Groźna nazwa tego miejsca w ogóle nie odpowiada nastrojowi tu panującemu. Jest przyjaźnie, choć nie domowo. W każdym razie w Mandragorze na pewno miło spędzisz czas!
Autor
Wiadomość
Lestat A. Wornighton II
Wiek : 47
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.82 m
C. szczególne : widoczny zarost; magiczne tatuaże: litery „S.L.R.S.” na lewym ramieniu, gwiazda na prawym i smok na lewej łydce.
Przejrzysty, nieskomplikowany, nietrudny uwielbiał sobie stawiać wyzwania w pracy, dlatego synonimy słowa łatwy, w ogóle w jego życiu nie występowały. Może nie powinien marnować czasu na sprawy umorzone, tylko to właśnie one skrywały w sobie największe przeciwności. To prawda był człowiekiem na odpowiednim miejscu. Czasami dostrzegał coś, czego nie mogli dostrzec inni, bywały też porażki, ale wiedział na pewno, że z tą sprawą było inaczej. Intuicja podpowiadała mu, że na pewno jest w stanie pomóc tej kobiecie. Nie lubił się mylić, więc postanowił trzymać do końca tę sprawę. Ustali wszystkie uchybienia, które być może zostały popełnione w sprawie Brandon. Patricia była młodziutka, może nie był sentymentalny, wrażliwy; może na swój sposób, ale zawsze zastanawiał się, co by było, gdyby to jego córka ucierpiała w taki czy inny sposób — zapewne nie skoczyłoby się do dla żadnej stron dobrze. W pracy okazywał pełny profesjonalizm. Nie poddawał się złudnym impulsom. Nie denerwował się, nie wybuchał i nie oceniał. Opanowanie razem z racjonalnym podejściem do sprawy gwarantowało sukces. Chester Milton. Zdecydowanie musiał sobie odświeżyć ligi Quidditcha. Nie siedział już dobrych parę lat w miotlarstwie. Naprawdę zrobił się taki stary? - Mówi Pani, że zaczęła się go bać. W jaki sposób się zachowywał? Może Pani współzawodnicy byli świadkami konkretnej sytuacji, wzbudzającej niepokój? Nawet najmniejszy incydent, cokolwiek co zwróciło innych uwagę, może nam pomóc. - Mogli i tą drogą podążać. Chociaż może kumple z drużyny nie chcieliby zeznawać przeciwko swojemu. Jeśli był powszechnie lubiany lub miał znajomości. W jaki sposób się z tego wywinąłeś Chesterze Miltonie? Rozmowy z klientami nie zawsze przebiegały spokojnie. Ludzie skrywali w sobie wiele gniewu, traum czy desperacji. Nie był magipsychologiem, nigdy nie pocieszał, stawiał na profesjonalizm. Zwykle dawał trochę swobody, przerwy lub czekał, aż jego klienci ochłoną. Tak też zrobił teraz, pozwolił Patrici na chwilę odpoczynku. Napicia się, zjedzenia ciastka. Sam upił kolejny łych bazyliszkowego macchiato. Orzeźwienie wypełniło na chwilę jego skoncentrowany na sprawie umysł. Pióro samopiszące notowało. Ważne nazwiska, świadków, jednym z nich był Jonathan Brandon, brat powódki. Trener Marcus Silverstone konkretny świadek. Co więc poszło nie tak? Prawo miało swoje kruczki, widocznie sędzia, który prowadził postępowanie, musiał mieć konkretny dowód, że to Chester Milton dostarczył paczkę, a ktoś go powinien przyłapać na gorącym uczynku. Potrzebowali konkretnego dowodu, który przeważy czarę niejasności. Kogoś, kogo tu nie ma albo jest i nie pozwala dotrzeć do prawdy. - Widocznie rzeczoznawca nie podszedł do sprawy profesjonalnie. Pani prawnik powinien dopilnować tak istotnego dowodu, system zdecydowanie zawiódł. - Niewątpliwie Patricia Brandon, jak dotąd sama musiała działać na własną rękę, co było wręcz karygodne ze strony prawnej, że zmusili ją do tego. - Czarnomagiczne ślady, zostawione na medalionie, który odkrył pani rzeczoznawca, mogą być niewystarczające, ale na pewno pomogłoby to ruszyć sprawę. - Myślał, są świadkowie, czarnomagiczne ślady wcześniej nieodkryte. - Co na to więc magomedycy? Co sądzą o Pani dolegliwości? Czy przy pierwszej diagnozie, stwierdzili, że może mieć to coś wspólnego z czarną magią? - Zadawał pytania, chociaż i tak przejrzy medyczne akta co najmniej kilkanaście razy. Taka była ta praca. Wymagała cierpliwości i przyglądaniu się po setny raz oczywistością, które mogły skrywać błędy, uchybienia i to na korzyść powódki — taką miał nadzieje.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Wiadomo, mało kto lubił proste rozwiązania i niektórzy nawet robili się podejrzliwi, kiedy coś szło jak po maśle, zbyt łatwo. Dla ludzi ambitnych ważna była ta droga, którą mieli przebyć, aby osiągnąć zamierzony cel. Nie satysfakcjonował ich sam efekt. Tak też było z Patricią do niedawna. Wolała te mordercze treningi, dając sobie porządny wycisk, bo samo to sprawiało, że była spełniona. Nie wygrany mecz, nie sława czy pieniądze. Sam ten proces, trwający przez lata, kształtujący ją niełatwą ścieżką - to właśnie liczyło się dla niej najbardziej. I chociaż nadal mogła poddawać się katorżniczemu wysiłkowi fizycznemu, to jednak musiała się ograniczać przez swoją przypadłość. A nie lubiła stawiać sobie granic. I to właśnie ją wkurzało. Jednak spokój i opanowanie na twarzy Armando dodawało jej w pewien sposób otuchy w tym, aby opowiedzieć mu wszystko po kolei, zaczynając od zdradzenia nazwiska człowieka, przez którego jej życie się zmieniło. Łatwiej było mówić o tym obcej osobie, która w żaden sposób nie była z nią powiązana. Wiedziała, że spojrzy na to obiektywnie i chłodno, przez co oceni prawdziwie szanse jakie mieli w tej sprawie. Bo przecież jakieś mieli, prawda? Spięła się lekko na pytanie zadane przez Wornightona, jednak nie dała tego po sobie wyraźnie poznać. Poprawiła się na siedzisku, odstawiając espresso na porcelanowy spodek i odsuwając je dłonią kawałek dalej, aby oprzeć łokcie o blat stolika i spojrzeć na prawnika bez wyrazu. - Chciał dosłownie być ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ćwiczył indywidualnie wtedy kiedy ja. Jadał wtedy kiedy ja i tam gdzie ja, jeśli robiłam to na mieście. Ciągle wypytywał o mnie naszych znajomych, aby dowiedzieć się coraz to więcej informacji, by móc mnie nachodzić. Nawet zaproponował, żebyśmy razem zamieszkali. Ciągle był obok. - przerwała, aby skrzywić się lekko i odwrócić na moment wzrok, wlepiając go w okno, za którym obserwowała mijających ulicznych przechodniów. - I uprzedzę Pana pytanie - zwróciła się do niego, powracając do niego spojrzeniem błękitnych tęczówek. - Nie, nigdy nie byliśmy razem, a ja niejednokrotnie sugerowałam mu, że nie jestem nim zainteresowana. Czasami nawet bardziej dosadnie, ale zdawał się być jakby w transie. Przez pewien czas nic do niego nie docierało. A jeśli chodzi o znajomych zawodników - są tacy, którzy potwierdziliby moje słowa. Mogę z niektórymi porozmawiać i zapytać czy byliby w stanie w razie potrzeby zeznawać. - naprawdę była zdeterminowana zrobić dosłownie wszystko, aby móc spokojnie zasnąć, bez obawy o to, że któregoś, pięknego dnia Chesterowi znowu odbije i wymyśli jej kolejny prezent-niespodziankę. Co prawda rozmawiała już wcześniej z niektórymi kolegami z drużyny czy nie zechcieliby jej pomóc, a więc teraz pozostawało tylko zielone światło od Armando, pozwalające jej na konkretne działania, których on potrzebował, aby wygrać tę sprawę. Nie wszystko mogła zrobić sama, bo jednak nie znała się na prawie. Starała się być spokojna. Zazwyczaj jednak jej natura na to nie pozwalała. Emocje na co dzień buchały z niej niczym lawa z aktywnego wulkanu, a jeśli w dodatku nie dała upustu swojej energii w postaci konkretnego wysiłku, było jeszcze trudniej utrzymać je na wodzy. Ale tym razem, próbowała być opanowana i nie pokazywać na zewnątrz jak bardzo przeżywa to w środku kolejny raz. Wierzyła bardzo mocno, że mężczyzna jej pomoże, a więc nie ma potrzeby dodatkowo rozpraszać go jej emocjami. - Proszę wybaczyć, ale odnosiłam wrażenie, że nikt wtedy nie podszedł do tego profesjonalnie. - oznajmiła w odpowiedzi na jego słowa, uściślając. Uniosła filiżankę do ust, by upić łyka kawy i wysłuchać kolejnych słów mężczyzny. - Zdaję sobie sprawę, że to jest za mało. Ale jednak według mnie to jakieś światełko w tunelu. Może przez to, teraz potraktują mnie poważnie. - wyznała z nutką wyrzutu, którego nie próbowała nawet ukryć. Naprawdę była poirytowana sposobem, w jaki podeszli do tego wszystkiego zarówno tamtejsi specjaliści jak i organy ścigania i sąd. Nie mogła zdzierżyć tego, że tak ją zbyli. Dosłownie tak, jakby ten cały atak sobie wymyśliła. Jednak próbowała się nie nakręcać myślami, dlatego sięgnęła po widelczyk, aby spróbować kawałek ciasta. Tak jak myślała ta mała przyjemność, od razu pozwoliła jej odrobinę ochłonąć i oddać się słodkiej rozkoszy, serowego wypieku, jednocześnie wsłuchując się w kolejne zadane przez Armando pytania. Przez chwilę musiała pomyśleć o odszukać w głowie odpowiedniej formułki, która była jej potrzebna do tego aby przedstawić mu na czym polega jej zaburzenie. - Zespół uzdrowicieli, którzy zajmowali się mną przez praktycznie pół roku po tamtym zdarzeniu, miał niemały problem aby określić co dokładnie mi dolega. Podobno ostatni taki przypadek odnotowano kilka wieków temu i oczywiście nie poznano ani przyczyny, ani metody skutecznego wyleczenia. Dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałam się od rzeczoznawcy i współpracującego z nim łamacza klątw, który doszukał się szczegółów, że objawy pasują do tak zwanej klątwy wampirzego oddechu. - przerwała na moment, a kącik jej ust lekko drgnął, unosząc się minimalnie do góry. Śmieszyła ją ta nazwa, nie wiedziała dlaczego. - Podobno wzięło się to od tego, że klątwa "wysysa energię" z osoby, na którą ją rzucono, przez co ta po prostu zasypia w ciągu dnia, zupełnie tego nie kontrolując. Magomedycy twierdzą także, że biorąc pod uwagę specyfikę tego zaburzenia istnieje ryzyko, że mogę kiedyś zapaść w trwałą śpiączkę. W jej chwili jednak nie ma obaw co do tego, bo przyjmuję regularnie, codziennie eliksiry, pozwalające mi w miarę normalnie funkcjonować - chwyciła zgrabnie filiżankę, aby przystawić ją do ust i upić łyka espresso, po czym skinęła lekko głową, przypominając sobie o wcześniejszych słowach prawnika. - Oczywiście wszystkie potrzebne raporty posiadam, zebrałam to wszystko od poszczególnych osób.
Lestat A. Wornighton II
Wiek : 47
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.82 m
C. szczególne : widoczny zarost; magiczne tatuaże: litery „S.L.R.S.” na lewym ramieniu, gwiazda na prawym i smok na lewej łydce.
