Kiedy akurat żaden uczeń czy student nie potrzebuje pomocy, to właśnie tutaj czas spędza szkolna pielęgniarka. Pomieszczenie nie było zbyt duże, ale i nie było potrzeby na większe. Chociaż królowała biel, jak w całym skrzydle, to jednak było przytulniej. Uczniowie nie bywali tu zbyt często, ale zdecydowanie było to miejsce, gdzie w razie pilnej potrzeby można było szukać pomocy.
Autor
Wiadomość
Finnegan Gilliams
Wiek : 20
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : blizny: podłużna na lewym nagarstku, po pogryzieniu na prawej kostce, pooperacyjne na klatce piersiowej
Nie lubiła uzdrowicieli. Znaczy personalnie nic do nich nie miała - nie lubiła tylko do nich chodzić. Przede wszystkim był to kontakt z nieznajomym, co z miejsca kwalifikowało się jako stresujące przeżycie, a jeszcze dodatkowo trzeba było mówić. I to o sobie. I jeszcze zadawali pytanie, a te nie ważne czego by dotyczyły - Finn zawsze bała się, że udzieli jakiejś głupiej odpowiedzi. Ach! I jeszcze to poczucie bycia oceniania - dlaczego nie przyszła wcześniej, kiedy tylko zaczęła czuć się źle, albo że nic dziwnego, że jej słabo, skoro przez cały dzień zjadła tylko tosta. Na ile mogła, unikała lekarzy. Nie zawsze się jednak dało. Z pięć minut stała pod drzwiami skrzydła szpitalnego zanim zdecydowała się wejść, a i to tylko dlatego, że ktoś szedł korytarzem. W sali nie było jednak nikogo. Ulga, która na nią spłynęła już po jakiejś sekundzie spłynęła na posadzkę, kiedy to Finn uświadomiła sobie, że w sumie to nie wie, co zrobić w takiej sytuacji. Czekać? Szukać pielęgniarki? Dobijanie się do gabinetu chyba była niegrzeczne - może miała przerwę, albo innego pacjenta? Usiadła na brzegu jednego z łóżek i czekała. Minutę... Drugą... Trzecią... A jej ciągnęło się to w nieskończoność. Do głowy przyszła inna myśl. Co jeżeli powinna była szukać pielęgniarki w gabinecie? Co jeżeli zaraz wyjdzie i weźmie Finn za debila, bo zamiast zapukać, siedziała tu jak kołek? Z drugiej strony, skąd miałaby wiedzieć, ile tu siedzi? Krukonka poderwała się z łóżka i stanęła bliżej drzwi. W ten sposób wyglądałoby to jakby dopiero co weszła. Tylko co jeżeli ktoś wejdzie z drugiej strony? Wejdzie i od razu skieruje się do gabinetu, tak jak ona powinna była. I wszyscy będą wiedzieć, że tego nie zrobiła chociaż mogła... Merlinie! Właśnie dlatego nie lubiła chodzić do lekarzy! Nigdzie nie lubiła! Ostatecznie poszła sama ze sobą na kompromis i postanowiła poczekać jeszcze dwie minuty. Dwie długie, stresujące minuty, podczas których kilka razy przeżywała minizawał słysząc jakiś szmer na korytarzu. Kiedy w końcu minęły niemal z ulgą podeszła do drzwi gabinetu pielęgniarki i zapukała. Teraz było już za późno, a w jej głowie zrodziło się kolejne pytanie: "wchodzić czy czekać na "proszę"?" Chwila oczekiwania ciągnęła jej się absurdalnie długo. Już było za późno żeby wejść, trzeba było czekać. A może zapukała za cicho? A jeśli nie i zapuka jeszcze raz, wychodząc na zbyt nachalną? A może "proszę" już padło, a to ona nie usłyszała? Ale siara... Beznadziejnie już zawstydzona dziewczynka zastygła pod drzwiami z nadal uniesioną pięścią i czekała na cokolwiek. Byle już tylko mieć to za sobą...
Ostatnie dni były wyjątkowo ubogie w interesujące przypadki medyczne. A może ujmijmy to inaczej – Japonka cierpiała bezgranicznie przez deficyt pacjentów. Kobieta wiele by dała, aby ktokolwiek stanął w drzwiach gabinetu i poprosił ją o pomoc, nawet w najbardziej banalnej kwestii. Bo kogo satysfakcjonuje bezczynne przesiadywanie w skrzydle szpitalnym, także wtedy, kiedy otrzymuje się za to całkiem zadowalającą pensję? W wyniku tej nużącej bierności, Taiga rozpoczęła tak charakterystyczne dla swojej osoby eksperymenty włosowe. Ostatnie odkrycie, mugolski produkt, który pozwalał na kilkudniową zmianę koloru włosów, znacznie ułatwiał jej życie. Dostępny był w wielu szalonych odcieniach, nie wyłączając jej ukochanego różu i kwestią czasu było naniesienie owej wersji specyfiku na długie, gęste pasma. Poprzedni wieczór spędziła właśnie na odmienianiu swojego wizerunku, przy okazji barwiąc na różowo przeważającą część swojej garderoby, co zauważyła dopiero po przejrzeniu się w lustrze w trakcie oceny własnego dzieła. Podczas usuwania plamy z tkaniny o odcieniu jasnego błękitu, dokonała się w niej błyskawiczna zmiana nastroju – obsesyjna chęć przywracania czystości także całego otoczenia przeniosła się na skrzydło szpitalne i jej prywatny gabinet, przez co chwilę przed dwunastą w nocy każdy kąt dosłownie błyszczał, dumnie prezentując nieskalaną brudem powierzchnię. Straciwszy poczucie czasu, Taiga wróciła do swojej sypialni i jęknęła z niezadowoleniem na widok godziny, wskazywanej przez zegar w formie uroczego kota, stojącego na tylnych łapach. Leżąc w łóżku stwierdziła, iż pozostały czas snu jest wyjątkowo niezadowalający, więc dodatkowe jego uszczuplenie nie będzie niczym nieodpowiednim. Z szafki nocnej wygrzebała swoje ukochane zdjęcie, ukryte za okładką notesu służącego za pamiętnik i przyjrzała się mu z rozrzewnieniem. Piekielnie mocno tęskniła za przyjaciółmi z japońskiej szkoły i czasem nawet zastanawiała się, czy podjęte kiedyś decyzje były słuszne. Czy dobrze przemyślała wyjazd do Wielkiej Brytanii? Teoretycznie, niesienie pomocy uczniom Hogwartu sprawiało jej mnóstwo radości i z tego czerpała motywację do wstawania z łóżka, ale w momentach takich, jak ten, nachodziły ją poważne wątpliwości. Zatrzymała zamyślone spojrzenie na twarzy najlepszej przyjaciółki i westchnęła cicho przed odłożeniem fotografii. Wczesnym rankiem obudziła się z o wiele bardziej pozytywnym nastawieniem do życia – wcisnęła się w mocno rozkloszowaną, białą sukienkę podkreślającą talię, związała włosy w ciasny kok na czubku głowy i ruszyła do swojego miejsca pracy. Podążyła natychmiast do magazynu, w którym z pomocą szkolnych zielarzy hodowała niezbędne w ziołolecznictwie rośliny i rozpoczęła ich codzienną pielęgnację, śmiejąc się cicho, kiedy niektóre pędy na powitanie oplatały jej nadgarstki. Wtem nieśmiałe pukanie do pomieszczenia znajdującego się tuż obok rozbudziło jej uśpioną nadzieję – oto był, tutaj, tak blisko niej: p a c j e n t! W ferworze wszechogarniającej radości niemal potknęła się o falbany własnego stroju, jednak ostatecznie wypadła przez drzwi prowizorycznej „szklarni”, niemal doprowadzając tym do zawału swoją potencjalną podopieczną. - Finnegan! – Wykrzyknęła radośnie Japonka, rozkładając szeroko ramiona i porywając dziewczynkę do ciepłego uścisku. To wcale nie tak, że pamiętała każdego ucznia przez regularnie przeglądanie corocznych bilansów zdrowotnych, bo przecież robiła to tylko dla dobra uczniów (czytaj: z nudów). Jej twarz przyozdobioną starannym makijażem rozjaśnił szeroki uśmiech; otworzyła błyskawicznie drzwi do gabinetu i delikatnym ruchem skłoniła uczennicę do wejścia do środka. – Co słychać, wszystko u ciebie w porządku? Mam nadzieję, że nie dolega ci nic poważnego, chociaż tak czy inaczej zrobię wszystko, by temu zaradzić – obiecała całkowicie poważnym tonem i skinęła głową na potwierdzenie swoich słów, zatrzymując się w wyczekującej pozie przy białym biurku z nienagannie wypolerowanym blatem.
