Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Autor
Wiadomość
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Ledwo nadążała, mecz był wyrównany i kolory szat sportowych czasem się jej zlewały, gdy zawodnicy sunęli z dużą prędkością. Przetarła oczy, gdy zaszły jej łzami od ciągłego paczenia, czując drżenie trybun od stukania butów w drewniane podesty i podnieconych krzyków. Usiadła wygodniej, prostując nogi i zerkając w stronę Morgan — pochłoniętej tak, jak chyba nikt w ich sektorze nie był i obserwującej mecz z zapartym tchem. Widać było, że tak, jak siedzący nieopodal Elijah nie tylko była mentalnym wsparciem i motywacją, ale również pracowała nad lepszą strategią, szukała słabszych punktów. Uśmiechnęła się pod nosem. Slytherin grał równie dobrze, co Gryfoni — chociaż Alise dość jasno dawała do zrozumienia, czyjej drużynie kibicuje. - Nie, uczyłam się rok w Meksyku przez przeniesienie ojca. - wyjaśniła z uśmiechem, odwzajemniając spojrzenie chłopaka i przesuwając błękitnymi ślepiami po jego twarzy. Świst powietrza sprawił, że wyprostowała głowę, odszukując wzrokiem szukających — czy mieli już znicza? Kolejni kibice zerwali się z miejsc, gdy czerwoni zdobyli punkty, co zakończyło się również owacją od niej i głośnym krzykiem. Klasnęła w dłonie, śmiejąc się z entuzjazmu Tarlyego i kiwając ochoczo głową, również nie przewidując innego scenariusza. Zawsze było szkoda przegranych, jednak dopóki mecz odbywał się uczciwie i był zdrową, pozbawioną agresji rywalizacja — oglądanie było czystą przyjemnością. Dostrzegła Callahana, uśmiechając się w jego stronę — chociaż skupiony na meczu, pewnie nie zwrócił uwagi.- A Ty od zawsze jest w Hogwarcie? Zapytała z ciekawością, korzystając z chwili wytchnienia i odwracając głowę w jego stronę, ciesząc się, że pomimo różnych domów, miała szczęście trafić na normalnego i miłego chłopaka, a nie jakiegoś bufona. Ostatnio miała szczęście do ludzi i zaczynała uważać, że jej życie towarzyskie mogło być tak ubogie faktycznie przez to, że poświęcała je dla przyjaciółki, aby te spełniała marzenie i była coraz popularniejsza.
Wiera R. Krawczyk
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 176 cm
C. szczególne : rude włosy, piegi, wyzywające stroje
Dla Wiery dostanie tłuczkiem, nie było jakimś wielkim przeżyciem, chociaż jej się to zbytnio nie przydarzyło. Jak to było możliwe? Dziewczyna nie latała na miotle, ale często widziała, jak komuś to się zdarzało. Wiecznie ktoś dostawał z tłuczka, wiecznie ktoś schodził z boiska przed zakończeniem meczu. Kiedyś to ją nawet bardzo ruszało, ale obecnie? Nie było to jakimś wielkim przeżyciem. Po prostu kolejny uczeń dostał tłuczkiem. Nic wielkiego. - Kontuzjowany na pewno. Pytanie jednak brzmi w jak wielkim stopniu - mruknęła do siostry, a w jej głosie można było wyczuć zmartwienie. Pro wciąż siedział na miotle, więc nie było co się martwić. Jednak nie byłaby sobą. - Coś zjeść? Oby tylko nic słodkiego. Na serio powinnaś ograniczyć pewne rzeczy. To sama chemia - to był fakt, w ciastku był praktycznie sam cukier, żadnych węglowodanów ani nic. To nie było zdrowe. Powinna bardziej zadbać o swoją dietę. Jeśliby naprawdę chciała, to zawsze mogła zgłosić się do swojej starszej siostry, a ta jej zawsze by pomogła. W końcu rodzinę miało się tylko jedną. - Jew? Myślę, że siedzi w bibliotece nad książką. Ostatecznie zakuwa w pokoju wspólnym. Przecież wiesz, że go nie ciągnie w takie miejsca - zrobiła smutną minkę. Dobrze, że chociaż An dała się wyciągnąć.
Dla niej Quidditch zawsze był sportem wyjątkowo brutalnym. W końcu jako córka jednej z zawodniczek wiele się nasłuchała. Ale całkiem sporo również sama widziała chociażby na takich meczach. Bolesny sport. Ale najwidoczniej gryfon na szczęście nie oberwał zbyt mocno bo nie zszedł z boiska i dzielnie grał dalej. - Nie wydaję się być bardzo poturbowany więc chyba nie jest tak źle. - Stwierdziła uśmiechając się lekko. Gdzieś przez myśl jej przeszło, że ma ochotę na jakiegoś pączka albo może ciasto? O ciasto brzmiało dobrze. Spojrzała na siostrę z lekkim uśmiechem. - Spójrz na mnie. Jestem zdrowa jak rybka - Wyszczerzyła się, wskazując na siebie. W sumie An nigdy nie zastanawiała się nad tym co je i ile ma to kalorii. Nie przywiązywała do tego wagi. W sumie to nie zdziwiła jej odpowiedź Wiery. W końcu Jew zwykle siedział przy książkach. Z resztą ona większość tez ale czasami w końcu trzeba było wyjść do ludzi. - W sumie głupie pytanie - Zaśmiała się.
Czasem zastanawiał się, dlaczego właściwie nigdy nie był większym fanem szeroko pojętego sportu. Z wiadomych przyczyn nie latał na miotle i nie należał do drużyny, ale przecież mógł uprawiać coś więcej niż tylko sezonowo pojeździć na snowflow lub przebiec się dwa razy wokół zamku. Nie był też zagorzałym kibicem Quidditch'a, bo przecież pojawiał się na trybunach tylko wtedy, gdy grali Gryfoni. W tej kwestii zdecydowanie nie wdał się w matkę. Miał tylko nadzieję, że nie była nim zawiedziona. Cieszył się, że wśród Krukonów są osoby, które przyszły na trybuny specjalnie po to, by kibicować tego dnia Lwom. Choć to dobitniej podkreślało jego sportową ignorancję, to jednak miło było zobaczyć wokół mnogość szkarłatno-złotych szalików. Duch walki umocniony. - W Meksyku? - powtórzył, robiąc wielkie oczy i nie kryjąc podniecenia. Wyglądał w tym momencie trochę jak dzieciak, któremu pokazuje się najnowszy model smoka i oznajmia, że to dla niego. - Tak, ja od urodzenia tkwię w tym samym miejscu, Hogwart od pierwszej klasy... - machnął lekceważąco ręką, robiąc krzywą minę. Całym sobą dawał do zrozumienia, że to okropne nudy i nie ma nic ciekawego do przekazania, czym mógłby dziewczynie zaimponować. Za to ten Meksyk zawrócił mu w głowie. Toż to drugi koniec świata! - Powiedz, jak tam jest? Gorąco? Kolorowo? Ludzie są szczęśliwi i uśmiechnięci? - pochylił się w jej kierunku i wsparł dłonie na kolanach. W oczach miał iskry; tak strasznie zazdrościł Alise zmiany otoczenia i podróży, choć nawet nie wiedział, czy ona też tak entuzjastycznie do tego podchodziła: przecież jej nie znał, nie znał powodu wyjazdu i nie wiedział tego, czy była z tego powodu szczęśliwa. Był tak pochłoniętym meksykańskimi wyobrażeniami, że mecz zszedł na drugi plan. Nie zauważył także, że Hemah zaczaiła się już na znicza i mknie na miotle w jego stronę...