Sprawa zdecydowanie potrzebowała ponownego rozpatrzenia. Słuchając Brandon, miał wrażenie, że wszyscy zaangażowani w tę sprawę nie tylko podeszli do tego niedbale, ale całkowicie zawiedli. Nawet jeśli szanse byłyby znikome, to wręcz prosiło się, aby siła wyższa zrobiła z tym porządek. Akurat tym razem Armando miał zamiar pełnić zwierzchnika sił wyższych. Wierzył w prawo, co prawda nie podlegał pod fanatyków. System tworzył prawo, które nie raz sam naginał, wykorzystywał kruczki, których większość nie dostrzegała, ponieważ ludzie nie posiadali wiedzy prawniczej i nie musieli; on był od tego. Wiedział, że stoi po dobrej stronie. Widział przed sobą zdeterminowaną kobietę, która szukała sprawiedliwości, a wymiar owej sprawiedliwości ją zawiódł — co za ironia. Nienawidził niedbalstwa. Do swojej pracy podchodził niemal z religijnym namaszczeniem. Nie rozumiał, jak można było zjebać, tak z początku wydawałoby się, wygarną sprawę. - Skoro nachodził Panią obsesyjnie. Zapewne nie mógł zostać niezauważony. - Gdyby jej prawnik chciał, znalazłby z kilkanaście dobrych świadków. Jak sprawa mogła zostać umorzona, nie mieściło mu się to w głowie. - Proszę z nimi porozmawiać. Może wyciągnie Pani kilka istotnych faktów, zapewne wiele rzeczy zostało przeoczonych. Najlepiej im więcej będziemy mieli chętnych do zeznań, tym bardziej wygrana powinna znaleźć się po Pani stronie. - Oczywiście nie był to pierwszy przypadek, kiedy spotykał się z takimi uchybieniami swoich kolegów. Niektórzy po prostu nie nadawali się do tej roboty. Pierwszy raz słyszał o klątwie wampirzego oddechu, ale pewnie dlatego jak to powiedziała Patricia, sami uzdrowiciele mieli problem ze zdiagnozowaniem, co to może być. Jakaś starożytna klątwa, wyzdrowienie wręcz wydawało się niemożliwe, chociaż kto wie, na te czasy... Skoro ktoś potrafił rzucić taką klątwę, na pewno znajdzie się ten, co sprawi, że czar zostanie ponownie wrzucony w zapomnienie; miejmy nadzieje, że w dobrym tego znaczeniu. - Szczegółowe raporty medyczne im bardziej szczegółowe, tym lepiej na Pani korzyść. Ile trwała diagnoza? Korzystanie nadal z pomocy magomedyków. Jak wpłynęło to na Pani karierę, sytuacje ze zdrowiem psychicznym, fizycznym? Sąd będzie rozdrapywać to wydarzenie od podstaw. Nie będzie to przyjemne. Czy na pewno jest Pani na to gotowa? - To ostatnie pytanie wymagało szczerej odpowiedzi. Widział w niej chęci, determinacje, ale musiał mieć pewność, czy wie, na co się pisze. Prawo było prawem. Rozdrapywało stare rany, właziło w jeszcze niezagojone blizny i po prostu siało spustoszenie. - Strona przeciwna będzie łapać się przeróżnej linii obrony. Że wymyśla Pani. Powołają się na Pani stan psychiczny, a być może, że sama Pani do tego doprowadziła. W takich sprawach ważne jest opanowanie i to nie będzie łatwe. Nie może Pani dać się sprowokować, nie może być, chociaż cienia wątpliwości, że mają racje. Jeśli jednak wszystko pójdzie po naszej myśli, postaram się doprowadzić do tego, aby proces przebiegł szybko i pomyślnie. - Mieli przewagę; ślady czarnej magii, skrupulatnie prowadzoną dokumentację i świadków. Na pewno Armando nie pogardziłby dowodem, który przeważyłby tę szalę niepewności. Patricia Brandon i tak zrobiła niezłą robotę. Nie poddała się systemowi, który ją zawiódł, a dalej gromadziła dowody, które Lestat miał zamiar wykorzystać, jak najlepiej potrafił.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Od pierwszej rozprawy minęło dość sporo czasu, jednak doskonale pamiętała jak to się wszystko wtedy rozegrało. Jak bardzo była rozgoryczona tym co ostatecznie postanowił sędzia i co tak naprawdę nawet w najmniejszej części nie sprawiało, że poczuła sprawiedliwość. To było okropne, że jeśli kogoś spotykała krzywda, to bardziej rozwinięty był system obrony strony przeciwnej, niżeli cała procedura szukania dowodów na to co faktycznie zaszło. Może gdyby miała wtedy u boku kogoś takiego jak Armando byliby w stanie ukazać sędziemu prawdziwy obraz sprawy. - Rozumiem - odparła na jego poradę co do zachęcenia jak największej liczby swoich dawnych znajomych do zeznań. Już poprzez te konkrety, które otrzymywała od mężczyzny zyskiwał u niej szacunkiem i zaufaniem. Przynajmniej działał, już od pierwszego spotkania coś robił. - Postaram się ich przekonać i dowiedzieć jak najwięcej. - dodała przekonywująco, po czym przeszła do kolejnego zagadnienia jakim była jej przypadłość. Owa klątwa rzeczywiście była wiekowa, przez co ciężko było ustalić na początku cokolwiek na jej temat. Ale nie odpuszczała ani na moment i kiedy uzdrowiciele po pół roku się poddali, zdobyła kontakt do rzeczoznawcy artefaktów, który zajmował się również innymi magicznymi przedmiotami, a także współpracował ściśle z pewnym łamaczem klątw. I był to strzał w dziesiątkę, ponieważ dzięki nim dowiedziała się wszystkich możliwych informacji, które były gdziekolwiek odnotowane a propos klątwy wampirzego oddechu. Była rzadka i stara, więc dlatego magomedycy nie wiedzieli jak ją leczyć. Ale też był inny powód, dla którego jej szanse na wyleczenie malały... - Nie znam się za bardzo na medycynie, a więc nie wiem jak wiele szczegółów mogą one zawierać, ale zapewniono mnie, że zespół pod którego opieką byłam przez sześć miesięcy jest najlepszym zespołem specjalistów, więc wierzę, że chociaż oni wykonali rzetelnie swoją pracę. - oznajmiła, biorąc po chwili kolejny kęs sernika i wolno go przeżuwając. - Muszę jeszcze Panu wspomnieć o jednej dość istotnej rzeczy, którą zawierają owe opinie łamaczy klątw, a konkretnie tego jednego, który odnalazł najwięcej konkretów. Mianowicie, moja przypadłość nie nadaje się w tym momencie do wyleczenia. Według specjalistów zajmujących się klątwami, medalion był zbyt blisko serca, do tego nosiłam go, będąc zupełnie nieświadoma jego szkodliwości przez blisko dwa tygodnie. To przyczyniło się do tego, że ta magia całkowicie wsiąknęła w mój organizm i nie da się jej stamtąd wyplenić. - może i zbyt wiele informacji na raz chciała przekazać Wornightonowi, jednak czuła obowiązek podzielenia się z nim wszystkim tym co sama wiedziała. Im więcej się dowiadywał na temat jej sprawy, tym większe szanse, że coś wymyśli, aby mogli to wygrać. Taki był plan. Po chwili usłyszała także pytanie dotyczące tego jak zaopatrywała się na niezręczne i dość kłopotliwe pytania ze strony sędziego. Na te słowa uśmiechnęła się łagodnie i pochylając nad stolikiem. - Jedną taką rozprawę już przeżyłam. Mniej więcej wiem jak to wygląda. Zapewniam Pana również, że nie jestem z tych osób, które potrafią publicznie się rozkleić, uzewnętrzniając niepotrzebnie swoje emocje. - odparła na jego słowa, wręcz z przesadna pewnością siebie, co można było również odebrać nieco zuchwale. Pozytywnie zaskoczyło ją to, że chwilę później usłyszała co takiego może być powiedziane na sali sądowej. To naprawdę według niej świadczyło od dużym doświadczeniu i profesjonalizmie Armanda, a więc ucieszyło to Brandonównę. - Postaram się trzymać nerwy na wodzy. Zdaję sobie sprawę, że jest to niezmiernie ważne. Ale proszę mi obiecać, że jeśli przywołają za argument mój "stan psychiczny" nie będzie Pan się powstrzymywać przed zastosowaniem najbardziej dotkliwego zagrania - o ile będziemy takowe mieli w zanadrzu - zwróciła się do niego, lekko unosząc brew i posyłając mu wymowne spojrzenie, wierząc, że wie o co jej chodzi. Jeśli tylko użyją ciosu poniżej pasa, związanego z jej niezrównoważeniem psychicznym, muszą ich zniszczyć wszelkimi możliwymi sposobami.
Lestat A. Wornighton II
Wiek : 47
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.82 m
C. szczególne : widoczny zarost; magiczne tatuaże: litery „S.L.R.S.” na lewym ramieniu, gwiazda na prawym i smok na lewej łydce.
Wysoka szklanka już dawno świeciła pustkami po bazyliszkowe macchiato. Nie zamówił już nic więcej. Rozmowa toczyła się w swoim tempie. Trafiali mu się przeróżni klienci, od tych, co ciężko z nich coś wyciągnąć przez ich niezdecydowanie do tych, którzy chcieli coś ugrać i myśleli, że jest naiwny. Tutaj nie dopatrzył się żadnego z tych wariantów. Widział zdecydowanie, determinacje i przerażających, co niektórych skrupulatność. Mógł tak siedzieć i dyskutować. Pytać o przeróżne szczegóły, ale ważne informacje dostał. Tak teraz czekała go sterta dokumentacji, akt, papierów, które będzie musiał przejrzeć. Postanowił wziąć tę sprawę. Nieuchybienia, niedbalstwo zmieniły proces Patrici Brandon w istną farsę. Wszyscy, którzy podjęli się prowadzenia jej sprawy, wręcz jakby specjalnie to przegrali. Teraz on musiał zrobić z tym porządek, bo dlaczego by nie? Zwykła rzecz przesiąknięta czarną magią doprowadziła do tragicznych skutków. Zapewne takich rzeczy nie daje się w dobrej wierze, nie wiedząc o konsekwencjach. - Podciągnąłbym to pod ciężki uszczerbek na zdrowiu, a nawet próbę zabójstwa. - Odpowiedział, kiedy Patricia wyjaśniła swoją przypadłość. Mało znana klątwa, magia wsiąknęła zbyt głęboko, uniemożliwiając niemal prowadzenie normalnego życia. Zapewne do końca życia Brandon będzie musiała zażywać eliksiry, co jeśli przypadłość działa niczym Somnium Mortiferum; chociaż o tej chorobie medycy mieli jako takie pojęcie. - Pani przypadłość jest niemal nieznana, niepewna, nikt nie prowadzi zapewne badań pod tym kątem. Mogłaby Pani upaść, zasnąć i po prostu umrzeć, bo właściwie jaka jest pewność, że na przestrzeni lat klątwa się nie pogarsza, nie zabija — nie ma żadnej pewności. Pan Milton zapewne wiedział, jakie są tego konsekwencje. Śmiałbym powiedzieć, że jego zamiarem było uśmiercenia Pani w dość wyrachowany sposób, aby uniknąć kary za swój czyn, jak na razie udaje mu się wszystkich zwodzić. - Pióro piszące zapisało jeszcze kilka długich zdań, po czym Wornighton chwycił za nie i schował do swojej nienagannej czarnej aktówki. - Zapewne znajdzie się nie jedno takie zagranie. Może być Pani o to pewna. - Uśmiechnął się, niemal przybierając postawę adwokata diabła. Brakowało tylko rogów i bardziej złowieszczego uśmiechu, który zostawiał na sam koniec, kiedy niszczył swoich przeciwników na sali sądowej. Jak on kochał tę pracę. - Czy ma Pani jeszcze jakieś pytania? Wątpliwości, na które mógłbym odpowiedzieć? Coś istotnego co powinienem wiedzieć? Jeśli nie, przechodzę przez te drzwi. - Wskazał na wyjście z kawiarni. - Wychodząc, od razu teleportuje się do departamentu i wyciągam wszystkie akta dotyczące Pani sprawy. - Nie było co zwlekać. Resztę dokumentacji i zebranych zaświadczeń czy raportów medycznych Patricia potwierdziła, że dostarczy jak najszybciej; co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. - Cieszę się, że za sprawą Pana Claudiusa Murray'a, została Pani skierowana do mnie. Proszę mieć pewność, że zrobię wszystko w tej sprawie, co będzie konieczne. - A nawet więcej. Czekał na reakcje kobiety o burzy blond włosów, siedząca przed nim to jak mówiła i to, co widział w jej oczach; najbardziej dotkliwe zagrania — doskonale rozumiał, co to znaczy i dała mu na to wręcz przyzwolenie. Wiedział, że ta praca nigdy mu się nie znudzi, że był człowiekiem na odpowiednim miejscu, z niemal diabelskim powołaniem od samych najniższych kręgów piekielnych, gdzie spoczywała dusza samego Herpona Podłego, jeśli oczywiście był martwy.
+
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Przez prawie rok od kiedy jej klątwa została uaktywniona miała ogromny dylemat co do słuszności swoich poczynań. Najpierw podczas samego leczenia, starała się jakoś funkcjonować i jednocześnie powoli gromadzić dowody, które niestety okazały się być niczym dla wymiaru sprawiedliwości. Później szukała innych, analizowała i pogodziwszy się ze swoim zaburzeniem, które prawdopodobnie miało pozostać z nią już na stałe, próbowała odnaleźć sposób, aby Chester zapłacił za to, że zniszczył jej życie. Ale ciągle gdzieś z tyłu głowy miała obawę o to, że może znowu to wszystko będzie niewystarczające. Tyle pracy i wysiłku włożyła i nadal wkłada w to, aby dojść sprawiedliwości, a co jeśli druga rozprawa będzie kolejną porażką? Niestety, ale wtedy też prawo miało stać po jej stronie, ale tak nie było, więc kto powiedział, że nawet jeśli zdobędzie dowody to nie znajdzie się jakiś środek łagodzący jego winę? Przecież to tak często się zdarzało. Ale ona by chyba tego nie przeżyła... Kolejny raz widzieć jego zadowoloną gębę, podczas ogłoszenia wyroku na sali sądowej. Chyba tym razem zerwałaby się z miejsca, żeby chociaż rozwalić mu nos. Słowa Wornightona brzmiały niezwykle obiecująco i choć już od dawna zdawała sobie sprawę z tego co opisywał mężczyzna - że może kiedyś stać się tak, że zaśnie podczas spaceru czy biegania i roztrzaska sobie głowę lub jej stan się pogorszy, przez co nie będzie mogła się wybudzić z fizjologicznego snu po nocy - była w stanie przedstawić to dokładnie sędziemu. Teraz kiedy miała już tyle informacji o tej klątwie, musiała je wykorzystać. Tym bardziej, że wnioskowała po słowach człowieka siedzącego przed nią, że również odniósł wrażenie taki jak ona - że Milton jakby był nietykalny w świetle prawa. To bardzo ryzykowne stwierdzenie, ale jednak wszystko na to wskazywało. I choć nie znała jego rodziny, bo za bardzo nie interesowała się jego życiem, śmiała twierdzić, że może przez jakieś znajomości, mógł być w pewien sposób chroniony... Tego nie wiedziała, ale jednak musiała być przyczyna dla której został tak łagodnie potraktowany. Zakaz zbliżania się i grzywna za nachodzenie i jawne nękanie? - Nie, wydaje mi się, że nie mam żadnych pytań. Wszystko wyjaśnił mi Pan bardzo klarownie. A jeśli takowe mi się nasuną, pozwolę sobie wysłać do Pana list. - oznajmiła, wstając z miejsca, aby podać mu rękę, kiedy wskazał na wyjście. - Jeszcze raz bardzo Panu dziękuję za przyjście i za spotkanie, a także za zaangażowanie. Jestem dobrej myśli. Do zobaczenia. - powiedziała po chwili, uśmiechając się delikatnie i żegnając się z mężczyzną, szczerze zadowolona z tej rozmowy. Nie spodziewała się, że tak pozytywnie zaskoczy ją swoją sumiennością i profesjonalnym podejściem do sprawy. Naprawdę po jego słowach wierzyła, że uda im się w końcu sprawić, aby Miltona dosięgnęła sprawiedliwość.
