Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Patrząc po gorliwym poklepywaniu jakie się odbyło w stosunku do Davies po jej niewybrednym zaśpiewie w kierunku sędziny można było się zacząć zastanawiać, co te węże mają w głowie i czy w ogóle coś mają, skoro wszyscy Dearowie byli członkami tego domu. - Dobre! - zaśmiała się Dina, która notabene nie przepadała za żadnym z nich. W zasadzie w ogóle nie przepadała za ludźmi, ale za jednymi bardziej, za innymi mniej. Założyła za uszy blond pejsy, które od tego gorącego skandowania wyrwały się spod jej gumki nadając całości wyrazu szaleństwa i przygładziła nieco fryzurę. - Złapie?! - chwyciła niespodziewanie Morgan za rękę, co już było bardzo dziwne, ale takie targały nią emocje jakby rzeczywiście były to rozgrywki o puchar roku a nie jakieś tam młócenie pucholandu. Wystawiła kapitan drużyny puchonów środkowy palec, wciąż obrażona za nieczyste zagrywki. - Puchonella nie ma cela! - ale Nia śmignęła im nad głowami jak strzała. Dina zacisnęła palce na dłoni biednej gryfonki i znów prawie zaczęła przebierać nóżkami w miejscu jak nakręcana laleczka. Na chwilę chyba nawet przestała oddychać. - Zła-pie, zła-pie! - skandowała w podskokach razem z resztą kibiców, wprawiając całe trybuny w drżenie.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Zerknęła na swoją boleśnie ściskaną dłoń kątem oka, a na jej twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. Trudno było orzec, czy był on związany z pochwałą Harlow odnośnie przyśpiewki, czy ich wzajemnego fizycznego kontaktu. - Wygląda, jakby to był jej pierwszy lot na miotle. Ale złapie. - zdążyła podsumować na chwilę przed tym, zanim Harvey chwyciła złotą piłkę, kończąc mecz. Potem na jakiś czas zamilkła, dając zebranemu tłumowi wykrzyczeć się z przerastających ich pokładów radości. A zatem bez niespodzianek. Żmije do wora były górą w swoim najłatwiejszym meczu sezonu. Z problemami, owszem, ale liczyło się, że wężowe dzieci pozostawały w grze. - To co, teraz idziesz się zachlać na śmierć, bo z bólem pokonaliście żółtych? - to nie była drwina, jej ton miał w sobie wyrozumiałość i dawał jakieś bezpieczne poczucie, że nawet, gdyby taka radość mogłaby być wstydliwa, to nadal były ku niej wszelkie podstawy. Davies uśmiechnęła się pobłażliwie, obserwując, jak wcześniejsza grupka małolatów skacze przez barierki, wysypuje się mordami na niższe piętra trybun i cuduje, jak tylko może, chcąc przedrzeć się na boisko i dotknąć swojej blond bohaterki. - Dlaczego nie latasz? - rzuciła jakby w przestrzeń, nie skupiając spojrzenia na niczym konkretnym. Może poza finalnym wynikiem rozgrywek. Równie dobrze Harlow mogła nie domyślić się, że pytanie było skierowane do niej. Zwłaszcza w tym zgiełku.