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Lubiła ruch, latanie sprawiało olbrzymią przyjemność — jednak nigdy nie myślała, aby zająć się tym profesjonalnie. Jej miłość do smoków była zbyt duża i namiętna, aby jakakolwiek inna wizja kariery mogła ją zastąpić. Nawet jeśli rodzice nie byli szczególnie zadowoleni z tego wyboru. Błękitne tęczówki przesunęły po twarzy gryfona, który z zaangażowaniem śledził losy meczu, aktywnie wspierając drużynę. Aż mu nogi chodziły, nie mógł usiedzieć w miejscu, co wywołało uśmiech na jej twarzy. Trybuny były pełne, nawet mieszkańcu domu borsuka pojawili się na meczu, aby wesprzeć swoich faworytów, o krukonach nie wspominając. Zerknęła na swój szalki, zatapiając dłonie w rękawach dużej, sportowej bluzy. Wciąż czuć było chłodny oddech zimy na karku. - Mhm! Ej, co to za mina! Przecież dobrze jest tkwić wśród swoich — w bezpiecznym i sprawdzonym miejscu! Ja czułam się okropnie pierwszy miesiąc lub dwa, gdy tam byłam. - odparła z delikatnym wzruszeniem ramion, bo nie dość, że wtedy była cholernie samotna, to jeszcze miała złamane serce zerwaniem z Elijah i nie mogła pogodzić się z tym, że go okłamała dla wyższego celu. Na jego pytań kiwnęła głową z uśmiechem, odnajdując jego spojrzenie. - Muszę przyznać, że ludzie mają więcej optymizmu i wiary w innych, niż tu. Kuchnia jest pyszna, chociaż dni bywają zbyt upalne — przesiadywanie nad oceanem jest naprawdę niesamowite. Ojciec był też jakiś czas w Argentynie i spędziłam tam chyba trzy miesiące? Buenos Aires jest najcudowniejszym miejscem na ziemi! Jeśli chcesz, to kiedyś możemy się tam wybrać świstoklikiem, nadal jest tam mieszkanie! Zaproponowała spontanicznie, nawet się nad tym nie zastanawiając, tylko biegnąc za impulsem wywołanym iskrami w jego spojrzeniu i przesympatycznym sposobem bycia. Jeszcze jakby wiedziała, że obydwoje mają obsesję na punkcie smoków, to pewnie z miejsca podpisałaby pakt o przyjaźni. Alise była dość bezpośrednią osobą, widać było, że naiwnie wierzyła w to, że każdy miał dobre intencje. Na trybunach zawrzało, pojawiły się stłumione oddechy i słyszała, jak wstrzymują oddech. Powiodła spojrzeniem w stronę boiska, szybko odnajdując się w sytuacji. Zacisnęła dłonie w pięści z uwagą i przejęciem obserwowała Hemah.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zamarł w bezruchu kiedy tak beztrosko – ot, po prostu, sypiąc wiedzą jak z rękawa – zalała go informacjami na temat mioteł. Oczy miał zapewne wielkości spodków do filiżanek, a buzię niezbyt mądrze otwartą. O jej zamknięciu przypomniał sobie i z trudem, i z opóźnieniem. Nie powinien się pewnie tak dziwić, zapytać Brandonównę o miotły to tak jakby zapytać dowolnego Swansea o sztukę – to było dla nich naturalne i nawet jeśli nie brało się znikąd, wynikało z wychowania według konkretnych, panujących w danym domu zasad. Powoli skinął głową, zastanawiając się jak wybrnąć z tego tak, by nie wyjść na ignoranta, lub co gorsze – skończonego kretyna. To nie tak, że miał zerową wiedzę o sprzęcie do quidditcha, bo przecież korzystał z niego, więc coś tam wiedzieć musiał... niemniej nie umywało się to nawet do tego z jaką łatwością wypowiadała się na ten temat Victoria i obawiał się, że co by nie powiedział, zabrzmi głupio. Coś jednak powiedzieć wypadało. — Wow, jestem pod wrażeniem — cóż, był to jakiś początek. Czy dobry? To miała zapewne pokazać jej reakcja, ale przynajmniej jakiś. — Słychać, że Cię to interesuje i mówisz o tym z taką... z takim błyskiem w oku — no tak, typowy Swansea. Zamiast skupić się na miotle, on jak zwykle wychwycił detal, który być może nie miał dla innych żadnego znaczenia, a w głowie zdążył ułożyć sobie plan na zdjęcie idealne – oczyma wyobraźni widział jaki powinien obrać kąt, by najlepiej pochwycić ją w nieprzychylnym świetle szkockiego przedwiośnia. Potrząsnął głową, jakby ganiąc samego siebie. — Sam też mam Błyskawicę, chociaż nie był to mój wybór, a wygrana na loterii. Tak czy inaczej, teraz nie zamieniłbym jej na nic innego. Chociaż to pewnie kwestia przyzwyczajenia. — Uśmiechnął się do własnych wspomnień. Od noworocznego balu w Ministerstwie Magii minęło już dużo czasu, ale wspomnienia wciąż były tak żywe, jakby to wszystko miało miejsce zaledwie wczoraj. Ta miotła wbrew pozorom wiele zmieniła w jego życiu. Czasem zdawało mu się, że w jakiś niewytłumaczalny sposób pchnęła go ku obraniu wolnej wówczas posady kapitana. — Wiem — zgodził się z nią, bo rzeczywiście rozumiał co miała na myśli. Nie potrafiłby zliczyć jak wiele razy sam miał podobne przemyślenia. — Fabryka mioteł, czy galeria sztuki – żadna różnica. Dylemat zawsze pozostaje ten sam. NAPRZÓD, GRYFONI! — okrzyk na koniec jego (paradoksalnie raczej ckliwej) wypowiedzi był nieplanowany, ale czy dało się panować nad kibicowaniem? Pochwycił jej spojrzenie i nieświadomie uniósł kącik ust, nie potrafiąc jednoznacznie stwierdzić czy była świadoma tego delikatnego flirtu, czy to on dostrzegał podteksty tam, gdzie wcale nie miały się pojawić. — Przyglądałem Ci się na wyścigu — zagaił, przekręcając się nieco bardziej w jej stronę, by wygodniej było im rozmawiać — I tak czy inaczej chciałem z Tobą porozmawiać. Teoretycznie mamy pełny skład, ale możliwe, że niedługo go zmodyfikuję i... cóż, byłoby mi miło gdybyś zechciała pojawić się na treningu. Nie wiem czy moje amatorskie kapitanowanie usatysfakcjonuje córkę Brandonów, ale, hej, warto spróbować, nie? Zażartował, uśmiechając się już teraz na całego i pobieżnie zerknął na boisko. Tam zaś rozgrywała się całkiem interesująca scena. Wczepił palce w czerwono-złoty szalik, czekając na piękny tłuczek Wykeham, ale zamiast niego dostał gwizdek, oznajmiający, że Hemah złapała znicza. Wyrwał mu się okrzyk radości, po którym odchrząknął i ucichnął, być może nieco zakłopotany. Wydzieranie się na boisku leżało w jego naturze wyłącznie w chwilach kiedy sam siedział tyłkiem na miotle.