|zt x2|
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Można powiedzieć, że się przejął. W końcu nie zawsze młodemu facetowi udaje się całkowicie przypadkowo zgadać listownie z byłą - nie do końca nawet byłą! - gwiazdą Quidditcha. Thaddeusowi skutecznie umykał fakt, że on sam obecnie mógł za sportowego celebrytę uchodzić - jakby nie spojrzeć, był wziętym ścigającym i obecnie doskonale rokującym obrońcą, zarówno mniejszej drużyny ligowej jak i kadry narodowej Anglii. Nie był jednak w lidze Patricii Brandon, która wpisała się w historię angielskiego Quidditcha jako diabelnie skuteczna ścigająca. Ale też nie dlatego wyszedł z propozycją wycieczki. To było w sumie spontaniczne - a Edgcumbe nie zwykł rzucać słów na wiatr, a zwłaszcza tych pisanych. Głównym powodem ów zaproszenia było... Cóż, to, że zaskakująco gładko wymieniało mu się listy z Brandon. Dlatego też, podjął się realizacji całego przedsięwzięcia z należytą skrupulatnością - i to naprawdę ekspresowo. Przygotował motor, rozeznał się w trasach prowadzących do stadionu w Guztelugatxe, spakował wszystkie niezbędne rzeczy, mieszcząc się w sakwach przytroczonych do białego Bravo. Nie omieszkał zamontować dodatkowej owiewki. A także zamówić dwóch kubków kawy, z którymi teraz to wyszedł ze świeżo otwartej kawiarni. Nie usadowił się jednak bezpośrednio przy jednym ze stolików na zewnątrz kafeterii - a podszedł do pozostawionego przy jednym z nich motocykla. Było wcześnie, po Pokątnej kręciło się jeszcze mało ludzi - a i on nie był zbytnio rozpoznawalny, zwłaszcza w ciężkiej motocyklowej kurcie, tak odmiennej od quidditchowskiej koszulki z jego nazwiskiem. Trzymając dwa styropianowe kubki w jednej ręce - kolejny atut posiadania wielkich dłoni - Edgcumbe oparł się nonszalancko biodrem o swój motor, spokojnym spojrzeniem zielonych oczu lustrując przewijających się po uliczce czarodziejów i czarownice. Sobota rano, a mimo to wszyscy gdzieś się spieszyli. Dopiero po chwili dostrzegł charakterystyczną burzę włosów Brandon - a choć minęło kilka dobrych lat odkąd oglądał ją na boisku, to nie mógł jej nie rozpoznać. Odbił się lekko od Bravo, wychodząc kobiecie na powitanie. Na usta już wypłynął mu charakterystyczny, szeroki uśmiech, gdy się do niej zbliżał. — Dzień dobry, Patty — zagaił od razu, wolną dłonią uchylając - jak to miał w zwyczaju - niewidzialnego kapelusza. Łobuzerskie ogniki czaiły się w zielonych tęczówkach, gdy wbijał wzrok w ich niebieskie odpowiedniki. — Wyspana? Przygotowana? — Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy zupełnie swobodnie witał czarownicę, jakby dosłownie znali i kumplowali się od lat. — Smocze espresso — zręcznie przechwycił jeden kubek do drugiej dłoni, podsuwając go Brandonównie. — Obstawiam, że lubisz.
Na początku sama nie wiedziała co myśleć, kiedy Thaddeus zapewnił, że propozycję wycieczki na wyspę Guztelugatxe ma traktować poważnie. Całe to wymienianie listów z nieznajomym, który jedynie odesłał jej zagubioną wiadomość do brata, przebiegało sprawnie i przyjemniej, niemniej nie spodziewała się, że zakończy się w ten sposób. Jednak na jej decyzję miały wpływ dwa mocne argumenty: bardzo chciała obejrzeć tamtejszy stadiom, ale także niezwykle miło pisało jej się z chłopakiem. Odnosiła wrażenie, że jego sposób bycia nie wadził jej w żaden sposób - przynajmniej na razie, po wymianie krótkiej korespondencji - co zdawało się być dla niej niecodzienne. Większość charakterów osób, które ją otaczały w jakiś sposób ją drażniły i zawsze potrafiła znaleźć jeden taki element, który mógłby ją w mniejszym lub większym stopniu zirytować. Tutaj tego nie było, jednak nie oznaczało to, że się nie pojawi. Nigdy nie uważała się za gwiazdę Quidditcha, odpowiedniejsze było dla niej określenie miłośniczki ewentualnie szurniętej na punkcie sportu. Mimo, iż była niesamowicie pewna siebie, to jeśli chodzi o swój zawód, nie potrafiła się przechwalać. Wiedziała, że do pewnego momentu wiele osiągnęła, jednak po tym czasie zaczęła powoli oswajać się z myślą, że teraz czas aby inni zaczęli wspinać się na szczyt, a ona może im tylko w tym pomagać. W osobach takich jak Thadd widzi dawną siebie, która dążyła do doskonałości pod względem zawodnika, jednak nie po to, aby się tym szczycić, lecz zarabiać robiąc co dzień to co kochała. Tak jak odpisała chłopakowi, nie miała planów na najbliższy weekend, dlatego zabierając najpotrzebniejsze rzeczy i wrzucając je do niewielkiego czarnego plecaczka - wcześniej zmniejszając je odpowiednio, aby się pomieściły - pożyczyła namiot od stryjka, który zawsze był skory do pomocy (a i tak go nie używał, w swoim sędziwym wieku), po czym teleportowała się na jedną z przecznic ulicy Pokątnej. Wsuwając dłonie do kieszeni kurtki w kolorze khaki ruszyła szybkim krokiem w kierunku kawiarni, w której ostatnio było jej dane spotkać się z prawnikiem, mającym pomóc jej ponownie rozpatrzeć sprawę jej stalkera. Nie chcąc jednak znowu wracać myślami do nieprzyjemnych spraw, próbowała skupić się na fakcie, że prawdopodobnie już za kilka godzin będzie jej dane zwiedzić jeden z największych stadionów w Hiszpanii. Aż w końcu, zobaczywszy w oddali uśmiechniętego Edgcumbe'a, który w pewnym momencie ruszył w jej kierunku, sama odpowiedziała podobnym gestem, szczerze ciesząc się na jego widok (choć do końca nie wiedziała dlaczego aż tak bardzo). - Witaj, Teddy. - oznajmiła grzecznie i wręcz urzeknięta jego dobrymi manierami, aż sama dygnęła, po czym zaśmiała się cicho, nie mogąc się powstrzymać. -Tak, wyspana i gotowa. Widze, że kurta motocyklowa jest, kawa jest... - zaczęła entuzjastycznie, zanim to nie podsunął jej kubka z aromatycznym napojem, na co uśmiechnęła się szerzej przyjmując go. Z daleka czuła tą rozkoszną woń, tak bardzo charakterystyczną. - Oczywiście. Trafiłeś. Usiądziemy na moment? - zapytała, skinąwszy na stolik nieopodal, należący do ogródka kawiarni. - A więc... rzeczywiście masz motor. I naprawdę lecimy nim nad Zatokę Biskajską? - podjęła temat, jeśli tylko usiedli wygodnie. Spoglądała na na niego z wyraźną fascynacją, jakby nie mogła uwierzyć, że osoba, pisząca tamte listy istniała naprawdę i siedziała przed nią. I, że rzeczywiście planują lecieć na jedną z wysp hiszpańskich. Niech ją ktoś uszczypnie!
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Opuszczenie banku Gringrotta zajęło im raptem trzynaście minut w trakcie których przetrawiał i układał sobie słowa swojego podwładnego. Tak na dobrą sprawę tuż po opuszczeniu miejsca ich pracy Theodor przestawał być asystentem rzeczoznawcy, a po prostu Theodorem Kain, który mu towarzyszył. W obecnej chwili należało pracę odłożyć na bok i skoncentrować się na samym spotkaniu, które przedłuża się o gorącą i pyszną kawę, a które może przeciągnąć się jeszcze dłużej. Nie ukrywał swojego zaskoczenia, które zaraz to zasłonił spokojnym zamyśleniem. Nie było w nim ni krztyny negatywnej reakcji, a jedynie zadziwienie, że ktokolwiek z jego miejsca pracy zaprasza go na coś tak przyziemnego czym jest "wyjście na piwo". Zapraszany był owszem, ale na śluby, konferencje, warsztaty bądź jednorazowe wykłady, ale rzadziej na coś innego. Życie towarzyskie tego nad wyraz wykształconego człowieka było niezwykle ubogie, stąd zaskoczenie słowami dwudziestotrzylatka. Między nimi tkwiła przepaść wiekowa, a sztywność George'a sprawiała, że dodawał sobie dobrych pięciu lat. Dopiero świeże letnie powietrze ocuciło go na tyle, aby wrócić do rozmowy. - Och, wybacz, zaskoczyły mnie pana słowa, panie Kain. - wyjaśnił szczerze. Pracoholik. To przez to jego życie się posypało. Żona odeszła, dziecko nie chciało go znać. Przyjaciół mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Poświęcił dla kariery niemal wszystko, osiągnął to, co chciał, ale czy był szczęśliwy? Potrząsnął głową i skierował swój wzrok na młodego chłopaka, który teraz w świetle dzisiejszego słońca wyglądał na bardzo sympatycznego. Może warto zatrzymać się na dłuższą chwilę? - Nigdy nie miewam czasu na wieczorne towarzyskie wyjścia jednakże muszę przyznać, że warto tego spróbować, jeśli oczywiście uda się utrzymać zasady, że na ten czas nie będę patrzeć na pana przez pryzmat pana stanowiska. - mówił szczerze, bo czemu miałby kłamać? Skinął mu głową i ruszył do kawiarenki, do której dojście zajęło im dosłownie trzy minuty. Wszedł do środka i od razu skierował się do wolnego stolika. Z oddali spostrzegł znajomą buzię "Patricia D. Brandon", której skinął kulturalnie głową lecz nic ponadto, bowiem miała towarzystwo. Usiadł na wolnym krześle, walizeczkę odstawił przy swojej lewej łydce i zanim otrzymali kartę ze spisem wszystkich dostępnych kaw, rozpiął mankiety noszonej koszuli. Nikt (poza Robin rzecz jasna) nie widział go jeszcze w ubraniu innym aniżeli tym eleganckim, zakładanym do pracy. - Choćbym chciał to wszelkie dalsze czynności pracy nad naszym artefaktem zostaną wznowione dopiero w nowym tygodniu kiedy biuro Łamaczy Klątw przyśle mi odpowiednią dokumentację. Dalej też nie otrzymałem jeszcze diagnostyki pobranej przez ciebie cieczy, a to nas dosyć mocno blokuje w dalszych badaniach i diagnostyce. - tak, znowu poruszał temat pracy i tylko rozmówca bądź osoba postronna była w stanie go uświadomić. Choć język sam chciał opowiadać o zawodzie, tak podświadomie nie podawał już ważniejszych szczegółów bowiem nie znajdowali się w biurze. Przemawiał ogólnikowo i był to cel zamierzony. Zamówili kawę.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
W przeciwieństwie do swojego przełożonego wcale nie odmierzał tak skrupulatnie upływających nieubłaganie minut, choć raczej nie w imię zasady „szczęśliwi czasu nie liczą”, bo akurat w tej kwestii mieli z Walkerem wiele wspólnego. Praca, kolejne wyzwania – to wszystko dawało Kainowi niebywałą satysfakcję, ale powiedzmy sobie szczerze, jego życie prywatne też od dłuższego czasu leżało w gruzach. Niewątpliwie był osobą bardziej towarzyską od swojego szefa, ale mimo to nie potrafił się jakoś w tym niesprawiedliwym świecie odnaleźć. Pewnie dlatego, że był upartym jak osioł idealistą. Połowę swojego życia uganiał się za panną z wyższych sfer, która ostatecznie nazwała go nieudacznikiem i potraktowała jak śmiecia. Ostatnie zaś lata zmarnował na kompletnie bezproduktywne użalanie się nad swoim losem, które wreszcie zamienił na wyrafinowany plan zemsty na czystokrwistych czarodziejach, znienawidzonych przez niego z całego serca. Wydawać by się mogło, że po tym jak jego kandydatura do biura aurorskiego została odrzucona, kumple wyciągnęli go z rynsztoku, a jednak poza tym, że przekuł swój smutek i rozczarowanie w gniew… niewiele się zmieniło. Po prostu szukał okazji do zaczepki, by dać upust swoim emocjom, a ściślej mówiąc, wezbranej przez długi czas frustracji. Walker… Cóż, Walker przypadkowo znalazł się na linii strzału i idealnie pasował mu do roli tarczy. Niemal potknął się o kamień, bo zamiast patrzeć pod nogi, ukradkiem spoglądał na twarz swojego towarzysza, a przez krótką chwilę, gdy usłyszał jego odpowiedź, żałował że rzeczywiście nie wyrżnął głową o bruk. Kurwa, falstart. Tak mu się przynajmniej wydawało, dopóki jego szef nie kontynuował swojej wypowiedzi. Tym razem Theo w duchu odetchnął z ulgą, choć i tak odnosił wrażenie, że pośpieszył się ze swoją propozycją, skoro wywołała ona takie zmieszanie mentora. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że George’a po prostu nikt nie zapraszał od dawna na piwo. – Oczywiście. Co dzieje się w banku, pozostaje w banku. Co dzieje się w Hogsmeade, pozostaje w Hogsmeade. – Odparł śmiałym, wesołkowatym tonem, po raz kolejny żałując, że nie ugryzł się w język. Wcześniej zastanawiał się długo jak ubrać swoje zaproszenie w słowa, by nie brzmiało ono niestosownie, to masz ci los. Teraz dopiero popisał się swoją nonszalancją i zupełnie nieprzemyślanym żartem. Co gorsza, tym razem nie miał nawet pomysłu jak załagodzić swoją porażkę. – W takim razie postaram się wybrać jakieś ciekawe miejsce. - Uratowało go chyba jedynie to, że akurat przekroczyli próg kawiarni, ale poczucie zażenowania sprawiło, że nie zauważył nawet, do kogo Walker skinął głową. Po prostu usiadł naprzeciwko patrona, próbując jak najszybciej wziąć się w garść, w czym pomógł mu nieco widok odpinanych przez szefa mankietów koszuli. Dobry znak: wrzucamy na luz. - Ciekawe, co wyjdzie z tą cieczą… – Odezwał się wreszcie po dłuższej chwili milczenia, najpewniej błędnie utwierdzając przełożonego w przekonaniu, iż dalej będą rozmawiali o pracy. Niekoniecznie taki był jego plan. – Trudno. Będziemy musieli poczekać. – Kontynuował już z nieco mniejszym zainteresowaniem, choć przede wszystkim dlatego, że zajęty był wyborem kawy, co było zresztą dość zabawne, bo po przejrzeniu karty i tak postawił na klasyczną, czarną. – Mówił Pan, że nie miewa Pan czasu na towarzyskie wyjścia, więc pozwolę sobie z ciekawości zapytać… Co Pan lubi robić w wolnych chwilach, poza pracą? Musi to być jakieś interesujące hobby, skoro pochłania tak wiele czasu. – Zagaił, by dowiedzieć się o swym rozmówcy czegoś więcej, bo jakby nie patrzeć, ich relacja opierała się praktycznie wyłącznie na wspólnie prowadzonych badaniach i przeglądaniu przeróżnych tomiszczy i zapisków. Potrzebował czegoś więcej, jakiegoś punktu zaczepienia, błysku w oku, który nie byłby wywołany widokiem złotej wazy ze starożytnego wieku.