Arek ostatnio miewał wiele przygód, ale ta, która przydarzyła mu się przed chwilą, do przyjemnych raczej nie należy. Pierwszoroczniacy Puchonów mieli akurat lekcję latania, na którą chłopak cieszył się tak bardzo, że nawet nie podejrzewał iż coś może mu się stać. A jednak, czasami bywa aż nadto pewny siebie. Nie przewidywał w ogóle czarnego scenariusza. Poszedł na lekcję z innymi uczniami w jego wieku, a z radości aż podskakiwał, podążając w tym samym kierunku, co inni, a niektórzy nawet spojrzeli się na niego jak na wariata. Ale nie przejmował się tym, podobnie było kiedy próbował kogokolwiek zagadać. Cóż, wielu uczniów znało już jego rozgadaną naturę, niektórzy więc z nich tolerowali to, odpowiadając zwięźle i na temat, nie rozgadując się, niektórzy lubili te jego gadulstwo więc z chęcią podejmowali się konwersacji, jeszcze inni natomiast zbywali go, nierzadko rzucając jakieś niemiłe słowo, które równie nierzadko bywało jakimś przekleństwem. W końcu wszyscy znaleźli się na świeżym powietrzu. Osoba nauczająca po jakimś czasie rozkazała im wsiąść na miotły i lekko unieść się do góry, niezbyt wysoko. A miotła Arka uniosła się nieco wyżej, niż to było zalecane, i nie wiedział zupełnie co się dzieje. Miotła przekrzywiła się, a chłopak znalazł się na trawniku, z wielkim bólem w kostce lewej, dolnej kończyny, na którą nieszczęśliwie upadła reszta jego ciała. Bolało go, bolało nawet bardzo, ale starał się tego nie pokazywać. Nauczyciel zaprowadził go do skrzydła szpitalnego. Arek opierał połowę swojego ciała na ciele osoby nauczającej latania, profesor zapukał do gabinetu pielęgniarki i ulotnił się, spiesząc, by inni uczniowie nie musieli czekać. Co jak co, ale mimo tego niefortunnego wypadku, lekcja odbyć się musiała, nie ma że nie. Tak, zapukał i zostawił Arkadiusza samego. A chłopak już myślał, o czym mógłby porozmawiać z panią medyk. Wiadomo przecież, że Arek często porusza tematy znacznie wykraczające poza temat główny. A może będzie odpowiadać krótko, zwięźle i na temat? Nie, to raczej mało prawdopodobne.
Miała wrażenie, że siły ją opuściły i nie pomaga już panience Cortez iść, a wlecze ją za sobą. Na szczęście dziewczyna nadal jakoś to szła o własnych siłach, zapewne z bólu, od krwi i tego wszystkiego nic już nie widziała. Jakby to nie było źle, były już prawie na miejscu. Jeszcze te kilka kroków. Właściwie to cud, że jakoś tu dotarły bez większych problemów. Luna zatrzymała się przed gabinetem pielęgniarki, zastanawiając się, czy zapukać. Nie widziała nigdzie nikogo, więc na pewno pomoc musiała być za tymi drzwiami. Wyciągnęła jedną dłoń, którą nie podtrzymywała Isabelle i zapukała, po czym nie czekając na odpowiedź, weszła. - Poo... - Zaczęła, rozglądając się po gabinecie. - Pomocy? - Wypowiedziała bardziej do siebie niż do kogoś konkretnego. Zawlekła @Isabelle L. Cortez do najbliższego krzesełka i pomogła jej usiąść. To gdzie do cholery jest ta pielęgniarka?
Isabelle L. Cortez
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 163
C. szczególne : leworęczna, blizna na ramieniu zakryta tatuażem, hiszpański akcent, szczupła, długie brązowe włosy, brązowe oczy .