Może powinien chodzić częściej na trybuny? Oczywiście miał na myśli mecze, bo przecież bezsensownym byłoby wysiadywanie na nich przy pustym stadionie. Chociaż... Gdyby towarzyszyła mu taka interesująca i sympatyczna osóbka, jak Alise? Wtedy rozważyłby siedzenie nawet na czubku wierzby bijącej. Why not! A gdyby wiedział, że dodatkowo dziewczyna interesuje się smokami, to chyba by zemdlał z wrażenia. Od dziecka pasjonował się magicznymi stworzeniami, ale to właśnie smoki wygrzały sobie największe miejsce w jego sercu. Choć... nigdy żadnego nie widział na żywo. Poza małymi modelami, które kolekcjonował. No i zmieszał się, gdy odpowiedziała, że na początku nie czuła się najlepiej w nowym miejscu. Powinien ją jakoś pocieszyć, wykazać zrozumienie, powiedzieć coś miłego... Przecież dobrze znał to uczucie! Towarzyszyło mu niemalże codziennie. Choć był stuprocentowym Brytyjczykiem, to czasem czuł się na swojej ziemi jak przybysz z kosmosu. Choć miał kumpli, znajomych, rodzinę, to... bywał samotny. I miał wrażenie, że odstaje. Jak niepasujący element układanki. - Chyba... zawsze na początku jest ciężko? - zrobił dobrą minę do złej gry (złej gry w przenośni, no bo przecież Gryfoni radzili sobie wyśmienicie). Żal mu się zrobiło dziewczyny, ale gula uwięzła mu w gardle i nie wiedział, co odpowiedzieć. Ech, Tarly... Jednak gdy odezwała się ponownie i zaczęła opowiadać o Meksyku, to szybko zapomniał o swoim nierozgarnięciu i nietakcie. Znów się ożywił i skupił na niej całą swoją uwagę. Potakiwał głową, gdy mówiła, zachęcając ją do dalszych opowieści. Prawie czuł te promienie słońca, choć aura w Wielkiej Brytanii wciąż była zimowa. Prawie czuł smak tych kolorowych potraw, choć ostatnie, co zjadł tego dnia, to kanapki z wątpliwej jakości dżemem. - Buenos Aires? Świstoklimiem?! O Merlinie... - zdusił w sobie okrzyk niekontrolowanej ekscytacji, bo przecież dopiero co się poznali. Dobrze wiedział, że to taka miła niezobowiązująca propozycja od Krukonki, ale nie mógł pohamować podekscytowanej miny. Nie śmiałby skorzystać z jej gościnności na tym etapie znajomości, choć... no było to kuszące. Ale czułby się wtedy tak, jakby ją wykorzystywał. Nagle trybuny zawrzały. Drewniane siedziska zatrzeszczały, a ludzie ponieśli się na równe nogi, krzycząc wniebogłosy. Zerwał się i on, bo taki huk zwiastował czyjąś wygraną. KTO MA ZNICZA, KTO MA ZNICZA?! Przytknął dłonie do twarzy i z duszą na ramieniu począł rozglądać się po boisku, szukając wzrokiem Hemah. - MA! ZŁAPAŁA! - krzyknął nagle, z zacieszem na twarzy i "TAK!" Dzika radość po stronie Gryfonów była nie do opisania. Był pewny, że Alise także cieszy się z wygranej Lwów. Zerknął szybko na Morgan, która już szykowała się, by wbiec na boisko i uściskać swoich zawodników. Świetna robota! Był z nich naprawdę dumny, a przy tym przeszczęśliwy, że dokopali Ślizgonom. - Hej, Alise! Na pewno będziemy świętować w Pokoju Wspólnym Gryffindoru. Może chcesz wpaść? - odwrócił się w kierunku dziewczyny i zapytał radośnie. Nie przestawał się uśmiechać i liczył na to, że przyjmie tę propozycję. W końcu... nie była zobowiązująca. Co prawda dormitorium Gryffindoru nijak się miało do Buenos Aires, ale... też mogło być miło! Gdy dziewczyna odpowiedziała na jego propozycję, to pożegnał się z nią rzucając wesoło "do zobaczenia!" I zszedł z trybun, kierując swe kroki prosto do zamku. Nadal był cały nabuzowany, ale były to pozytywne emocje, pozytywna energia. Udało im się! Przepchnął się przez tłum studentów w różnokolorowych szalikach, posyłając po drodze pełne dumy spojrzenie wszystkim napotkanym Ślizgonom. Oj tak, miał ochotę na celebrację zwycięstwa.
Dla niej to było naturalne. Kiedy była dzieckiem, ledwie właściwie chyba chodziła, już znajdowała się pomiędzy całą ta magią związaną z lataniem, podróżowaniem, przemieszczaniem się. Pierwszą miotłę dostała, kiedy była naprawdę malutka, a później pozwolono jej w końcu wziąć Księżycową Brzytwę i od tej chwili wiedziała, że kocha wysokość, prędkość i ten dziki pęd powietrza, jaki towarzyszył lataniu. Może to również było nieco poetyckie, kto wie? Gdyby Elijah przeczytał głupoty, jakie napisała w pracy domowej dla profesora Walsha, z całą pewnością albo roześmiałby się głośno, albo doszedł do wniosku, że dziewczyna nie jest do końca normalna, na całe jednak szczęście, nie miał wglądu w ten list, którego Victoria może nieco wstydziła się po czasie. Z drugiej jednak strony, był niesamowicie szczery i opisywał dokładnie to, czego nauczyciel oczekiwał, a przynajmniej ona tak uważała. - Naprawdę? - spytała, uśmiechając się do niego ciepło, a jej oczy faktycznie błyszczały pełne niekłamanej fascynacji. Można było powiedzieć, że właściwie była Brandonem z krwi i kości, urodziła się taka i chociaż szukała własnej drogi, to wciąż, nieubłaganie, wracała do tego samego. Kto wie, może pewnego dnia po prostu stworzy miotłę, która będzie w pełni odpowiadała jej potrzebom, jej marzeniom, jej założeniom? To nadal wiązało się z tym, co robił jej ród, a jednocześnie dawało jej, mimo wszystko, specjalizację, jakiej na pewno nie powstydziłby się żaden z Brandonów. O tym, że pisała, nie musiał zaś wiedzieć nikt, mogła zachować to dla siebie i może tak będzie lepiej, skoro nie była aż tak dobra w tym, co robiła. Z drugiej strony pamiętała, że to praktyka czyni mistrza. - Wygrana na loterii? - spytała i lekko uniosła brwi. - Nie powiem, piękna. Dobrze się trzyma, czy wymaga jednak jakiś specjalnych zabiegów? - spytała, a później przyłożyła dłoń do ust i zaśmiała się cicho, przepraszająco, jednocześnie kręcąc nieznacznie głową. Jak widać - nie mogła się opanować. Skoro już raz zaczęła mówić o miotłach, nie była w stanie tak po prostu pokiwać głową i przejść nad tym do porządku dziennego, potrzebowała więcej i więcej informacji, co na pewno było męczące dla strony przeciwnej, co do tego nie miała najmniejszych nawet wątpliwości. - Zawsze - przyznała. - Ale zdaje się, że ty go nie masz...? - rzuciła, jeszcze zanim zaczął tak głośno kibicować, że w pełni skupiła się na tym, co dzieje się na boisku. Podniosła się nawet, bo była ciekawa, jak skończy się ta cała akcja, ale zdaje się, że faktycznie bardziej skupiała się na sprzęcie, a nie na graczach, co było właściwie dość znamienne. Czy zaś zdawała sobie sprawę z tego, co robi? Być może. Może nie. Przyjemnie jej się rozmawiało z Elijahem, nie mogła temu na pewno zaprzeczyć, poza tym miała wrażenie, że mimo wszystko by się pod wieloma względami zrozumieli. Pochodzenie ze starego, bogatego rodu, który słynął z czegoś w świecie czarodziei, dość mocno zobowiązywało. - Chcesz, żebym grała? - spytała i poczuła, że nieznacznie się rumieni, a jej oczy znowu zabłyszczały. Nie miała pojęcia, jak odnajdzie się na boisku, co zrobi, jak się zachowa, ale to była nowa możliwość, nowa perspektywa, której trzeba było spróbować. Musiała to przetestować, więc wyciągnęła do Elijaha rękę. - Zgoda. Możemy zawrzeć mały układ... - stwierdziła i właśnie wtedy mecz dobiegł końca, a ona również rzuciła się, żeby zobaczyć, co właściwie się dzieje i zaczęła klaskać, bo mimo wszystko było to wszystko całkiem nieźle rozegrane, poza tym, nie oszukujmy się, trochę tego dnia kibicowała Loulou, jeśli miała znaleźć znajomych, to na pewno na boisku miała ich całkiem sporo. Poza tym mogła pokazać się z naprawdę dobrej strony, prawda? Mrugnęła do Elijaha na znak, że nie ma co tutaj robić niepewnych i skwaszonych min, bo nie zachował się wcale źle, a potem nieznacznie przekrzywiła głowę.