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Towarzyskie wyjścia nie były jego najmocniejszą stroną. Raz na jakiś czas widywał się ze starym dobrym Lestatem przy szklaneczce whiskey i dobrym tytoniu jednak poza tym naprawdę spędzał większość czasu w banku Gringrotta, który znał tak dobrze jak tylko może znać to szef jednego z biur. Wspólne wypicie kawy oczywiście nie było niczym nadzwyczajnym choć trudniejszą stroną jest zaprzestanie rozmowy na temat wykonywanego zawodu, który jednocześnie stanowił źródło jego największej pasji. Theodor mógłby być takim przypomnieniem jak to jest robić coś innego aniżeli badać, diagnozować, sortować, przesyłać, zatwierdzać, odrzucać czy chociażby spacerować po Dolinie. To też spotkanie innej płaszczyzny aniżeli to u boku Lestata, gdzie nigdy nie sączyli przyziemnego piwa, a jedynie trunki lepszego gatunku. Nawet teraz, kiedy wybierał kawę, wybrał najdroższą bowiem przekonał się, że jest najlepsza. Odkrył też, że im dłużej siedział na krześle, tym ono stopniowo transmutowało się w fotel z obitej brązowej skóry - mebel łudząco podobny do tego, który trzymał w swoim mieszkaniu. - Znakomicie. - odparł zwięźle na deklarację oddzielenia relacji w banku, a poza bankiem. Tak będzie najłatwiej choć trzeba przyznać, że w rozmowie królowała sztywność, dystans i widoczna różnica nie tylko wieku, ale też doświadczenia zawodowego. Jako absolwent domu Helgi miał w sobie jednak na tyle dużo wyrozumiałości, iż nie wrzucał Theodora do szufladki "za młodzi aby się dogadać". Chłopak był pracowity, mądry, miał bystry umysł i nie widział w nim fałszu, a takie cechy cenił. Ludzie jego pokroju zajdą wtedy daleko. W okolicach ramion i karku poczuł napięcie, które jasno komunikowało pojawienie się pewnej dozy skrępowania kiedy to pan Kain zapewnił, że znajdzie ciekawe miejsce do "wyjścia na piwo po pracy". Będzie musiał wybronić się w jakiś sposób, aby nie pić tego ustrojstwa, a alkohol lepszego sortu. Rozmowa o pracy nieco przygasła i Merlin niech będzie świadkiem, nie wyczuł, że spadek zainteresowania jest celowy. Ot, przyjął przytaknięcie. Musiał przyznać, że ciężko było wyjść z roli "jestem Twoim szefem" i po prostu odpowiedzieć na takie pytanie. Odnosił wrażenie, że ocieplenie tej relacji będzie wymagać nie lada wysiłku z obu stron. Oparł się wygodnie w fotelu i smukłymi palcami zastukał bezgłośnie o blat oddzielającego ich stolika. - Podróżuję, panie Kain. Bardzo dużo podróżuję, przecieram szlaki, sprawdzam te, które zostały już zapisane w mapach. Fascynacja historią wszelkiego świata również należy do moich pasji. - odparł na tyle, na ile potrafił, a co nie naruszało jego najskrytszej prywatności. - A pan, panie Kain? Jakie ma pan zainteresowania? Praca w biurze bierze się z pasji czy po prostu z lepszego wyboru? Proszę śmiało mówić wprost, nie wykorzystam tej wiedzy w kwestiach zawodowych. - tyle mógł obiecać, a i ciekaw był czy gorliwość i pracowitość chłopaka brała się z chęci, samych ambicji czy po prostu przypodobania się. Nie byłby jednak sobą, gdyby pytanie nie zahaczało o sprawunki zawodowe. Zaiste, trudno rozmawiało się z pracoholikiem. To niebywałe, że ktoś podjął się tego wyzwania i nie uciekł po pierwszych parunastu minutach. Oparł łokieć na podłokietniku i nastał ten czas kiedy ciemnozielone oczy pewnego trzydziestopięciolatka mogły nienachalnie lustrować wyraz twarzy młodszego pracownika banku.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Kain nie potrafił obiektywnie i precyzyjnie określić swoich umiejętności interpersonalnych. Dawniej był raczej nieśmiałym młodzieńcem, przez co nawiązywanie nowych znajomości szło mu dość topornie, a ludzie często wykorzystywali jego naiwność. Z czasem zdołał jednak pokonać swoje lęki, a do życia towarzyskiego zaczął podchodzić ze znacznie większą pewnością siebie i luzem, którego niegdyś mu brakowało. To z kolei zdecydowanie zaprocentowało i pozwoliło poszerzyć mu grono znajomych. Można by rzec, że rozwinął skrzydła, otworzył się na świat, a zupełnie przy okazji nauczył się podporządkowywać sobie swoje otoczenie, co niekiedy wiązało się z zastosowaniem subtelnych, manipulacyjnych sztuczek. Obecnie nie miał również większych problemów ze zdobywaniem kontaktów, a i luźne pogawędki z kumplami przy piwie sprawiały mu zwykle wiele radości. Lubił i doceniał jednak również czas spędzony w samotności, który najczęściej poświęcał na rozwijanie hobby i spełnianie daleko sięgających ambicji, co czyniło z niego najprawdopodobniej kogoś, kogo można by określić mianem ambiwertyka. Niewykluczone zresztą, że to właśnie z tego względu gotów był również zrozumieć w pewnych momentach nieporadne, jakby niezdecydowane zachowanie Walkera, jego nienaturalne przywiązanie do pracy i ciągłe ględzenie o tajnikach zawodu rzeczoznawcy. Poważnie, facet nie umiał chyba zapomnieć o pracy… a to niby Theo (przynajmniej według niektórych swoich znajomych) za bardzo skupiał się na karierze. Nie przeszkadzały mu jednak te nieustanne rozmowy z szefem o magicznych artefaktach, badaniach, statystykach, diagnozach czy Merlin wie jeszcze, co związanego z pracą rzeczoznawcy można by było jeszcze wymyślić. Jakby nie patrzeć, George był jego przełożonym, wspólnie oddawali się pracy w banku, więc temat ten jawił się jako najbardziej naturalny. O wiele większą przeszkodą zdawały się w jego mniemaniu łączący ich stosunek podległości służbowej, jak i całkiem spora różnica wieku, które niewątpliwie zwiększały dystans pomiędzy nimi i nie pozwalały na pełną swobodę wypowiedzi. Theo uparcie wierzył jednak, że nie ma takiej przeszkody, której nie dałoby się pokonać, chociaż w tym przypadku o wiele bardziej pomocnym środkiem do osiągnięcia celu byłaby nie kawa, a raczej trunek z symbolem procentów na etykiecie. A propos kawy… Poprawił się wygodniej w fotelu i skinął z uśmiechem głową, kiedy jego patron potwierdził wspólne, piątkowe wyjście, ale nie mógł przy okazji nie zauważyć bijącego od niego snobizmu. No tak, czystokrwisty czarodziej na wysokim stanowisku musiał przecież wybrać najdroższą pozycję z karty menu. Tylko po to, żeby pokazać, że go na to stać. Westchnął w duchu, bo o ile gotów był nawet przyznać, że jak na szychę Walker odznacza się całkiem przyjemnym charakterem, tak jednak mężczyzna musiał niedyskretnie przypomnieć mu o tym, że należy do ścisłej elity. Chłopak nie pokazał jednak w żaden sposób tego rozczarowania. Nawet brew mu nie drgnęła, kiedy uważnie słuchał odpowiedzi swego rozmówcy. – Podróże… Z chęcią bym gdzieś pojechał. – Powtórzył po nim wyraźnie rozmarzony. – Ale spokojnie, nie zamierzam na razie wnioskować o urlop. Przynajmniej dopóki nie skończymy badań nad tym starożytnym artefaktem. - Dodał jeszcze z rozbawieniem, łapiąc się na tym, że w towarzystwie przełożonego również i jemu trudno było odrzucić temat pracy na bok. Nie oszukujmy się, Walker mu tego nie ułatwiał. Nawet jego kolejne pytanie brzmiało tak, jakby było częścią rozmowy rekrutacyjnej. Co gorsza, facet trafił w jego czuły punkt… przy cholernym pytaniu o zainteresowania. To trzeba mieć dopiero talent. - Lubię czytać różne historyczne książki, ale to pewnie zdążył Pan już zauważyć. – Zdecydował się najpierw na ten o wiele mniej niewygodny element rozmowy, wspominając przy okazji o snutych przez nich teoriach dotyczących wykorzystania tajemniczej złotej wazy. – Do tego trochę szkicuję, trochę tańczę. Chyba staram się zajmować wszystkim po trochu i nie zamykam się na nowe doświadczenia. – Zrobił sobie krótką przerwę, żeby upić łyka przyniesionej przez kelnera kawy. – Rzeczywiście dobra. – Wtrącił. – A co do pracy w biurze… jeżeli mam być szczery, zawsze marzyłem o tym, żeby zostać aurorem, ale cóż… biuro aurorskie niestety nie marzyło o mnie… – Nie był pewien czy powinien się tak uzewnętrzniać, a i wcale chyba tego nie chciał. Stwierdził jednak, że napomknie o swej historii z biurem aurorskim tylko po to, by wzbudzić ciekawość swojego szefa. Póki co nie zamierzał jednak jego ciekawości zaspokajać w pełni. – Ale to nieco dłuższa historia, może opowiem ją kiedyś przy piwie. Na szczęście, mimo że początkowo było mi trudno w to uwierzyć, praca rzeczoznawcy okazała się równie satysfakcjonująca. No i wreszcie przyda się do czegoś to moje zamiłowanie do historii. – Rzucił rozbawiony, choć z tym słowem „równie” trochę podkoloryzował. Cóż, tak po prostu wypadało, skoro i tak przyznał się, że bank nie był wcale jego pierwszym wyborem. Zamilknął na chwilę pod pretekstem delektowania się gorącą kawą, choć tak naprawdę spojrzenie ciemnozielonych oczu Walkera wybiło go nieco z tropu. Było w nim coś przeszywającego na wskroś, ale nie potrafił tego opisać słowami. To coś sprawiło jednak, że w jego zachowanie wdarł się lekki stres, który Theo próbował załagodzić delikatnie postukując palcami o blat stolika. – A, muszę zapytać… kończył Pan Hogwart czy jakąś inną, zagraniczną szkołę? – Spróbował znów podjąć jakiś neutralny temat, który choć trochę odbiegałby od pracy, ale przy okazji nie byłby pytaniem nazbyt nachalnym i osobistym. Niestety na razie musiał z takimi pytaniami uważać. Nie chciał przecież spłoszyć swojej ofiary swojego szefa.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Wyjście na kawę było czymś w porządku. Bank znajdował się po drugiej stronie ulicy, a więc nic dziwnego, że można było tu spotkać ich pracowników. George bywał w tej kawiarni wielokrotnie, a i niekiedy zdarzało mu się towarzystwo goblinów. Jego obecność nie była niczym zaskakującym, a kelner, który przyniósł im filiżanki kawy wyraźnie dał znać, że zna George'a już z nazwiska. Co tu dużo mówić, zaraz za pracoholizmem i uzależnieniem od tytoniu (ledwie o tym pomyślał a zapragnął zatruć swoje płuca dawką ulubionego cygara) przejawiała się tendencja do picia kawy. Gdyby nie piesze wycieczki to jego kondycja i organizm wołałyby o pomstę do nieba, a w takiej sytuacji zatrzymał zdrowie na znośnym poziomie. Był silnym mężczyzną, który większość dnia spędza nad biurkiem jednak nie pozwala się sobie "zapuścić". Być może kawa nie była dobrym towarzystwem do ocieplania relacji między tą jakże różną dwójką jednak dwadzieścia cztery minuty temu znajdowali się na terenie służbowym, a co za tym idzie relacja musiała przeraczkować przez zwroty "per pan". Być może piątkowe wyjście przełamie tę ścianę, którą między sobą zbudowali na rzecz wykonywania swojego zawodu. Nie potrafił nie uśmiechnąć się kiedy Theo wspomniał o wnioskowaniu o urlop. Cóż, osobiście rozpatrywałby zgłoszenie. Rozmasował palcami swoją brodę i prawy policzek, niby to w zamyśleniu, a niby ku temu, aby uśmiech został na takim samym poziomie co aktualnie jest. - Może nam to zająć minimum dwa tygodnie. - zaznaczył jedynie, bez zachęcania ani zniechęcania do zgłaszania się po urlop. To znowuż mogłoby być cokolwiek drażliwe bowiem warto jednak pilnować pewnej granicy między relacją służbową w tą raczkujacą, towarzyską. Kain potrafił zadbać o odpowiedni wyraz swojej mimiki i trudno było zauważyć, że zadane pytanie było dlań trochę niewygodne. Choć George w ten czas spoglądał uważnie na wyraz jego twarzy to nie wyłapał tego, co mogłoby potwierdzić przypuszczenie, że w wypowiedzianym pytaniu jest "coś nie tak". Dodatkowo Kain odpowiedział bez problemu, a więc tę dygresję porzucił szybciej niż się zrodziła. - Artysta? - nie ukrywał zdziwienia. - Nie sądziłem, że w Biurze Rzeczoznawców znajduje się ktoś o tak artystycznych zapędach. - aż gestykulował przy tym wskazując najpierw samego Theo, a potem ogółem, siebie i kierunek z którego przyszli. Ich zawód nie miał nic wspólnego z ulubioną dziedziną chłopaka, ale dzięki temu mógł sobie rekompensować siedzenie za biurkiem - chociaż tyle. To ciekawa informacja, musiał przyznać. Nie spodziewał się jej, a to przypomniało mu jak niewiele wie na temat swoich podwładnych - najważniejsze podstawy, poziom pracowitości i zaangażowania. A coś więcej? Wypadałoby zainteresować się światem poza swoim własnym, spokojnym życiem. Uniósł filiżankę do ust i upił łyk, ciesząc kubki smakowe ciemnym płynem, który od razu rozgrzewał krew płynącą w jego żyłach. - Niech mnie Morgana strzeże, biuro aurorów, powiadasz? Zaskakuje mnie pan, panie Kain. To niebywałe zainteresowania. Ambitne. - musiał to przyznać. Powoli odstawił filiżankę z powrotem na blat i obrócił ją w taki sposób, aby wygodniej było ją ująć między palce. Przyniesione obok ciasteczko na wpół świadomie rozkruszył na talerzyku, a służyło to głównie chwilowemu zajęciu myśli. - Biuro aurorskie jest bardzo wybredne choć niekiedy równie niebezpieczne co pana aktualny zawód. Mawia się, że siedzimy tylko za biurkiem i choć to prawdą, to jednak rzadko wspomina się co nam na to biurko trafia. - nie wiedział jak skomentować inaczej niespełnione marzenie chłopaka. Nie potrafił sobie go wyobrazić w szatach aurorskich choć trzeba przyznać, że ze swoją bystrością umysłu i wydobytym potencjałem mógłby być dla nich cennym nabytkiem. Tak czy siak, nie jemu oceniać. - Im więcej serca wkładasz w wykonywane zajęcie tym ono staje się piękniejsze w swej mowie. - pozwolił sobie podsumować jego wypowiedź i przy tym ostatecznie rozkruszyć ciasteczko. Brzegiem dłoni zgarnął paprochy i zsunął je na talerzyk. Nie sposób było się teraz zorientować, że chłopak próbuje wyciągnąć z niego więcej informacji. To nie był losowy temat, wyczuwał w tym pewną celowość i wydawała się ona niegroźna. Wobec ludzi nie był podejrzliwy wszak na jej najmniejsze przejawy bywał wrażliwy. O siebie się nigdy nie martwił. Na jego ustach ponownie pojawił się lekki uśmiech kiedy skrzyżował spojrzenie z młodszym chłopakiem. Był niewiele starszy od jego chrześnicy i dziecka. - Jestem pełnokrwistym Brytyjczykiem, panie Kain i tak jak można to przewidzieć ukończyłem Hogwart pod patronatem pięknej Helgi Hufflepuff. - tutaj jego uśmiech nabrał nieco więcej ciepła na wspomnienia lat szkolnych. - Akurat pana CV nieco pamiętam i kojarzę, że pan również uczył się pod jej wartościami. Osobiście uważam, że ten zamek jest naprawdę piękny. - miał nadzieję, że odpowiedział wyczerpująco na ten temat. Pytania Theo były dla niego miłe. - A co pan sądzi o Hogwarcie?
