Kiedy akurat żaden uczeń czy student nie potrzebuje pomocy, to właśnie tutaj czas spędza szkolna pielęgniarka. Pomieszczenie nie było zbyt duże, ale i nie było potrzeby na większe. Chociaż królowała biel, jak w całym skrzydle, to jednak było przytulniej. Uczniowie nie bywali tu zbyt często, ale zdecydowanie było to miejsce, gdzie w razie pilnej potrzeby można było szukać pomocy.
Autor
Wiadomość
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Nie była do końca pewna jakim cudem udało jej się dotrzeć do skrzydła szpitalnego, nie wyrządziwszy sobie po drodze żadnej krzywdy czy też nie pozbawiwszy życia żadnego Merlinowi ducha winnego uczniaka. Zresztą, była w tak opłakanym stanie, że nawet gdyby zostawiła za sobą szlak trupów - w ogóle nie zwróciłaby na to uwagi. Była półprzytomna, nie była w stanie oddychać, a już na pewno nie była w stanie myśleć o tym, kogo zepchnęła po drodze ze schodów tylko dlatego, że akurat niefortunnie jej się napatoczył...
Minął dopiero tydzień od jej wizyty na Trującej Ścieżce, a ona przypominała żywego trupa; chorobliwie blada, z wyraźnie podkrążonymi oczami i gorączką, nie będąca w stanie wykrztusić choćby jednego słowa mogłaby śmiało straszyć pierwszoroczniaków razem z resztą hogwarckich duchów.
Wpadła, a właściwie wtoczyła się do gabinetu pielęgniarki z samego rana, cała zlana zimnym potem, z czystym szaleństwem wypisanym w oczach, a do tego każdy oddech łapiąc z desperacją równą tej, z jaką wyrzucona na brzeg ryba walczy o życie. Dyszała jak cholerna lokomotywa i w tej jednej chwili zrobiłaby zapewne wszystko za odrobinę świeżego powietrza. Jej obolałe gardło protestowało jednak przeciwko nadmiernemu wysiłkowi. Młoda Shercliffe nie była nawet w stanie przełknąć łyczka wody, by sekundę później nie skręcać się z dotkliwego bólu. Pozostawało jej już tylko szukać pomocy u pielęgniarki lub magimedyka, wszystko jedno, byle tylko byli w stanie pomóc uporać jej się z tym problemem.
Wsparła się ramieniem o framugę drzwi, drugą dłonią obejmując rozpaloną krtań. W jej wnętrzu szalało najprawdziwsze piekło i nic nie mogła na to poradzić.
— Proszę — wycharczała z niemałym trudem, podchwytując pierwsze, obecne w pomieszczeniu spojrzenie. Nie obchodziło jej do kogo należało, potrzebowała pomocy specjalisty i już dłużej nie mogła się co do tego okłamywać. Jej choroba rozwinęła się tak nieoczekiwanie i gwałtownie, że w ciągu kilku dni pozbawiła ją niemal całej energii.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że Keyira do tej pory stała jeszcze o własnych siłach tylko dzięki wrodzonemu uporowi i sile woli. Nie mogła jeść, nie mogła spać, nie mogła pić, nie mogła mówić, nie mogła oddychać, a mimo to dotarła aż tutaj. Z drugiej strony była niemal stuprocentowo pewna, że personel skrzydła szpitalnego nie będzie w tanie uznać tego za czyn godny szczególnego podziwu. Każda inna, rozsądna osoba zapewne już dawno udałaby się do lekarza, ale ona koniecznie musiała coś udowodnić przed samą sobą.
opis :
Po opuszczeniu lokacji, zaczyna Ci doskwierać pieczenie w gardle i nosie. W ciągu najbliższego tygodnia, rozwinie się ono w stan zapalny i całkowicie uniemożliwi Ci werbalną komunikację, utrudniając nawet oddychanie. Kiedy odwiedzisz magomedyka, okaże się, że to wyjątkowo paskudne poparzenie, jakie przez kolejny tydzień, będziesz musiał leczyć za pomocą eliksirów.
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Kolejny dzień w środku tygodnia - kolejny dodatkowy dyżur w Skrzydle Szpitalnym. Że też Whitehorn nawet nie napomknęła Hampsonowi, że podniósł jej za to wypłatę... Trzeba było jednak przyznać, że branie takich dodatkowych obowiązków - i dodatkowej opieki nad uczniami - leżało po prostu w naturze złotowłosej. Troszczyła się o wszystkich - zupełnie bez wysiłku, jakby w ogóle nie zabierało jej to energii, a wręcz przeciwnie - jakby właśnie tym swoim zamartwianiem i troską te życiowe akumulatory ładowała. Dzisiejszy dzień nie obfitował jednak w żadne... dosłownie żadne przypadki. Perpetua więc, nie chcąc opuszczać swojego stanowiska w pokoju, w którym zazwyczaj urzędowała Blanc - rozłożyła się ze swoimi papierami na wąskim biurku, pogrążając się w swoich studiach. Tym razem nie wzięła ze sobą książek - w domyśle harlekinów - bo jeszcze okazałoby się, że nie tylko Caine znał jej słodkie tajemnice. Stała się zdecydowanie bardziej ostrożna przy wynoszeniu książek poza swój gabinet. Skupiona doszczętnie na schematach inkantacji, która chodziła jej od pewnego czasu po głowie - kompletnie nie usłyszała zbliżających się ciężkich kroków. Choć zazwyczaj czujna, zwłaszcza na dyżurach - teraz zamyśliła się żywo, analizując własne zamaszyste pismo i notatki. Dopóki ktoś nie wpadł przez drzwi. — Na Merlina! Momentalnie zerwała się na równe nogi - i nawet nie sięgając po laskę - znalazła się w kilku susach przy rozpaczliwie łapiącej oddech dziewczynie. Rozpoznając w niej... Keyirę Shercliffe. Córkę Caine'a. Powinien ją teraz oblać lód? Fala zakłopotania? Nic jednak z tych rzeczy. Towarzyszyła jej jedynie nieodłączna troska - rozleniwienie nad papierami rozpłynęło się zupełnie, zastąpione przez uważność i falę, tak dobrze znajomej jej, adrenaliny. Momentalnie w nagłych przypadkach przechodziła w zupełnie inny tryb - rodem z Munga i spędzonych tam dwudziestu lat. — Nic nie mów, skarbie — zastrzegła, z niespotykaną jak na tak filigranową sylwetkę siłą, usadzając młodą dziewczynę na kozetce. Ślizgonka ledwo łapała oddech, więc to było pierwszym krokiem jaki w ogóle Perpetua podjęła. W drobnej dłoni złotowłosej już była różdżka - którą przyłożyła do szyi dziewczyny, rzucając niewerbalne Anapneo. Zaraz za nim poleciało kolejnych kilka zaklęć - głównie diagnostycznych, które Whitehorn rzucała już niemal automatycznie, gromadząc wszystkie potrzebne informacje. I znieczulając bladą z osłabienia i bólu Keyirę - kiedy jednym z inkantacji odkryła powód jej aktualnego stanu. — Połóż się. I się nie ruszaj, złotko, zajmę się Tobą — nawet jeśli chciałaby się wyrywać - nie miałaby na to siły. Złotowłosa ruchem różdżki przywołała do siebie stołek, wraz z kilkoma fiolkami eliksirów. Usiadła tuż u wezgłowia, jedną ręką układając napary - drugą gładząc zlane potem czoło dziewczyny, w łagodnym geście. — Oddychaj spokojnie, teraz już możesz. Ale lepiej nic nie mów, masz poparzone górne drogi oddechowe... Oderwała jasne tęczówki od fiolek - przenosząc zatroskane spojrzenie na dziewczynę. Uśmiechnęła się do niej ciepło, aż drobne zmarszczki wykwitły wokół kącików jej oczu. Podała jej pierwszą fiolkę, asekurując miękkim gestem jej kark, by przystawić naczynko do jej ust. — Pij powoli — poprosiła — Zmniejszy obrzęk, będziesz mogła swobodnie oddychać jak efekt zaklęcia minie... Spoglądała na nią z uwagą - i niejakim rozczuleniem. Ciekawością. Nic nie mogła na to poradzić.
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Kiedy i ona w końcu rozpoznała w kobiecie główną bohaterkę plotek dotyczących jej ojca, krążących ostatnimi czasy po korytarzach Hogwartu jak zaraza - mogła być tylko wdzięczna losowi za fakt, że przynajmniej część z nich okazała się prawdziwa, gdyż Perpetua Whitethorn faktycznie zdawała się być profesjonalistką. Podeszła do przypadku Keyiry jak na lekarza przystało: nie tracąc głowy i zimnej krwi zajęła się pacjentką bez zbędnej zwłoki. Dzięki temu dziewczynie także udało się zachować względny spokój, chociaż panika chyba nigdy nie leżała w jej naturze... Świadczył o tym chociażby fakt, że nie przywleczono jej tutaj na noszach, a połowa zamku nie została postawiona w stan gotowości. Dlatego też Shercliffe pozwoliła usadzić się na kozetce i nie sprzeciwiała się poleceniom złotowłosej, wykonując je z pewną - powiedzmy - ufnością co do jej umiejętności. Nie starała się sprzeczać ani wyrywać, chociaż prawdopodobnie i tak nie starczyłoby jej na to siły. Przełknęła ślinę i skrzywiła się odruchowo. Zacisnęła zęby, ale nawet nie jęknęła, kiedy kobieta próbowała zdiagnozować jej przypadek. To akurat było proste: nieuleczalna głupota - podpowiedziałaby jej, gdyby tylko Perpetua wcześniej nie poprosiła, by nie próbowała mówić. Na szczęście działanie uśmierzających zaklęć było niemal natychmiastowe i kilka minut później Key rozluźniła zaciśnięte dotąd mięśnie. Była zesztywniała od ciągłego napięcia, a teraz mogła wreszcie odpocząć, co już samo w sobie było ulgą. Gdyby jeszcze tylko mogła swobodniej oddychać, byłaby w pełni szczęśliwa. Dotychczas dziewczyna była wzorową pacjentką, ale kiedy lekarka pogładziła jej czoło, Keyira chwyciła ją za nadgarstek z zaskakującą szybkością. Nie zrobiła tego brutalnie, gdyż uchwyt jej palców był dość luźny, ale stanowczo, by dać do zrozumienia, że sobie tego nie życzy. Skoro nie mogła mówić, pozostało jej komunikować się w inny sposób, a gest ten: dłoń obcej osoby na spoconym czole, z jakiegoś powodu bardzo czarownicę drażnił. Nie chodziło o Whitehorn personalnie - Key po prostu nie lubiła, gdy naruszało się jej przestrzeń w ten czy inny sposób, na przykład z troską i to szczególnie teraz, kiedy była właściwie bezbronna. Już sam fakt, że leżała na kozetce, odsłaniając przed kobietą swoje gardło wystarczająco wyprowadzał ją z równowagi. Odetchnęła jednak głęboko, kiedy została zapewniona, że jest do tego zdolna i uwolniła rękę złotowłosej. Ostrożnie pokiwała głową na znak, że wszystko jest w porządku. Dzielnie zniosła pomoc przy przyjmowaniu pierwszego eliksiru i zgodnie z zaleceniem nie spieszyła się z przełykaniem. "Zmniejszenie obrzęku" brzmiało dobrze, a więc starała się nie zakrztusić, by przypadkiem nie zmarnować wywaru. Chwilę później opadła z powrotem na poduszkę i nakryła twarz ramieniem, ciesząc się z perspektywy jakiejkolwiek poprawy... Opuściła rękę dopiero, kiedy jej bark zadrżał z wysiłku i wtedy też podchwyciła spojrzenie Perpetki. Przyglądała jej się z wyraźną ciekawością, chociaż należało zaliczyć jej na plus, że wzrok ten nie przywodził na myśl szalonego naukowca, który obserwował obiekt swoich chorych eksperymentów. Dlatego też Shercliffe posłała jej blady, choć przyjazny uśmiech i postanowiła ten jeden raz zignorować poprzednie polecenie. — Dzięku...ję — sapnęła i ze świstem wypuściła powietrze, po czym zmarszczyła brwi, bo postawiona diagnoza nie miała większego sensu, biorąc pod uwagę, że w ostatnim czasie nie brała kontaktu z ogniem, gorącą parą ani... We wspomnieniach Keyiry zamajaczył niewyraźny obraz ścieżki i dziwny zapach otaczającego ją powietrza. Cóż, magią bywa złośliwą suką.