Nie pamiętała w jaki sposób dotarły pod sam gabinet. Ból przeszywający jej ciało uniemożliwiał racjonalne myślenie, a co za tym idzie trzeźwą ocenę sytuacji. Momentami zdawało się jej, że była w środku jakiegoś popieprzonego koszmaru który wciągnął ją w swoją zabawę nie dając wyboru. A może ktoś rzucił na nią klątwę. Tylko czy istniałaby tak perfekcyjnie dająca odzwierciedlenie, odwzorowanie realnemu życiu klątwa? Wątpiła w to. W jej nozdrza uderzył zapach medykamentów, a dokładniej eliksiru wiggenowego zmieszanego z eliksirem pieprzowym i słodkiego snu. Nie mona było powiedzieć, że był to mało przyjemny zapach jednak z pewnością drażniący nos. Przez moment miała ochotę wymiotować i z pewnością było widać to po jej twarzy jednak powstrzymywała te odruchy siłami, które jeszcze jej pozostały. Nie przystawało aby Cortez wymiotowała na podłogę i to jedynie po fizycznych obrażeniach. W końcu Irytek nie zaatakował ich żadnym zaklęciem. Czyżby ich nie umiał? No tak, w końcu był duchem, to wszystko wyjaśniało. Siadając na krześle podniosła swoje ciemne oczy na twarz dziewczyny. Przez chwilę chciała się jej pozbyć aby nie widziała jej słabości, jednak nie wiele by to dało. W końcu pomogła jej tutaj przyjść towarzysząc od początku "zabawy" z tym duchem. Widziała już i tak wiele więc nie było sensu jej odsyłać. Zamiast tego zdołała wypowiedzieć słowo, które przychodziło jej z trudem i nie każdy mógł je usłyszeć z ust panienki Cortez. - Dziękuję. - mówiła naprawdę szczerze. Była jej wdzięczna za pomoc której jej okazała. Nie każdy byłby dolny do takiego czyny. Trochę nawet przypominała jej w tej chwili Nessę.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Przyszedł do gabinetu pielęgniarki żeby wziąć od niej eliksir pieprzowy dla jednego z Puchonów – wszystko wskazywało na to, że chłopak nabawił się przeziębienia, a Viní za punkt honoru wziął sobie stłumienie go w zarodku. Żaden Puchon nie będzie chory, nie na jego warcie! Jego zapas eliksiru niestety już się skończył, a sam stronił od kociołka do tego stopnia, że nie brał się nawet za najprostsze mikstury. Miał z pielęgniarką niepisaną umowę, kiedy tylko miał na to czas, przychodził pomagać jej zajmować się przebywającymi w szpitalnym skrzydle chorymi, a w zamian dostawał od niej niewielkie ilości przydatnych eliksirów lub opatrunków. Zapukał i swoim zwyczajem od razu otworzył drzwi, a potem zatrzymał się w drzwiach, wdychając charakterystyczny, kojarzący mu się niezwykle przyjemnie, choć nieco drażniący nos zapach gabinetu lekarskiego i rozejrzał się, chcąc namierzyć wzrokiem postać w białym fartuchu. Bezskutecznie. Były tam za to dwie dziewczyny, których nie spodziewał się tu spotkać. Zmarszczył ciemne brwi, choć wyraz jego twarzy był raczej sympatyczny. – Widziałyście może... – urwał, w końcu skupiając wzrok na ciemnowłosej Ślizgonce, z której brwi obficie płynęła krew. – O rany, co Ci się stało? Wszedł do środka, nie czekając aż ktokolwiek go tam zaprosi i bez wahania wyciągnął różdżkę, przyglądając się to jednej, to drugiej dziewczynie. – Cokolwiek się stało, wyglądasz okropnie. Wybacz. Pielęgniarka gdzieś sobie poszła?
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Nie odczuwała żadnego bólu, ponieważ w tej walce to nie ona ucierpiała. Zerknęła lekko przerażona w stronę Isabelle. Przywlokła ją tu na darmo? Gdzie była pielęgniarka, kiedy była potrzebna? Właściwie Shercliffe prawie nie korzystała z hogwarckich pomocy medycznych. Unikała tego jak ognia, jakiejkolwiek pomocy, ale czasami musiała odpowiadać na durne pytania, odnośnie przemian w wilkołaka. Nie wyglądała najlepiej przed czy po i czasami zostawała tu odesłana, ponieważ nauczyciele obawiali się, że Luna była bliska wyzionięcia ducha na zajęciach. Prędzej wypluła jakiegoś kłaczka, chociaż nie pamiętała, żeby zwymiotowała czymś, co zjadła w zwierzęcej formie. Widocznie to było jej dziedzictwo. - Ta... - Mruknęła, w ten sposób odpowiadając na "dziękuje" Cortez. Przecież Luna nic nie zrobiła, a jak tak dalej pójdzie, to będzie świadkiem śmierci Isabelle, a to mogło źle się dla niej skończyć. Nazwisko Cortez raczej mówiło jej, oni na pewno są jacyś znani i bogaci i masz przechlapane. Jak to Shercliffe zawsze potrafiła znaleźć pozytywne aspekty sytuacji, w której się właśnie znalazła. Niespodziewanie drzwi się uchyliły, a Luna w duchu już się cieszyła, że to pielęgniarka. Niestety był to jakiś @Vinícius Marlow. - Najwidoczniej. - Odpowiedziała na jego dziwne "gdzieś sobie poszła". No przecież nie było jej, więc chyba sobie gdzieś poszła. - Potrafisz jej pomóc? - Wskazała na poszkodowaną ślizgonke. Skoro chłopak już wyciągnął różdżkę, niech się na coś przyda.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
- Już jedną w ciąży zostawiłeś samej sobie. - nie była w stanie odmówić sobie tej złośliwości, za pomocą której teoretycznie robiła z niego najpodlejszego łamacza serc i jakiegoś bezdusznego casanovę. Ale trochę tak było, kiedy w Felicis jedynie skwitował jej tragedię podśmiechujkami i pocieszeniem w postaci nadchodzących trojaczków. Nie, kompletnie nie potrafiła mieć mu tego za złe. Pewnie sama brnęłaby w durne żarty, gdyby podobna wyimaginowana tragedia spotkała kogoś z jej bliskiego otoczenia. Być może właśnie w taki sposób chciała mu zakomunikować, że nie podejrzewała go o złe zamiary. A do czego właściwie ostatecznie doszło? To już powinien wyjaśniać sobie z zupełnie kimś innym. - Zdrajca pozostanie zdrajcą. Choćby dla siebie. - nawet jednorazowe przewinienie, zwłaszcza, gdy było dużej wagi i niosło silnie emocjonalne znaczenie na zawsze pozostawało jakąś rysą na honorze i podpowiadało wszystkim wokół, że przecież ta osoba miała niebezpieczne skłonności i tendencję do kłopotów. Potrafiła podszeptywać, na kogo należało wskazywać palcami, gdyby powstały podejrzenia o powtórkę znanego już incydentu. Ogólnie mocno ułatwiała identyfikowanie winnych. Tylko czy słusznie? A przecież i w samym zdrajcy potrafiły wiele zmieniać, niezależnie od tego, czy ostatecznie okazywał się winnym, czy nie. Kretyńskie to wszystko. - Dzień dobry, zrobiłam koledze krzywdę na treningu! - ogłosiła radośnie, zaglądając do gabinetu pielęgniarki i szukając jej wzrokiem po pomieszczeniu. Chyba jej jednak nie było. Czyżby zajmowała się kimś w którejś z sal? Korzystając z tego, że wokół było głucho, odwróciła się do Callahana i wzruszyła ramionami, uśmiechając się niewinnie. Przecież nie mogłaby powiedzieć prawdy.