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Pamiętała, że mecze i wydarzenia sportowe w Hogwarcie cieszyły się olbrzymią popularnością, jednocząc fanów niezależnie od tego, do którego domu przynależeli. Prawda była taka, że Ala przed wyjazdem dość często przesiadywała na pustych trybunach, znajdując tu pokłady weny oraz inspiracji do rysowania smoków, czytania o nich zawiłych ksiąg i uczenia się zaklęć związanych z opieką nad magicznymi stworzeniami. Siedzenie w towarzystwie było jednak znacznie milsze, lepiej przeżywało się mecz w towarzystwie Bruna, zwłaszcza że na Moe nie mogła teraz liczyć — jej zaangażowanie w obserwowanie drużyny i wyciąganie wniosków było zaskakujące. Była takim młodym kapitanem, a tak doskonale sobie radziła. Przesuwała po jego twarzy spojrzeniem, nie szukając wcale pocieszenia. Samotność w tłumie była zjawiskiem powszednim, często go do doznawała, zwłaszcza skupiając się na Carson, gdy jeszcze uczyła się w niższych klasach. Alise nigdy nie miała jednak problemu z wyrażaniem siebie, własnych opinii czy poglądów. Tylko w skrajnych sytuacjach potrafiła skłamać czy się dostosować, być tym, kim wcale nie była na każdego dnia. Nie przejmowała się opinią innych na swój temat, miała ślepą wiarę w ludzi i często przez to obrywała, bo wydarzenia zataczały koło. Nie umiała wyciągnąć wniosków ze swojego naiwnego zachowania, mając syndrom bohatera. Posłała mu łagodny uśmiech, pozwalając, by jasne kosmyki spłynęły do przodu. - Chyba tak. Zawsze będzie ciężko, dopóki będziesz ukrywał siebie lub będziesz w miejscu, którego nie znasz i nie wiesz, jak bardzo kontrastujesz z resztą. Odparła ze wzruszeniem ramion, całkiem nie przejmując się tym, co było. Nie mieli wpływu na przeszłość, a przejmowanie się tym, z czym niczego nie można było zrobić — cóż, szkoda życia. Zerknęła jeszcze na boisko, zanim opowiedziała mu pokrótce o Meksyku oraz Buenos Aires, chociaż doskonale wiedziała, że słowa tego nie oddadzą. Roześmiała się na widok jego podekscytowanej buzi, kiwając głową. Alise miała to do siebie, że uwielbiała sprawiać innym przyjemność lub po prosto im pomagać, nawet jak nie byli ze sobą specjalnie blisko. Pod tym względem, była bardzo podobna do Elaine, chociaż wciąż wiele brakowało jej do złotego serca Swansea. - Pewnie, będzie super! Zdążyła tylko dodać, urywając część swojej wypowiedzi, bo aż podskoczyła na miejscu — gdy z zaskoczenia rozległy się wrzaski, tupot stóp i trzeszczenie drewna. Wyprostowała głowę, chcąc rozeznać się w sytuacji. Odszukała na boisku swojego ulubionego bruneta, który wyszczerzony spoglądał na szukającą swojego domu, która triumfalnie trzymała znicz. Cudownie, że wygrali. Wiedziała, że Lwy wyjątkowo dużo wysiłku w tym roku wkładali w treningi, podobnie zresztą, jak krukoni — u puchonów i ślizgonów tego zaangażowania było mniej. Przytaknęła mu z szerokim uśmiechem, bijąc brawo i krzycząc gratulację z resztą trybun. Gdy zwrócił się w jej stronę z zaproszeniem na imprezę, uśmiechnęła i kiwnęła ochoczo głową, chociaż zaraz dała sobie sprawę, że wejście do ich pokoju wspólnego może okazać się niemożliwe. Pożegnali się, a chłopak pognał do zamku. Ali wróciła na miejsce, czekając, aż trybuny opustoszeją w spokoju i dopiero wtedy zdecydowała się na powrót — chociaż wybrała okrężną drogę, ciesząc się spacerem. To był pełen emocji mecz, musi koniecznie pogratulować Moe oraz jej drużynie, zwłaszcza Calllahanowi.
/zt
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Skinął głową i odetchnął z ulgą, bo chyba zupełnie tego nie zaplanowawszy, odkupił swoje przewinienie związane z pomyłką imienia. Nie słodził jej, mówił szczerze i po prawdzie nie przewidział nawet, że może jej się od tego zrobić miło. Naprawdę nie był dobry w te klocki. — To był dobry początek roku — przyznał z nutą rozbawienia bo w istocie, choć luty wiązał się z tragedią w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu, tak styczeń obfitował w wiele przyjemnych niespodzianek i niespodziewanych sukcesów. — Może by się trzymała, gdybym jej tak ciężko nie doświadczał. Przy tak częstym używaniu, częste pastowanie i wymiana połamanych witek to konieczność. W innym wypadku wyglądałaby jak po latach użytkowania. — przewrócił wymownie oczyma, bo była to prawda – dbał o swój sprzęt, bo chciał, by ten długo mu jeszcze posłużył, a korzystał z niego często i przede wszystkim: intensywnie. Każdy, kto choć raz był na organizowanym przezeń treningu, rozumiał co w jego wykonaniu oznacza to słowo. Nie miał jej za złe, że tak go wypytywała, wręcz przeciwnie, bardzo dobrze rozumiał co to znaczy „zadręczać” kogoś swoją pasją, zwłaszcza kiedy odkryje się, że ta druga osoba choćby w niewielkim stopniu rozumie lub podziela to o czym mówisz. W takich momentach nawet największym milczkom trudno było powstrzymać potok słów. — Mam, częściej niż by się mogło zdawać. Ostatnio bez przerwy. — Powiedział kiedy wewnętrzny kibic dał się nieco okiełznać. Spuścił wzrok na zaciśnięte na brzegu zamkniętego skórzanego dziennika palce, jakby krótko przycięte paznokcie były ciekawsze niż rozgrywający się przed nim mecz — Chociaż co by się nie działo, fotografia tak czy siak będzie ważna w moim życiu, jestem tego pewien. Za bardzo to lubię. Czy chciał żeby grała? O tak, podejrzewał, że bardzo by tego chciał, w teorii miała do tego świetne predyspozycje. Czy było tak też w praktyce? Na pewno zamierzał się o tym przekonać, nie raz przecież dowiódł, że jest w stanie zaciągnąć na trening nawet najleniwszych Krukonów. Czasem wystarczyło odpowiednio długo wiercić dziurę w brzuchu... a on był wszak uparty jak hipogryf. — Jeśli i Ty tego chcesz. Wbrew temu co może mówią – nie zmuszam ludzi do gry za sprawą gróźb — uśmiechnął się pod nosem, choć im dłużej zastanawiał się nad swoimi słowami, tym bardziej wątpił. Był moment, że w drużynie grało sporo jego krewnych i dałby sobie rękę uciąć, że część z nich jest w niej wyłącznie z lojalności. A co z Fabienem? Wolał o tym nie myśleć... bo to mogłoby przecież znaczyć, że był gorszym człowiekiem niż by tego chciał. Kibicowanie było dobrym sposobem na ucieczkę, nawet jeśli trochę go to zawstydziło... jej reakcja jednak rzeczywiście nieco mu pomogła i szybko się rozluźnił. — Układ? — dopytał, poruszając brwiami z zaciekawieniem, po czym dodał — Nie wiem jeszcze co dokładnie będziemy robić, mam pewien pomysł, ale nie wiem jeszcze czy nie jest zbyt wariacki. Dam Ci znać na dniach, przygotuj sobie czas wolny po zajęciach w drugiej połowie tygodnia, wtedy pewnie się spotkamy. I nie wierz jeśli będą Cię straszyć, że nie ruszysz się z łóżka przez tydzień — zwrócił wzrok ku niebu, choć był ewidentnie rozbawiony — nawet jeśli trochę cierpią, to ostatecznie każdy z nich dostał pluszowego kwintopeda do masażu, da się przeżyć. Żartował, oczywiście, że żartował (taaaak), ale dał to po sobie poznać dopiero na koniec wypowiedzi. Ludzie wokół zaczęli się zbierać, więc wstał ze swojego miejsca, by łatwiej było go wymijać. Nie ruszał się jednak, czekając na swoją towarzyszkę.