Wiwatom i euforii związanej z widowiskowym korkociągiem zaprezentowanym przez Harvey unikającej zarówno innych zawodników jak i umiejętnie posłanych w swoim kierunku tłuczków zdawało się nie być końca. Entuzjastyczny ryk zatrząsł wieżyczkami ponownie przeradzając się w chaos radości tak ogromny, jakby to nie był mecz quidditcha a zwycięstwo Anglii nad Francją podczas wojny stuletniej. Dina miała aż wypieki na policzkach z tej radości, pierwszy mecz w sezonie i taki start, Fairwyn na pewno zmięknie po takim wyniku - choć po prawdzie podejrzewała, że tego starego pierdolca nic w życiu już nie ucieszy poza oglądaniem cierpienia nieletnich. Utrzymała się na nogach i w pozycji pionowej właściwie jedynie dlatego, że Davies trzymała ją za rękę. Inaczej niechybnie podrywałaby z tłumem młodzików na niższe piętro zapewne lądując na swojej uroczej, rusałczej twarzy. Nie to, że stawiałaby jakiś większy opór - w życiu kierowała się dość prostą zasadą. Miała trudny charakter więc w każdym innym aspekcie starała się być raczej łatwa. Odwróciła się do Morgan. - Nie pije alkoholu. - skłamała bezczelnie, podskakując w miejscu jak nabuzowane dziecko. Wtedy też zorientowała się, że wyciska z dłoni Davies ostatnie soki życia, co gryfonka znosiła z żelaznym spokojem za co należał jej się medal. Chrząknęła puszczając ją nagle i chowając wstydliwie ręce w kieszenie szaty, pokrzykując za pozostałymi uczniami kierującymi się na dół.- No może czasem, ale głupio się zachowuje pijana więc będę świętować śmierć borsuka jak zawsze w Pokoju Wspólnym. - poruszyła lekko ramionami. Jakoś jak zaczynała opadać cała ta sportowa wrzawa do Diny zaczynał wracać zdrowy rozsądek i choć wypieki pozostawały na policzkach widoczne to bladły wprost proporcjonalnie do uspokajającego się rytmu serca. Nie można powiedzieć, by rozum jej wrócił do głowy, bo też i nigdy go tam nie było zbyt wiele, ale przynajmniej nie darła japy jak stara dresiara spod bloku. - Nie umiem. - wzruszyła ramionami, odpowiedź była taka błaha. Poza tym, bała się wysokości ale prędzej umrze niż się przyzna gryfonce, że się czegoś boi.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Ludzka radość sprawiała, że i na jej twarzy zwykle pojawiał się uśmiech i tym razem nie było inaczej. Nawet, jeżeli mówiliśmy o wężowej radości, która, ze względu na tabelę domów, nie za bardzo powinna być jej w smak. - Tym razem to świstaka zawinęli. - powiedziała raczej do siebie, bo było to dosyć dalekie skojarzenie, aby najpierw połączyć borsuka ze świstakiem, a potem z jakąś mugolską marketingową akcją związaną ze słodyczami. Nie oczekiwała, że mogłoby to dotrzeć do kogokolwiek oprócz niej. 'Głupio się zachowuję pijana.' Davies widziała dotąd tylko jedną bardziej niż Dina podekscytowaną wydarzeniami meczowymi osobę i była nią Carmel. Być może rzeczywiście niebezpiecznym byłoby natknąć się na targaną emocjami i alkoholem pół-wilę. Nie, żeby Gryfonka stroniła od ryzykownych zachowań i niosących zagrożenie sytuacji. Walczyła ze sobą, aby nie przymrużyć brwi i nie patrzeć podejrzliwie na Harlow, kiedy usłyszała jej odpowiedź na temat miotlarstwa. Z góry założyła, że to guzik prawda i należałoby Ślizgonkę siłą wsadzić na Nimbusa, najlepiej wcześniej podając jej kremowe piwo w ramach rozgrzewki i zabicia niepewności. Niestety - to nie była jej rola, by tak postąpić, a zielona raczej już potrafiła za siebie decydować i latanie nie było tym, w czym chciała brać czynny udział. - Nie chcę Cię zatrzymywać. Zresztą już sam fakt, że ze mną rozmawiasz po tym, jak obraziłam Twoją drużynę czyni Cię zdrajczynią. - wskazała palcem na wkurzonych małolatów, wpatrujących się na bratające się kibicki, którzy odwrócili głowy, gdy ujrzeli na sobie zwrotne spojrzenia. Moe wzruszyła ramionami. - Ja chyba pójdę się uczyć latania. Jeszcze z Wami nie wygram i co. - wyłącznie tymi słowami podsumowała deklarację Harlow, nie chcąc wnikać w szczegóły, zwłaszcza, że już miała swoje przemyślenia ten temat i żadnej potrzeby rozdmuchiwania dyskusji.