Wykrzywił usta w uśmiechu na złośliwostkę Moe, która przywołała wspomnienie fantastycznej imprezy; robienie sobie żartów ze zdezorientowanej nastolatki powiększonej niespodziewanie o brzuch ciążowy może i było okrutne, ale zrobiłby to ponownie, bo bardzo się przy tym ubawił. - O przepraszam, to ty mnie pobiłaś i uciekłaś – oburzył się, trochę ubarwiając fakty, ale hej, siniaka na przedramieniu miał nadal – Jakbyś została, to na pewno bym się z tobą ożenił z przyzwoitości – oznajmił wspaniałomyślnie, z ulgą przyjmując do wiadomości, że mogą sobie pozwolić na nie do końca poważne traktowanie tej rozmowy; wyglądało na to, że Morgan nie zamierzała mu suszyć głowy o jego prawdziwe przewinienia, i bardzo dobrze, bo choć by nie protestował, to ostatnie, czego teraz potrzebował. Jej kolejne słowa skwitował z kolei westchnięciem zamiast uśmiechu, uświadamiając sobie, jak boleśnie trafne są. I kogo dotyczą. - To akurat prawda – przyznał i zaniechał prób wmawiania jej, że jest inaczej; pewne sprawy można było przecież wyjaśnić, można było wybaczyć, zapomnieć, machnąć ręką, niczego niestety nie dało się jednak wymazać. Chyba, że zaklęciem Obliviate, ale to nie było takie proste. Rysa na honorze pozostawała na zawsze. Pokręcił głową z niedowierzaniem, rozbrojony dziarskim kłamstwem Moe po wejściu do gabinetu, chociaż w głębi ducha przyznał jej rację. Wstyd byłoby się przyznać do prawdziwego powodu ich wizyty tutaj. - Sprytna wymówka – pochwalił i w oczekiwaniu na kobietę przysiadł sobie bezceremonialnie na drewnianym biurku – Jakby się rozniosło, że znokautowała nas kałuża, stracilibyśmy te resztki godności –mruknął, rozglądając się bezwiednie po pomieszczeniu; zza ściany rozległ się okrzyk „Chwileczkę, momencik!”, sygnalizujący, że na ratunek będą musieli jeszcze chwilę poczekać.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Tak, jak on nie żałował tamtego ubawienia się, tak i ona nie miała żadnych wyrzutów względem siniaka, o jaki go przyprawiła. Zapewne gdyby to samo spotkało ich po raz drugi, ich reakcje byłyby zupełnie takie same, jak wtedy. I weź tu oczekuj od Gryfonów, żeby ci uczyli się na błędach. - Fuj, na ślubie trzeba się całować. - wystawiła język, imitując, jakby nagle zrobiło jej się niedobrze. Chłopcy! Okropnośc! Kto wymyślił całowanie się? Aż jej się przypomniało, że swego czasu rzeczywiście właśnie w ten sposób reagowała. Kiedyś to było. - No błagam. - potwierdziła tylko słowa Callahana, któremu najwyraźniej spodobała się jej wersja wydarzeń, bo nadal brzmiała lepiej niż zostanie kalekami w pokoju wspólnym. Wtedy też dołączyła do nich pielęgniarka, która obejrzała najpierw ich twarze, a potem przedramiona i skwitowała wszystko wywróceniem oczami. Z tym quidditchem i wariatami biorącymi w tym udział to ona miała na każdym kroku koniec świata. Ale żeby zrobić sobie jednocześnie krzywdę w tym samym miejscu? Wolała już nie dopytywać, dlaczego padło akurat na nadgarstki. W zasadzie zaraz było już po kłopocie, bo rzuciła po jednym czy dwóch zaklęciach i ruszyła do pozostałych chorych, nie mając czasu na przejmowanie się zdrowymi już i dorosłymi ludźmi. Dostali jeszcze po fiolce wiggenowego na głowę oraz polecenie posiedzenia na tyłkach przez kilka minut, aby nie dopadły ich zaraz jakieś zawroty głowy, czy inne okołourazowe dolegliwości, więc nie pozostało im nic innego, jak wspólnie usiąść na łóżku rehabilitacyjnym znajdującym się w gabinecie. - Może Ci zregeneruje dobry humor. - szturchnęła go zaczepnie, jednak sama nie za bardzo wierzyła w swoje słowa, choć przecież wcale nie życzyła mu źle. Zdawała sobie jednak sprawę, że nastrój Gryfona nie do końca zależał aktualnie od eliksirów. Czy nawet od niego samego...
Prawie się zaśmiał, kiedy Morgan zafundowała mu podróż do czasie wczesnego dzieciństwa i wyraziła swoją degustację ideą całowania. - Słuchaj, możemy zamiast tego sobie przybić piątkę w kluczowym momencie, ale według mugolskich bajek to tylko pocałunkiem możesz zmienić żabę w księcia – oznajmił, zdobywając się w końcu na żarcik i sprzedając jej kumpelskiego kuksańca, bo w jego głowie wizja całowania Moe była równie atrakcyjna, co romansowanie z własną siostrą – CZYLI WCALE. Nie musiał na szczęście za długo sobie tego wyobrażać, bo pielęgniarka zajęła się nimi szybko i sprawnie, bez wnikliwego wnikania w przyczyny ich solidarnego wypadku, co bardzo im odpowiadało, bo mogli dzięki temu utrzymywać swoją wersję wydarzeń czyli brutalny trening qudditcha; ból ustąpił prawie od razu po stuknięciu różdżką, eliksir wiggenowy był zaś lekiem na całe zło. No, prawie. - Może gdyby był na bazie piwa… – mruknął, z zamyśleniem obracając pustą fiolkę w dłoniach, bo wiadomo, że prawdziwe, uniwersalne lekarstwo na miłosne bolączki jest tylko jedno – Chociaż… nie powinnaś mi życzyć raczej chujowego humoru i wiecznych cierpień? - dodał, spoglądając na nią.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
- Chwilowo mam chyba już dość żab. - odparła bez namysłu, podsumowując swoje odczucia względem ostatnich szkolnych przetasowań i lekcyjnych afer. Nie chciała jednak zgłębiać się w ten temat, bo był zdecydowanie zbyt świeży, aby rozkładać go na jakiekolwiek pojedyncze czynniki jeszcze na gorąco. - To Twoja działka. - skwitowała jego zaczepkę o złorzeczenie ze wzruszeniem ramion, trochę zdając sobie sprawę, że musiał się parszywie czuć już sam ze sobą i dodatkowe kopniaki raczej nie były mu potrzebne ani do szczęścia, ani jakiegoś opamiętania się. Zostawianie go samemu sobie też jednak nie było jej tak do końca w smak, więc postanowiła podjąć myśl, zanim Callahan zacząłby sam sobie wkręcać kolejne chore jazdy o zdradach i fałszu. Być może budził w niej przesadne zaufanie, a ona dawała mu wyłącznie okazję, by mógł to wykorzystać? O tym miała się najwyraźniej przekonać w swoim czasie. - Twój smętny nastrój nie jest mi szczególnie na rękę. - choć nie do końca chciała zabrzmieć, jak wyrachowany kapitan, przejmujący się losem swoich podopiecznych wyłącznie pod kątem własnego zysku, tak chyba właśnie dokładnie w ten sposób można było odczytać jej słowa. Zmrużyła brwi, jakby sama na siebie oburzyła się o wydźwięk swojej wypowiedzi. - Jak już masz cierpieć to lepiej od skręconych nadgarstków i siniaków niż od popieprzonych nieporozumień. - po tych słowach na moment wbiła w niego spojrzenie, jakby po raz kolejny szukając potwierdzenia, że rzeczywiście oceniała go w odpowiedni sposób.