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Niespecjalnie zaskoczył ją nagły ruch dziewczyny - i jej stanowczy uchwyt na przegubie. Żaden mięsień na twarzy Whitehorn nie drgnął w wyrazie zaskoczenia - na jej ustach wykwitł jedynie delikatny uśmiech pełen pobłażliwości. Absolutnie jednak nie mający nic wspólnego z kpiną. Nawet przez myśl przemknęło jej, że takie nagłe chwyty w okolicach nadgarstka były u Shercliffe'ów zwyczajnie rodzinne. Zgodnie więc z niewerbalnym życzeniem studentki - po prostu odjęła dłoń od jej czoła, pomagając sobie sprawniej dysponować eliksirami. Z cichym, cierpliwym spokojem obserwowała uważnie jak Keyira próbuje nabrać oddechu - nasłuchując przy tym czujnie czegoś, co mogłoby ją zaniepokoić. Powinna sięgnąć po swój stetoskop, ostatecznie jednak stwierdziła, że akurat jeśli chodzi o stan dolnych dróg oddechowych Ślizgonki - nie musiała się tym martwić, zawierzając swoim zaklęciom diagnostycznym. — Shhhh, skarbie... Naprawdę, nie nadwyrężaj głosu. Daj mu chwilkę — poprosiła, kiedy dziewczyna jednak postanowiła się odezwać. Perpetua nie oczekiwała żadnych podziękowań - czy nauczycielowi dziękowało się za każdą przeprowadzoną lekcję? Niekoniecznie. Whitehorn była przyzwyczajona do pomagania ludziom - ona właściwie dlatego właśnie żyła. I dlatego też promieniowała troską, mogąc obdarzać ją wyłącznie swoich pacjentów. Przynajmniej... w większości. Nie mogła powstrzymać swoich odruchów do końca - łagodnie klepiąc młodą Shercliffe po wierzchu dłoni. Zamaskowała to jednak wręczając jej kolejną fiolkę eliksiru. Nieco już większą, o mlecznym odcieniu i nieco zawiesistej konsystencji. — Jeśli dasz radę, możesz powoli usiąść, ale nie musisz. Musisz za to wypić ten eliksir łagodzący, najlepiej po kilka drobnych łyków, nie wszystko od razu — poinstruowała ją, po czym sama podniosła się na równe nogi, nieco tylko kulawym krokiem wracając do swojego (przynajmniej na czas dyżuru) biurka. Machnięciem różdżki posłała do swojej pacjentki pergamin i pióro, łypiąc na nią roziskrzonymi oczami spod złotych loków. — Przygotuję dla Ciebie eliksiry na najbliższe kilka dni, będą Ci potrzebne — wyjaśniła, odsuwając od biurka stołek i przysuwając go do gabloty z eliksirami - tuż obok kozetki. — Możesz wyjaśnić skąd u Ciebie takie osobliwe poparzenie. Ewentualnie pytać o napary, chociaż i tak każdy będę dla Ciebie objaśniać. Możesz też po prostu chwilę odpocząć... Czy będziesz potrzebować eliksiru słodkiego snu? Hmm... — zerknęła przez ramię na Keyirę, widocznie jednak nie oczekując odpowiedzi. — Dostaniesz kilka, na zapas. Dziewczyna była zbyt blada i zdecydowanie wyczerpana - Whitehorn najchętniej zatrzymałaby ją kilka dni w Skrzydle Szpitalnym - ale o ile dobrze pamiętała... Młoda Keyira nigdy długo nie siedziała w jednym miejscu. Była niemal pewna, że to - teraz już w młodej kobiecie - pozostało bez zmian, wystarczyło rzucić okiem na jej gibkie ciało. I poczuć chwyt na swoim przegubie. Czekając na jakiekolwiek pytanie czy reakcję ze strony studentki - złotowłosa zaczęła cicho nucić, słodką melodię przerywając jedynie na bezgłośne przeczytanie etykietki na fiolce.
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Gdyby wiedziała co takiego krążyło lekarce po głowie, zapewne nie uznałaby tego nawet za w połowie tak zabawne. Już sama sugestia, że poza kolorem tęczówek i uporem mogła mieć z ojcem cokolwiek wspólnego, wydałaby jej się mocno niepokojąca; chociaż na ogół w ogóle o tym nie myślała, zapytana mogłaby bez zastanowienia stwierdzić, że nie chciała być podobna do Caine'a Shercliffe'a pod żadnym względem. Piękne oczy nie byłyby w końcu w stanie zrekompensować jej wszystkich ułomności charakteru, które niosłoby za sobą ryzyko większego podobieństwa. Kolejne upomnienie odnośnie milczenia nie było konieczne, bo czarownica nie miała do powiedzenia nic więcej. Zresztą... Na pracę w operze i tak nie mam żadnych szans - przemknęło jej przez myśl, ale powstrzymała się przed wywróceniem oczami. To mogłoby być niegrzeczne, a Perpetua nie zrobiła nic, czym zasłużyłaby sobie na lekceważące podejście z jej strony. Wręcz przeciwnie! Dlatego przyjęła od kobiety kolejną fiolkę, starając się nie wyglądać na tak mocno sceptyczną, jak naprawdę była, gdy dostrzegła jej zawartość. Mleczny odcień i nieciekawa konsystencja nie kojarzyły jej się zbyt dobrze, ale dla poprawy stanu zdrowia była gotowa to zignorować. Keyira skinęła głową i wspierając się na wolnym łokciu powoli podniosła się do półsiadu. Skoro w końcu mogła trochę odpocząć, zamierzała to jak najlepiej wykorzystać. Chociaż w teorii mogła już oddychać, robiła to ostrożnie i nieufnie, biorąc powolne, głębokie wdechy na wypadek, gdyby zaklęcia i mikstury z jakiegoś powodu przestały działać wcześniej. Nie chodziło o to, że nie ufała umiejętnościom doktor Whitehorn, dziewczyna była po prostu nieufna z natury i zaszczuta bólem do takiego stopnia, że spodziewała się go doznać nawet jeśli w teorii została od niego tymczasowo uwolniona. Wypiła eliksir łagodzący zgodnie z zaleceniem, nie przestając w tym czasie przyglądać się towarzyszce. Lustrowała jej twarz, postawę, a w końcu laskę, którą posługiwała się jak różdżką, z czego Key wywnioskowała, że ta musiała zostać ukryta w jej wnętrzu. Uśmiechnęła się na tą myśl, w duchu gratulując złotowłosej pomysłowości. Czarownica odstawiła pustą fiolkę na bok, a zamiast niej chwyciła podesłany pergamin i pióro. Na pewno wypadało odpowiedzieć przynajmniej na pytanie co tak właściwie się stało. Dlatego napisała starannie, drukowanymi literami: MAGIA NA TRUJĄCEJ ŚCIEŻCE, TYDZIEŃ TEMU, TAKIE ŻYCIE, a następnie odwróciła kartkę, by Perpetua mogła ją przeczytać. Po chwili namysłu dopisała coś jeszcze. "CZY WSZYSTKIE TE ELIKSIRY BĘDĄ SMAKOWAŁY TAK PASKUDNIE?". No tak, były rzeczy ważne i ważniejsze, czyż nie?
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Z nieskrywanym zadowoleniem - zakrawającym na dumę - obsrwowała kątem oka jak dziewczyna - mimo niezbyt zadowolonej miny - jednak stosuje się do jej zaleceń. Skwitowała to więc pochlebnym uśmiechem - odpowiadając bez skrępowania na uważne spojrzenie młodej Shercliffe. Miała ochotę się roześmiać z tego ich wzajemnego zainteresowania. Jedna badała drugą - choć obie zdawały się raczej wobec siebie pozytywnie nastawione. Cóż, Perpetua na pewno - poza tym była zwyczajnie ciekawa, czy Keyira ją pamięta. Zdarzało jej się przewijać przed oczami dziewczyny - choć z drugiej strony, było to naprawdę dawno temu... I zawsze przelotem. Ostatnimi czasy znacznie częściej przewijała się w okolicach jej ojca. Tylko czy ich długoletnia znajomość mogła być źródłem plotek? Nikt nigdy nie widział ich poza zwyczajną, może czasem nieco kąśliwą rozmową. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, że znali się z Cainem przeszło 30 lat. W tej samej chwili, jak na złość, napłynęły do niej wspomnienia: ich przygody nad jeziorem i w Zakazanym Lesie, wieczoru w wannie, potańcówce w Dolinie Godryka, kursu trytońskiego i ostatecznie... wybierania mieszkania w Londynie. Co najmniej w dwóch sytuacjach mogli zostać... błędnie odebrani. Nad interpretowani. Przynajmniej tak sobie tłumaczyła - choć była pewna, że akurat wydarzeń w londyńskiej rezydencji nie ma żadnych szans na przeinaczenie - ale tam też nikt ich nie widział. Omal nie wypuściła z dłoni kolejnej fiolki z eliksirem - ostatnim szarpnięciem refleksu ratując naczynko od upadku na szare kafle. Zamrugała gwałtownie - zamyśliła się. Musiała aż sprawdzić, czy w ogóle wybrała odpowiednie eliksiry, bo myśli popłynęły jej stanowczo za daleko - za co od razu się skarciła. Miała tuż obok Keyirę z poparzonym gardłem - musiała się nią zająć, a nie rozmyślać o... niebieskich migdałach. I tym co wypadało, a co nie. Choć w istocie, był to dobry temat do rozmyślań - na inny czas. — Trująca Ścieżka? — przeczytała na głos rozpisaną wiadomość od Ślizgonki, marszcząc idealne brwi w konsternacji. W pierwszej chwili pomyślała, że chodzi o Zakazany Las - zaraz jednak jej myśli podsunęły jej prawidłową odpowiedź, a oczy rozbłysły w zrozumieniu. Rezerwat Shercliffe'ów. — Powinnaś rozważniej dobierać... ścieżki — uśmiechnęła się półgębkiem, niejako zadowolona ze swojego - kiepskiego - żartu sytuacyjnego. Zaraz jednak wzruszyła ramionami, wracając do układania fiolek na swoich kolanach. — Nie mam zamiaru Cię jednak pouczać, ja nie znam rezerwatu tak dobrze, jak zapewne znasz go Ty, złotko. Ale... — łypnęła spod ciemnozłotych rzęs na dziewczynę, uśmiechając się ciepło. — Następnym razem, jeśli coś będzie się działo, przyjdź do mnie szybciej. Teraz przez kolejny tydzień będziesz skazana na eliksiry. Jakby na podkreślenie swoich słów, wskazała na - bez mała - tuzin buteleczek, które właśnie dla niej skompletowała. — Niestety większość nie jest zbyt smaczna. Powinnam chyba pomyśleć o dodatkach smakowych...? — rzuciła pomysł w eter. Po prawdzie nie byłoby to zbyt praktyczne - przynajmniej jeśli chodzi o dorosłych czarodziejów. Jedynie dzieci byłyby zachwycone. Poza tym obawiałaby się zmian w działaniu - a na to nie mogłaby pozwolić.
