć niesienia pomocy nie pozwoliłaby Barnabie na wyjście z jej gabinetu bez twierdzącej odpowiedzi. Musiała jednak zagrać trochę na czas, by nie uznał, że traktowała go w sposób lekceważący. - Czas poświęcony profesorom również jest wartościowy - odparła, dla odmiany uśmiechając się ciepło, zaskoczona, że w ogóle mógłby pomyśleć o odmowie z jej strony. - Jeśli dobrze rozumiem, rana jest w przewlekłym leczeniu od pięciu lat, zgadza się? - dopytała, kartkując dokumentację do pierwszej zarejestrowanej daty, by się upewnić. - W tym czasie wykorzystywano "wywar z ognistych nasion". Hibiskus? Oczywiście zarejestrowała też informację o zalecanej amputacji, skoro jednak przychodził do niej z obiema dłońmi, może nie było jednak aż tak źle?
Można było mu zarzucić, że był sztywniakiem. Mimo wszystko potrafił przejść na tryb swobodnej rozmowy, mimiki, postawy ciała. Wystarczyłoby jedno słowo a mrugnięcie później dałoby się dostrzec w nim zauważalne różnice. Istotnym była przyczyna spotkania - nie miał na celu towarzyskiej pogawędki, a konsultację medyczną. Gdy jednak napotkał brązowe spojrzenie kobiety to pożałował, że nie zagadnął jej wcześniej, w bardziej towarzyskich warunkach. Wystarczyło jedno jej spojrzenie aby był gotów porzucić tę oficjalność. Póki co jednak, wciąż był w trybie sztywniaka. - Dziękuję. - i ta życzliwa uprzejmość! Usiadł wygodnie, gdy kobieta zapoznawała się z papierologią. Nie przyglądał się zbytnio wyposażeniu gabinetu bo jego wzrok uciekł do przypatrującego mu się kruka. Przez kilka chwil mierzył się z nim spojrzeniem i dopiero szelest przewracanej kartki zwabił jego wzrok ku kobiecie. Nie widział na jej twarzy żadnych większych emocji, które mogłyby go nakierować na potencjalną odpowiedź. Ba, nie widział na niej nawet zaskoczenia, a to mogło świadczyć, że mogła mieć do czynienia z paskudnymi ranami po kontakcie z czarną magią. - Dokładnie tak, pięć lat. W tym okresie dwukrotnie trzeba było zwiększyć natężenie wywaru co skłania mnie do zastanowienia się ile jeszcze lat uda mi się zachować rękę. Nie zaprzeczę, że przywiązałem się do niej. - tutaj uśmiechnął się, być może zachęcony jej ciepłym spojrzeniem, a być może potrzebą odwrócenia swojej uwagi od wpatrującego się w niego kruka. Do całej sytuacji podchodził spokojnie choć przewlekła rana potrafiła dać mu popalić. Nie był pewien co bywało bardziej frustrujące - sporadyczny brak czucia, gdy lek tracił na mocy, czy piekielny ból, gdy lek zaczynał działać. - Między innymi. W spisie są też jaja popiełka co tłumaczy ten oryginalny smak. - tu wkradła się nuta ironii, połączona z półuśmiechem. Świadczyło to o wątpliwych walorach smakowych wywaru. Oczywiście w historii również była wzmianka o przemianowaniu wywaru w eliksir doskórny. Dwukrotne aplikowanie takiego eliksiru w postaci skraplania bezpośrednio na ranę dosyć szybko uświadomiło mu, że woli sobie odciąć tę rękę niźli w jakikolwiek sposób dotykać nabrzmiałych czarnych żył dłoni. Zapewne sytuację poprawiłaby nauka odpoczywania ale o tym nie pomyślał. - Wymogiem jest regularna, ścisła kontrola, z częstotliwością raz na tydzień. Zrozumiałym jest, że pomyślałem od razu o pani. - tu ubrał kolejny sympatyczny, miły dla oka uśmiech bo jednak miał w sercu cechy umiłowane przez Helgę Hufflepuff.
Cel ich spotkania był jasny - zamierzał zasięgnąć profesjonalnej porady. Jednak stawiało ją to w zgoła kłopotliwej sytuacji, ponieważ tak samo jak chciała pomóc mu jako uzdrowicielka, tak nie chciała, by stworzył się między nimi mur uniemożliwiający im kontynuowanie zwykłego, kadrowego koleżeństwa. Nie można było powiedzieć o niej, że była nietowarzyska lub że specjalnie izolowała się, ale jednak siedzenie w skrzydle i czuwanie na posterunku, by pomagać schorowanym uczniom zajmowało większość jej czasu i pozostałą jego część, którą przeznaczała na jakiekolwiek integracje, chciałaby spożytkować należycie, zamiast zastanawiać się nad tym, jak odzywać się do Bazory'ego. Utrzymywanie przyjacielskich stosunków z pacjentami nie było aktywnością, którą chciała podejmować, bo wraz z rosnącą sympatią, zwiększała się też presja, a także zacierał trzeźwy, racjonalny osąd sprawy. A skoro wystosował do niej pytanie, jak długo będzie mógł jeszcze cieszyć się posiadaniem obu dłoni, musiała odłożyć na bok wszelkie zażyłości. Co było trudne, bo Barnaby fascynował ją nieco. - Domyślam się - odparła, pozwalając sobie na krótki uśmiech, przy którym w jej oku pojawił się niezidentyfikowany błysk, może rozbawienia, może zapalającej się w głowie lampki pomysłu. Kiwnęła głową, słysząc o jajach popiełka i zrobiła dość wymowną minę mówiącą tylko tyle i aż tyle - dobrze wiedziała, do czego pił. Zaczęła przeglądać w głowie alternatywy dla wątpliwych walorów smakowych wywaru, ale musiałaby spędzić nad tym trochę czasu, by znaleźć składnik, który nie zaburzy działania mikstury, a wyłącznie wzbogaci ją. - Posiada... pan? Jeszcze odrobinę tej starej mikstury? - zapytała, początkowo niepewna, jak powinna się do niego zwracać. Gdyby miał choćby odrobinę wcześniej sporządzonego roztworu, mogłaby przy pomocy zaklęcia Skarpina dowiedzieć się, jakie faktycznie składniki wchodziły w obecną recepturę. Pracowała w szpitalu, toteż wiedziała, że dokumentacja potrafiła nie być w stu procentach kompletna, a znając niektórych eliksirowarów świadoma była cudzej fantazji, dzięki której prosty roztwór czasem wzbogacano o nowe dodatki. Na wieść, że "od razu o niej pomyślał", ponownie uśmiechnęła się ciepło, nie dziękując za ten zawoalowany komplement, bo jej wrodzona skromność nie pozwoliła jej na to.