Nie ma się czym chwalić i z czego być dumnym, że się głupia kuna zawsze ośmieszała będąc pijaną. Może była trzeźwa na trybunach, może wcale nie - niech ktoś wyhoduje cojones wystarczająco wielkie, by to oceniać. Zapraszanko. Dina przyglądała się młodszej koleżance z zaciekawieniem, choćby z tego względu, że Morgan nic już nie trzymało na ślizgońskich trybunach, a nawet, jak sama zauważyła, wiele par oczu próbowało ją wyprzeć i wymazać z obrazu całości. A jednak tu wciąż była. Dlaczego? Zaśmiała się jak chochlik na słowa ciemnowłosej i obrzuciła młodszych uczniów tak jadowitym spojrzeniem, że się nie można dziwić na te wszystkie przyrównania pół-wili do meduzy. Gdyby wzrok mógł zabijać to by już dawno poczwórne dożywocie miała przyznane w Azkabanie, swoją własną, podpisaną celę na wieczność i wykupiony abonament na batożenie za bycie sadystą. - Niech mi to który we twarz powie. - machnęła ręką z przekąsem, przewracając oczami.- Nie zatrzymujesz mnie. - dodała szybko dla sprostowania, uciekając jednocześnie gdzieś wzrokiem- Jakbym sobie chciała pójść to bym sobie poszła! - taka proszę ja ciebie zaradna i samodzielna z niej panna, która podejmuje autonomiczne decyzje, tak. Nikt jej nie będzie zatrzymywał ani poganiał. Dina Harlow kobieta wyzwolona. Gdyby ją ktoś wepchnął na miotłę siłą, co oczywiście miało miejsce na pierwszych latach zajęć szkolnych, spotkałby się z epickim darciem mordy i przekleństwami tak kwiecistymi, że najstarszy rybak w Dolinie Godryka mógłby zaczerwienić się ze wstydu. Ilość rzeczy, których bowiem się bała była wprost proporcjonalna do jej wielkiego ego, a fakt, że o lękach się nie rozmawia równoważyła epatowaniem pretensjonalną agresją w momentach, gdy tenże lęk eskalował - Możesz się uczyć cały dzień, nic to nie da! - powieszała zaraz, z błyskiem w oku- Drużyna węża zawsze zwycięża! - podniosła pięść w górę niczym ten zaklęty w kobiecym ciele Freddie Mercury i puściła Davies perskie oko zupełnie nie wiedzieć dlaczego- Przyjdę zobaczyć jak Ci idzie. - powiedziała mrużąc oczy w nieodgadnionym wyrazie. Mogłaby jej kibicować, oczywiście chyba, że na meczu Gryffindor vs. Slytherin. Wtedy nie. Dina kibicowała jednostkom, nie drużynom. Gdyby w drużynie Slytherinu nie było Gunnara, Harlow pewnie to popołudnie spędziłaby na szukaniu jakiejś obleśnej klątwy do męczenia Czertwiusza Swansejusza, albo poszłaby spać, bo snu nigdy zbyt wiele. Wnioskiem prostym, jeśli w drużynie gryfonów zabraknie Davies to i Harlow pewnie nie skusi się oglądać ich meczy. - Do zobaczenia? - uśmiechnęła się przekrzywiając głowę.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Miała ochotę zostać dłużej na trybunach wyłącznie po to, aby rzucać się swoimi czerwieniami w oczy zielonego tłumu. Było w tym sporo przekorności, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Ale nie tylko. Pewnie gdyby nie fakt, że dostrzegła wśród zebranych Harlow, nigdy nie pojawiłaby się po stronie Ślizgonów. - Drużynę gadów czeka skopanie zadów. - wymieniła się z Diną infantylnymi uwagami na temat miotlarskich popisów Slytherinu, ale jej mina nie wyrażała ani zacięcia, ani zakłopotania po głupkowatej rymowance. Praktycznie zresztą z miejsca Davies przeszła do przychylnego uśmiechu w reakcji na to, że blondynka miała zamiar śledzić jej poczynania. Dla kogoś, kto pół życia spędził na miotle i łączył z tym karierę, taka deklaracja poniekąd budowała pewność siebie. Nawet, jeżeli były to wyłącznie puste słowa, o co niekoniecznie podejrzewałaby rozmówczynię. Nawet, jeżeli w tej zapowiedzi nie chodziło o komplementowanie umiejętności Davies, a o zwykłą sympatię do niej samej. A może to nawet lepiej? - Zdecydowanie. - odparła na propozycję studentki z niekłamanym entuzjazmem. Nie wiedziała jeszcze, gdzie następnym razem na siebie trafią, jednak liczyła, że nastąpi to w miarę rychle. Tymi słowami pożegnała się przy okazji ze Ślizgonką, niedługo potem decydując się na opuszczenie trybun. Wraz zresztą z pozostałymi kibicami, wśród których znajdowała się Harlow. Każdy jednak szedł w swoją stronę.