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Już unosiła dłoń, by w razie konieczności szybkim zaklęciem powstrzymać fiolkę przed upadkiem, ale na szczęście złotowłosa okazała się na tyle zwinna, że poradziła sobie sama. Keyira odetchnęła głęboko, wypuszczając ze świstem wstrzymywane dotąd powietrze, a gdy tylko uświadomiła sobie, że faktycznie przestała oddychać w oczekiwaniu na brzęk tłuczonego szkła, o mało nie parsknęła śmiechem. Zrobiłaby to zapewne, gdyby nie była wciąż zaszczuta niedawnym bólem. Zamiast tego wykrzywiła delikatnie kącik ust w odpowiedzi na ten, bądź co bądź, żarcik w wykonaniu Whitehorn. Zaraz potem wypisała na kartce adekwatną odpowiedź: DOSKONALE WIEDZIAŁAM DOKĄD IDĘ. POWIEDZMY, ŻE TO BYŁ... EKSPERYMENT. NIE MA POSTĘPU BEZ BADAŃ I POŚWIĘCEŃ, PRAWDA? Na prośbę, wypowiedzianą już przez lekarkę, a nie opiekunkę, Keyira mogła jedynie skinąć z wolna głową. Zawahała się widocznie, a chociaż trwało to zaledwie chwilę, mogło dać kobiecie do zrozumienia, że uczennica nie była pewna czy będzie faktycznie potrafiła dotrzymać tej obietnicy w przyszłości. Niemniej jednak zamierzała się postarać, dla własnego dobra. "DO WESELA SIĘ ZAGOI" - głosił kolejny dopisek. Sekundę później Shercliffe zmarszczyła brwi, bo naszła ją pewna myśl odnośnie tej kwestii, której jednak nie wypadało jej - póki co - wypowiadać na głos. Bynajmniej nie ze względu na zakaz medyczki. "MÓWIĄ, ŻE IM LEKARSTWO GORSZE W SMAKU, TYM LEPSZE MA DZIAŁANIE. NIE SĄDZISZ, ŻE JEŚLI SPRÓBUJESZ PRZEMIENIĆ JE W SMACZNE DRINKI, STWORZYSZ PO PROSTU KOLEJNE SYROPY NA KASZEL?" Po tym pytaniu posłała towarzyszce szczery, rozbawiony uśmiech. Następnie odwróciła pergamin i na odwrocie dopisała: Z DRUGIEJ JEDNAK STRONY, KTO WIE? MOŻE BĘDĄ MIAŁY CIEKAWE EFEKTY UBOCZNE I OPATENTUJESZ ELIKSIR NA GŁUPOTĘ? KRÓLIKA DOŚWIADCZALNEGO JUŻ MASZ... Po czym wskazała piórem na siebie i udała, że próbuje umościć się na posłaniu nieco wygodniej. Tak naprawdę nie wiedziała jednak czy dla dobra nauki byłaby gotowa aż tak się poświęcić. Szkoda by było, gdyby z dnia na dzień wypadły jej wszystkie włosy, a oczy zmieniły kolor.
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Nie mogła się nie uśmiechnąć, na kolejną wiadomość młodej Shercliffe, którą skrupulatnie wypisała wielkimi literami na pergaminie. Niejako chciało się złotowłosej śmiać właśnie z doboru wielkości czcionki - potrafiła czytać prawdziwą drobnicę i rozszyfrowywać nieczytelne hieroglify innych uzdrowicieli - ale też uczniów. Mimo to - wersaliki na pewno odczytywało się szybciej. — Eksperyment? Cóż, masz rację. Poniekąd — przyznała, ruchem nadgarstka przywołując do siebie nowy pergamin i pióro. Założyła nogę na nogę i zaczęła spisywać instrukcje odnośnie dawkowania eliksirów - starannym, kaligraficznym pismem. — Lepiej jednak, gdybyś mogła sobie poradzić ze skutkami ewentualnych... nieudanych eksperymentów. Czy ten akurat się udał? — spytała, zwyczajnie zaciekawiona. Nie musiała posługiwać się dodatkowymi materiałami przy wypisywaniu 'recepty'- żeby to pierwszy raz miała styczność z takimi poparzeniami... Odrywając spojrzenie od papieru od czasu do czasu, zerkała na Keyirę - by w porę odczytać jej kolejne wiadomości. Zaśmiała się szczerze na to stare powiedzenie, którym uraczyła ją studentka. — Moja starsza siostra zawsze mi to powtarzała — uśmiechnęła się rozczulona na wspomnienie Roseanne. Starszej, zawsze takiej rozważnej, trzymającej wszystko twardą ręką - a wobec niej troskliwej i dziewczęco rozmarzonej. — Nie wszystko się jednak goi do wesela. Potwierdzone — rzuciła, jedną ręką klepiąc swoją prawą nogę, na którą wyraźnie utykała. I jednocześnie, mimowolnie odsłaniając nieco swojej przeszłości - której to akurat nigdy nie ukrywała. W końcu obrączki nie nosiła już od... bagatela ośmiu lat. Nazwiska męża również. Parsknęła krótkim śmiechem na kolejne uwagi Ślizgonki - trafne, trzeba przyznać. Jednocześnie cieszyło ją to, że dziewczyna widocznie poczuła się lepiej - co znajdowało swoje odzwierciedlenie w jej lotnych wypowiedziach. I kompletnym pominięciu oficjalnych form grzecznościowych. Skłamałaby, mówiąc, że nie było jej to na rękę. — Słuszna uwaga, świat nie potrzebuje już więcej syropów. Chyba, że o smaku innym niż malina i truskawka... — kącik jej ust drgnął w rozbawieniu, czekając na kolejną wiadomość Shercliffe. Na te słowa akurat - wywróciła teatralnie oczami. — Młodość rządzi się swoimi prawami — skwitowała krótko. Kto za młodu słuchał się starszych od siebie? Może czasem - w wyjątkowo rzadkich wypadkach. — Człowiek sam musi się sparzyć, żeby przekonać się o słuszności tego, przed czym wcześniej go ostrzegano. Nie chcesz wiedzieć co ja wyrabiałam w twoim wieku... Uśmiechnęła się pod nosem do swoich wspomnień - wracając do rozpisywania dokładnego dawkowania - jednocześnie dzieląc dobrane już eliksiry na porcje. Drobne zmarszczki mimiczne wykwitły przy jej jasnych oczach, kiedy sięgnął ich uśmiech. Było to swego rodzaju pocieszające - taka... swobodna atmosfera między nimi. Przerwała na chwilę pracę, by zerknąć na zegar, wiszący tuż nad kozetką. — Możesz spróbować coś powiedzieć, obrzęk powinien zejść. Będziesz tylko chrypieć... Prócz eliksirów, powinnam przypisać Ci herbatę z miodem. Ogólnie powinnaś dużo pić. Złotowłosa dźwignęła się ze stołka, ponownie podchodząc do biurka - gdzie w jednej z materiałowych sakiewek, zaczęła układać w przegródkach fiolki.
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Skinęła głową w odpowiedzi, bo istotnie - eksperyment zakończył się sukcesem. Nie był on może przyjemny w skutkach, ale jednak... Wiedziała na co się naraża (no, powiedzmy), kiedy wyruszyła na spacer tą ścieżką. Teraz mogli wywiesić w rezerwacie dokładne ostrzeżenie przed zapuszczaniem się w tamte rejony i wypisać mniej więcej czekające na turystów i nowych pracowników zagrożenia, ponieważ aktualna tabliczka, bardzo skąpa i ograniczona, choć przestrzegała przed samym wstępem - była ignorowana niemal przez każdego. W wyniku tej ignorancji rezerwat dość regularnie otrzymywał sowy z pozwami oraz listy z żądaniem pokrycia kosztów leczenia, co też właśnie skłoniło Keyirę do podjęcia ryzyka i zajęcia się tą kwestią. Dziewczyna powiodła czujnym spojrzeniem za ruchem ręki Perpetki i utkwiła je w jej nodze. Zmarszczyła czoło, na chwilę pogrążając się we własnych myślach. Wiedziała, że złotowłosa ma problem ze swobodnym poruszaniem się, a skoro jako medyk nie mogła nic z tym zrobić, studentka zakładała, że powstałe zmiany były nieodwracalne lub przynajmniej bardzo skomplikowane i ryzyko ich odwrócenia było nieopłacalne. Musiała przyznać, że jakoś nigdy się wcześniej nie zastanawiała jak dokładnie doszło do takiego wypadku. Drugą zaskakującą informacją była ta, mówiąca jakoby Whitehorn była wcześniej mężatką. Nie wiedzieć dlaczego, ale Key wcale jej o to nie podejrzewała. "PRZEZ TAKIE GADANIE MOJA CIEKAWOŚĆ TYLKO WZRASTA..." — głosiła kolejna linijka na pergaminie. Shercliffe bardzo chętnie dowiedziałaby się co takiego medyczka w młodych latach wyprawiała, ale to musiało zaczekać. Po pierwsze dlatego, że przez chwilowo ograniczoną zdolność mowy, młoda czarownica nie mogłaby tych rewelacji należycie komentować. I po drogie, nie znały się na tyle, by mogły chcieć wzajemnie zwierzać się sobie ze swoich sekretów i co ciekawszych wspomnień. Tego nie szło przeskoczyć tak po prostu. — Na... cycki Morgany — wychrypiała powoli i ostrożnie, a potem odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że faktycznie może się normalnie komunikować. Odłożyła pióro i pergamin na szafkę obok łóżka i delikatnie obmacała gardło. Nie odważyła się jednak podnieść głosu. — Dziękuję — dodała zaraz. — Obiecuję przyjmować eliksiry i pić herbatę, ale nie mogę przyjmować miodu — wyznała takim tonem, jakby miała od tego umrzeć. Chwilę później przesunęła się na krawędź leżanki i opuściła stopy na posadzkę, czekając na dalsze instrukcje. Rozejrzała się zaciekawiona po gabinecie, bo jakoś nigdy wcześniej nie zabawiła tu wystarczająco długo, by móc to zrobić tak dokładnie. Postanowiła skorzystać z okazji.
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Widoczna konsternacja wyrysowana zmarszczkami na czole studentki wprawiła Whitehorn w coś... na kształt rozbawienia. Widocznie młoda Shercliffe podawała w wątpliwość którąś z wyjawionych przez złotowłosą kwestii - pytanie tylko, czy wypadku, tego, że nie wszystko goi się do wesela, czy może właśnie jej zamążpójścia. O ile swoim stanem cywilnym Perpetua nie chwaliła się na lewo i prawo - wiadomo było, że na pewno nie jest mężatką. I z nikim się nie spotyka - przynajmniej nie w romantycznym tego słowa znaczeniu, bo jednak znajomych wśród mężczyzn miała zaskakująco wiele. Krążyło wokół niej również wiele plotek - żadna jednak nie znajdowała swojego potwierdzenia w rzeczywistości. A do nich samych Whitehorn była po prostu przyzwyczajona - odkąd sięgać pamięcią, przyciągała wzrok i wprawiała w ruch plotkarskie języki. Właśnie taki był jej urok. — Ciekawość to dobra rzecz — rzuciła, w odpowiedzi na rozpisaną wypowiedź Keyiry. — Chociaż nie każdy chciałby słyszeć o ekscesach swojej nauczycielki... — dodała, puszczając dziewczynie zawadiackie oczko. W istocie - czyż nie tak było? Z jednej strony, ciekawość, jak najbardziej - choć z drugiej, słuchanie, często żenujących historii sprzed dwudziestu lat, mogło nie być szczytem marzeń. Zwłaszcza, jeśli potem miało się spojrzeć na danego profesora podczas jednej z przeprowadzanych lekcji - i zachować odpowiednią powagę. — Nie ma za co — odparła na podziękowania studentki, rzucając jej jeszcze ukradkowe spojrzenie znad kompletowanych eliksirów. Nigdy nie potrafiła przyjąć podziękowań bez słowa - nauczona po prostu, że taki był jej obowiązek, jako uzdrowicielki. Choć nie nosiła już żółto-zielonych szat. — Taka dola. Bardzo dobrze, że przyszłaś i... nie lubisz miodu? — Wydawała się niepocieszona - wyjmując z sakiewki mały słoiczek ze wspomnianym miodem. Nieodłączny dodatek do eliksiru słodkiego snu. — Proszę, masz tu wszystko, co będzie Ci potrzebne — wyciągnęła w kierunku Keyiry przygotowany pakunek. Fiolki zadźwięczały delikatnie, stłumione nieco przez skórzany materiał. — W środku są opisane eliksiry i jak powinnaś je dawkować. Nie pij wszystkich na raz, bo Cię zemdli, a wymioty przy stanie twojego gardła byłyby tragiczne w skutkach.