Swoją zaczepką chciał uzyskać potwierdzenie tego, że Moe naprawdę nie utożsamia się z Alise tak bardzo, żeby chować do niego urazę za to, co tam nawyczyniał niechcący; pewnie jej zdanie jako zwykłej koleżanki z domu nie obchodziłoby go tak bardzo, musiał jednak przyznać, że z kapitanką drużyny wolałby pozostać w jak najczystszych relacjach bez ukrytych niechęci i pretensji – takie małe niesnaski jak nic potrafiły psuć współpracę, a przecież quidditch był teraz naprawdę jedynym pozytywnym aspektem, który mu pozostał, bardzo więc nie chciał i tego spierdolić. - Wezmę to za przejaw koleżeńskiej troski, a nie obsesji na punkcie quidditcha – skomentował jej słowa, okraszone jednak bladym uśmiechem, bo doskonale rozumiał, co miała na myśli i że w tym przypadku jedno przeplatało się z drugim – Do kolejnego meczu się ogarnę, obiecuję, że będę się znęcał nad przeciwnikami, nie nad sobą – zapewnił, licząc na to, że nie kłamie i naprawdę jak już trochę ochłonie, to wróci do normalności, bo w obecnym stanie ducha pewnie ciężko byłoby mu utrzymać w ręce pałkę, a co dopiero naparzać w tłuczki. -Popieprzone nieporozumienie to bardzo dobrze powiedziane – skwitował, z odrobiną ulgi przyjmując ten adekwatny do sytuacji komentarz – Może mogłem już zostawić ten spierdolony nadgarstek, żeby wyczerpać limit cierpień na najbliższy miesiąc? Albo przyjeb mi znowu w szczepionkę? – zaproponował, starając się brzmieć niefrasobliwie, ale i tak wyszło smętnie, a wypowiedź zakończyło westchnięcie. Nagle poczuł, że spływa na niego kolejna fala straszliwego zmęczenia - Poleżałbym. Robimy drugie podejście do sofy w pokoju wspólnym? – zaproponował, niezbyt dziarsko zeskakując, pewnie bardziej ześlizgując się, z leżanki dla pacjentów i na koniec dorzucił jeszcze niemrawo, zdobywając się na szaloną wylewność: - E… Moe? Dzięki, że mnie nie oceniasz. Jesteś naprawdę spoko.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Skinęła jedynie głową, niczego jednak tak naprawdę nie oczekując. Jeżeli forma i humor pozwalałyby mu na tak dobrą grę, jaką zwykle pokazywał, nie wymagała niczego więcej. A gdyby kryzys mu się przedłużył to Davies i tak nie miałaby mu za złe, jakby zrezygnował z udziału w najbliższym meczu. Pewnie sama by go od tego odciągała, martwiąc się o jego kondycję. Choć z drugiej strony - pałowanie mogłoby się okazać całkiem niezłą okazją na wyzbycie się negatywnych uczuć, a ewentualne urazy fizyczne mogłyby odciągnąć uwagę od wszystkich innych problemów. Możliwości było tyle, ile charakterów i sposobów radzenia sobie z trudnościami. Ocenę tego, co byłoby najlepsze dla Callahana postanowiła jednak zostawić jemu samemu. A w pierwszej kolejności po prostu dać mu czas na pozbieranie się. - Jeszcze się nacierpisz. Shercliffe dał zadanie z historii. - drgający kącik warg chyba wystarczająco zdradził jej rozbawienie, a ona sama nie życzyła już mu w najbliższym czasie większych cierpień niż właśnie nadrabianie szkolnych zaległości przed końcem roku. Znów skinęła głową, choć tym razem z myślą, żeby dla odmiany patrzeć pod nogi, jak już znajdą się w gryfońskich komnatach. Bo nigdy nie wiesz, na co trafisz, albo co Cię będzie chciało połamać. - Teraz nie możesz okazać się dupkiem. Wyszłabym na idiotkę. - wyraziła swoją groźbo-mądrość tuż przed tym, jak opuścili wspólnie gabinet. Po drodze jeszcze pięknie podziękowali i pożegnali się z panią pigułą, aby następnie udać się na podbój pokoju wspólnego po raz wtóry.
[z/t x2]
Yuuko Kanoe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 166cm
C. szczególne : azjatycka uroda, zawsze na nadgarstku ma bransoletkę z wiecznych fiołków i drugą czarno-żółtą z zawieszką borsuka
Naprawdę nie wiedziała skąd się to wszystko wzięło. Jeszcze niedawno wszystko było w porządku, a teraz? Powoli zamieniała się w niewidzialnego człowieka. Zaczęło się całkiem niepozornie. Ot ćwiczyła kolejny utwór na pianinie, który zamierzała włączyć do swojego repertuaru. Jako, że jeszcze nie była z nim dostatecznie zaznajomiona to wspomagała się rozłożonymi na instrumencie nutami. I właśnie w momencie, gdy musiała przerzucić stronę w nutniku ze zgrozą stwierdziła, że nie potrafi dostrzec części swoich palców. Wiedziała jednak, że oprócz tego wszystko jest z nimi w porządku. Mogła nimi poruszyć. Czuła dotyk własnych opuszek i delikatne drapanie krótko przyciętych paznokci, gdy zaciskała pięści, a poza tym grała jeszcze chwilę temu bez większych problemów. O co do Merlina Wielkiego, chodziło? Nie zamierzała marnować zbyt wiele swojego czasu. Dlatego nałożywszy znajdujące się gdzieś w jej szafie rękawiczki z delikatnego materiału ruszyła do skrzydła szpitalnego, uznając, że będzie tak o wiele szybciej niż wybierać się do Munga i przechodzić przez cały proces biurokracyjny. Znalazłszy się na miejscu pierwsze skierowała się ku gabinetowi pielęgniarki, która przecież musiała tam się znajdować. Delikatnie zapukała do drzwi, które następnie uchyliła i nieśmiało wsunęła się do środka. - Można? - miała tylko nadzieję, że wszystko uda jej się załatwić szybko i sprawnie.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Ponownie pojawiła się w Skrzydle Szpitalnym, jednak tym razem zupełnie sama. Nie licząc uzbrojenia w magiczne przeziębienie, przez które kichała, jak lokomotywa. Nie musiała się nawet witać, bo było ją słychać już z drugiego końca korytarza na pierwszym piętrze. Minęła pielęgniarkę znajdującą się w sali, a ta odesłała ją do swojego gabinetu. Z kolei przed wejściem do niego napotkała na niezbyt znaną sobie Puchonkę, choć przecież zdążyły się już minąć na kilku zajęciach. - Zaraz będzie. - to Moe odparła Azjatce w zamian za nieobecną pigułę, ale jej zapewnienie, zwłaszcza, że przecież pełne czystych, jak łza zamiarów oraz bez grama fałszu, powinno jej póki co wystarczyć. - Chyba nie zrobiłaś sobie krzywdy na miotle, co? - upewniła się, mierząc ją wzrokiem i namyślając się, czy kiedykolwiek widziała ją uczestniczącą w jakichś miotlarskich zajęciach. Kompletnie nic jej nie świtało, ale z drugiej strony, jakby ktoś jej kazał wymienić jakiegokolwiek Puchona, którego widziała w tym roku na miotle poza oficjalnymi meczami, miałaby niemały problem. Nancy Williams. Czy ktoś jeszcze? No, nie bardzo. - Ja dla odmiany też ni- - kichnęła, wydając z siebie czajnikowy gwizd, wcześniej przezornie zasłaniając twarz łokciem, a potem pospiesznie sięgnęła po chusteczki higieniczne z tylnej kieszeni spodni, żeby zaraz gil nie wisiał jej po pas. A rozsądek kazał jej myśleć, że powinna mieć całkiem niezłą odporność.