Nie miała ostatnio zbyt dużo wolnego czasu. Życie całkiem boleśnie przygniotło pannę Eastwood, ale ona nie zamierzała wcale się poddawać. Od dobrych dwóch tygodni ustawiała sobie grafik tak, żeby nic nie wypadło jej na sobotę, w którą miał odbyć się hogwarcki mecz. Może i Puchoni nie mieli tutaj okazji do zabłyśnięcia, ale szaleństwo na trybunach mocno wiązało się z samym quidditchem i Cherry zwyczajnie nie chciała tego przegapić. Zawinięta w czerwony płaszczyk (magicznie ogrzewany, z nieco przestarzałej już kolekcji matki Cher), z gryfońskim szalikiem (zabranym bratu, Franklinowi) i podkreślonymi dopasowaną kolorystycznie szminką ustami, przemykała w tłumie w stronę trybun. Zastanawiała się poważnie, czy ze względu na @Fabien E. Arathe-Ricœur nie wziąć również czegoś krukońskiego, ale... Cóż. Chłopak chyba już się nauczył, że miotła nie jest dla niego najlepszym miejscem? Z czystym sumieniem i charakterystycznym uśmiechem podążała do przodu, szukając jakiegoś odpowiedniego miejsca. Chciała być jak najwyżej, widzieć jak najwięcej... Liczne banery w wielu miejscach utrudniały widoczność, ale kapitan Hufflepuffu w końcu znalazła dobry kącik. - LECIMY Z TYM! DO BOJU GRYFOOOOONIIIIIIII! - Zawołała, nie mogąc powstrzymać swojego entuzjazmu nawet teraz - kiedy mecz jeszcze się nawet nie zaczął. Rozglądała się przy tym wesoło, szukając kogoś, z kim mogłaby zdzierać sobie gardło.
Przyszła na mecz nie do końca wiedząc po co. Jakoś nie czuła się w nastroju na głośne kibicowanie Gryffindorowi - nawet jeśli jako ex prefekt trochę się nadal do tego poczuwała. Oglądałaby zwycięstwo Krukonów bez większych emocji. Ale odziana w szary płaszczyk zjawiła się wśród innych hałasujących uczniów. Nie za bardzo wiedziała, co się dzieje, bo na boisku czas zdawał się zatrważająco przyspieszać, przestrzeń rozciągała do granic i oczy po prostu nie nadążały. Latające wszędzie piłki, śmigające kolorowe płaszcze - mieszanka, jaką uwielbiali fani Quidditcha. Ale nie Fire, ona stała na trybunach spokojnie z szalikiem Gryffindoru owiniętym wokół szyi. Tym starym szalikiem, jaki zdążył nieco wypłowieć, a jednak dalej chronił perfekcyjnie przed chłodem jesieni. Czy @Gabriel R. Swansea też odczuwał jakieś ciepło? Powietrze przecinał z taką szybkością, że Blaithin wytężała skupienie, aby móc go śledzić. Co jakiś czas chłopak umykał spojrzeniu dziewczyny (zresztą, miała tylko jedno oko, to też utrudniało zadanie), potem pojawiał się w zupełnie innym miejscu, a tłuczki zdawał się przyciągać jak magnez. I jednocześnie zgrabnie odbijał je, jak gdyby celowanie ćwiczył od urodzenia. Czasami myślała, jak czują się zawodnicy, kiedy tak aktywnie uczestniczą w tej brutalnej, ale w pewien sposób fascynującej grze. Adrenalina na pewno uderzała do głowy. Nie gapiła się wyłącznie na Swansea, oczywiście, patrzyła też na innych zaangażowanych. Jak na przykład @Morgan A. Davies, która uganiała się za złotą piłeczką, jak piesek za rzuconym patykiem.
Chłopak uwielbiał obserwować mecze, można rzec, że właściwie wychował się na trybunach. Już od najmłodszych lat, mama zabierała go na mecze jego ojca, a stadionowe przyśpiewki słyszał częściej niż kołysanki. Potem kiedy trochę podrósł, zaczął chodzić na mecze sam, a także nie tylko na te rozgrywane przez jego ojca. Emocje towarzyszące kibicowaniu były dla niego jak narkotyk. Jak by tego było mało, poza pozytywnymi emocjami i adrenaliną, pozwalały mu na uzyskanie inspiracji. Bardzo często rozmyślał o tym, jak przenieść szyk z boiska na wybieg i na odwrót, to co widywał na pokazach mody, na boisko. Bez zbędnego owijania w bawełnę, kochał każdy aspekt sportu, zarówno rozgrywkę, jak i jej oglądanie. Nie chciał jednak oglądać meczu w samotności, wszak pozytywne emocje lepiej dzielić. W końcu dostrzegł, a raczej usłyszał, swoją dobrą znajomą, z domu i drużyny. Na widok Cherry, zdobył się na delikatne uniesienie kącików ust. Tak niecodzienny grymas, zniknął jednak z jego twarzy, kiedy tylko usłyszał, którą drużynę wspierała pani Kapitan. Kiedy znalazł się w jej pobliżu, głośno krzyknął. -DO BOJU KRUKONI!- to zakrzyknąwszy, roześmiał się i posłał swojej znajomej uśmiech. Miał do niej sprawę, ale na to przyjdzie czas po meczu. -Czemu im kibicujesz? Jedyny lew, którego powinnaś wspierać stoi obok ciebie.- Powiedział pół żartem pół serio, nie wiedzieć czemu zdecydowanie bardziej od domu lwa wolał, dom kruka, właściwie, kiedy po raz pierwszy pojawił się w tej szkole, myślał, że to właśnie tam skieruje go tiara.