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Tak, faktycznie, coś w tym było. Z drugiej jednak strony, o wiele bardziej wolała wysłuchiwać o tych ekscesach w wykonaniu nauczycielki niż - dajmy na to - własnych rodziców. W ich przypadku podobne historie mogły się okazać dla dziecka, cóż, traumatyczne i Keyira nie wątpiła, że nie jest w tym myśleniu osamotniona. Najlepiej było chyba, tak po prawdzie, unikać każdego z tych scenariuszy. Co jednak należało zrobić, gdy ciekawość została już rozbudzona i kotłowała się niczym stado podstępnych żmij, w każdej chwili gotowych do ataku...? — Nie każdy — zgodziła się cicho, kiwając z wolna głową. W czym Whitehorn miała stuprocentową rację: zachowanie powagi w podobnej sytuacji mogłoby być istotnie bardzo trudne. Szczególnie, gdyby żenujące fakty okazały się przy okazji również zabawne. Studentka dźwignęła się do pionu i przespacerowała wzdłuż gabinetu, jakby dotychczasowe dolegliwości z gardłem w roli głównej miały także wpływ na jej motorykę i od dnia, w którym złapała zapalenie nie tylko nie mogła mówić, ale również swobodnie rozprostować nóg. Tak naprawdę chodziło o to, by robić teraz cokolwiek i nie siedzieć bezczynnie w miejscu, skoro od przeszło tygodnia robiła absolutne minimum i na zmianę to kuliła się gdzieś z bólu, to tworzyła listę okoliczności łagodzących wyrok za zbrodnię w afekcie. — Nienawidzę — poprawiła złotowłosą odruchowo i przystanęła na moment, wzdrygnąwszy się wyraźnie. Nie kłamała, od dziecka nie przepadała za tym smakiem, a zapach drażnił ją niemiłosiernie, ilekroć pojawił się w zasięgu jej nosa, nawet jeśli nie był wcale nazbyt intensywny. Keyira odebrała pakunek, zaraz ważąc go w dłoni bardziej z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu. Była odrobinę zawiedziona faktem, że nie dało się tego wszystkiego załatwić jakoś szybciej, ale kilka dni przecież nie robiło wielkiej różnicy, czyż nie? Tym bardziej, że sama to nieszczęście na siebie sprowadziła. — Dobrze. Nie pić wszystkich na raz, zapamiętam — mruknęła ochryple i podchwyciła spojrzenie medyczki, by posłać jej pełen wdzięczności uśmiech. — Przysięgam uroczyście, że nie przehandluję ich na żadne pierdoły — wskazała na fioki, po czym ruszyła do drzwi. — Jeszcze raz dziękuję, miłego dnia — pożegnała się i moment później już jej nie było.
/zt
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Obserwowała uważnie jak studenta przechadza się z zainteresowaniem wymalowanym w oczach po gabinecie. Już samo to mówiło złotowłosej wiele - Keyira rzadko kiedy tutaj bywała. Właściwie to mogła chyba ze spokojnym sumieniem założyć, że dziewczyna ogólnie rzadko korzystała ze szkolnej opieki medycznej. Tym bardziej musiała czuć się przeraźliwie źle, skoro ostatecznie zdecydowała się tutaj pojawić. Przekazawszy przygotowany pakunek - odwzajemniła uśmiech młodej Shercliffe - autentycznie ciesząc się, że w istocie, mogła pomóc jej z miejsca. — Miłego dnia — również się pożegnała i jeszcze zanim Keyira zniknęła za drzwiami, dodała: — Uważaj na siebie. I to by było na tyle. Przeciągnąwszy się - sięgnęła po swoją laskę. Uporządkowała jeszcze półkę z eliksirami, w której tak buszowała w poszukiwaniu odpowiednich naparów dla studentki - po czym ponownie zasiadła do biurka. Westchnęła cicho, zanim znowu pochyliła się nad inkantacjami swojego autorskiego zaklęcia. Jakoś... kompletnie nie mogła się jednak skupić. Rozmasowała skronie z pewną dozą irytacji - nie mogąc dojść skąd to nagłe rozproszenie. Zebrała więc swoje notatki do torby, po czym sama opuściła gabinet. Musiała zaczepić Norę Blanc i powiedzieć, że na dziś jej dyżur właśnie dobiegł końca. Skoro nie mogła skupić się na literach, to tym bardziej na kolejnych poszkodowanych uczniach.
Z tematu
Camelia Robbins
Rok Nauki : V
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172
C. szczególne : Gibki jak lunaballa (zręczność), Powab willi (zwierzaki),Mocno zmaterializowany, Dwie lewe różdżki (transmutacja)
To w co obrócił sie dzisiejszy szlaban umówmy się nie było najlepszym zwrotem akcji. Dziewczyna poszła,a raczej pokicała do gabinetu pielęgniarki, gdyż stopa ja tak bolała, że wolała na niej nie stawać o barku już nie wspominając. Wchodząc do środka wyjaśniła co się stało oraz usiadła na kozetce dając się obejrzeć i sprawdzić co się stało z jej stopą, oraz barkiem. Na szczęście udało jej się niczego nie połamać chociaż bolało i to strasznie. W co kopnęła, a raczej uderzyła nie miała zielonego pojecia. Dobrze, że palce nie zostały połamane, bo to dopiero byłby klops. Z barkiem nie było również źle, wielki siniak, który nabierał kolorów powinien po zastosowaniu odpowiendich srodków zejśc w przeciągu kilku dni. Jak to dobrze jej mieć pielęgniarkę w szkole, która pomoże w krytycznych stacjach. Dziewczyna podziękowała, więc i udała się do swojej sypialni, gdzie nie raczyła wyściubiać nosa, za drzwi odpoczywając i bawiąc się z Puszkiem oraz Strzałą.
Po ekscesie w lesie czuł się jakoś słabo. Nawet nie tak od razu coś go powzięło, ale działo się to miarowo. Zaś profesor zauważył to względnie późno. Zanim dokończył formalności, zanim odstawił uczniów w odpowiednie miejsce, zanim dokonał jakiś formalności. Dopiero po tej biurokratycznej pielgrzymce miał czas na zajęcie się sobą. Urokliwie byłoby spędzić kilka dłuższych minut ze sobą sam na sam, delikatnie się pielęgnując i ciesząc się z wartości siebie samej w sobie. Jednak nie, Fairwyn był przytłoczony obowiązkowością - oczyszczeniem ubrań, a najlepiej to rytualnym ich spaleniu. Dokładnym umyciu się oraz oględzinom czy przypadkiem żadne robactwo w Zakazanym Lesie mu się nie przyczepiło do skóry. Wyzbycie się resztek wszelkich naskórnych naleciałości. Po tym, tychże wyczerpujących zmaganiach dla podstarzałego czarodzieja, Ravinger mógł doznać tej małej przyjemności, jaką niosła świeża piżama, ulubione łóżko i sen. Zmęczenie nie pozwalało mu na zwrócenie uwagi wobec jakiś symptomów. Czasem sobie kaszlną, coś tam sobie smarknął, może zrobiło mu się nieco zbyt zimno. Chociaż tego ostatniego mógł nie zauważyć pod gorącą wodą. Następny dzień przyniósł przykrości. O poranku zabrakło mu czasu na wszystko. Przez co od początku wchodził poddenerwowany, a prowadzenie zajęć z bandą małp, która jakimś cudem czasem dobrze ułoży zaklęcie - nie wspomagała jego humorków. Ból głowy tłumaczył sobie przemęczeniem, a do weekendu nie zdawało się być aż tak daleko. Wytrzymałby w bólach, mimo wszystko, wyspać się planował dopiero po śmierci. Aż do momentu kiedy szedł korytarzem, kichnął, a z jego uszy wydobyła się para. Usłyszał za sobą jakiś śmiech, a zatoki od razu postanowiły się zapchać. Paskudztwo. Jedno kichnięcie, a jakby cały organizm zgodnym chórem krzyknął: odpierdalamy ci strajk. Spojrzenie stało się nieco mętne, szata przestała dawać tyle ciepła co wcześniej, a głowa nieprzyjemnie ciążyła. Oczy z lekka szczypały, jakby profesor sobie ich nadużywał a chęci wyzdrowienia rosły z każdym krokiem, który opierał się na poręcznej lasce, a nie na silne nóg. Dotoczył się do skrzydła szpitalnego, tam go ktoś przyjął albo sam wręcz położył się na łóżku, czekając na zbawienie. Przyszedł oprawca. Fairwyn siarczyście kichnął, unosząc kawałek tułowia nad łóżko. Nienawidził kichać, zawsze angażował się w to nazbyt.
Lowell od zawsze odznaczał się ponadprzeciętną wytrzymałością i końskim zdrowiem. Skutki wychowania na wsi - mając do czynienia z najróżniejszymi bakteriami bądź wirusami, niespecjalnie te robiły na niego wrażenie. Dzisiaj, po pamiętnej historii w związku z zatopieniem szlugów w błocie, byciem maltretowanym przez topki i posiadaniem co najmniej braku szczęścia, asystent nauczyciela uzdrawiania przebywał sobie we względnie przyjemnym miejscu, jakim jest Skrzydło Szpitalne. Nie przeszkadzało mu to, że tutaj musi się kimś zajmować, no ba - uznawał to za bezcenne doświadczenie, które może się przydać. I też, jako że miał trochę więcej czasu na stanie, wiedząc o chorobach panujących wśród uczniów, chciał nieco dopomóc Williamsowi w wypełnianiu obowiązków. To, że jest asystentem, nie zawsze oznacza, że wychodzi sobie z roboty wtedy, gdy akurat wybije stosowna ku temu godzina, prawda? Siedział sobie zatem w gabinecie, przeglądając jakieś rzeczy względem statystyk tutejszych, lokalnych epidemii. Najwięcej było właśnie Lebetiusa - przeziębienia, na które powoli zaczynało brakować odpowiednich eliksirów. Niezależnie od tego, jak szybko by je tworzyli, i tak po chwili pojawiały się kolejne osoby, które wymagają podania odpowiedniego remedium. Westchnąwszy nieco ciężej, Felinus coś tam dziwnego sobie przekreślił, by następnie oprzeć się wygodnie o krzesło i upić łyk herbaty. Posiadal już o wiele więcej energii od czasu, gdy spędził pewien moment w szpitalu, dlatego w jego tęczówkach znajdowały się specyficzne, małe ogniki radości. Przybycie kolejnej osoby spowodowało podniesienie się od biurka - jak się okazuje, ściany są całkiem cienkie i kroki pozostają odczuwalne dla narządu słuchu - i tym samym powędrowanie ubranego w lekarski kitel byłego Puchona. Kolejna osoba do leczenia, kolejne wypisywanie zaleceń. Mając wolną godzinę, chciał ją poświęcić w ten produktywny sposób, dlatego pomagał. I też, wewnątrz czuł, że chce pomagać; koniec końców zarówno Perpetua, jak i Huxley mu pomogli wystarczająco w tym dziwnym, zakręconym życiu. - Dzieeeń dobry, panie Fairwyn. - uśmiechnął się lekko, choć na samym wstępie współpraca z Ravingerem wiązała się z jedną rzeczą - z nietypowymi sytuacjami i brakiem chęci do dalszego rozumowania w postaci komunikacji międzyludzkiej. Były student wziął głębszy wdech, bo to, że nie lubił się z daną osobą, wcale nie musiało oznaczać, że jednocześnie zamierzał ją wywalić za drzwi Skrzydła Szpitalnego, tym bardziej, że kichnięcie jednoznacznie dawało mu znać, że coś jest nie tak. Złośliwość na bok. - Jest pan w stanie się nieco podnieść? Co panu konkretnie dolega? - zapytał się, będąc gotowym mu nieco w tym pomóc. Pierwsze objawy świadczyły o przeziębieniu, ale nie oznaczało to, iż coś gorszego nie postanowiło się przyczepić do mężczyzny.