- To, jakby wyglądała, to jedno. To, jakby latała, to już coś zupełnie innego. Wierz mi i zapamiętaj to. Niektórzy uważają, że każdą najmniejszą rysę trzeba natychmiast korygować, ale nadmierne dbanie o sprzęt, też nie jest do końca tak dobre, jak nam się wydaje. Ciągłe polerowanie może niszczyć niektóre powierzchnie... Ale to chyba nie jest wcale coś, czego chciałbyś słuchać - odpowiedziała na to, a później machnęła lekko ręką, nieznacznie się rumieniąc, kiedy doszła do wniosku, że pewnie brzmi jak jakaś stara wariatka, która się mądrzy i opowiada nie wiadomo co i nie wiadomo po co właściwie. Nie umiała się jednak powstrzymać, kiedy w grę wchodziły kwestie dotyczące jakiegokolwiek magicznego pojazdu. - Jak dzieci we mgle... Od własnych marzeń, po spełnienie ambicji rodu - rzuciła na to po chwili, bardzo cicho. Nie wiedziała nawet, czy Elijah ją na pewno usłyszał, ale to nie miało aż tak wielkiego znaczenia, nie była jakoś szczególnie mocno przejęta tym, czy inni zwracają uwagę na ich rozmowę, ale uwaga chłopaka spowodowała, że paradoksalnie, poczuła się lepiej. Nie tylko ona była zatem okrętem bez żagli, którym miotał sztorm, a ona zupełnie nie wiedziała, w jaką ma się odwrócić stronę. Odetchnęła głęboko, starając się zatem wrócić do rzeczywistości. - Spróbuję. Powiedzmy, że... To coś pociągającego - powiedziała na to, by wykazać się dobrą wolą i rzeczywistą chęcią, ale jednocześnie dać mu do zrozumienia, że może się okazać, iż dobrymi chęciami piekło wybrukowane i po prostu do niczego się nie nadaje. Nie miała pojęcia, jaka może być prawda, więc nie chciała się bardzo wychylać i czegoś obiecywać, jednak była pewna, że próbować zawsze można. Wstała potem, by również zrobić miejsce pozostałym, którzy już się zbierali. - Powiedzmy, że ja dokształcę cię nieco z kwestii dotyczących sprzętu, a ty mnie z bardziej artystycznych elementów życia. Tylko nie mów nikomu, że interesuję się sztuką, bo Brandonom nie bardzo to wypada - powiedziała na to i mrugnęła do niego na znak, że oczywiście żartuje. W końcu toporne pojazdy bez polotu raczej by się nie sprzedawały, prawda? Z drugiej jednak strony - było mnóstwo mioteł, które wyglądały tak samo i nie było w nich niczego nadzwyczajnego, więc takie twierdzenie ze strony Victorii było dość, powiedzmy sobie, ryzykowne. - Brzmi ryzykownie? Nie wiem, czy mam się tych twoich pomysłów bać, czy nie, ale przyjdę się przekonać. Jeśli czegoś nie doświadczy się na własnej skórze, trudno potem o tym mówić - stwierdziła w końcu, a potem zaśmiała się lekko, gdy wspomniał, co rzekomo drużyna otrzymała i pokręciła lekko głową na znak, że w to już na pewno nie uwierzy i żeby się tak nie zgrywał.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Pokiwał głową, rozumiejąc co miała na myśli. Jak mógłby nie rozumieć? Przecież sam zaczynał w bardzo podobny sposób. Choć nigdy nie stronił od sportu i mioteł, quidditch do pewnego momentu nie był ważnym elementem jego życia; sam ledwo pojmował jakim cudem urósł do rangi drugiej największej pasji jaką miał w sobie, i jaką pielęgnował. Był pełen obaw kiedy zgłaszał się do drużyny, a początki wcale nie utwierdzały go w tym, że była to dobra decyzja. Zaryzykował jednak, tak jak to miał w zwyczaju i to ryzyko zdecydowanie mu się opłaciło. — Dużo wam nie wypada? — wypalił, szczerze zainteresowany, ale szybko zrozumiał, że może przesadził. Kilkanaście minut temu nie pamiętał nawet jej imienia, nie byli ze sobą na tyle blisko, by miał prawo w to wnikać – chyba że sama zapragnęłaby się z nim tym podzielić. Pokręcił więc głową na znak, że może nie odpowiadać i pozwolił, by rumieniec zawstydzenia w dość znaczący sposób pojawił się na jego policzkach – zazwyczaj wszelkie zmiany w kolorycie swojej skóry maskował metamorfomagią. — Nam niby wszystko wypada, ale sam nie wiem, to chyba wcale nie jest do końca tak. — Nie wiedział nawet czy ją to interesuje, wyraził na głos swoją myśl z ewidentnym, widocznym na pierwszy rzut oka zamyśleniem. Swansea cechowała wolność. Możesz być kim chcesz, byle w Twoim życiu zawsze przewijała się sztuka; tak mówili. Okazywało się jednak, że chwilami to brzemię większe, niż można by się spodziewać. Zaśmiał się szczerze, wskazując jej drogę między krzesełkami. Jeśli chcieli razem udać się do zamku – a taki właśnie był jego plan – musiała ruszyć jako pierwsza. Trybuny szybko pustoszały, kibice schodzili by gratulować wygranym i pocieszać przegranym, a w obu przypadkach imprezować – na wesoło lub na smutno. — Różnie bywa — w tym beztroskim tonie wybrzmiała chyba niezamierzona groźba. Dołożył do tego uśmiech, który miał być sympatyczny, ale gdyby się uprzeć, mógłby być i delikatnie niepokojący. Wsadził dziennik za pazuchę (zapewne zapisywał w nim sposoby na wymyślne tortury dla członków drużyny, wiadomo) — Ale do odważnych świat należy. Odkryj w sobie wewnętrzną Gryfonkę. Idziemy? Może załapiemy się na kakao w Wielkiej Sali.
Niektórzy twierdzili, że bez ryzyka nie ma zabawy, ale Victoria sama nie wiedziała, co powinna o tym myśleć. Było to dla niej nieco kosmiczne stwierdzenie, może takie wyrosłe nieco ponad miarę i nie umiała go dopasować do samej siebie. Z drugiej strony, cały czas powtarzała sobie, że bez fantazji nie ma prawdziwego życia i pod pewnymi względami zgadzała się z rodową maksymą i wszystkimi tymi napomnieniami dziadka, który doskonale wiedział, że zamykanie się na nowe doświadczenia nie jest czymś dobrym. - Wypada? To lekka różnica w stosunku do można, ale... Tak i nie? Wydaje mi się, że jesteśmy dość wolni w swoich wyborach, ale jeśli żaden z Brandonów nie chciałby tworzyć pojazdów, to podejrzewam, że byłaby to rodowa tragedia, której nie dałoby się w żaden sposób przeżyć. Poza tym... Wiesz... Możesz się zakochać i robić te wszystkie głupoty, ale nie wyobrażam sobie tak naprawdę związać się ostatecznie z kimś, kto nie rozumie w pełni tego świata - powiedziała dość szczerze, może nieznacznie się rumieniąc, ale mimo wszystko miała wrażenie, że chłopak zrozumie, co miała na myśli. Mówiąc inaczej - jechali na tym samym wózku, chociaż oczywiście, występowały u nich różnice, których nie dało się ukryć. Zresztą, skoro pytał, może również potrzebował takiej rozmowy? Sama nie wiedziała, ale zakładając włosy za ucho, spojrzała na niego dość znamiennie, jakby chciała mu powiedzieć, że gdyby tylko kiedyś chciał wymienić się tymi niezbyt wesołymi doświadczeniami, których może na co dzień nie było widać, ale jednak istniały, to spokojnie jest skłonna z nim o wszystkim pomówić. Wyminęła go i powoli zaczęła kierować się do zejścia, jednocześnie śmiejąc się cicho na jego sugestię o znalezieniu w sobie Gryfona, bo obok takiego chyba co najwyżej siedziała w ławce na zajęciach, ale może się myliła. Nigdy jakoś nie skupiała się na grze, więc trudno było jej tak naprawdę ocenić, czy byłaby w tym dobra, czy też nie. - Może wystarczy bardzo dzielny kruk? - rzuciła jeszcze w jego stronę, a później przystała na propozycję chłopaka i razem skierowali się do Wielkiej Sali, by faktycznie tam móc świętować, czy może raczej po prostu móc posiedzieć ze znajomymi. Od tej jednak pory Victoria miała całkiem silne postanowienie, że spróbuje swoich sił w drużynie. Co z tego wyniknie? Czas pokaże.