Mecze Quidditcha nie były obowiązkiem dla nauczycieli. Nikt nie sprawdzał ich obecności i zaangażowania w dziedziny sportowe. Jednak Caine Shercliffe postanowił się pojawić. Podobno w jednym ze składów grał jego siostrzeniec {@Riley Fairwyn). Nie mając nigdy okazji przyjrzeć się jego grze, zajął najlepsze miejsce na trybunach Ravenclawu, korzystając z funkcji nauczyciela i poszanowania u młodszej części uczniów. To, że starsi byli butni i nie mieli żadnego szacunku, już zdążył ustalić podczas ostatnich zajęć... Dzierżąc ze sobą chorągiew Ravenclawu cieszył się odrobiną spokoju przed meczem. Niedługo później okrzyk @Cherry A. R. Eastwood padł jako pierwszy. To były sekundy, w których znienawidził (na chwilę) tę uczennicę, bo w ślad za nią, zaraz poleciała serenada okrzyków, wiwatów i wyzwisk, a jego spokój został zakłócony w zaledwie ułamkach sekund. Nie zdążył się nim ukontentować. Owijając się szczelniej swoją nauczycielską szatą, ponieważ na drodze pizgało nie tylko kwiecistymi docinkami, ale też złem i chłodem, zanurzył dłonie w szerokich rękawach, kaptur szaty narzucając na głowę, niczym najgodniejszy ze wszystkich Mistrzów Jedi – których kulturę poznał zaciekawiony wypowiedziami @Anfim Abrasimov na lekcji historii magii, opowiadającego o młodych padawanach. Wtedy, rozważając o młodości, zdał sobie sprawę, że jego córka (@Keyira Shercliffe) zabije go jak tylko się dowie, że na jej mecz nie przyszedł jej kibicować... dopiero sekundy później przypomniał sobie, że nie należała do żadnego składu... Za co też najpewniej należały mu się równie sowite, złośliwe uwagi.
Nie sądziła, że może swoim zachowaniem sprawić komuś przykrość - nie miała pojęcia, że można przyjść na trybuny i życzyć sobie ciszy. Cherry wychowana została w czystokrwistej rodzinie, w której wdzięk i maniery miały ogromne znaczenie... być może to właśnie dlatego tak bardzo lubiła luźne, nieformalne sytuacje? Ciągnęło ją do mniej znanej swobody, zatem odnajdywała się niczym ryba w wodzie pomiędzy tymi wrzaskami kibiców. Podskoczyła za to, kiedy ktoś krzyknął tuż obok niej. Podniosła głowę na Izaaka i natychmiast odwzajemniła uśmiech. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego kompana - stylowy fan quidditcha, to dopiero idealne połączenie! - Jaki znowu lew? Ja tu widzę tylko borsuka... - Mrugnęła do niego wesoło, zaraz podłączając się pod zbiorowy okrzyk kibiców, podczas gdy mecz się rozpoczynał. Cherry przysunęła się trochę bliżej swego towarzysza, żeby nie musieć do niego aż tak bardzo krzyczeć. - Zresztą, mój brat to Gryfon! Chciałam mu okazać trochę wsparcia... W gruncie rzeczy Krukonów też wspieram, ale... - Urwała, marszcząc brwi i wlepiając wzrok w boisko. Wydawało jej się? Musiało jej się wydawać. To nie było możliwe. Było?... - Czekaj. Czy ty też widzisz tam Fabiena? ZNOWU DALI ŚLEPEMU GRAĆ W QUIDDITCHA?! W tej chwili nawet nie zdołała porządnie przejąć się zdobytymi przez Gryffindor punktami. Cherry wychyliła się niebezpiecznie do przodu, próbując upewnić się, czy dobrze rozpoznaje siedzącego na miotle Krukona. - A niech go oba tłuczki dopadną...