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Ułożył palce na brzegu talerzyka, przesuwając nim delikatnie to w lewo, to w prawo, zastanawiając się czy ma w ogóle ochotę napoczynać podane do kawy ciasteczko. Nie był jakimś wielkim fanem słodkości, chociaż czasami zdarzało mu się wcisnąć kawałek czekolady czy sernika. Tym razem nie miał chyba jednak ochoty na zupełnie zbędną dla organizmu dawkę cukru. – W takim razie przynajmniej przez kolejne dwa tygodnie pozostanę do Pana dyspozycji. – Potwierdził ze szczerym uśmiechem obecność w banku i gotowość do przyjęcia na swoje barki kolejnych obowiązków. Oczywiście to nie on sam decydował o terminie ewentualnego urlopu, ale jak wspomniał wcześniej, i tak nie zamierzał o niego wnioskować, póki nie dokończą zlecenia Walkera. Theo miał bowiem to do siebie, że nie lubił pozostawiać niezałatwionych spraw. Był człowiekiem zadaniowym, a poza tym akurat te badania wyjątkowo go zaciekawiły i nie mógł doczekać się odpowiedzi ekspertów na nurtujące ich pytania. Chciał wiedzieć, do czego rzeczywiście służył ten magiczny artefakt i czy jego przypuszczenia dalekie były od prawdy. Prychnął z rozbawieniem pod nosem, kiedy jego szef nazwał go dumnie artystą. Zaraz zresztą uniósł dłonie ponad stolik i pokiwał przecząco głową, by wyprowadzić mężczyznę z błędu. – Nie przesadzajmy. Ot, zwykłe hobby, jeszcze z czasów dzieciństwa, które teraz umila mi wolny czas. – Wyjaśnił gwoli ścisłości, po czym ponownie ułożył ręce na obitym oparciu fotela. – Tak jak choćby sport. O, właśnie. Grywam także w tenisa, chociaż tej gry akurat może Pan nie znać. To mugolska rozrywka… – Dodał nie do końca świadomie, bo rozmowa sama go poniosła. Miał jednak nadzieję, że Walker nie podejmie tematu, bo chyba niespecjalnie miał ochotę tłumaczyć mu zasady gry na korcie. Wcale nie dlatego, że źle mu się z przełożonym gawędziło. Po prostu łatwiej było wyłożyć komuś reguły tego sportu w praktyce, dając rakietę w dłoń i odbijając do niego piłkę. O ile natomiast wcześniej idealnie wręcz kontrolował swoją mimikę, tak nie podołał zadaniu, gdy patron, mimo że docenił jego ambicje, ponownie wspomniał o biurze aurorskim. Powinien pewnie zareagować na jego słowa pozytywnie, ale spojrzał na niego tylko z nikłym cieniem uśmiechu, nie kontynuując nawet tematu i pokazując tym samym, że nie do końca chyba pogodził się jeszcze z tym niepowodzeniem. Opisywanie okoliczności, w jakich pozbawiono go możliwości przywdziania aurorskiej odznaki, nie miało w tym momencie najmniejszego sensu. Tak jak zaznaczył wcześniej, był to temat na dłuższą rozmowę. Gdyby bowiem miał wspomnieć o całej sytuacji w kilku słowach, najprawdopodobniej wyszedłby na kogoś, kto próbuje się jedynie wybielić i szuka błędów wszędzie, tylko nie w samym sobie. – Na to liczyłem. Od pierwszego dnia czekałem, by zderzyć się z jakimś czarnomagicznym artefaktem. Czasami trzeba podjąć ryzyko, by poczuć że żyje się naprawdę. – Rzucił śmiało, jakby chciał popisać się swoją odwagą. Cóż, kiedyś wcale nie był taki hop do przodu, ale to może właśnie dlatego potrzebował w swoim życiu pewnej dozy adrenaliny i niebezpiecznych wyzwań. Chciał w ten sposób udowodnić samemu sobie, że zerwał z dawnym tchórzostwem i naiwnością i że stać go na wiele więcej. – Ładnie powiedziane. Trzeba przyznać, że potrafi Pan przekonać do swojego zawodu. – Skwitował jeszcze słowa swojego mentora, które równie dobrze mogłyby zostać wywieszone na tabliczce banku Gringotta jako życiowe motto mające przyświecać duszom umęczonych pracowników. Może i nazbyt filozoficzne, ale trudno było nie przyznać Walkerowi racji. - O, to wychodzi na to, że jesteśmy puchońskimi braćmi. – Ożywił się nieco, choć wcale nie po kolejnym łyku gorącej kawy, a na wieść o tym, że i jego szef za czasów szkoły przywdziewał borsucze szaty. Co prawda początki Theo w hogwarckim domu nie były najlepsze, a chłopak przez jakiś czas miał żal do tiary przydziału, ale ostatecznie musiał jej oddać, że nie mogła trafić lepiej. W Hufflepuffie poznał mnóstwo fajnych kumpli i miło wspominał czas spędzony z nimi w zamku. Teraz cieszył się z kolei, że mają z Walkerem jakiś wspólny punkt zaczepienia, chociaż nie umknęło jego uwadze, że jak to facet sam siebie nazwał? Ah, tak, pełnokrwisty Brytyjczyk. A chociaż pełnokrwisty nie oznaczało tego samo, co czystokrwisty, Theo potraktował te określenia synonimicznie, jakby utwierdzając się w przekonaniu, że obrał sobie odpowiednią osobę na cel do odstrzału. – Zamek piękny, chociaż można się w nim pogubić. Tyle lat w szkole, a i tak mam wrażenie, że nie poznałem wszystkich jego zakamarków… – Zadumał się, przypominając sobie chociażby te kilka spóźnień na lekcje, kiedy ruchome schody postanowiły zrobić z niego idiotę. Wiele razy je zwyzywał, może dlatego były dla niego nad wyraz złośliwe. – Ale z największym sentymentem wspominam chyba klub pojedynków. – Aj… ile razy upadał na te twarde deski, ale jeszcze częściej świętował na nich swoje zwycięstwo. Mimo brudnej krwi od zawsze miał talent do posługiwania się różdżką, a nauka zaklęć sprawiała mu o wiele mniej problemów niż chociażby zielarstwo, warzenie mikstur czy opieka nad magicznymi stworzeniami. – A ogląda Pan może mecze quidditcha? Ostatni raz byłem chyba na meczu Strzał z Appleby i Srok z Montrose. Niby za czasów szkoły nie grałem w drużynie, ale lubię tę atmosferę panującą na trybunach. – Przeszedł swobodnie do kolejnego neutralnego tematu, który zwykł łączyć ludzi. W końcu każdy, nawet jeżeli nie był fanem quidditcha, lubił jakiś sport i miał swoje ulubione teamy, którym zagorzale kibicował. George akurat na miotlarza mu nie wyglądał, ale kto wie, pozory czasami potrafiły człowieka zmylić.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Im dłużej trwała ta spokojna rozmowa tym czuł jak opada na niego zmęczenie po wielu dniach ciężkiej pracy. Momentalnie a to kołnierzyk koszuli zaczynał doskwierać, buty uciskać, pot perlić się na karku, w ustach usychać… nabrał ochoty na pełnoprawny odpoczynek choć z drugiej strony za nic w świecie nie chciał teraz opuszczać wygodnego fotela i swojego rozmówcy. Im dłużej rozmawiali tym odkrywał w chłopaku nowe strony charakteru i choć z początku takie wyjście było dla niego dziwne, tak teraz powoli, powolutku wszystko to się zacierało. Niebawem różnica wieku pozostanie mieć znaczenie jeśli tylko będą utrzymywać między sobą porozumienie, jak i również zadbają o wyraźną granicę znajomości w banku, a poza bankiem. To było dla Walkera dosyć ważne. Pokiwał głową na znak zrozumienia, że artystyczne zapędy są jedynie zapędami, a nie pełnoprawną pasją. Przy kolejnych słowach chłopaka, uśmiech George'a zagościł na tej twarzy na dłużej. - Ależ panie Kain… albo Theodorze, jeśli można… oba światy są mi dobrze znane, a co za tym idzie, kojarzę sport zwany tenisem. Nie widziałem na własne oczy aczkolwiek potrafię to sobie wyobrazić. - nie zadeklarował swojego pochodzenia bowiem nie wydawało mu się to absolutnie ważne. Nie zwracał na to uwagi pomimo burzy politycznej, od której trzymał się z daleka. Nawet nie dociekał czy Theodor jest mugolakiem czy po prostu poznał "drugi" świat. Wielu jest czarodziei pochodzenia pełno czystego, którzy znają oba światy. Najlepiej jest, aby wyżej postawieni również mieli jakiekolwiek pojęcie o mugolach. To poszerza horyzonty myślenia, analizy, dociekania, rozwiązywania zagadek. Upił łyk ciepłej kawy i na moment zerknął gdzieś ponad ramię chłopaka, wspominając siebie sprzed dziesięciu laty kiedy gotów był nadstawiać swój kark, aby przyspieszyć diagnostykę artefaktów. To cud, że nie miał na ciele blizn - pamiątek po swojej głupocie. - Ryzyko raz na jakiś czas wyjdzie na zdrowie jednak pozwolę sobie nadmienić, że w zawodzie, który wykonujemy, nie jest ono zbyt często wskazane. Wystarczy odrobina pecha, aby nabyć paskudne obrażenia w trakcie pracy. Niejednokrotnie się na tym przejechałem.- pozwolił sobie na tę mądrość, która mogła zostać pomylona z przemądrzałością "jaki to on nie jest obeznany". Piętnaście lat pracy w tej branży jednak pozwala na taki ton, przynajmniej raz na jakiś czas. - Ile właściwie masz lat?- zapytał wprost, śledząc uważnie jego jasną twarz, której ekspresja potrafiła być nienagannie stonowana, a jednak oczy Theo musiały być odzwierciedleniem jego duszy - odnosił wrażenie, że tyle działo się w jego głowie… a może to tylko intuicja podpowiada, że gdzieś wokół niego tkwi drugie dno. - Puchoni bracia.- powtórzył po nim i uśmiechnął się pod nosem bowiem określenie przypadło mu do gustu. Założył nogę na nogę, niechcący trącając stopę rozmówcy, za co cicho acz gorliwie przeprosił. Przeczesał palcami włosy, powoli, leniwie, jakby się nad czymś zastanawiał. Hogwart miał niepowtarzalną aurę i nie obraziłby się gdyby mógł kiedyś ponownie przejść przez bramę zamku i obejrzeć szkołę z perspektywy dorosłego już człowieka. - Quidditch nie leży w gronie mojego zainteresowania. Dolina Godryka już owszem. Przeszedłem tam wiele szlaków, a dalej trafiam na nowe miejsca. Czytam jednak gazety więc nazwy drużyn nie są mi obce, choć nie potrafiłbym powiedzieć o nich niczego konkretnego. - powoli przestawał być szefem biura, a w formie swojej postawy czy tonie głosu zmieniał się w kogoś z kim można na spokojnie porozmawiać na wiele tematów.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Poniedziałkowa aura nie sprzyjała chyba nikomu, bo i on nie czuł się dzisiaj w pełni sił. W towarzystwie Walkera musiał jednak pozostać skoncentrowanym, a z tego względu dostrzegł całkiem wymowne oznaki jego przemęczenia. Wskazywał na to przede wszystkim tembr urywanego momentami głosu i stosunkowa częsta zmiana pozycji w nadziei na odnalezienie tej najwygodniejszej. Domyślał się, że pomimo miłej atmosfery nie zagoszczą tu na długo. Czas ich spotkania najprawdopodobniej odmierzał poziom kawy w filiżance, która teraz odgrywała rolę klepsydry. Nie zamierzał się jednak śpieszyć. Umówione na piątek spotkanie dawało mu poczucie komfortu, dzięki któremu dzisiaj mógł się zrelaksować i nie próbować na siłę wyprzedzać faktów. A faktem w jego mniemaniu było zacieśnienie więzi między nimi, i to zacieśnienie w stopniu, który prawdopodobnie jego szefowi nawet nie przeszedł przez myśl. Cóż, jeżeli życie dało mu jakąkolwiek lekcję, to na pewno taką, że chcąc coś osiągnąć, należało mierzyć wysoko. A że łagodny, ciepły uśmiech Walkera wydawał się również szczery, nie widział powodów, dla których miałby zrezygnować ze swoich planów. - Theo. Najlepiej po prostu Theo. – Pomimo dzielącej go z szefem podległości służbowej, tym razem pozwolił sobie go upomnieć. – Nienawidzę tego imienia w pełnej formie. Brzmi strasznie oficjalnie i zadęcie. – Wyjaśnił jednak zaraz, zgodnie z prawdą, nie chcąc wyjść na kogoś zarozumiałego, kto chciałby pouczać swojego przełożonego. Z jednej strony to właśnie ta oficjalna forma, używanie pełnego imienia, było wyrazem szacunku do jego osoby i odpowiadało łączącej ich relacji zawodowej, ale mimo to miał nadzieję, że patron uszanuje jego prośbę. Ilekroć bowiem słyszał z czyichś ust „Theodore” czuł, jak nóż w kieszeni mu się otwiera. Jego znajomi zwracali się tak do niego tylko wtedy, kiedy chcieli zrobić mu na złość, co zresztą skutecznie im się wówczas udawało. Wracając jednak do samej rozmowy, chłopak obdarował swego