Odwróciła się, gdy tylko usłyszała, że drzwi do gabinetu się otworzyły. Już liczyła na to, że zobaczy w nich postać szkolnej pielęgniarki, ale niestety była to jedynie inna uczennica, która zapewne też potrzebowała pomocy kobiety. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, gdy tylko Gryfonka powiedziała jej, że kobieta powinna niedługo przyjść. - Dzięki - odpowiedziała, a następnie przyjrzała jej się uważnie. Cóż... nie wyglądała na jakoś poważnie chorą. To dobrze. W sumie od razu założyła, że rudowłosej coś dolegało, a przecież równie dobrze mogła być jedynie zainteresowaną magią leczniczą duszyczką, która pragnęła udzielać się w skrzydle szpitalnym lub mieć jeszcze jakiś inny interes do Nory. - Nie. Latanie raczej nie jest dla mnie - przyznała bez bicia, bo nie pamiętała nawet kiedy ostatni raz wsiadła na miotłę. Prawdopodobnie były to któreś z obowiązkowych zajęć w Mahoukotoro, na które musieli uczęszczać uczniowie młodszych roczników, by zapoznać się z podstawami latania. Jeśli zaś chodziło o sporty to nigdy ją jakoś do nich specjalnie nie ciągnęło. - Na zdrowie - rzuciła jeszcze, gdy tylko usłyszała jak dziewczyna kicha. I to dosyć dźwięcznie. Wyglądało na to, że dopadło ją naprawdę kiepskie przeziębienie. Albo coś podobnego.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Nieobecność pani doktor przedłużała się, a to, choć hamowane nieco przez pojedyncze ataki smarkania, czy kichnięć, sprzyjało wymianie zdań. Czy tego chciały, czy nie, przez jakiś czas były skazane na siebie nawzajem. Dobrze byłoby więc ten czas choć odrobinę przyjemnie spożytkować. W końcu Davies nie tylko z miotłozjebami potrafiła rozmawiać, prawda? Prawda..? - Czyżby korepetycje? - zapytała miękko, sugerując się tym, że zwykle chorzy nie lądowali w gabinecie pielęgniarki na wizycie, tylko odsyłani byli na łóżeczko. To tylko ona wbijała na krzywy ryj, jak już działa jej się jakaś krzywda, z którą sama nie była w stanie sobie poradzić. Cholera z tymi urazami. Bo ostatnio coraz częściej trafiało jej się coś dziwnego, tudzież dziwnego i bolesnego. - A co jest dla Ciebie? - to była poniekąd kontynuacja pierwszego pytania, bo jakoś obudziło się w nie zainteresowanie kimś, kto przecież był prefektem swojego domu. Czasem dobrze było mieć znajomości. A przecież zdążyła już się poznać na tym, że wśród Puchonów można było odnaleźć najserdeczniejsze przyjaźnie. Skinęła głową na pobożne życzenie, czy raczej klasyczny już odzew w odpowiedzi na kichanie. Nie była przyzwyczajona do bycia chorą. A już na pewno nie na katar, przy którym parowało jej z uszu i ogólnie bardziej przypominała ciuchcię, niż zwyczajowy okaz zdrowia. Zmarszczyła brwi, nie mając pewności, czy nie zrobiła się nagle zbyt nachalna dla prefektki, jednak wyszła z założenia, że ostatnimi czasy miała się zdążyć przynajmniej trochę oswoić z upierdliwymi zachowaniami i milionem pytań tak od uczniów zagubionych, jak i tych, którzy upatrywali w niej wzór do naśladowania, czy szeroko pojęty autorytet.
Yuuko Kanoe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 166cm
C. szczególne : azjatycka uroda, zawsze na nadgarstku ma bransoletkę z wiecznych fiołków i drugą czarno-żółtą z zawieszką borsuka
Pewnie pielęgniarka po prostu teraz zajmowała się bardziej potrzebującymi na sali z łóżkami, ale skoro już weszła do gabinetu i spotkała jeszcze do tego Gryfonkę. Teraz dziwnie było po prostu wycofać się i wyjść z gabinetu. Dlatego stała dalej w pomieszczeniu, a niezbyt komfortowa cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. - Niestety nie - odpowiedziała, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Po prostu mam mały problem, który pewnie sam nie zniknie. Za to ona sama zapewne zniknie po jakimś czasie jeśli nie uzyska fachowej pomocy. Oby jednak to nie nastąpiło. Liczyła na to, że jednak wszystko będzie w porządku i po otrzymaniu odpowiednich eliksirów lub czegoś podobnego uda jej się dojść do siebie. Tym bardziej, że nie mogła sobie zbytnio pozwolić na chorobę w momencie, gdy miała tyle różnych zadań na głowie. - Przede wszystkim muzyka. Gram na pianinie i skrzypcach. Ostatnio też zaczęłam się zajmować zielarstwem i gotowaniem - przyznała, bo może chociaż to podsunęłoby rudowłosej jakiś temat do rozmów. Kto wie, może była jakimś łasuchem, który chętnie posłucha o ciastkach lub czymś podobnym. - Z tego co kojarzę to chyba grasz w Quidditcha, prawda? Wybacz, nie bardzo interesuję się rozgrywkami... Miała nadzieję, że Morgan nie będzie miała jej za złe tego, że nie bardzo ją kojarzy. Jakoś nie czuła większej potrzeby tego, by zainteresować się szkolnymi rozgrywkami sportowymi, które cieszyły się w Hogwarcie ogromną popularnością. Zwykle preferowała w końcu bardziej spokojne rozrywki i raczej nie bawiła ją aż tak bardzo perspektywa obserwowania jak tłuczki biorą na cel jej znajomych.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
- Istnieje choroba, której słodycze Skylera nie są w stanie wyleczyć? - wypaliła ze śmiechem, choć jednocześnie mówiła całkiem poważnie. Kuchnia tego piekarnikowego mistrza była jedyna w swoim rodzaju. Trafiał w gusta, trafiał w atmosferę, za każdym razem dawał z siebie wszystko, a do tego nie dało mu się odmówić wrodzonego talentu. Rzeczywiście nie była zbyt daleko od stwierdzenia, że mógłby stanowić dodatkowe Skrzydło Szpitalne. Choć bardziej chyba dla duszy. - Gram, ale... Nie mówmy o Quidditchu. - miała swoje powody, by unikać tego tematu chociaż przez jakiś czas, a już na pewno w towarzystwie kogoś, kto kompletnie nie interesował się całym tematem. Zakaz meczowy nadal terroryzował jej wrażliwe pod tym względem serduszko, choć z drugiej strony bała się przyznać, że ostatnimi czasy miała wręcz przesyt. Czy dlatego wymyślała treningi niekoniecznie związane z boiskiem, a jak już na nim miała się znaleźć to ze względu na towarzystwo? - Słyszałam plotki, że nasz gajowy chce uczyć zielarstwa. - zagadnęła, bo była to jedna z wieści, które mogłyby ją nakierować na zainteresowanie się całym tematem. O'Connor był świetnym człowiekiem, a fakt, że mentalnie pozostawał Gryfonem tylko dodawał mu w jej oczach blasku. Czy był pasjonatem roślinek? Wyglądało na to, że nie byle jakim. I jeszcze potrafił tym zarażać uczniów. Meow!