Pan Lowell. Ze wszystkich skrzatów, trolli i szkolnych pijawek, którzy angażują się w pomocy na Skrzydle Szpitalnym tak do profesora przybył Pan Lowell. Ten sam, którego obecność od razu wyssała z Fairwyna chęci do wyzdrowienia, rozmawiania albo udzielenia sobie pomocy. Najchętniej wstałby, wyszedłby i udawałby, iż nagle ozdrowiał. Nie miał siły, ani zdrowia, na umizgi z tymże reprezentantem magicznej gawiedzi. Tego ostatniego już w szczególności, o czym najbardziej klarownie zaświadcza jego przybycie do leczniczego kurwidołka. Jeszcze ten uśmiech młodego czarodzieja, pod pewnym kątem czarujący, a już pod innym zniewalający. Chociaż bardziej osłabiający, bo owszem, byłby wstanie szczerzenie ząbków zwalić Fairwyna z nóg, ale raczej pobudki ku temu nie byłyby bardzo optymistyczne. Może Pan Lowell nie był wszą społeczną a dementorem i chadzał między szpitalnymi łóżkami, aby kraść chorym energię sobie ku życiu w wiecznej nie-starości na przemian z dobrobytem? Zapewne tak, brzmiało to jak cała osoba asystenta profesora Williamsa na jednym, małym obrazku. Zatem nic dziwnego, że Ravinger nie odpowiedział chłopakowi uśmiechem na powitanie. Nic nie odpowiedział, może się nieco krytycznie spojrzał, co nie powinno nieść zdziwienia. On tutaj gorączkuję, kicha i nie umie okiełznać własnych myśli. Każda z nich, kiedy się zagalopuje nazbyt, uderza w głowę od środka, powodując nieprzyjemny ból. A ten przychodzi w kitlu i zadaje mu jakieś pytanie? Absurd. Chociaż chyba tak działa służba zdrowia. Ewentualnie Pan Lowell w białym fartuchu to Śmierć, a biedny Fairwyn dokona żywota i zejdzie do piekła. Trudno, każdy orze jak może. Albo: każdy orał jak mógł. - Nieco - odpowiedział nieco strudzony, a głos mówił sam za siebie. Jest chory, więc jak to, kurwa, co mu dolega? Niech Pan Lowell lepiej powie, co dolega profesorowi. Chyba na tym polega jego praca? Chociaż głupio kłócić się z kostuchą. - Będzie mi Pan machać pałką przed twarzą? Bo niektórzy za to płacą, a ja dziś nie jestem w nastroju - wydusił to z siebie ociężale, chowając się w bezpiecznych objęciach szpitalnego łoża.
Pan Fairwyn. Całe szczęście, że Lowell miał tak pogodny dzień, że nawet widok profesora niespecjalnie postanowił odebrać mu chęci do obsłużenia go w celach czysto zdrowotnych. Może byli na Skrzydle inni, którzy mogliby się nim zająć, aczkolwiek to jemu - jako że go pierwszy zauważył - przypadł ten zaszczyt w postaci podejmowania się leczenia nauczyciela Zaklęć. Może nie był w skowronkach, ale ewidentnie pozostawał bardziej... przyjazny - uśmiech był naturalny, może urokliwy, ale na pewno szczery, co wynikało po prostu z dobrego humoru. Pozostawało mieć nadzieję, że Ravinger nie postanowi, niczym kot, zrzucić wazonu reprezentującego obecny mood Felinusa na ziemię i go rozbić - wtedy ewidentnie podejście by się trochę zmieniło, jakby nie było. Czy zależało mu na długowieczności? Niespecjalnie. Chciał żyć zgodnie z tym, ile zegar biologiczny mu da tego typu możliwości - oszukiwanie się i obserwowanie, jak z czasem inni się starzeją, by następnie umrzeć, nie znajdowało się w jego marzeniach. Nie snuł zatem między łóżkami szpitalnymi niczym dementor, a każdy, kto go znał nieco lepiej, wiedział, że można na nim polegać. Tylko z Fairwynem miał tak osobliwą relację, że mógł bez problemów i bez wyrzeczeń uznać, że się po prostu nie lubią. Co wynikało z niechęci, która narodziła się już znacznie wcześniej. Na brak uśmiechu i karcące spojrzenie niespecjalnie zareagował, no ba, nie przyjął sobie tego do puchońskiego serduszka, by przygotować odpowiednio stanowisko. Zasłonił kotarami, które przyciągnął prostym machnięciem różdżki, by następnie wziąć głębszy wdech i odpowiednie przybory. Osłuchanie, sprawdzenie temperatury, proste badania diagnostyczne i ostateczne leczenie. Nic trudnego, ale nie ma sensu robienia sobie problemów, gdyby okazało się, że coś jednak przeoczył. - Niespecjalnie. Osłucham, sprawdzę temperaturę i wystawię ostateczną diagnozę. - mruknąwszy, odpowiednio się przyszykował, zerkając w kierunku profesora Zaklęć. - Od kiedy ma pan objawy? - zapytał się, licząc na owocną współpracę, choć mogło być tym samym ciężko; odpowiedni ruch nadgarstka pozwolił na przywołanie kilku fiolek eliksirów, które ewidentnie się przydadzą. Miał do czynienia z facetem, który jest chory. Co to oznaczało? A to, że na współpracę mógł liczyć w mniejszym stopniu. - Pomogę się panu lekko podnieść i następnie pana osłucham. - słowa te wydostały się spomiędzy jego ust, a następnie, czy tego profesor chciał, czy też i nie, pomógł mu zarówno z lekkim wyprostowaniem się, jak i przygotowaniem do osłuchu.
Mechanika:
Jak chcesz, to se rzuć kostką k100!
1 - 20 - no nie lubisz Lowella i tyle w temacie, najchętniej byś mu pewnie lepę na ryj sprzedał czy coś, zależnie od humoru oczywiście. Dzisiaj zapewne zakończyłoby się to na sile uderzenia godnym muchy, w związku z czym współpraca nie idzie Wam zbyt dobrze, trwa to zdecydowanie zbyt długo, nie możecie się dogadać. Ups?
20 - 50 - no trochę ślamazarnie idzie Wam to badanie, brak synchronizacji powoduje, że jeden na drugiego ma ochotę narzekać, ogólnie ciężko. Może i nawet początkowo odmawiasz w ogóle współpracy, narzekając na hogwarcką służbę zdrowia? Wymyśl sobie tutaj, co tylko chcesz.
51 - 80 - badanie idzie w miarę w porządku, ostatecznie znajdujesz w sobie trochę więcej sił, a może i nawet obecność Felinusa nie powoduje utraty sił i chęci do życia. Dementorem chyba nie jest, ale nadal go możesz o to podejrzewać. Przecież ciągle masz przez niego problemy, prawda?
81 - 100 - pierwszy raz Wam się coś udaje zrobić bez większych problemów i narzekania. Magia normalnie. Jakim cudem, kompletnie nie macie pojęcia, ale idzie to tak bezboleśnie, że nawet i spisane samonotującym piórem rzeczy wypowiedziane przez Lowella widnieją na pergaminie napisane eleganckim pismem. Co tutaj się odmerliniło?
Czyli nie będzie mu machać niczym przed twarzą, ale z chęcią go rozbierze. Okey, przynajmniej byli dorośli, więc nie naniosłoby to jakiś niekoniecznie ciekawych skojarzeń czy niedopowiedzeń. Zatem musiał mu ulec? Tak poddać się jakiemuś chłoptasiowi bez walki? Gdyby umierał zapewne pewnych oporów, co do podjęcia walku miałby nie. Teraz zaś nie miał, trawiła go jakaś choroba od środka i niemalże poczuwał jak jego ograny umierają jeden po drugim. Od środka. Męczone niewyspaniem i zapewne alkoholem. Lub jego brakiem, patrząc na przestrzeń ostatnich trzech dni.- Co to Pana obchodzi? - Burknął najpierw, przy czym został pokarany przez płuca a te kaszlnęły kilkukrotnie. Powinien napić się wódki z pieprzem i nie przesadzać, ale skoro już się tutaj zjawił to mógłby zelżeć z tonu. - Zauważyłem je dziś niema po przebudzeniu. Powiedźmy, że było przed 6 - podrapał po skroni. Chyba zgubił swoją laskę w tym całym zaaferowaniu. Trudno, zapewne leży bezpiecznie w jego komnatach. - Chociaż symptomy, które zmusiły mnie do przybycia na Skrzydło Szpitalne pojawiły się kilka godzin temu - syknął boleśnie, a głowa upomniała go, że nazbyt wielu myśli jednoczenie jest jest w stanie przetrawić. Fairwyn ścisnął mocno powieki i tłumaczył sobie, że robi całkiem normalną rzecz. Jest chory. Pan Lowell zamierza zastać specjalistą w tej sprawie. Warto mu zaufać. Nie, Ravinger nie jest genetycznie w stanie zaufać temu chłopakowi. Co najwyżej może oddać mu resztki profesjonalizmu i nie trwożyć się własną antypatią. Wszak obecnie problemem nie było martwienie się o jakieś błahe stosunki, które na przestrzeni lat i tak nie robią mężczyźnie różnicy. Chodziło o jego zdrowie i może zwykłe przeziębienie nie ma na tyle mocy, aby odprowadzić go za rączkę na Drugą Stronę. Jednak po co ryzykować skoro można jeszcze nie? Pan Lowell pomógł mu się podnieść, a dreszcz obrzydzenia wstrząsnął profesorem. Ohyda. Mężczyzna już względnie siedział, a z racji stroju, którego łatwo nie da się oszukać przy rozbieraniu - pomoc medyczna musiała rozpiąć guziki purpurowej koszuli profesora. Ten natomiast walnął młodziaka po łapach i zmarszczył brwi w wyrazie wielkiej urazy. - Gdzie z łapami! - wycedził zirytowany, a kolejne kichnięcie się zebrało, zmieniając na moment głowę Fairwyna w pewien czajnik. Gwizd, para i okropny ból głowy. Gdyby jeszcze kichanie tak nie bolało, dałoby się to przeżyć. Początkowo zdjął z siebie marynarkę, rzucając ją niedbale w nogi łóżka. Malcolma ułożył na szafce obok, tak dla własnego poczucie komfortu. Dopiero wtedy przyszedł do rozpinania koszuli. Całe szczęście, że badanie kontrolne przeprowadzano za zasłoną, bo Ravinger zmartwiłby się myślą, iż wypada mu uprawiać jakiś sport. Chociaż w ramach tego oblewał uczniów. Szkoda, że nie wyrabiało to mięśni brzucha. - I nie myśl sobie, że będę oddychać na twoje zawołanie - dodał, prostując pierś, aby dać sobie przyłożyć stetoskop. A może osłuchania robiło się różdżką? Możliw, ja tam nie wiem. - Ostatnio miewam wrażenie, że Pan mnie prześladuje - rzucił, gdy mógł się położyć się na łóżku.