mentora zdziwionym spojrzeniem, bo szczerze mówiąc, nie spodziewał się po nim aż takiego obeznania w mugolskim świecie. Nieraz spotkał na swojej drodze czystokrwistych czarodziejów, którzy wiedzieli co nieco o życiu pozbawionym magii, ale akurat znajomość takiego sportu jak tenis zdawała się wiedzą dość szczegółową i rzadko spotykaną. Nic więc dziwnego, że po początkowym osłupieniu, pokiwał z uznaniem głową. – Rozumiem. Przyznam szczerze, że niewielu czarodziejów w ogóle kojarzy to słowo, więc miło mnie pan zaskoczył. – Potwierdził jedynie swoją wcześniejszą reakcję, co niekoniecznie było potrzebne, bo jego mimika twarzy na pewno była prosta do odczytania. Upił ostatniego łyka swojej kawy, odkładając kubek na talerzyk, kiedy nagle szef zaczął oglądać się przez jego ramię. Niewiele myśląc, sam odwrócił głowę i spojrzał się za siebie, ale nie dostrzegł tam niczego, co mogło wzbudzić uwagę jego towarzysza. Miał o to nawet zapytać, ale nim zdążył, Walker zdecydował się podzielić z nim kolejnymi swoimi mądrościami. Kain nie miał jednak nic przeciwko temu. Wiedział, że mężczyzna ma za sobą lata doświadczenia, a tym samym stara się go wspomóc, przekazać jak najwięcej, by młody uczeń ustrzegł się podobnych błędów. – Często się zdarza, że rzeczoznawca przez taką nieuwagę trafia do św. Munga? – Zagadnął z ciekawości, zastanawiając się czy faktycznie nie powinien podchodzić do zawodowych obowiązków z jeszcze większą ostrożnością. Zaraz uśmiechnął się natomiast szerzej, kiedy z ust przełożonego padło pytanie o jego wiek. – A na ile Panu wyglądam? – Pozwolił sobie zażartować, ale nie zamierzał bawić się w żadne zgadywanki. – Dwadzieścia trzy. Świeża krew. – Rozwiał więc jego wątpliwości, nie wiedząc czemu przyozdobił swoją odpowiedź dodatkowym określeniem. Czasami miewał chyba problem z lakonicznym i konkretnym podawaniem takich suchych faktów. Może po prostu same w sobie wydawały mu się nudne. Na szczęście nie musiał zbyt długo na nudę narzekać. Ba, gdy tylko Walker powtórzył po nim określenie „puchońscy bracia” i przypadkowo trącił go swoją stopą, Theo już w ogóle obdarował go promienistym uśmiechem i spojrzeniem z charakterystycznym błyskiem w oku mówiącym mu, że wcale się o ten przypadkowy kontakt nie zamierza obrazić. Chyba powoli zaczynali łapać ten dobry vibe… a jeszcze nie zdążyli nawet wyskoczyć na piwo. Obiecujące, obiecujące… - Mimo wszystko polecam kiedyś wybrać się na mecz. Nawet, jeśli się nie kibicuje, to atmosfera jest nieziemska. A efekty wizualne pierwsza klasa. – Nie próbował wcale na siłę przekonywać, po prostu podtrzymując rozmowę. W międzyczasie odsunął także talerzyk z kubkiem bliżej krawędzi stolika, ale nie ruszał się na razie z fotela, czekając na swojego przełożonego. Nigdzie mu się nie śpieszyła, a i nie chciał być chyba tym, który zainicjuje moment pożegnania. Nie lubił ich, bo nigdy nie wiedział jak się zachować.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Tak to jest, że gdy człowiek się rozluźnia to od razu organizm domaga się odpoczynku, a trzeba przyznać, że George był człowiekiem nader pracowitym - wolny czas poświęcał na wysiłek fizyczny, przez co nie odczuwał tego tak bardzo i nie otaczał go niepokój. Kawa w filiżance stygła lecz każdy jej łyk był doceniany. Zapisał sobie w pamięci uwagę chłopaka. - To co ja mam powiedzieć o swoim?- pozwolił sobie na swobodę w wypowiedzi, rozkładając przy tym bezradnie dłonie. - Moje imię zawsze brzmiało staro i dorośle. Teraz przynajmniej pasuje do wieku.- a co, odrobina humoru nie zaszkodzi skoro rozmowa szła im całkiem nieźle. Nie próbował przekonać chłopaka do polubienia własnego imienia, nawet jeśli nie zgadzał się z jego poglądem. Nie jemu oceniać czy słuszne odnosi wrażenie czy błędne. Szanował cudze zdanie, ot co. - Niech zatem będzie… Theo.- zabrzmiało to bardzo poufnie, co od razu było widać na jego twarzy. Cztery literki, które zlepione w imię zmieniały cały ton wypowiedzi - z kurtuazyjnej filozofii na taki ludzki zwrot, serdeczniejszy. Całkowicie zapomniał o tym drobnym mankamencie jakim były potrzebne, acz niewydarzone teraz słowa "mów mi George". Myślami już interpretował zaskoczenie na jego twarzy. - W obecnych czasach świat niemagiczny jest bardziej znany niż kiedyś. - odpowiedział dosyć zwięźle, bez kontynuowania tematu bardziej niż to konieczne. Debatowanie o dwóch światach nie było tym, co chciał robić przy kawie. Upił jej łyk i spostrzegł, że pozostał jeszcze tylko jeden jedyny, który oznajmi zakończenie spotkania. Trwało to szybko, nie odczuł upływu czasu, a zegarek wskazywał, że minęły czterdzieści dwie minuty. Zostały jeszcze trzy, a nim się wydarzyły, jeszcze rozmawiali. - nie tylko nieuwaga, ale też efekt niespodziewany. Według statystyk cztery przypadki medyczne na rok. Dwa są już na moim koncie.- nie wspominał tego jako traumy, stąd lekki uśmiech, który przemknął po jego twarzy. Przymrużył jedno oko, zastanawiając się ile mógłby dać mu lat. - Około dwudziestu pięciu bowiem widać, że nie jesteś dzisiaj wyspany.- ocenił, a okazało się, że dużo się nie pomylił. Nie skomentował jednak prawidłowego wieku bowiem Theo uśmiechnął się tak szeroko, jak to dawno nie widział u nikogo. Taka mimika była jak uderzenie ciepła w okolicy twarzy, wyraźna różnica między dwoma różnymi temperaturami ciał. Szczerze mówiąc, nie wiedział co ma z tym fantem zrobić, a nim miał się zastanowić nad reakcją, zauważył, że i jego uśmiech był nieco bardziej wylewny od standardowego "firmowego". Nie rozumiał skąd taka reakcja, przecież przeprosił… przyjrzał mu się uważniej, tym razem pochylając się nad stolikiem i opierając o blat łokieć. Druga ręka pilnowała filiżanki, w której został ostatni łyk kawy. Bardzo powoli uniósł naczynie do ust i stało się, nadchodził ten moment zakończenia. - Być może skorzystam z zachęty. - przyznał. - Mój potomek lubi ten sport więc faktycznie, powinienem udać się na jakiś mecz. - zmarszczył brwi bowiem nie planował wypowiedzieć takich słów ani podawać tym bardziej swoich prywatnych informacji. - Wybacz. - niepotrzebnie (?) przeprosił za ten fakt i chyba trochę się zakłopotał, o czym świadczyło lekko nerwowe obrócenie filiżanki uszkiem w kierunku okna. - Jak mniemam, widzimy się za piętnaście godzin. - tak, wszystko miał dokładnie obliczone. To jego cecha charakterystyczna.
+
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Chyba sam potrzebował odpoczynku, bo ledwie powstrzymał się od ziewnięcia. Nawet czarna kawa nie pomogła uzupełnić ograniczonych niestety zapasów energii i jedyna rzecz, która mogła go pocieszyć to to, że po raz pierwszy od dawna miał przed sobą wolne popołudnie. Z tego względu już teraz poprzysiągł sobie, że spędzi je na kanapie z książką w ręku i wreszcie położy się do łóżka o ludzkiej porze, próbując pozbyć się nieładnych sińców pod oczami. Tak, wiedział o ich istnieniu, wszak miał w domu lustro. Po prostu doba zawierała w sobie zbyt niewiele godzin, by zdołał ogarnąć wszystkie swoje obowiązki, a do tego odpowiednio się zregenerował. – Według mnie jest w porządku. – Rzucił tym razem krótko, bez dodatkowego komentarza, co oznaczało tyle, że faktycznie zmęczenie mocno dawało mu się we znaki. Nie próbował się jednak wcale swojemu szefowi przymilać. Imię George może nie należało do jego ulubionych, ale nie brzmiało również dla niego jakoś wyjątkowo staro czy doniośle. Rozumiał jednak, że jego szef może czuć do niego niechęć – w innym wypadku byłby przecież hipokrytą. Cóż, przynajmniej na razie nie stanowiło to również żadnego problemu, bo mężczyzna i tak nie zaproponował mu przejścia na „ty”. Nie miał jednak do niego o to żalu, nawet jeśli ten sam miał mówić do niego po imieniu. Tak było wygodniej, a poza tym nie oszukujmy się, Kain był młodą osobą. Niewykluczone, że większość przełożonych na miejscu Walkera, zwracając się do niego, pominęłaby taką grzecznością formę. Doceniał więc, że George traktował go z szacunkiem, również teraz, kiedy zdecydował się przystać na jego prośbę. Theo skinął mu za to głową w podzięce. - Może i racja, choć wcale nie wszyscy chcą go poznać… – Wtrącił, wzruszając przy tym ramionami, ale nie kontynuował tematu. Nie zamierzał narzekać przesadnie na ludzi przy okazji pierwszego wspólnego spotkania przy kawie. Swoją drogą kawie, która zamiast go ożywić, jeszcze pogłębiła uczucie senności, które dopiero teraz stało się widoczne dla otoczenia. Głowa sama leciała w dół, a i trudno było mu opanować częstsze mruganie, bo oczy piekły go niemiłosiernie. Mimo tego wykrzesał z siebie ostatki sił, bo naprawdę był ciekaw statystyk wypadków przy pracy rzeczoznawcy. – To całkiem sporo. Mam nadzieję, że opowie mi Pan przynajmniej o części z nich. Oczywiście w celach szkoleniowych, żebym wiedział na przyszłość, na co powinienem zwrócić szczególną uwagę. – Rzeczywiście planował wykorzystać tę wiedzę w praktyce, ale nie ma co mydlić sobie oczu, przemawiała przez niego również zwyczajna, ludzka ciekawość. Szczególnie tyczyła się zaś ona wypadków, które przydarzyły się samemu doświadczonemu przecież kierownikowi biura. Co do zgadywanki, którą uraczył swego patrona… cóż, nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewał, a pewnie powinien, biorąc pod uwagę, że w ostatnim czasie nie za bardzo dbał o swój organizm, a popełnionych błędów nie mogła w tym przypadku naprawić nawet idealnie wyprasowana, śnieżnobiała koszula. Mimo tego zaśmiał się pod nosem, a zaraz po tym przyłożył dłoń do serca. – Trudno mi zaprzeczać, ale obiecuję, że do jutra zdążę tę kryzysową sytuację zażegnać. Słowo byłego prefekta. – Zdradził się, że za czasów swej puchońskiej przygody miał okazję pełnić tę odpowiedzialną funkcję, chociaż najprawdopodobniej i tak pasowała ona jak ulał do jego ułożonego charakteru. Rozbudził się nagle z tego chwilowego letargu, bo nie przypuszczałby, że jego przełożony sam z siebie wspomni o swej latorośli. Nie wyglądał na kogoś, kto z gorliwością rozprawiałby o swoim życiu prywatnym, a gdyby nie plotki pracowników biura, Kain zapewne nie wiedziałby nic o jego rodzinie. Z jednej strony rad był z tego, że Walker poczuł się w jego towarzystwie na tyle luźno, że nie zdołał trzymać języka za zębami, ale z drugiej strony nie do końca na rękę było mu to, że podzielił się z nim taką informacją. Jakby nie patrzeć, teraz nie mógł udawać, że nie wie o jego potomku. Mimo tego przymknął oczy i pokręcił głową z nonszalancką miną na znak tego, że mężczyzna nie ma go za co przepraszać. – Zdecydowanie. Może zaimponuje mu pan wtedy swoją wiedzą. – Zasugerował dość subtelnie, zdając sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej jego szef wolałby na razie nie poruszać tak intymnych dla niego kwestii. Ot, idealna odpowiedź, by urwać niewygodny dla rozmówcy temat i oddalić zakłopotanie, które wraz z tym tematem przypadkowo się przyplątało. Na szczęście nie miało ono aż tak wielkiego znaczenia, skoro i tak nadszedł czas pożegnania. Szkoda, ale może to i lepiej dla ich relacji, skoro obaj padali z nóg. – Oczywiście. W pełnej gotowości. – Potwierdził tylko na odchodne, z radosnym uśmiechem na ustach, chociaż wystarczyło, że się rozeszli, by jego entuzjazm spadł do zerowego wręcz poziomu. Teraz myślał już jedynie o ciepłym kocu i wygodnej poduszce, a z tęsknoty do niej do domu postanowił wrócić z pomocą teleportacji.