- No, już. Co Was sprowadza? - pielęgniarka brzmiała na zabieganą i zasypaną obowiązkami. Nic zresztą dziwnego w tym najbardziej zdradzieckim sezonie zmiennych temperatur i zwodniczych promieni słońca. Davies, jakby w odpowiedzi, kichnęła. Po raz kolejny bardziej przypominając lokomotywę parową, niż kogoś zwyczajnie przeziębionego.
Spojrzała na Moe z wyraźnym rozbawieniem, gdy ta tylko wspomniała o słodyczach Skylera. Faktycznie mogłoby się wydawać, że były one lekiem na całe zło tego świata, ale niestety tak nie było. Chociaż były naprawdę przepyszne i potrafiły natychmiast poprawić komuś humor. - Niestety, ale to prawda. Są rzeczy, których ciastka nie wyleczą - westchnęła, nabierając nagłej ochoty na coś słodkiego. No, ale niestety to musi jeszcze nieco poczekać, aż w końcu będzie miała okazję do tego, by przedyskutować swój przypadek z pielęgniarką. Miała tylko nadzieję, że to nie jest nic zaraźliwego i zbytnio uciążliwego. - Okej. Wybacz - przeprosiła od razu, bo całkiem możliwe, że poruszyła niechcący dosyć drażliwy temat, a to zdecydowanie nie była jej intencja. Dlatego tym bardziej postanowiła wycofać się z tego tematu i przerzucić się na coś zupełnie innego, by nie dopuścić do powstania niezręcznej ciszy. Całe szczęście, że Davies sama go im podsunęła. - Mam nadzieję, że mu się uda. Jako opiekun koła zielarzy sprawuje się naprawdę dobrze - stwierdziła, bo faktycznie O'Connor znał się na rzeczy i potrafił przekazać wiedzę tym, którzy tylko tego chcieli. I z pewnością potrafił zorganizować coś naprawdę ciekawego. Drzwi otworzyły się ponownie i stanęła w nich pielęgniarka. Yuuko już miała się odezwać, ale przeszkodziło jej w tym kichnięcie Gryfonki. Uśmiechnęła się w jej kierunku i przybraną w rękawiczkę dłoń wykonała zachęcający gest. - To może ty pierwsza? - powiedziała zachęcająco. Sama stanęła gdzieś z boku i dyskretnie podwinęła rękaw swetra, który miała na sobie, by ze zgrozą stwierdzić, że tajemnicza choroba zaczyna już się przedostawać na jej przedramię, które również stało się niewidzialne.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Uśmiechnęła się bezradnie na wieść o tym, że Schuester nie potrafił jeszcze w kuchni upichcić lekarstwa na absolutnie wszystkie zmartwienia. Jego urodzinowe babeczki były boskie jak sam Święty Graal na Wyspie Jabłoni, trochę więc dziwne, że nie miały działania spełniania życzeń. Za to miały działanie tulenia wszystkiego i wszystkich... Żeby tylko tulenia. - Nie... - zupełnie nie o to jej chodziło, jednak w pewnym momencie urwała zdanie, aby nie brnąć w dodatkowe wyjaśnienia, które i tak już niczego nie mogłyby zmienić. W końcu chodziło o uniknięcie tematu, a nie wodzenie wokół niego przez jedno nieporozumienie. - Wie o czym mówi. - przytaknęła, treściwie i rzeczowo podsumowując wszystkie swoje przemyślenia na temat O'Connora. Ten facet był jakiś uduchowiony pod względem natury. Czy zwierzęta, czy rośliny - do wszystkiego miał rękę i odpowiednie podejście. Nie miała pojęcia, kiedy to się stało, jednak zdążyła cholernie polubić tego faceta.
- Nie strzęp języka, dziecko. - pielęgniarka przerwała jej już w momencie, w którym Davies postanowiła pójść za radą Yuuko i opowiedzieć o swoich objawach. Najwyraźniej jednak było to zupełnie zbędne, kiedy już zdradziło ją kichnięcie. Kobieta podała jej trzy niewielkie fiolki i przeszła do zaleceń. - To eliksir pieprzowy. Jedna porcja teraz, druga przed snem, trzecia na wszelki wypadek rano, najlepiej na czczo. A potem na lekcje, nie ma wagarowania. - zamrugała, słysząc oskarżenie o to, że mogłaby ominąć jakieś zajęcia. W trwającym roku szkolnym, jeżeli cokolwiek ją ominęło, stanowiło najwyżej zajęcia dodatkowe. Nawet na jakieś wyrównawcze lekcje z Historii Magii zasuwała, choć w jej wypadku brzmiało to dość paradoksalnie. - Panno..? - zapytała jednocześnie o imię i powód przybycia, przenosząc tym razem wzrok na Azjatkę. Morgan zresztą zrobiła to samo. Siedząc na łóżku rehabilitacyjnym znajdującym się w gabinecie najpierw wypiła duszkiem zawartość jednej z otrzymanych fiolek, potem zabójczo kichnęła w rękaw, aż wokół głowy pojawiła jej się chmura dymu, a potem zaczęła przyglądać się Kanoe w poszukiwaniu jej przypadłości. Choć może powinna wyjść, skoro dziewczyna miała taki problem z wyjawieniem prawdy?