@"@Felinus Faolán Lowell"
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Czy zależało mu na rozbieraniu Ravingera? Niespecjalnie. Podchodził do tego w ramach czystej, uzdrowicielskiej troski, nie własnych, jakichś dziwnych pobudek (których i tak nie posiadał). To, ile ludzi wyleczył, ile nagich ludzi zobaczył, już nie robiło mu różnicy, czy to w postaci odkrycia jedynie części ciała, czy jednak w postaci zobaczenia całego. Westchnąwszy ciężej, pytanie, które wydostało się z ust profesora, nieco go może nie tyle zasmuciło, co poczuł, że nadal ten go nie lubi. I niezależnie od tego, co zrobi, ten stan będzie utrzymywał się chyba przez większość czasu. - Profesorze - rozpoczął, choć nie zamierzał rozgadywać się na zbyt długi okres czasu - to standardowy wywiad. - poprawiwszy go nieco, rozumiał, że ktoś może nie lubić bycia badanym, ale też, nie zamierzał akceptować tego, że osoba, która powinna zachowywać się niczym dorosły, zachowywała się niczym ofuknięte dziecko, które nie zamierzało współpracować. Owszem, mógł go zostawić komuś innemu, ale miał w sobie resztki przyzwoitości i jak chciał odciążyć parę osób zasiadających w Skrzydle Szpitalnym, tak zamierzał się tego trzymać. - Rozumiem, dziękuję. - odpowiedział, bo o ile nie musiał dziękować, o tyle możliwość dowiedzenia się czegoś więcej na temat tego, kiedy symptomy wystąpiły, dawało nieco światła na badanie. Samonotujące pióro zapisało parę istotnych rzeczy, a grunt, że i nauczyciel podjął się jakiejś względnie istniejącej współpracy. To, że była mikroskopijna, nie pozostawiało złudzeń; niespecjalnie się lubili, ale Felinus nie zamierzał z tego powodu również podchodzić w ten sam sposób poprzez pryzmat uleczenia kogoś. To, kto jest ranny, kto wymaga uzdrowicielskiej ręki, nie miało dla niego obecnie żadnego znaczenia. Widać było, że Fairwyn niepotrzebnie się męczy, a to, że za nim nie przepadał, nie oznaczało, że widok mężczyzny w dość średnim stanie działał kojąco na jego własne nerwy. Asystent nauczyciela uzdrawiania nie pozostawał ślepy względem reakcji, jakie trwonił wobec niego profesor nauczający zaklęć. Dlatego też nie zamierzał go do niczego zmuszać, ale gdy otrzymał po łapach, nie syknął w żaden sposób ani się nie cofnął - nie z takimi rzeczami w życiu miał do czynienia. Jednego dnia potrafił niczym wilk walczyć o swoje racje, innego dnia zachowywał się niczym labladador - pociągnięcie za ogon czy pstryknięcie nos objawiało się merdaniem wyimaginowanym ogonem. Tak oto powiesił marynarkę zaklęciem na wieszaku, bo szkoda, by się pogniotła; krótkie przyłożenie magicznego stetoskopu pozwoliło mu na zapisanie paru istotnych rzeczy. Niektóre parametry lekko podwyższone, spisane piórem na pergaminie. - Nie musisz, ten przyrząd działa samodzielnie. Może się pan ubrać. - odpowiedziawszy, ostatecznie nie miał większych problemów, by wykonać badanie diagnostyczne. - Prześladuję? - młody już mężczyzna podniósł brwi, spoglądając uważniej w te ciemne tęczówki należące do profesora. - W takim razie mogę uznać, że pan mnie również prześladuje. - dodał pogodnie, co było nieco dziwne, aczkolwiek to on wziął wcześniej jego fajkę i zdeptał, to on poprosił go o towarzystwo w Zakazanym Lesie, to on teraz tutaj siedział i wymagał pomocy. - Jeszcze tylko sprawdzę temperaturę. - powiedziawszy, po uzyskaniu zgody przyłożył różdżkę do jakiejkolwiek odkrytej części ciała nauczyciela (mogła być nawet ręka), by sprawdzić, jaką temperaturę ten posiada. Zbyt wielu dowodów nie musiał mieć; sam fakt, że przy kichaniu ten wyglądał niczym czajnik, dawał mu jasno do zrozumienia, że mają do czynienia z jedną, dość popularną obecnie chorobą. - Lebetius. Czarodziejskie przeziębienie, od dwóch do pięciu dni terapii eliksirem pieprzowym dwa razy dziennie, rano i wieczorem, w odstępie dwunastogodzinnym i będzie pan jak nowonarodzony. - przyciągnął sobie obrotowe krzesełko, zakładając nogę w postaci amerykańskiej czwórki, wypisując coś na pergaminie, a potem odmierzył odpowiednie ilości eliksiru pieprzowego. - Jedna porcja już na pana czeka, może pan ją zażyć. - pozostawił odpowiedni flakonik blisko łóżka Ravingera. Nie zamierzał mu go wlewać do gardła na siłę, jakby nie było. - Należy też unikać nadmiernego przeciążania się, więc listem trafi do pana chorobowe; ja tu tylko pomagam. - lekki uśmiech narodził się na twarzy Lowella. - Chyba że woli pan spędzić ten czas w większości w Skrzydle Szpitalnym, to nie ma żadnego problemu. - zaproponował jeszcze, marszcząc widocznie czoło.
Standardowy? Że niby Fairwyn będzie zamknięty w ramach przeciętnej, szkolnej patologii i będzie leczony na równych prawach? W pierwszym momencie go to zdruzgotało, dopiero w kolejnej chwili omiotły go słuszne wnioski, iż o taki dobrobyt walczył przez kawałek swojego życia. Niemniej z ust Pana Lowell brzmiało to niemalże jak obelga. Właściwie każde jego słowo mogło być podszyte umiejętnie ukrytą złośliwością czy też chęcią naigrawania się. Oczywiście, takie działanie nie miałoby znaczenie, gdyby realnie miało miejsce. Brunet nie przejmował się opiniami istot dla niego nieznaczących. W wypadku współczesnej rzeczywistości: nie poruszał nim do cna praktycznie nikt poza dyrektorką. Zaś już na pewno magiczna pielęgniarka nie miałaby mocy obrazoburczej. Cały problem polegał w tym, iż Ravingera nie odstępowało poczucie bycia na cudzej łasce. Jeszcze gdyby jego stanem zdrowotnym zajmowała się persona z szarego tła życia codziennego, a nie jebutna, tłusta plama, pojawiająca się za każdym razem niczym najmniej pożądane zdarzenie losowe. Mowa wszak o Panu Lowellu, który - nie daj Merlinie - pomyśli sobie, iż wdzięczność profesora może eskalować poza tę okazaną zwykłemu, szpitalnemu pachołkowi. Czyli cały ów proces myślowy sprowadzał się do jednej, prostej trwogi Anglika: nie chciał, aby chłopak napawał się wyimaginowaną wyższością. Znając jego osobowość i postępki, które Fairwyn jedynie mętnie kojarzył sprzed kilku lat, spodziewał się najgorszego. Zaś cała apatia mogła się akuratnie nie frasować na twarzy podstarzałego czarodzieja, gdyż ten wyglądał zwyczajnie słabo, a ogniki choróbska skakały po jego niemłodej cerze niczym najgorsi przyjaciele lat dziecięcych, proszący o nagłą przysługę. - Owszem, taka niekoniecznie przyjemna czynność - parsknął, zapinając guziki koszuli z niemałym trudem. Dawno nie miał takiego problemu z wycelowaniem w dziurę. Zaś na iły gest odwieszenia marynarki skinął niedbale głową. - Ostatni tydzień pokazuje, iż zawsze kiedy klaruje mi się pewien problem, Pan już piastuje prym na miejscu swoją niezbyt zaszczytną obecnością. Zatem nie powinno być dziwnym, iż upatrywanie Pana jako źródło problemów jest wnioskiem, nasuwającym się samoistnie - mówił to dość monotonnie, a cała ekspresja uciekała się do bólu głowy i może nieco rozpalonych co niektórych mięśni. Może dlatego nawet belfrowi te słowa zdały się takie nieistotne, a w każdym innym wypadku mogły być solidnym oskarżeniem. Tym samym oczywisty brak sympatii zaczął zakrawać się lekkim niepokojem. Co jeśli w niedalekiej przyszłości Pan Lowell spojrzy się na nauczyciela zaklęć, a tego stratuje horda galopujących centaurów? Tak będzie na milion procent i chuj, najwyższy czas zaczął unikać młodego panicza równie zaciekle, co znajomych z noworodkami. Westchnął ociężale, chowając nadgarstek uprzednio nastawiony do zbadania temperatury ciała. Czy spodziewał się diagnozy? Poniekąd tak, gdy usłyszał znajomą chorobę, którą przechodził już niejednokrotnie. Kara za spontaniczne wypełnianie swoich szkolnych obowiązków. Tak to jest być dobrym pracownikiem. Informacje przyswajał po cichu, w milczeniu notując ważne słowa w izbie pamięci własnego umysłu. Miał teraz wybory do dokonania i żadna opcja się do niego nie uśmiechała. Ewentualnie robił to Pan Lowell, co miała wielką moc sprawczą - profesor poczuł się od tego gorzej. Nie czekając na niepotrzebny cud, zatkał nos jedną ręką, a drugą wlał sobie zawartość fiolki do ust. Od razu zdusił w sobie kaszel, a dziwna torsja wstrząsnęła nim i całym łóżkiem. Odstawił szkło na pierwotne miejsce, a oczy zajęły mu się łzami. Usta zasłonił łokciem i odkaszlnął sobie ciecz, którą wypił bez wyczucia. Mógł do tego wstać, za późno. - Jeśli nie borykacie się z żadną epidemią, a wolne łóżka nie są masowo potrzebne to chętnie tutaj zostanę. Szybciej zdrowieje w nieswoich miejscach - orzekł jedynie. Może szczęśliwym przypadkiem uda mu się tutaj umrzeć? Byle szybko i bezboleśnie.