zt. x2
+
Vinzent M. Vonnegut
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : stara blizna przecinająca lewą brew, nieułożone kręcone ciemnobrązowe włosy
Karta Tarota: Sprawiedliwość – oczy czarodzieja pokrywać się będą mlecznobiałą błoną w losowych momentach, on sam zaś przez ten czas będzie ślepy. Działa?:tak (4) [aktywuje się w trakcie wątku]
Nie było lepszego sposobu na poprawienie Vinzentowi humoru niż poinformowanie go na początku miesiąca o wolnym popołudniu. Przez dosyć intensywną końcówkę września nie miał zupełnie czasu na załatwienie wielu spraw na mieście, więc dzięki tej nieoczekiwanej zmianie planów miał szansę nadrobić parę zaległości. Obskoczył ulicę Pokątną, Ministerstwo Magii, a nawet zahaczył przy okazji o bank Gringotta, aby wypłacić nieco gotówki. Najlepsze było jednak to, że przez to, iż obył się z tym, jak załatwia się wszelkie formalności w stolicy, okazało się, że w sumie wyrobił się ze wszystkim przed czasem. Błądząc samotnie bez większego celu po ulicach Londynu, dosyć szybko doszedł do wniosku, że nie powinien zmarnować takiej szansy. Zatrzymując się w jednej z bocznej uliczek, skryty przed wzrokiem mugoli, wysłał krótką wiadomość na wizzbooku do Calypso, licząc, że uda mu się namówić ją na spotkanie. Kto wie, może kobieta była już po pracy lub mogła wyrwać się na przerwę i spędzić z nim godzinę lub dwie przy dobrej kawie? Na odpowiedź nie musiał długo czekać, jednak widząc jej treść, na jego czole pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Najwyraźniej kobieta miała jakiś tekst, który bardzo chciała z nim w miarę możliwości omówić. Nie miał bladego pojęcia, czy powinien traktować ten komentarz jako próbę dowcipu, czy prawdę wcieloną. Szczerze mówiąc, jego relacja z czarownicą była nieco skomplikowana. Już od pierwszego spotkania skakali sobie do gardeł i prowokowali siebie nawzajem, jakby licytując się, które z nich miało większą wiedzę lub mogło uchodzić za lepszego specjalistę. Gdyby nie ambicja, jaką cechował się Vonnegut, zapewne puszczałby uwagi kobiety mimo uszu, bez gadania przyznając jej rację, jednak niestety nie był osobą potulną, gdy ktoś wystawiał jego kompetencje na próbę. Zamiast dążyć do jak najszybszego zawieszenia broni, starał się dotrzymywać jej kroku w tych małych bataliach. Trudno było nazwać ich konkurowanie ze sobą czymś w pełni zdrowym, jednak taka już była natura tej rywalizacji. Do tej pory nie wiedział jakim cudem różdżki ani razu nie poszły w ruch. Może mieli do siebie zbyt dużo szacunku? A może dziedziny wiedzy, w jakich się specjalizowali, zbyt dobrze się dopełniały, aby tak po prostu zerwać kontakt? Przynajmniej napędzamy siebie nawzajem, pomyślał, zajmując stolik w kawiarni “Mandragora” i zawieszając swoją kurtkę na oparciu brązowego fotela. W sumie był dosyć ciekawy, jak rozwinie się sytuacja, gdy zobaczy się z panną Outterridge twarzą w twarz. Prawda była taka, że ich zobowiązania zawodowe sprawiały, że raczej ich wolny czas był dosyć ograniczony. Asystent nauczyciela i łamaczka klątw wielkiego Banku Gringotta. To się dobrali. Czekając na nadejście kobiety, Vinzent złożył pierwsze zamówienie w formie dwóch kaw u jednej z kelnerek.
Radziła sobie coraz lepiej, pomimo ciągłego deszczu i mgły. Zamek był na swój sposób romantyczny i pełen tajemnic, starała się znajdować pozytywne strony w kamiennych murach, skupić się na nauce oraz malowaniu. Los chciał, że zapomniała zabrać z domu kilku kolorów farb i średniego rozmiaru płótna, co spowodowało wycieczkę do czarodziejskiej części Londynu — na ulicę Pokątną! Nie mogła skorzystać z teleportacji, więc wybrała Błędnego Rycerza, którym podróż przypominała jazdę na karuzeli, co zawsze lubiła. Z papierowymi torbami w rękach przemierzała uliczki, przyglądając się sklepowym witryną, które coraz częściej malowały się w świątecznych barwach, chociaż można było spotkać jeszcze nietoperze i duszki. Przechodząc obok kawiarni, nie mogła się powstrzymać przed wejściem. Miała jeszcze czas na powrót, więc dlaczego nie wypić kawy? Widok, który zastała wewnątrz lokalu był smutny, spowodował uniesienie brwi. Nie było tu głośno, nie było kolorowo i Anglikom zdecydowanie brakowało Włoskiej życzliwości, wielu ludzi siedziało w samotności i jakimś smutku. Zrobiła kilka kroków, rozglądając się po twarzach gości, wzdychając cicho. Skąd w nich tyle ponuractwa? Nie wiele myśląc, podeszła do jednego ze stolików, który zajmował samotny mężczyzna, który na pierwszy rzut oka nie wydawał się jej wiele starszy. Na ustach brunetki pojawił się życzliwy uśmiech, a dłoń zastygła na oparciu krzesła. - Cześć, wolne? Masz ochotę napić się ze mną kawy albo wina, nieznajomy? Zapytała dość beztroskim i pogodnym tonem, czując, jak kosmyk włosów spływa na jej buzię, łaskocząc odkryte policzki. Nie obchodziły jej różnice kulturowe i to, jak wielkie zdziwienie mogło wywołać jej zaproszenie. Po uzyskaniu odpowiedzi odłożyła pakunki na bok i rozpięła swój czerwony płaszcz, zsuwając go leniwie ze smukłych ramion. Przewiesiła przez ramię, odgarniając włosy na plecy i zajęła miejsce, łapiąc palcami apaszkę, którą zaczęła rozwiązywać. Jej spojrzenie przesunęło się na jego twarz z jakąś nutą ciekawości, chociaż żadne pytanie nie padło jeszcze z jej ust. Dostrzegła też leżące przed nim menu. - To co napijemy?
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Jego życie zmieniło się teraz o sto osiemdziesiąt stopni. Parę dni temu dowiedział się, że należy do świata, w którym ludzie posługują się różdżkami. Magią. I naprawdę nie był to żart, to po prostu istnieje. Starał się to wszystko przyjąć do wiadomości, ale wcale nie było to takie proste. Potrzebował czasu i ostrzegł o tym Emily. Dbając o swoje zdrowie psychiczne, musiał wszystko przetrawić w swoim tempie. Chociażby to, że potrzebował różdżki, żeby rozpocząć naukę tego, co kiedyś umiał robić bez zastanowienia. Wciągnął głęboko powietrze na samą myśl. O, nie, to jeszcze nie ten czas. Dzisiaj przyszedł na ulicę Pokątną, czyli miejsce w stu procentach czarodziejskie. Emily pokazała mu, jak się tu dostać. Nie miał różdżki, więc poprosił o pomoc kogoś w Dziurawym Kotle i powoli spacerował po ulicy, usiłując traktować wszystko jak coś dla niego normalnego. Po jakimś czasie jednak mnogość obcych bodźców przytłoczyła go i wszedł do najbliższej kawiarni, aby odpocząć. Jednak ledwo wziął do ręki menu, a już przed nim pojawiła się jakaś dziewczyna. Jęknął w myślach, bo nie był gotowy na kolejne rewelacje i historie, w których brał udział, a o nich nie pamięta. Musiał jednak stawić temu czoła. Spojrzał na dziewczynę. Mogła być nieco młodsza od niego, bardzo ładna i biła z niej energia i pozytywne nastawienie. Właściwie może kogoś takiego potrzebował, więc skinął głową, wskazując jej miejsce. Przywdział na twarz nieco powściągliwy uśmiech, choć jemu wydawał się naprawdę przyjazny i szeroki. Nie był przyzwyczajony. Wpatrywał się w nią, gdy zdejmowała płaszcz i zajmowała miejsce. Odchrząknął, kiedy zadała mu pytanie. - Nie przepadam za winem, a whisky chyba tu nie dostanę, więc musi wystarczyć kawa - odrzekł. Wahał się chwilę przed zadaniem kolejnego pytania. Niby nazwała go nieznajomym, ale mogło to być żartobliwe. Równie dobrze mogła to być prawda, a dziewczyna ma po prostu tak towarzyski charakter. Czuł się jak debil, ale zapytać musiał. - Słuchaj... Powiedz mi tylko, czy na pewno się nie znamy? - odezwał się w końcu, choć musiało to zabrzmieć dość dziwnie.
Uśmiech wydawał się Min odrobinę wymuszony, ale wciąż sympatyczny. Przez to, ilu ludzi poznała we Włoszech i jak często bywała na towarzyskich posiedzeniach z ulubionym winem, miała intuicję co do ludzkiej aury. Jego była dobra, chociaż wydawał się odrobinę zagubiony lub nie we właściwym miejscu. Byli jednak nieznajomymi, więc Gryfonka nie miała w planach dopytywania, czując jednak ulgę na jego skorzystanie z zaproszenia. Nienawidziła pić kawy sama. - Niech więc będzie kawa. - odpowiedziała rześko, przysuwając krzesło, gdy apaszka skończyła niedbale rzucona w torbę. Miała na sobie czarną, gładką bluzkę opadającą na ramiona, do której przyczepiona była ozdobna, nieco fantazyjna broszka, która jak się okazało, pasowała do kolczyków wystających spod burzy brązowych włosów. Stuknęła paznokciami w blat stołu, wydając z siebie przekorne mruknięcie zastanowienia na jego pytanie, które trzeba przyznać, było odrobinę nietypowe, chociaż trudno było jej nazwać je dziwnym. Z ich dwójki, to ona przecież całą sobą wkraczała w pojęcie tego słowa przez Brytyjski naród oraz etykietę. - Masz oczy, jak uroczy szczeniak, a ja chociaż jestem — no wiesz, kocią osobą, to mam do takich słabość i zawsze je zapamiętuje. - zaczęła ze wzruszeniem ramion, wołając kelnera do ich stolika za pomocą delikatnego gestu w jego kierunku, do którego dodatkowo dodała uśmiech. - No, chyba że byłeś we Włoszech i mogliśmy spotkać się na festiwalu, w knajpie lub na polach. Ah i nosiłbyś wtedy maskę, bo wtedy mogłabym nie pamiętać. Nie lubisz wina, bo próbowałeś tylko tutejszych, czy nie lubisz wina, chociaż próbowałeś tych porządnych? Dopytała na koniec z zadziorną i zaciekawioną nutą w głosie. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest dziewczyną, która nie ma problemu z rozmową na każdy możliwy temat, że trudno ją zaskoczyć i sprawić, aby pomyślała o człowieku, że jest dziwny. Nie, Yasmine jako artystka w każdym widziała inspirację, piękno, kolor. - Dzień dobry Panu. Dwa razy kawę! Dla mnie latte z pianką, a dla mojego nieznajomego.. - przerwała, wskazując na towarzysza i tym samym dając mu zamówić.