Yuuko Kanoe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 166cm
C. szczególne : azjatycka uroda, zawsze na nadgarstku ma bransoletkę z wiecznych fiołków i drugą czarno-żółtą z zawieszką borsuka
Gdyby tylko Skyowi nie zdarzało się doprawiać swoich przysmaków magią to wszystko byłoby pięknie, bo jednak Kanoe raczej nie uśmiechała się wizja zmiany swojego normalnego zachowania i robienia pewnych rzeczy wbrew sobie pod wpływem magii. Wolała pozostać sobą. Nawet jeśli nie oznaczało to całkowitego rozluźnienia i lekką atmosferę nerwowości pomieszanej z niezręcznością. Przynajmniej nic nie było wymuszone i nie robiła rzeczy, których mogłaby potem żałować. - Myślę, że dobrze by się sprawdził na tym stanowisku. Potrafi naprawdę rozmawiać z ludźmi i tłumaczyć im pewne zagadnienia. Z pewnością chodziłabym na jego zajęcia - przyznała jeszcze w kwestii gajowego. O'Connor i Whitehorn byli chyba nielicznymi ludźmi w Hogwarcie, których nie dało się nie polubić. Zdawało się, że naprawdę wszyscy ich uwielbiali i nie mieli żadnego sensownego powodu, by było inaczej. Po prostu oboje mieli zbyt wielkie serca i odpowiednie podejście do innych osób, które zaskarbiało im jedynie kolejnych wielbicieli. Gdyby tylko świat składał się wyłącznie z takich ludzi. Wyglądało na to, że charakterystyczne kichnięcie było jedynym czego kobieta potrzebowała do postawienia diagnozy. Wyglądało na to, że naprawdę znała się na rzeczy lub po prostu trafiła jej się niezwykle dobrze rozpoznawalna choroba. Yuuko stawiała jednak na to pierwsze. Nie spodziewała się, że wszystko pójdzie tak szybko i to ona stanie się obiektem zainteresowania pielęgniarki. Oraz drugiej pacjentki, która również się w nią wpatrywała. - Kanoe - odpowiedziała spokojnie, występując nieco do przodu, by móc stanąć nieco bliżej pielęgniarki. - Yuuko Kanoe. Równie niespiesznie sięgnęła po nałożonych na dłonie rękawiczek, by powoli zdjąć je; jedna po drugiej. Chociaż zapewne nie było to jakoś szczególnie efektowne biorąc pod uwagę fakt, że przez chorobę w ogóle nie mogła dostrzec części swoich rąk. - Zauważyłam to dzisiaj. Zaczęło się rozprzestrzeniać od palców dłoni - powiedziała chociaż akurat w tym przypadku słowo zauważyłam mogło być nieco nacechowane ironią. W końcu jako tako schorzenie nie było widoczne, a nawet wręcz przeciwnie. Było niewidoczne razem z zajętą przez nie częścią ciała.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Tak naprawdę to trochę nie potrafiła stopniować sposobów nauczania różnych szkolnych pedagogów. Każdego z nich doceniała za wkład, jaki mieli w jej szkolne życie i w większości wyłącznie przypadek określał, że któregoś lubiła bardziej, bądź mniej. Na O'Connora po prostu często wpadała, a były to spotkania na tyle pełne pozytywnych wydarzeń, że nie potrafiła kojarzyć go z niczym negatywnym. Ten facet chyba zresztą nie miał w sobie nic negatywnego. Może jedynie wyłączając wycofanie, które wydawało się podcinać mu skrzydła i hamować w wypowiedziach, czy relacjach. A może za bardzo analizowała? - Wow! - odezwała się z jakimś dziwnym podziwem, choć nikt nie mógł mieć pewności, czy to dla samej Yuuko, czy jej przypadłości. Pielęgniarka zignorowała jej podekscytowanie i bardzo profesjonalnie (chyba) podeszła do problemu, najpierw przez rękawiczki dotykając dłoni Kanoe, a potem kilkukrotnie robiąc 'hmm' i odwracając się od dziewczyn, by poratować się jakimiś specyfikami z szafeczki. - Znikasz, jak opieku- - urwała swoją podekscytowaną uwagę o wyjeżdżających opiekunach domów, bo przerwało ją chrząknięcie piguły, po którym i ona odkaszlnęła, nieświadomie wypuszczając z uszu niewielkie obłoczki. Wyszczerzyła w uśmiechu zęby do Azjatki, szczerze wierząc, że i dla niej pomoc już powoli nadchodziła, zanim ta miałaby zniknąć im ze szkolnych korytarzy na dobre. - Da się tak na życzenie? - zapytała głośno o metody na znikanie, jednocześnie szykując się na komentarz, który zapewne ostudziłby nieco jej entuzjazm. Czy to aby na pewno była pora na żarty?
W zasadzie chyba nie było nauczyciela, którego Kanoe by nie lubiła. Nie miała raczej żadnych złych doświadczeń związanych z którymkolwiek z nich nawet jeśli niektórzy z nich wydawali się być dosyć surowi lub szorstcy w obyciu. Po prostu wykonywali swoją pracę i byli na tym skupieni. Służbiści. To z pewnością nie byłą jak dla niej zła cecha. Naprawdę nie wiedziała czy było się czym ekscytować. Ot po prostu kolejna choroba, która miała dosyć dziwne skutki. Sama Yuuko nie wiedziała czy zareagowałaby w podobny sposób. Z pewnością nie było to tak widowiskowe jak wydawanie z siebie odgłosów czajnika i parą wylatującą z uszu. - Jak demimoz? - spytała, by podsunąć może jakąś lepszą myśl niż znikający opiekunowie. To było chyba o wiele bezpieczniejsze stwierdzenie. A przynajmniej na pewno prawdziwe biorąc pod uwagę naturalne umiejętności zwierzęcia. Przyglądała się uważnie pielęgniarce, która zaczęła badać jej dłonie, a następnie odwróciła się, by czegoś poszukać. Oby tak jak w przypadku Gryfonki skończyło się jednie na prostym eliksirze, który musiałaby zażyć raptem kilka razy, by wrócić do normy. - Chyba tylko jak opanujesz Zaklęcie Kameleona - zwróciła się jeszcze do Davies, która zastanawiała się nad tym czy można byłoby sobie znikać ot tak. Na pewno byłoby to bardzo trudne do osiągnięcia.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
- Albo dodo. - napomknęła, trochę przez przypadek używając nazwy znanej niemagom. Niezależnie od ilości nabytej wiedzy z ONMSu, stare przyzwyczajenia i nazewnictwo miało z nią zostać, być może również przez to, że zwykle używała po prostu określeń, które bardziej jej się podobały, choćby były kompletnie błędne, albo w ogóle wymyślone. Słowa Yuuko uświadomiły Gryfonce, że ta przecież potrafiła znikać przy niewielkim wysiłku. Być może Kameleon nie działał idealnie, ale w większości przypadków działał wystarczająco. Tylko, czy ona rzeczywiście potrzebowała używania go? - Ale wyjdzie z tego, prawda? Pewnie ciężko z tym grać na pianinie. - zagadnęła najpierw panią pielęgniarkę, a potem odwróciła się do Kanoe, choć jej pytanie było raczej retoryczne. Jakie trzeba byłoby mieć wyczucie, żeby pomimo niewidzialności radzić sobie na klawiszach? Piguła rzuciła coś o tym, że takie mizerne przypadłości to nie było dla niej żadne wyzwanie i że od niej nie wychodzi się bez rozwiązanych problemów. Wreszcie wróciła do dziewczyn, w dłoniach trzymając coś, co wyglądało jak krem w niewielkim pudełku. Z ostrzeżeniem, żeby przez około dwa dni nie dotykała nikogo po odkrytej skórze, bo cholerstwo rozchodziło się kontaktowo, poradziła jej smarować dłonie oraz ewentualne inne dotknięte przypadłością miejsca dwa razy dziennie przez pięć dni. To chyba nie było tak wygodne, jak wypicie trzech dawek pieprzowego. Ale jeżeli miało pomóc... Nie pozostało im już zatem nic innego, jak z podziękowaniami na ustach opuścić gabinet - zwłaszcza, że kobiecie spieszyło się do zajęcia się pozostałymi poszkodowanymi życiem.