....Nawet nie spodziewał się, że powrót do Hogwartu po tak krótkim czasie jak dwa tygodnie może wywołać w nim tak pozytywne emocje. Obudzenie się w swoim gabinetowym łóżku było ciekawą odmianą od tego, aby wstawać w swoim prywatnym, tym w Dolinie Godryka, niemniej nie wyglądało jakby miał być z tego powodu niezadowolony. Jego pojawienie się w szkole pozostało niezauważone, głównie z jego winy, bowiem przybył z powrotem do zamku w nocy, a jakoś nie miał okazji pójść na śniadanie czy też inne większe grono ludzi, bo zwyczajnie… nie chciał? Być może. Musiał się przyzwyczaić. W końcu ostatnich kilkanaście dni spędził w towarzystwie wyłącznie swoim bądź… kilku innych osób. Ale na pewno nie była to liczba podobna do tej, która znajdowała się w szkole. Ludzi, którzy znali go z widzenia, z lekcji czy też innych sytuacji, ale na pewno kojarzyli. A część na pewno zechce zapytać „panie profesorze, jak pan się czuje?”. Nie był na to gotowy. ....Z tego też powodu nie wiedział, dlaczego w ostateczności postanowił wybrać się na dzisiejszy mecz. To znaczy, oczywiście poza chęcią szczerego wspierania swoich Krukonów, a być może i zobaczenia Violetty Strauss, która zdawało się, że wyszła z tego wszystkiego bez większego szwanku. I o ile w miarę jej wierzył, bądź kilku innym osobom, tak musiał przekonać się, że autentycznie nic jej nie jest. A najlepszym sposobem na to było dostrzeżenie jej chorych wyczynów na miotle. Bo on sam nie potrafił inaczej tego nazwać – w końcu nie był fanem Quidditcha samemu sobie. Ale jeśli chodziło o kibicowanie niebieskim, to choć się nie uzewnętrzniał, to jednak był na to zawsze gotów. ....Był dużo wcześniej niż wszyscy inni – i choć pojawiali się gdzieniegdzie – młodzi fani dzisiejszego meczu, tak było ich stosunkowo niewiele. Powoli skierował się ku drewnianym schodom, gdzie też zaczął wspinać się na wyższe partie boiska, ale mimo wszystko nie zmierzając ku trybunie nauczycielskiej. Wciągnął mocno powietrze w płuca zamyślając się na chwilę. Nawet nie zorientował się, kiedy ręka ześlizgnęła mu się z boiskowej poręczy, co poskutkowało głębokim rozcięciem od drzazgi w poprzek dłoni. Spojrzał na ranę marszcząc brwi i uśmiechając się pod nosem. Ta szkoła zdecydowanie go nienawidziła. ....Powędrował dalej, a kiedy w jego zasięgu pojawiło się miejsce, gdzie zwykle w trakcie meczów krzątała się kadra nauczycielska, to szybkim postanowieniem zdecydował, że dzisiaj tam nie pójdzie. Nie miał żadnego realnego usprawiedliwienia dla swojego zachowania, ale co mu przeszkadzało pobyć trochę wśród uczniów? Zawsze mogło mu się odmienić, kiedy tu zrobi się zbyt duży tłum. Jego jasne oczy ponownie zwróciły się ku rozciętej i okaleczonej dłoni, z której zdążyło popłynąć kilka kropli szmaragdowej krwi. Znów uniósł kącik ust na myśl, że zdecydowanie nie miał w tym miejscu zdrowotnego szczęścia, niemniej jednak najwyraźniej taki już był jego los. ....Wyjął ze swojego rękawa różdżkę i przechylając delikatnie głowę wycelował czubek magicznego drewna w – jeszcze otwartą – ranę. Na sam początek wyjął tych kilka drzazg za pomocą astral forcipe, aby po upewnieniu się, że w jego ciele nie ma już więcej zadr przejść do dalszego kroku jakim było zagojenie rany. Szczerze mówiąc nawet nie czuł tego pieczenia, choć to zwykle takie pierdołowate obrażenia szczypały najbardziej. Bezinktantacyjnie dodał szybkie episkey, uważnie śledząc jak skaleczenie się zasklepia na swój własny, magiczny sposób. Westchnął lekko. Gdyby w każdym przypadku to było takie proste. ....Jakoś nie miał jeszcze pewności co do rzucania bezróżdżkowych inkantacji, szczególnie jeśli chodziło o zaklęcia leczące. Z drugiej strony… schował kawałek drewna z powrotem do swojego rękawa i zagryzając wargę przyjrzał się uważniej śladowi po tymczasowym skaleczeniu. Wycelował w niego drugą ręką i spróbował zabandażować to, co przed chwilą naprawił. Jego pierwsza próba… przebiegła źle, bowiem nie stało się absolutnie nic. Poczuł delikatne zdenerwowanie takim obrotem spraw, ale mając trochę więcej czasu nie miał zamiaru się poddawać po pierwszym, nieudanym zaklęciu. Wymruczał je po raz drugi i choć tym razem opatrunek się pojawił, tak jednak nie był to zadowalający efekt na tyle, aby nie spróbował jeszcze raz. Zaczynało go to drażnić, niemniej widok pojawiających się kolejnych uczniów nie pozwolił mu wyprowadzić się z równowagi. ....Odetchnął głęboko czując, że wiejący wiatr mierzwi mu włosy i spojrzał na rękę ponownie. Skupił się na tyle, na ile teraz pozwalał mu na to jego stan i rzucił zaklęcie jeszcze raz, aby przekonać się, że tym razem w pełni się udało. I choć węzeł nie był idealny, tak jednak zawiązał się w zgrabną, małą kokardkę. Co prawda wyglądającą jakby miała zamiar puścić, ale jednak jakoś tam się trzymała. Uniósł kącik ust do góry i zerknął w dół. Pozostało mu chyba czekać.
Nancy A. Williams
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Burza brązowych loków na głowie i uśmiech przyklejony do twarzy, tatuaż z runą algiz na lewej kostce
Zawsze lubiła oglądać mecze. Starała się nie opuszczać żadnych rozgrywek i podziwiać zawodników przy każdej możliwej okazji, skrycie gdzieś w środku marząc by kiedyś dołączyć do nich na boisku. No i stało się, mało tego, że miała wziąć udział w kolejnych rozgrywkach to jeszcze jako kapitan! Wciąż nie docierało do niej, że faktycznie miała zająć to odpowiedzialne stanowisko. Tym bardziej nie mogło jej zabraknąć na sobotnim meczu. Tym razem już nie miała marzyć, a podglądać techniki przeciwników, uczyć się czego można się po nich spodziewać i wymyślać jak tą wiedzę wykorzystać na najbliższym treningu. Stres jej nie opuszczał ani na chwilę, bardzo przejmowała się tym co pomyśli o niej jej nowa drużyna i czy ciepło ją przyjmą. Miała same dobre intencje, nie przejęła kapitaństwa dla sławy, sukcesu czy przyszłej kariery, ale najzwyczajniej w świecie chciała zaopiekować się porzuconą drużyną, która ledwo trzymała skład. Gorzej być raczej już nie mogło... Na mecz postanowiła ubrać w niebieskie barwy. Wcześniej nie kibicowała żadnej konkretnej drużynie poza Puszkami, ale tym razem nie mogła postąpić inaczej. W końcu w meczu miała wziąć udział Viola, która popchnęła ją do dołączenia do drużyny. Miała zamiar kibicować jej z całych sił, tym bardziej, że po ostatnich treningach i lekcjach, w których miały okazję współpracować, bardzo krukonkę polubiła. Weszła na trybuny, by zasiąść w jakimś wygodnym miejscu z dobrym widokiem. Liczyła, że ktoś zajmie miejsce obok i będzie miała z kim komentować rozgrywające się na boisku akcje.
/Zapraszam do zagadywania mocno!
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Zawsze wspierał drużynę swojego domu. Pomimo, że nie grywał tam w powietrzu, to był cały czas z nimi zajmując jedno z miejsc na trybunach. Umiał latać, jak każdy chyba czystokrwisty. Lecz on to robił raczej w celach rekreacyjnych, a nie sportowych. Dlatego nie zapisał się nigdy do drużyny, nie chodził na ich treningi. On wolał sprawować pieczę nad tym by nikt im niczego nie zrobił, gotowy był zareagować jeśli z drużyną było źle i się rozpadała. Jak to już było kiedyś w przeszłości. Wierność do barw swojego domu zawsze zwyciężała w takich momentach i nie ważne było to, czy miał zły dzień, czy dobry. Nie było złych dni na kibicowanie Swoim. I tej zasady się trzymał odkąd przekroczył progi zamczyska i przypisany mu został jeden z czterech domów. Zielone i szare barwy wręcz krzyczały w całym jego dzisiejszym stroju. Zielona bluza z herbem Slytherinu, do tego zawiązany szalik na ręce, jasnoszare spodnie i twarz pomalowana w cztery pionowe zielone i szare pasy. Włosy miał rozpuszczone, swobodnie opadające na ramiona i kilka kosmyków z przodu, które poprawiał co jakiś czas ręką. Rozejrzał się po tłumie wyłapując kilka nowych twarzy, przez co stanął na chwilę obecną na wyższych trybunach, nieco z tyłu, ale i po środku, tak by mieć widok też na to co się dzieje w tym miejscu, a nie tylko na boisku.