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Zrobiła na nim bardzo pozytywne wrażenie. Decyzja wyjazdu ze Szwajcarii i szukania swojej przeszłości pociągnęła za sobą postanowienie zminimalizowania stronienia od ludzi. Dominikowi wydawało się, że ta oto osóbka była odpowiednią osobą do przełamania jego barier. Nie tak mrukliwa jak on, otwarta i - jeśli rzeczywiście się nie znali - towarzyska. Widać, że kontakty z ludźmi nie sprawiają jej problemów, a wręcz są przyjemnością, nawet rozmowa z nieznajomym. On miał kłopot z luźnymi pogawędkami o wszystkim i o niczym, nawet z osobami, które znał. Jeśli konkretne tematy się wyczerpały, to po prostu milczał lub żegnał się i odchodził w swoją stronę. Zastanawiał się, czy kiedyś też taki był. Gdyby wiedział, że kiedyś był duszą towarzystwa i mógł gadać o byle czym godzinami, nigdy by w to nie uwierzył, znając obecnego siebie. Jeszcze raz przeklął w duchu los. Mimowolnie uśmiechnął się kącikiem ust na jej słowa o oczach szczeniaka. Właściwie miał mieszane uczucia, czy to komplement czy raczej nie, ale było to dość zabawne stwierdzenie. Myślał jednak, że dziewczyna była bardziej urocza od niego. - Dziękuję za ten... komplement? - odparł, kończąc wypowiedź pytająco. Patrząc, jak nieznajoma uśmiecha się w stronę kelnera, pomyślał, że podczas dzisiejszego spotkania się uzupełniają. Ona zdecydowanie uśmiecha się i za niego. Lekko zmarszczył brwi, gdy wspomniała o Włoszech. Cóż. - Sam bym chciał wiedzieć, czy byłem we Włoszech - mruknął i przeniósł wzrok na dziewczynę. - Od kiedy pamiętam mieszkam w Szwajcarii, a że pamiętam niewiele, to stąd moje pytanie - zaczął wyjaśniać. - Po prostu parę miesięcy temu uległem wypadkowi i straciłem pamięć, tak że czuję się zdezorientowany, gdy ktoś zaczyna ze mną rozmowę. Nie wiem przecież, czy powinienem tę osobę znać, czy też nie. Ale skoro się nie znamy... To chyba nawet lepiej - stwierdził po chwili namysłu. Zerknął na menu, odkładając odpowiedź na pytanie o winach na chwilę później. Ona zamówiła latte, ale z tego, co on zdążył się zorientować o sobie, to chyba wolał mocniejszą kawę. - To... smocze espresso, poproszę - powiedział z wahaniem, bo nadal czuł się dziwnie, używając tych magicznych nazw. Odłożył kartę na bok i spojrzał na dziewczynę. - Po prawdzie to nie wiem, jakich próbowałem - wzruszył ramionami. - Na pewno nie miałem okazji próbować tutejszych, bo przyjechałem parę dni temu. W każdym razie te ze Szwajcarii nie przypadły mi do gustu. Naprawdę czuł się, jak idiota, nie umiejąc za dużo o sobie powiedzieć. Ale jest coś, co wiedział! - Tak przy okazji, jestem Dominik. A ty..?
Nie był mrukiem. Był zagubiony i było to widać, no przynajmniej Swansea to widziała. To kwestia oczu, czego zresztą nie omieszkała mu nie wytłumaczyć, gdy zadał pytanie. Poza tym wyglądał niegroźnie i raczej potulnie, na sympatycznego mężczyznę, a nie kogoś, kto grzmoci Avadą po ludziach, więc tym bardziej nie miała skrupułów, aby wypić z nim po zakupową kawę. Bo kto normalny lubił pić w samotności w barze? Wyrzucała z głowy myśl, że co dwóch na trzech Brytyjczyków, bo to było po prostu smutne. Po pozbyciu się więc odzienia wierzchniego zajęciu miejsca i założeniu nogi na nogę skupiła uwagę na swoim nieznajomym, starając się nogą nie uderzać w torby z akcesoriami do malowania. Brązowy kosmyk włosów niesfornie opadł jej na czoło, gdy roześmiała się na jego pytającą odpowiedź, kiwając głową. - Komplement. Przecież to szczeniaczki, kto źle mówi o małych pieskach, musi być jakimś zwyrodnialcem i przestępcą! - zauważyła pogodnie, chociaż niezwykle pewnie. Yasmine zawsze wierzyła w to, o czym mówiła. - Hmmm? I dalej już go słuchała w milczeniu, odrobiną współczucia na twarzy, ale pozbawionego jakiejkolwiek litości, bo ludzie źle ją odbierali. Odwzajemniała jego spojrzenie, ciemne oczy studentki błyszczały delikatnie. Jej dłonie ułożyły się wygodnie na stole, zaraz po tym, jak jedna zgarnęła ów pasmo za ucho, odsłaniając finezyjny kolczyk z błyszczącym kamyczkiem. Musiał czuć się samotny poza zagubieniem, pewnie odrobinę przytłoczonym. - Przykro mi, że to Cię spotkało. Wiesz co? Powinieneś potraktować to, jako przygodę, nowy start. Poznać od nowa siebie.. - zaczęła pogodnie, lustrując jego twarz wzrokiem, odrobinę pochylając się do przodu. - Słyszałam, że jak spotkasz kogoś, kogo dobrze znasz, masz więź — czy nawet miejsce, pamięć może wrócić. Nie masz teraz ograniczeń, prawda? Nie osądzasz sam siebie na podstawie przeszłości, gdy coś robisz.. To cenne i unikalne doświadczenie. A wierzę, że jak masz się z kimś odnaleźć, to tak będzie. Więc tak, jestem czystą kartką u Ciebie! Potwierdziła jeszcze na koniec informacje o ich znajomości, a potem przyszedł kelner. Zamówili napoje i odprowadziła go wzrokiem, zastanawiając się jeszcze przez chwilę, czy nie domówić deseru. Na słowa mężczyzny uniosła brew. - A więc załóżmy, że nie próbowałeś i musisz nadrobić. Powinnam uznać to za misję, aby zapoznać Cię ze światem dobrych win? - przekręciła głowę w bok figlarnie, puszczając mu oczko. Nie wierzyła w ogóle w moc Szwajcarskiego alkoholu, a już w ogóle wina. Profanacja. - Yasmine, miło mi Cię poznać!
Dominik Rowle
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizna na skroni po wypadku w szwajcarskich górach.
Parsknął śmiechem, niemal śmiejąc się w głos. To zdziwiło nawet jego samego. Zdziwiłby się bardziej, gdyby wiedział, jaki był przed wypadkiem. Uśmiech gościł na jego twarzy właściwie cały czas. To raczej okresy smutku i zmartwień zdarzały się rzadziej. Nie poznałby sam siebie, gdyby mógł zobaczyć film ze swojego życia. - Tu się zgodzę, zresztą psy to ogólnie najlepsi przyjaciele człowieka - powiedział, a w jego głosie brzmiała szczerość. Nie było to stwierdzenie fałszywe czy na wyrost, naprawdę tak uważał. Właściwie po wyjeździe ze Szwajcarii najbardziej brakowało mu psów swoich gospodarzy. Z uwagą wysłuchał, co dziewczyna ma do powiedzenia, a potem odezwał się: - Wiesz, nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. - Podrapał się po bliźnie na skroni. - Wypadek i utratę pamięci traktowałem raczej jako przekleństwo albo karę, sam nie wiem za co, bo przecież nie pamiętam - uśmiechnął się krzywo, wpadając w wisielczy humor. Może rzeczywiście powinien teraz niemal zachłysnąć się życiem i próbować różnych rzeczy? Właściwie mogłoby to być dość ekscytujące, przeżywać coś jeszcze raz PIERWSZY RAZ. Dziwne. Cóż, w sumie ma już sporą listę rzeczy, których musi się nauczyć - głównie czarów, które kiedyś znał. A chyba trochę musiało ich być, skoro skończył już szkołę magiczną. - Miałem nadzieję, że pamięć wróci, kiedy przyjadę do Londynu, spotkałem nawet swoją siostrę, ale jak na razie nic to nie pomogło - powiedział krótko, jakby chciał uciąć ten nieprzyjemny temat.- Cieszę się w każdym razie - podjął - że ty jesteś dla mnie, jak to ujęłaś, czystą kartką. Nie muszę czuć się jak idiota - dodał jeszcze. Uśmiechnął się lekko. - Myślę, że powinnaś, Yasmine - odpowiedział jej, dodając dopiero co poznane imię. Miło brzmiało, łagodnie i miękko. - Teraz będę jak dziecko prowadzone za rączkę i uczone świata. Myślałem, że w Szwajcarii, przez te parę miesięcy, już mniej więcej ogarnąłem, co i jak, a tu... Okazało się, że jest kolejny świat, który muszę poznać. Ach, bo nie wspomniałem chyba - dopiero moja siostra uświadomiła mi, że kiedyś potrafiłem używać magii - powiedział, uciekając wzrokiem. W tym momencie kelner przyniósł ich zamówienia, więc Dominik odchrząknął i upił łyk. Cały czas czuł się głupio, kiedy wspominał o czarach, jakby cały czas bał się, że ktoś go wkręca.
Uśmiechnęła się pod nosem na jego reakcję, całkiem dumna z siebie. Sztuką było rozbawienie zagubionego szczeniaczka i to do tego stopnia, że ludzie w kawiarni spojrzeli w stronę ich stolika. Yasmine jednak niewiele sobie z tego robiła, bezczelnie wręcz odwzajemniając ich spojrzenia i zaczepnie się uśmiechając, a gdy ktoś miał mniej sympatyczną twarz, unosiła brew. - Koty też. Mamy szczęście, że zwierzęta lubią ludzi - z reguły. - odpowiedziała w obronie kotowatych, do których zawsze miała pewnego rodzaju słabość, chyba przez dominującą w ich charakterze niezależność. - Zauważyłeś, że nasz gatunek po prostu uwielbia tworzyć najgorsze scenariusze oraz wyobrażenia, zwłaszcza gdy dotyczą nas samych? - zaczęła z westchnięciem, obdarzając go spojrzeniem ciemnych oczu. Na próżno szukać w nich było jakiejkolwiek pretensji lub złości, może odrobinę widoczna była ciekawość. Brunetka poprawiła się na zajmowanym krześle, zsuwając jedną z drugiej nogi i siadając normalnie. -Nie umiemy widzieć możliwości i dobrych stron sytuacji, w której postawiło nas życie. Wierzyła, że pamięć motoryczna i magiczna wróci mu sama, jak tylko zaprzyjaźni się ze swoją różdżką. To było, jak z jazdą na rowerze czy pływaniem, raz opanowane było w stanie uratować z opresji. Widziała na jego twarzy, że jej słowa wzbudzały w pewien sposób walkę w jego głowie, chociaż nie czuła się w żaden sposób winna. Kto wie, może było mu to potrzebne? Słuchała więc z uwagą, podpierając rękę na blacie stołu, policzek na dłoni. Neutralny kolor paznokci kontraktował z jej policzkami. - To wróci. A jak będziesz miał dość, nie będziesz chciał już się poznawać, to zawsze warto skorzystać z usług Amnezjatorów. Mogą pomóc Ci odzyskać pamięć, chociaż czasem lepiej tego nie poganiać. I nie, zdecydowanie nie czuj się, jak idiota. Posłała mu rozbawiony uśmiech razem z końcem swojej wypowiedzi. Jako miłośniczka Włoch, w której żyłach tamta krew faktycznie krążyła, nie mogła odmówić walki o honor swojego ulubionego alkoholu, nawet jeśli wiedziała, że tutejsi niezbyt jego walory smakowe doceniają. - A więc jesteśmy umówieni na wino, Dominik. - oznajmiła z mimowolnym wzruszeniem ramion, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Gdy mówił, przesunęła wzrokiem po stole, wzdychając z jakąś dziwną nutą łagodności. - Zazdroszczę Ci trochę. Chciałabym odkrywać magiczny świat na nowo, zakochać się we wszystkich jego wspaniałościach i mieć niespodzianki na każdym kroku. Nadal umiesz używać magii, ona jest w Tobie. Jesteś czarodziejem, tego się nie wyprzesz. Gdy byłeś w Szwajcarii i coś się działo z Twoimi emocjami, nie czułeś jej pulsu oraz reakcji? Zapytała z ciekawością, patrząc mu chwilę w oczy, jakby próbowała znaleźć tam poszukiwaną przez siebie odpowiedź. Z rytmu wybił ją kelner, któremu podziękowała za kawę. Pociągnęła nosem, wdychając aromat kawy z dodatkiem mleka, wanilii oraz jakiegoś magicznego zioła i zamruczała z zadowoleniem, łapiąc wysoką filiżankę w dłoń, robiąc kilka łyków. Zwilżeniem ust pozbyła się z nich pianki, sięgając po swoją torebkę. Wsunęła ją na kolana, szukając czegoś uparcie w środku. - Wiesz cooo... - mruknęła w jego stronę, podnosząc wzrok znad przedmiotu, w którym grzebała na mężczyznę, aby zaraz wyjąć niewielki przedmiot, księgę na pierwszy rzut oka. Wyjęła też różdżkę, którą nakreśliła kilka rzeczy, widocznie zmieniając właściciela. - Nie wiem, czy odkryłeś już sowią pocztę, ale to będzie szybsze. Wizbook. Możesz przez to się komunikować, przeglądać profile innych.. Możemy sprawdzić, czy masz już tutaj swoją stronę. No i dzięki temu, gdy będziesz zagubionym szczeniaczkiem, dzieckiem we mgle lub po prostu będziesz chciał się rozerwać, pogadać, będziesz mógł do mnie napisać. Wyjaśniła, nie mając problemu z oddaniem mu rzeczy. Wstała, przysuwając krzesło obok jego i ułożyła przed nim przedmiot, zachęcając tym samym, aby go obejrzał. Może sobie coś przypomni? - Jeśli nie chcesz grzebać w przeszłości i chcesz wszystko odkryć na nowo, możemy też założyć nową stronę. Dodała ze wzruszeniem ramion, zerkając w jego stronę z łagodnym uśmiechem. Najszybciej przyzwyczai się z kimś, poznając ludzi i poznając, przypominając sobie wszystko.