Może mogło to dziwić profesora Fairwyna, ale jeżeli chodzi o jego status jako pacjenta, nie różnił się niczym innym od uczniów tak samo chorych i podobnie przechodzących Lebetiusa. Mimo to Lowell nie powiedział tamtych ust w przekonaniu, że nie zostanie jakoś lepiej potraktowany - po prostu dla niego to był standardowy wywiad, wykonywany wiele razy wśród innych osób, które dostały się jakimś cudem do Skrzydła Szpitalnego. O tym, że zabrzmiało to, wedle Ravingera, nie miał bladego pojęcia. Ale nic dziwnego, skoro umiejętność czytania cudzych myśli pozostawała poza zasięgiem jego wyciągniętej do przodu w umyśle dłoni - też, chodzi tutaj o kwestie moralne. A te, jak wiadomo, są dość nieprawidłowe, jeżeli człowiek spojrzy w kierunku czarnej magii. Choć czasami jej znajomość potrafi dać wystarczającą przewagę, by uniknąć problemów, ale czy cena, jaką sam młody mężczyzna zapłacił, była adekwatna? Nie wzdychał na to, jak ogólnie profesor się zachowywał, jako że pewnym pozostawało, że współpraca przyniesie im tyle korzyści, ile kot napłakał. Felinus zatem zajmował się jedynie swoimi obowiązkami, a udobruchanie nauczyciela, no cóż, pozostanie bardzo w tyle, o ile w ogóle nie zniknie w natłoku myśli i analizy sytuacji, w jakiej obecnie się znalazł. W sumie... czy aż taka nieprzyjemna? Osoby, które są przyzwyczajone do obecności uzdrowicieli, raczej nie narzekają i wiedzą, jak to trochę wygląda. Albo Ravinger rzadko kiedy bywa u lekarza, by się sprawdzić, albo nie przepada za osobami władającymi magią leczniczą, albo... po prostu nie przepada za nim. Na litość merlinowską, czy nie można raz przeżyć jednego dnia w zgodzie, niekoniecznie miłości, a po prostu... braku uważania, iż druga strona zamierza obrócić życie tej pierwszej o sto osiemdziesiąt stopni? - Doskonale pan wie, że problemy to moje drugie imię. - westchnąwszy ciężej, raczej nie musiał tego tłumaczyć. Liczne kłopoty, jakie sprawiał, przyczyniły się do uzyskania miana czarnej owcy. To, ile wybryków udało mu się zrobić, kompletnie nie powodowało, że teraz również zamierzał się ku temu uciekać. Terapie z psychologiem pomagały, posiadanie kochającego partnera także, dlatego życie, choć nie zawsze idealne, prędzej czy później się układa. Mimo dość specyficznej relacji z profesorem, nie życzył mu obecnie źle. Może rzeczywiście Fairwyn powinien traktować Lowella znajomych z bombelkami, ale jedno jest pewne - raczej tak szybko się ich nie doczeka. O ile w ogóle, zważywszy na specyficzne uszkodzenie, jakiego doznał podczas pobytu w Luizjanie. Jeszcze się okaże, że to jakieś zaraźliwe i co to będzie? Asystent nauczyciela uzdrawiania, który odziany był w biały kitel, spoglądał uważnie czekoladowymi tęczówkami w kierunku mężczyzny, który przyjął dość specyficznie eliksir. Zmrużywszy oczy, ostatecznie nie mógł na to nic poradzić, a zamiast tego posprzątał trochę stanowisko dookoła; kotary zniknęły w pełni wraz z odpowiednim poruszeniem nadgarstka. Mimo wcześniejszych uszkodzeń, jakich się nabawił, z dozowaniem magii radził sobie doskonale. - Gdyby był z tym problem, nie proponowałbym możliwości pozostania na Skrzydle Szpitalnym. - przyznał, zabierając ze sobą pewne dokumenty, dzięki którym miał wszystko uporządkowane. Mimo to newralgiczne informacje namierzało ukryć przed zbyt niepotrzebnymi spojrzeniami, wścibskimi w swej naturze. - Dobrze w takim razie. - kiwnięcie głową było proste, kiedy lekko się uśmiechnął; może to i nawet lepiej dla profesora? To znaczy się, trochę go zastanawiało to, dlaczego postanawia tutaj pozostać, skoro wiedział, że będzie miał z nim do czynienia, ale nie pytał. Może rzeczywiście profesor szybciej zdrowieje w miejscach, które nie należą do niego, a ciało musi zapoznać się ze strukturą materaca. - Co jakiś czas ja bądź pielęgniarka, zależnie od tego, kiedy mam zajęcia, będziemy podchodzić, sprawdzać i ewentualnie dawkować eliksiry. Tak, żeby pan wiedział. - powiedział jeszcze. - Na razie to wszystko z mojej strony. Gdyby coś trzeba było, proszę wołać. - mruknąwszy, poprawił własną koszulę, by następnie przejść do gabinetu i spisać tam jeszcze parę, odpowiednich informacji.
Mechanika:
Wiadomo - jak chcesz k6, to sobie nią rzuć, by dowiedzieć się, jak się czujesz po paru godzinach spędzonych na oddziale. Albo sobie wybierz, o.
1, 6 - jest nieco lepiej. Wiadomo, wszystko nie przechodzi od razu, ale na pewno możesz czuć się pewien, iż Lowell nie zrobił Cię w bambuko i naprawdę chce Ci pomóc. A może to tylko i wyłącznie jakieś złudne uczucie? Nadal mu nie ufasz i śledzisz go wzrokiem za każdym razem, gdy się jawi. Ciekawe, co on trzyma w tej torbie; dźwięk wydaje taki, jakby miał ze sobą flaszkę.
2, 5 - odzyskujesz trochę sił, zjadasz przyniesiony przez pielęgniarkę obiad. I wraz z tym zaczyna Ci się ogromnie nudzić, jakaś chęć robienia czegokolwiek nie pozwala Ci usiedzieć w jednym miejscu. Co jakiś czas, mimo uczucia zmęczenia i rozbicia, chcesz się przejść, mimo iż nie jest to zalecane. Sprawiasz zatem parę problemów pielęgniarce, jak i Lowellowi.
3, 4 - czujesz się tak samo, a może nawet i gorzej - nie masz bladego pojęcia, gdy leżysz rozwalony w łóżku, rozbity i pozbawiony chęci do wykonywania jakichkolwiek drgnięć mięśni. Przypominasz prędzej martwego człowieka niż żywego. Może się denerwujesz z tego powodu? W końcu miało być lepiej...
Tsa, problemy... Pan Lowell z całą pewnością mógłby prowadzić warsztaty z metodologii problemów wszelakich. Bardziej o wpadaniu w nie i to bynajmniej w jakiś banalny, stopniowy sposób. Raczej od razu jak spierdolić się z 6. piętra, skręcić kostkę, potrącić ciężarną kobietę, finalnie opadając na cztery łapy niczym najbardziej niewdzięczne kocisko i ruszyć dalej w długą z lekko kulejącą nogą. Zapewne młody mężczyzna zrealizowałby się, gdyby miał sposobność dzielenia się ów wiedzą ze społeczeństwem czarownych. Szczególnie, kiedy magimedyczny chłopiec w ich niewinnej pogawędce o problemach wspomniał co najmniej pięciokroć i to staremu profesorowi zdawało się dość niepokojące. Albo martwił się swoim zwykłym-niezwykłym przeziębieniem w sposób niekoniecznie sprzyjający otoczeniu. - Dziękuję - powiedział na odchodne, wzdychając ciężko - nie omieszkam. - Dopowiedział jeszcze, żegnając się tymi słowami ze swoim - nazwijmy to nader przesadnie - opiekunem. Chociaż opiekun medyczny brzmi już znośniej. Owszem, właśnie takie liche myśli królowały na autostradach neuronów w czaszce Fairwyna. Z nudów chociażby. biedak zapomniał się zapatrzeć w książkę. Albo prace niezweryfikowane jeszcze oceną. Właściwie stan nie zdawał się odpowiedni do podejmowania się działań, od których mogą zależeć czyjeś wyniki całosemestralne. Nawet nie z fakt, iż Ravinger miałby problem z umyślnym obniżeniem komuś stopni albo oblaniem półrocznych starań ze względu na samo posiadanie takiej możliwości. Raczej przez strach, że łaskawie stawiałby wszystkim Nędzne oceny zamiast Trolli. Zatem, aby nie rozpisywać się jak to kolejne godziny było nudno i jak to Pan Lowell jest winien każdemu podmuchowi wiatru, który nieprzyjemnym dreszczem przechodził korzonki belfra. Albo tenże sam chłopak wprowadza do sali chorych każdego denerwującego owada, którego Fairwyn najchętniej spaliłby prostym zaklęciem, ale średnio miał siłę na podniesienie różdżki. Nawet fakt, że każde nieznośnie piśnięcie na sali, roznoszące się w jej tle musiało być wino pieprzonego - Licho wie przez kogo - Lowella. Najlepiej niech ta wiedza również tam pozostanie. Więc kilka godzin bólu, męki i straszliwego cierpienia minęło brunetowi w straszliwych dogrywaniu w stanie jakże agonalnym. Chociaż miał czas, zapomniał jak to jest mieć czas i tym bardziej zapomniał jak nim dysponować. Dlatego, a szkoda, poza niepolepszeniem swojego stanu zdrowotnego zdołał jedynie założyć jakaś piżamę oraz ukradł z jakiegoś miejsca podręcznik od zaklęć dla drugiego roku. A nóż czy tam widelec jeszcze się czegoś nauczy. Zaś to wszystko działo się przed tym jak ten młodociany okrutnik przyszedł wydzielić kolejną porcję eliksiry pieprzowego czy już łan huj, co w niego wlewano. - Nosi Pan alkohol w torbie? - Zapytał, prostując się na łóżku, delikatnie i subtelnie. Tak, aby znów się nie zakrztusić. - Więc ważniejsze pytanie: czy można się tu raczyć winem? - Ton głosu zapewne wskazywał na wyniosłość, rozczarowanie i niemoc, a jednak Ravinger pytał o te rzeczy bardziej dla siebie niżeli wobec ogólnego niezadowoleniu.
Takie warsztaty wcale nie byłyby złe, wręcz przeciwnie - mógłby nauczać zarówno dorosłych, jak i studentów różnych postaci występowania problemów. Czy to poprzez te osobiste, czy to poprzez uczuciowe, a kończąc na bieganiu po Nokturnie i obrywaniu czarnomagicznymi zaklęciami. Doświadczenie Lowell posiadał spore w każdym zakresie (pomijając uczuciowe, które rozpoczęło się dopiero pod koniec poprzedniego roku), dlatego w sumie chętnych mogłoby być naprawdę sporo. Mimo to jakoś wolałby uniknąć sytuacji, w których to potem zostałby osądzony o wystąpienie zagrożenia zdrowia i życia, dlatego w sumie brnięcie w to mógł przekreślić bez najmniejszego kłopotu. Może z nostalgią do dni poprzednich, może z chęcią zapomnienia o pewnych aspektach, ale na pewno z czymś, do czego nie chce powracać. To jest ta mroczniejsza przeszłość, świadomość tego, iż na duszy nadal znajdują się blizny, bo skutki czarnomagicznych zaklęć co prawda usunął, ale piętno pozostaje. W każdym człowieku, w każdej istocie, która zaznała piekła urządzanego przez samych siebie. Felinus powrócił zatem po zatwierdzeniu przez profesora do swoich obowiązków. Inne osoby również wymagały odpowiedniej dozy opieki, a też - zegar znajdujący się na ścianie nieustannie tykał, udowadniając przepływ minut przez palce niczym piasek. Czasu nie da się zatrzymać, można go tylko zabijać, ale by go wskrzesić, nie do końca stawało się to możliwe. W szczególności, gdy rutyna wchodzi w struktury ludzkiego działania na tyle, by człowiek obudził się po paru, jak nie kilkunastu latach i zauważył, że przepracował większość swojego życia, Tak więc bywał - chodził między różnymi łóżkami, miał do czynienia z różnymi pacjentami, innego razu w pośpiechu wychodził ze Skrzydła, by następnie asystować na zajęciach, które się odbywały. Faolán pozostawał pod tym względem niezwykle... zakręcony. Raz się pojawiał i niczym błyskawica przechodził do działania, by po kilkudziesięciu minutach zniknąć w biegu i z kawą w dłoni, czasami niefortunnie rozlewaną. No i torbą pod pachą, zawsze trzymaną, zawsze posiadaną. Parę godzin minęło, gdy działał w trybie rotacyjnym, następnie przechodząc do profesora Ravingera w celu przydzielenia odpowiedniej porcji eliksirów pieprzowych. - Dobry ponownie! - znowu miał ten swój dobry humor, ale nie powiedział tych słów głośno, prędzej entuzjastycznie. Postawił niepotrzebne fiolki na blacie stolika, wyprostował się nieco, zerknął czekoladowymi tęczówkami w jego kierunku, by następnie... unieść brwi na zadane pytanie. - Alkohol? - aż czoło zmarszczył, chwytając nieco mocniej za pasek od własnego inwentarza. - Nie, nie noszę. Czemu pan pyta? - zapytawszy się, musiał mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Dlaczego Fairwyn uznał, że w jego torbie znajdują się procenty? Nie miał bladego pojęcia, dlatego pytanie, które dotarło do jego uszu, było nieco wyrwane z kontekstu. W ogóle, było może trochę niestosowne, ale kolejne pozostawało w swej naturze nieco... bezczelne? - Panie Fairwyn. - wziął głębszy wdech, odpowiednio mierząc każdą z fiolek, by następnie odstawić je w odpowiednim miejscu. Trochę nie dowierzał w pytanie, które ten zadał, a też - nie podejrzewał, że będzie co opowiadać. - To jest Skrzydło Szpitalne, nie pub, bar czy restauracja. - odpowiedziawszy zgodnie z prawdą, kontynuował nieco rozczarowany. Na litość boską, czemu musiał mieć do czynienia akurat z nim? - Więc nie, nie można się tutaj raczyć winem, tylko eliksirami. - podał tym samym wydzieloną odpowiednio porcję, poprawiając kitel, który nieco się zagniótł. - Dodatkowo alkohol wchodzi w interakcję z miksturami, więc nie zalecałbym stosowanie go po kryjomu. - jeszcze tylko lekko ostrzegł, albo pomagając profesorowi się wyprostować, albo czekając na to, aż ten sam to zrobi i wypije pieprzowy.