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Ulżyło mu, kiedy dowiedział się, że nie musi grać. Z jednej strony okrzyknięto go bohaterem, z drugiej - oszustem, obsmarowanym przez wielu za jego plecami. Wolał nie mieszać się w to, co wywołuje tyle emocji, zamiast tego trzymając się na uboczu. Już i tak wystarczy mu ryzykownego życia z własnym jasnowidzeniem. Do szczęścia nie potrzebuje ryzykowania utraty zębów na miotle. Ale z drugiej strony w pewien dziwny, niezrozumiały sposób przywiązał się do drużyny. Grał z nimi, trenował... I chociaż nienawidził meczy, to nadal lubi te osoby. Chce je wesprzeć. Zjawił się dość wcześnie, pragnąc zająć w miarę komfortowe miejsce. Wolał nie przepychać się z innymi uczniami. Póki jeszcze tłumy nie zalały trybun, korzystał, czując się pewnie na opustoszałych schodach. Przystanął nieopodal nauczyciela, kładąc ostrożnie ręce na balustradzie; dotykając ją samymi opuszkami. Uśmiechał się delikatnie. - Bardzo łatwo tutaj o drzazgę - zauważył, wyglądając, jakby z tego powodu bał się mocniej chwycić za belkę. Wolał nie poranić sobie palców, są mu niezmiernie potrzebne w życiu. Ale mina blondyna nie zdradzała obawy, raczej dobry humor. - Przyszedł pan kibicować? - Zagadnął. Nie zamierzał wnikać w żadne jego sprawy osobiste. Są na meczu i tylko o meczu będą rozmawiać. Cała reszta w chwili obecnej się nie liczy.
Beatrix nigdy nie była jakoś wielkim fanem sportu jakim był Quidditch, aczkolwiek z ciekawości, gdy akurat grał Slytherin i Ravenclaw, doszła do wniosku, że musi być opoką dla domu, który był dla niej tak bliskim. Nauczycielce nie wypadało malować sobie twarzy,ani włosów dlatego też przyszła jakżeby inaczej, ubrana w swoją czarną szatę wyjściową i elegancki czarny skórzany płaszcz. Ruszyła wolnym krokiem w kierunku trybun, by móc z dobrego miejsca obserwować grających i latających na miotłach uczniów. Miała ogromną nadzieję, że Slytherin dziś pokaże swoją wyższość i to bez wątpienia. Rozejrzała się po trybunach dostrzegając wiele znanym jej twarzy, ale to jedna twarz sprawiła, że wzrok zatrzymał się w jednym punkcie dłużej niż na moment. Lubiła sobie czasem zażartować z syna, więc stojąc dwa stanowiska wyżej niż on po prostu machnęła różdżką rzucając zaklęcie COLLIGATUS na syna. Czar ten wiązał krawaty i sznurówki, ale uznajmy że także związał mu włosy, które co chwila opadały mu na twarz i musiał machać rękoma, by cokolwiek widzieć i je odgarniać. Jeszcze przez te ruchy przegapi najważniejsze momenty w grze. Oba sama miała włosy związane w ciasny kok. Mecz miał się zaraz zacząć, a więc pojawiła się w danym miejscu w samą porę. Nie znosiła spóźniania się. Każdego kto się spóźnia z lubością zamieniłaby w podręczny zegarek.
Jedyny mecz ważniejszy od jego własnego – jeśli nie równie ważny – to ten, w którym grał Fillin, a więc oczywistym było, że w tym dniu zjawił się na trybunach, rzecz jasna odziany w zielono-srebrne barwy, z zamiarem bycia najgłośniejszym kibicem Ślizgonów. Jasne, że gardził częścią tych wstrętnych żmij (ekhm, ryży, ekhm) i z zasady powinien pewnie gardzić całą drużyną, jednak tak nie było, bo miłość do najlepszego ziomka była ponad wszelakimi podziałami domów. Dotarłszy na miejsce, zajął siedzenie, z którego według niego miał mieć najlepszy widok na boisko, i zatarł rączki, nabierając gotowości do wspierania każdego udanego manewru i zdobytego przez Slytherin punktu, był nawet gotów inicjować falę kibiców, jeśli zajdzie taka potrzeba, a po zakończonej rozgrywce srogo świętować. Wygranej Krukonów nawet nie brał pod uwagę, nie dając im żadnych szans przy tak genialnym szukającym przeciwnej drużyny, zaś obecność Aliny jako rezerwowej ścigającej, która jeszcze jakiś czas temu by go cieszyła, teraz nie budziła w nim szczególnie entuzjastycznych uczuć - dlatego na wszelki wypadek, żeby się zbytnio nie rozpraszać, planował w ogóle omijać niebieskich wzrokiem. I tak przegrają.
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Zaskoczyło go szarpnięcie za włosy i to że tak szybko przestały mu przeszkadzać. Zostały przez kogoś związane. Przez co rozejrzał się i dostrzegł matkę. A więc to ona... Rzucił jej więc krótkie gniewne spojrzenie. Wszakże jeśli by chciał je związać i faktycznie by mu przeszkadzały to by je przecież sam związał. Ale to musiało pójść teraz na dalszy plan, bowiem mecz się zaczął i to krukoni przejęli kafla. Obyś zleciał z tej miotły- przemknęło mu przez myśl widząc jak jeden z jakiś nowych zawodników leci w stronę ich obręczy.
W HOGWARCIE, GDZIE CZTERY DOMY MASZ MAMY DRUŻYNĘ KTÓREJ SALAZAR PATRONEM JEST! SLYTHERINE! SLYTHERINE! SLYTHERINE! UKOCHANY KLUBIE NASZ! SLYTHERINIE! SLYTHERINE! SLYTHERINIE! DZIŚ ZWYCIĘSTWO PEWNE MASZ!
Lalalala lalalalala lalalalal lalalalala
DLA NAS TU ZWYCIĘŻAJ, WALCZ O MISTRZA TO NASZ CEL! SLYTHERINE UKOCHANY! MY WSPIERAMY ZAWSZE CIĘ! NA WYJEŹDZIE, CZY SZKOLNY MECZ! ZAWSZE SŁYCHAĆ GŁOŚNY ŚPIEW! SLYTHERINIE UKOCHANY! NIGDY NIE PODDAWAJ SIĘ!
Lalalala lalalalala Lalalala lalalalala
Zaczął jak zwykle śpiewać i w ruch poszedł szalik wywijając nim młynka dookoła głowy.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Obserwowanie tego meczu wywoływało w nim dziwne poczucie ekscytacji, jakiego raczej nie doświadczył w przypadku poprzednich. Czyżby koniec roku okazał się idealnym momentem, w którym naprawdę zaczął się angażować w krukońskie sprawy? Nie, robił to już od bardzo dawna, teraz po prostu chyba zaczął powoli zarażać się tymi emocjami, jakie się tu odbywały. Oczywiście wewnętrznie. Na zewnątrz wciąż pozostawał całkowicie neutralny, śledząc uważnie to, co działo się przed nim. ....Z myślowego letargu wyrwał go dobrze znany mu głos Fabiena. Miał okazję usłyszeć go już wcześniej, tak więc jego widok nie był dla niego wielkim zaskoczeniem. Zdążył usłyszeć, że chłopak musiał opuścić drużynę. ....- Dzień dobry panie Ricœur. - rzucił, odwracając głowę w jego stronę z delikatnym uśmiechem. - To prawda, zdążyłem się przekonać. - jakby nie pamiętając, że chłopak jest niewidomy, przyjrzał się ostentacyjnie swojej zabandażowanej dłoni i westchnął. Zerknął w dół. Drużyny wychodziły powoli na boisko. ....- Owszem, chyba nie ma pan wątpliwości komu. - zmrużył oczy przyglądając się jak profesor Walsh uprzednio machając mu (na co odpowiedział krótkim uniesieniem ręki) wyrzuca kafla w powietrze.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Kiedy ostani raz siedziała na trybunach kibicując którejś z drużyn? Właściwie nie pamiętała i zapewne gdyby nie list od Nancy, w którym ta poprosiła ją o przyjście na trening, nie pojawiłaby się tu dziś. Niemniej jednak, jeśli już zdecydowała się pomóc przyjaciółce, na nowo musiała zobaczyć z kim mierzyć ma się drużyna jej domu. Oczywiście jeśli już zamiarzała kibicować, nie mogła robić tego na pół gwizdkach, dlatego przy pomocy odpowiedniego zaklęcia przefarbowała włosy na zielony kolor , usta również pomalowała zieloną szminką, co ewidentnie świadczyło o tym, że kibicuje Ślizgonom. Weszła na trybuny, od razu swój wzrok kierując na boisko, na którym zebrali się już zawodnicy; omiotła wzrokiem każdego z nich, z zaskoczeniem odkrywając, że wśród Ślizgonów znajduję się @Charlie O. Rowle, a u Krukonów @Darren Shaw oraz @Shawn A. McKellen II . Przetarła zdumiona oczy, kiedy poczuła jak w kogoś uderza. Z przerażeniem wróciła spojrzeniem na trybuny, stając twarzą w twarz z @Nancy A. Williams - Nancy! Przepraszam zagapiłam się - powiedziała na powitanie, po czym przytuliła przyjaciółkę,dając jej całusa w policzek. - Jak myślisz? Kto dziś wygra? - zapytała, siadając przy dziewczynie.