Zapewne gdyby czytanie w myślach istniało w jakiejś prostej formie, a niektóre refleksje Pana Lowella byłyby łatwo słyszalne przez profesora to ten zapewne poczułby coś na kształt wstydu. Jak wiadomo, jego osoba coś takiego jak godność zgubiła lata temu, obecnie jedynie pretendował i udawał kulturalnego. Chociaż też bardziej wymagał tego od otoczenia w gwoli dawnej myśli nauczycielskiej. Ta swoją drogą nie zdawała się być całkowicie zła i wyzbyta z sensu. Bardziej nie przystawała do norm współczesnej gawiedzi. Całe szczęście, że Hogwart zabraniał uciech z wymysłami współczesnej technologii mugolskiej. Byłoby jedynie gorzej, a wszelkie wady młodych umysłów nie dość, że zjadałyby ich osobowości niczym czarna dziura przestrzeń tak też grupki adoracyjne uznawałyby to za zaletę. Oczywiście smutnym jest fakt, iż pogrążony w straszliwej agonii magicznego przeziębienia Fairwyn został tak jawnie i niemiło posądzony o spekulacje wobec picia wina na Skrzydle Szpitalnym. Jak najbardziej - czarodziej do tego dążył, ale również ze względu na swój stan zdrowotny. Nie wobec pewnych niegodziwości, które mogły się narodzić w nieświadomym niczego umyśle. Gdyby chciał wykorzystać czas choroby na alkoholowe profanacje to najpewniej postanowiłby zostać w swoich komnatach, gdzie nikt nie byłby świadkiem upodlenia. Może poza sową. - Z lingwistycznego punktu widzenia nie da się stosować alkoholu - powiedziawszy to znów uporczywie kichnął. Nawet jakby ten zamach na jego życie sprowadził do nosa ciężki katar, a zatoki odział w zapomniany na moment ból. - Pytam, ponieważ zapewne ma Pan aktualnie dostęp do historii moich chorób przewlekłych. Zatem miałem nadziej, iż wobec kuracji na Lebetius nie będę narażany na żaden dodatkowy stres, wrogość czy frustracje, które byłyby w skutkach przykre. - Zapewne przykre w skutkach dla postronnych, nie tylko Ravingera. A tak narażać niewinnych pacjentów przez apatię do danej osoby. Zdaje się to być pewną głupotą.
Nawet gdyby czytanie w myślach istniało w tej bardziej przystępnej dla szarego obywatela formie, Lowell prawie od początku tego roku posługuje się oklumencją - nic dziwnego, gdyby jego zdania, które przemierzają przez umysł, zostałyby z łatwością ukryte przed wścibskimi oczami. Grzebanie w prywatnych strefach niespecjalnie jawi mu się jako coś odpowiedniego, co powinno w ogóle mieć miejsce - koniec końców człowiek powinien mieć trochę tajemnic dla samego siebie. Już raz miał do czynienia z legilimentą, który wysnuł z jego myśli największe koszmary i przywołał tak bolesne wspomnienia, które wbiły swoje toksyczne igły wprost w najbardziej wrażliwe struktury. Nie chcąc tego powtórzyć, nie mógł pozwolić na kolejną taką sytuację. To, że jest uśmiechnięty, ma w sumie drugie dno - dno, do którego lepiej jest nie spoglądać. Bo tam, gdzie wspomnienia, tam również znajduje się ludzki wstyd i ból. Technologia mugolska nie bez powodu znajduje w sercu asystenta nauczyciela uzdrawiania coś na kształt nostalgii i sympatii - koniec końców to właśnie na podstawie niemagicznego świata uległ wychowaniu i to dzięki niemu rozumiał wiele z dwóch różnych kultur. Nie przeszkadzało mu to ani w jednym, najmniejszym stopniu - wiedza to potęga, a możliwość korzystania z kilku z nich jednocześnie stanowi dla niego łatwą umiejętność, tudzież smykałkę. Felinus nie bez powodu stara się unikać alkoholi i innych tego typu rzeczy - słaba głowa niespecjalnie jawi się jako ta prawidłowa, a więc i nawet niewielka ilość procentów kończy się otumanieniem, problemami z równowagą i ogólnym roztargnieniem. Pytanie profesora nie znajdowało się na miejscu prawidłowych, więc nic dziwnego, że choć i spojrzenie nie gromiło w kierunku pana Fairwyna groźnymi iskierkami, o tyle prędzej chłopak skupiał się na prostym zawodzie. - Z medycznego punktu widzenia leki - substancje najróżniejszej maści - są stosowane. Chyba że pochylimy się nad bardziej szczegółowymi elementami wchodzącymi w skład alkoholu, czyli rozróżnimy go na różne wzory chemiczne - odpowiedzialne za etanol i metanol - wtedy doprecyzujemy bardziej to, o czym konkretniej mówimy. - wziął głębszy wdech, by następnie założyć dłonie na biodrach, ukrytych nieco pod strukturą ubrań; miednica zawsze odznacza się w jego przypadku przez wcześniejszy brak farmakologii, dlatego też pewne rzeczy są bardziej uwydatnione. - Owszem, posiadam. - odpowiadając zgodnie z prawdą, kontynuował. - Na stres nie jest podawany alkohol, a eliksiry uspokajające, a w szczególnych przypadkach - psychotropy o działaniu sedatywnym. Tu już wstępujemy na grunt zwany psychiatrą i magipsychiatrą, ale nie widziałem na karcie, by stosował pan jakiekolwiek tego typu preparaty. - westchnąwszy ciężej, spojrzał na niego spokojniej. - Robimy wszystko, by stres, jakiego pan doświadcza, był jak najmniejszy. Jeżeli jednak występują u pana objawy, które świadczą o konieczności zastosowania dodatkowych eliksirów, proszę powiedzieć. - odpowiednią porcję eliksiru pieprzowego podał ostrożnie, by przypadkiem nie doszło do jej rozlania. - Nikt tutaj nie chce pana zjeść i choć może się panu wydawać, że działam na pana niekorzyść, zdecydowanie się pan myli. - pokręciwszy głową, przykro mu było w pewnym stopniu, że nawet jeżeli się nie lubią, nie mogą ulec dogadaniu pod względem tak prostych błahostek. Po tym, jak większość rzeczy stała się nieco bardziej klarowna, Felinus wyprostował się i poprawił własny medyczny kitel. Jeszcze sprawdził odpowiednio poszczególne parametry, by przypadkiem dowiedzieć się, czy Ravinger tak mocno przechodzi chorobę, czy po prostu nie przeradza się to w coś innego. - Jeżeli coś będzie panu jeszcze potrzebne, proszę wołać. Będę w gabinecie. - ostatnie słowa, wstanie z siedzenia i podejście do krzesła znajdującego się w gabinecie, by oprzeć się plecami. Myśli myślami, ale ten dzień naprawdę usunął z niego resztki energii. Aż nawet nie chciało mu się wypełniać podstawowej papierologii, a jak wiedział, jest ona konieczna, by prowadzić prawidłowo dokumentację medyczną. Odstawiwszy pióro, odchylił głowę do tyłu i... myślał.
Wiele poprzednich dni wiązało się z plagą niezrozumiałych dla ludzkiego pojmowania chorób. Przede wszystkim prym, jak żeby inaczej, wiodą te sezonowe, powiązane z przeziębieniem bądź grypą. Nic dziwnego, że Skrzydło Szpitalne chodzi na najwyższych obrotach, skoro co chwilę trafia ktoś, kto wymaga systematycznego leczenia - i nic dziwnego, że tym samym Felinus, który starał się odciążyć jak najbardziej personel pracujący w tym specyficznym miejscu w średniowiecznym zamku, ponownie znajdował się w środku, mając nadzieję na to, że jego pomoc będzie co najmniej przydatna. Bo, po ogarnięciu paru rzeczy i pojawieniu się wielokrotnie w tym miejscu, dawał sobie całkiem nieźle rady. Czasami potrzebował coś skonsultować, by mieć absolutną pewność, że nie popełnia błędu, ale to normalne - koniec końców uczęszczał na studia, ale nie robił nic w kierunku zawodu powiązanego z leczeniem ludzi na szpitalu, w związku z czym konieczność doszkolenia się nie jest niczym dziwnym, wręcz przeciwnie. Standardowa czynność wpisana w ludzkie podążanie do perfekcji i zażegnania potencjalnych pomyłek, które na pewno nie byłyby zbyt przychylne. Oparcie krzesła wydaje się być wygodne; Lowell siedział sobie przyjemnie przy biurku, delektując się namiastką kawy, którą zostawił pod wpływem konieczności wzięcia się za jednego z uczniów, który zgłosił się z objawami trochę za późno. Jedynie, jak mógłby to skwitować, to... poprzez chaos. Istny, dziejący się na korytarzach w związku z igrzyskami, powracający raz po raz uczniowie z nocnych wypraw w ramach Inicjatywy Kulturowo-Ezoterycznej, jazdy na lodowisku poprzez Koło Realizacji Twórczych bądź innych, bardziej wymyślnych rzeczy. Asystent nauczyciela uzdrawiania przeczesał własne, kędzierzawe włosy, których długość jawiła się na zbyt długą - musi je w końcu kiedyś przyciąć. Leniwie zrobił kolejny łyk ostygniętej kawy, aż po niej zostało tylko i wyłącznie parę kropel w ceramicznym, przyjemnym w dotyku kubku. Długo jednak nie mógł zaznać spokoju - nim się obejrzał, a do środka wszedł jeden ze studentów, którego to doskonale już zna. Nie bez powodu - stałych pacjentów nie da się zapomnieć za wszelką cenę. - Proszę. - powiedziawszy tuż po tym, jak stukot podeszwy rozbrzmiał w pomieszczeniu, odwrócił się w kierunku delikwenta, witając go mimo wszystko i wbrew wszystkiemu miłym dla oka uśmiechem. Nie posiadał kija w dupie, skądże - nie będąc z tych, którzy są priorytetem w nauczaniu, starał się podchodzić do ludzi normalnie. Bez nadmiarowości profesjonalizmu, który przecież - jakby nie było - może denerwować. - Wodzirej, ponownie? - zapytał się, odwracając tym samym na krześle obrotowym, które akceptowało takie czynności. Poniósłszy brwi w niemym pytaniu, czekał, aż ten pochwali się, z czym to postanowił tym razem przyjść.