Ostatnio zmieniony przez Gabrielle Levasseur dnia Sob Kwi 18 2020, 20:12, w całości zmieniany 2 razy
Nancy A. Williams
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Burza brązowych loków na głowie i uśmiech przyklejony do twarzy, tatuaż z runą algiz na lewej kostce
Piłki poszły w ruch, miotły wzbiły się do lotu, a z gardeł kibiców wyrwał się donośny krzyk. Nancy również dała się ponieść emocjom i już po pierwszych podaniach zerwała się na równe nogi. Kto to widział kibicować na siedząco? Will zaczął od razu świetnym podaniem, ale kapitan krukonów nie miał najmniejszego problemu z obroną. Gdy tylko piłka wpadła w ręce Violi Nancy od razu rzuciła się do barierek. - Violkaaaaa! Dajesz! - Wydarła się jak najgłośniej mogła czując jak zdziera sobie gardło. Nie miało to jednak kompletnie żadnego znaczenia, była tutaj wspierać niebieskich i nie zamierzała robić tego po cichu! - Dalej krukoni! Slyth was nie dogoni! - Krzyczała wszystko co przyszło jej do głowy nie zastanawiając się nawet. Dobra seria podań i perfekcyjna interwencja pałkarza zagwarantowały krukonom pierwszego gola, a to nie mogło obejść się bez echa. - TAAAAAAAAAAAAK! Tak się zaangażowała, że nawet nie zauważyła, kiedy tuż obok pojawiła się jej przyjaciółka. - Gabi! - Rzuciała się jej na szyję opadając nieco z emocji. - Kibicuję niebieskim! - Cóż, nie trudno było się domyślić. Niebieskie ubranie i okrzyki zdecydowanie wskazywały na fakt, że to dom Roweny zamierza wspierać. - Nie spodziewałam się, że przyjdziesz. - Przyznała uśmiechając się do przyjaciółki.
Ostatnio zmieniony przez Nancy A. Williams dnia Sob Kwi 18 2020, 20:14, w całości zmieniany 1 raz
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Ekscytacja chyba udzielała się im obu. Kiedy rozbrzmiał głos komentatora, Fabien wsłuchał się w niego. To był jego jedyny sposób, aby wiedzieć, co dzieje się na boisku. Nie narzekał. Wszak ten, który nie zna tego, czego nie posiada, nie ma za czym tęsknić. Fabienowi nigdy nie brakowało wzroku i teraz również dobrze radził sobie bez niego. Dźwięk mugolskiego nazwiska był tak dziwnie przyjemny, że aż uśmiechnął się szerzej na to niepozorne powitanie. Ostatnie zdarzenia zdążyły go zmęczyć, acz nie chciał sobie teraz nimi zaprzątać głowy. - Nie wiem, Ślizgonom? - Zażartował, zanim wzrok @Elijah J. Swansea nie odnalazł ich na trybunach. Niemal natychmiast uniósł rękę i zaczął mu energicznie machać. Nie tak, aby uderzyć profesora, ale tak, by kapitan na pewno dojrzał entuzjazm ślepca. - Niech się pan przywita z Elijahem - zasugerował wesoło. Nie chciał nic wymuszać, ale atmosfera meczu udzielała mu się coraz mocniej. - Oh, dobrze, że nie spadł - skomentował na parę sekund przed trafieniem Ślizgońskiego obrońcy tłuczkiem. W końcu ujął barierkę mocniej, nie przejmując się już drzazgami. Na szczęście nic mu się nie wbiło. Jeszcze.
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Musiała się przekonać, o co w zasadzie chodzi w tym całym sporcie i wiernym kibicowaniu podczas przeróżnych sportowych rozgrywek. Nigdy nie interesował ją quidditch, mecze nie były dla niej ważne. Chyba nawet nie miała zielonego pojęcia odnośnie tego, kto był w składzie jej domu. No ale cóż, były inne aspekty, które ją intrygowały i nadrabiała za wielu tych, dla których quidditch był całym życiem. Jednak tego dnia postanowiła coś zmienić. Zrozumieć tę ekscytację, zaintrygowanie lataniem z kijem pomiędzy nogami na wysokości kilkunastu metrów. A gdzie lepiej przeprowadziłaby swoje badania, jak nie na meczu quidditcha? Co prawda Gryffindor dzisiaj nie latał, ale Alise miała pojawić się na boisku. Istniało na to duże prawdopodobieństwo, więc Lara mogłaby mieć okazję, aby przy najbliższym spotkaniu, pośmiać się z przyjaciółki. Trybuny były wypełnione po brzegi ludźmi przynależącymi do wszystkich domów, jednak zdecydowanie najwięcej było tych w barwach zieleni i niebieskich. Krzyczeli, wiwatowali i buczeli, czego ona kompletnie nie potrafiła zrozumieć. Szukała na ławkach jakichś znajomych twarzy, które mogłyby ją jakoś wprowadzić w temat, ale nie szczególnie dobrze jej to szło. W końcu jednak wzrokiem trafiła na Boyda i śmiało ruszyła w jego stronę, nie do końca zastanawiając się nad tym, czy w ogóle chce jej obecności, czy nie. -Komu kibicujemy? - zapytała przekornie, choć barwy, jakie na sobie posiadł, nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Przelazła nad ławką i klapnęła obok chłopaka, przyglądając się przez chwilę fruwającym na miotłach zawodnikom. -Tak w ogóle, to chciałabym Ci jeszcze raz podziękować za pomoc na tym szlabanie. Uratowałeś moją dupę. - uśmiechnęła się delikatnie, przenosząc na niego wzrok. W zasadzie to dosłownie uratował jej tyłek, ale powtarzać tych słów nie zamierzała. Zamiast tego zgarnęła swoje różowo-blond włosy w zgrabną kitkę i strzeliła balonem z gumy owocowej. Chyba czas skupić się na meczu.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Była w szoku ile dzieje się na boisku, zdążyła już chyba zapomnieć o tym, że boisko to miejsce dynamicznej walki, która budziła ekscytujące nie tylko w grających, ale również kibicach. Wzięła głęboki oddech widząc, że kafel znajduje się w dłoniach Willa, który rozpoczął dobrym podaniem, jednak ostatecznie to Krukonki zdobyli punkt. - Ślizgoni, dacie radę!! - krzyknęła głośno, jednak nie sądziła, że ktokolwiek ją usłyszy. - Pokażcie im kto tu rządzi! - krzyczała zdzierając sobie gardło, jednak tak naprawdę wciąż śledziła każdy ruch przeciwników niezależnie czy mieli na sobie niebieskie czy zielone barwy, przecież za jakiś czas Hufflepuff zmierzy się z nimi, a poznanie ich taktyki było dobrym zagraniem. - Ja dziś zielonym, ale całym sercem jestem za naszą drużyną - powiedziała z uśmiechem. - Też nie sądziłam, że się zjawię. Duże zmiany zaszły w tych drużynach - stwierdziła, patrząc na zawodników. Widząc jak Heav rzuca do Matta, a ten wprost na bramkę Kruków, wstała gwałtownie. - Tak, Gallagher!! Oby tak dalej!! - krzyknęła, klaszcząc głośno.