Nie wiedział, czy zapomniała, czy po prostu nie wiedziała, o co mu chodzi. Każdy z jego znajomych, wiedział, że jego ojca fani nazywali Lwem Judy, a Izaak, jako jego syn i naturalny następca, uznał się za nieoficjalnego, ale jak najbardziej pożądanego następcę swojego ojca i przejął ten pseudonim, zarówno jako gracz, jak i projektant. Co prawda nikt nie traktował jego "tytułu" poważnie, nawet jego znajomi, chłopak jednak często zwykł się nim posługiwać i wcale nie przeszkadzały mu rozbawione uśmieszki i mówione za plecami docinki. Uznał, że po prostu zignoruje jej niepamięć i przejdzie do rozmowy o meczu. Całkowicie zapomniał o jej bracie, to trochę tłumaczyło jej wsparcie dla drużyny w czerwieni, sam miał brata w szeregach krukonów, nie darzył go co prawda wielką miłością, lecz tylko pogłębiało to jego ciągoty dla domu zdobiącego swe szaty kolorem niebieskim. Już miał odpowiedzieć na słowa Cherry, na temat Fabiena, kiedy Gryfoni zaczęli zdobywać punkty. Skrzywił się i wydał z siebie bliżej nieokreślony okrzyk rozpaczy... Po czym idąc w ślady swojej koleżanki z domu, niebezpiecznie wychylił się za balustradę i zaczął krzyczeć ile sił w płucach.
-PODAJ PODAJ! NO NIE STERCZ TAK! DO BOJU KRUKONI! CO ON ROBI!- Ignorowanie swej rozmówczyni było co najmniej niestosowne, chłopak jednak nawet o tym nie myślał, teraz trwał mecz, a zespół, któremu kibicował, przegrywał, a on nie miał zamiaru stać wobec tego faktu bezczynnie. - ZAWSZE I WSZĘDZIE GRYFFINDOR.....- kolejne słowa zagłuszył okrzyk kibiców przeciwnej drużyny, a usłyszeć dało się dopiero -... BĘDZIE-
Wychodzi na to, że wspólnie się zapomnieli - skoncentrowani na meczu, nie zwracali uwagi na inne drobiazgi. Cherry kompletnie nie przejęła się tym "brakiem taktu", samej zupełnie niepotrzebnie dogadując niczemu nieświadomym zawodnikom. Wychwalała pod niebiosa gryfońskich miotlarzy, wtrącając się Izaakowi pomiędzy słowa i tylko okazjonalnie wybuchając śmiechem. Raz wyrwała jej się też pochwała w stronę Krukonów - bądź co bądź, nie mogła nie docenić ekipy @Elijah J. Swansea. Nie sądziła, że jej słowa mają aż tak potężną moc sprawczą. Kiedy jeden z tłuczków uderzył @Fabien E. Arathe-Ricœur w nos, Cher wydarła się i aż zamarła w bezruchu; była pewna, że widzi krew, nawet z tej odległości! W tych emocjach to pewnie "dostrzegłaby" nawet fragmenty wypływającego mu przez przegrody nosowe mózgu, ale tutaj akurat byli bezpieczni. Nie miało co wypływać, skoro Krukon znowu wpakował się na miotłę. Drugi tłuczek pomknął w stronę chłopaka nieubłaganie, Gryfoni piali z zachwytu, a Cherry... Cherry wczepiła się w ramię swego puchońskiego towarzysza, dopiero teraz odwracając wzrok. Na poprzednich meczach jej zmartwienie przechodziło w złość, teraz już chyba nie miała na nią siły. - Nie mogę na to patrzeć... co za idiotyzm... Izaak, ja go normalnie potem zatłukę chyba - pojękiwała, przestępując z nogi na nogę. Jak tu się cieszyć sukcesami lwów? - GRYFONI, WYGRAJCIE TO JUŻ, MIGUSIEM!
Caine Shercliffe
Wiek : 47
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : drogie garnitury, burzowe spojrzenie
Chociaż obserwował przez krótszy moment starania Rileya na boisku, uznał, że jest go na nim za mało, a wszystkich innych za dużo, żeby koncentrował się na nim bez końca. Po jakimś czasie. Krótszym, biorąc pod uwagę, ze mecz się ledwie zaczął, wzrok przeniósł z placu boju na trybuny. Znacznie bardziej interesowały go mechanizmy społeczne i relacje pomiędzy uczniami różnych domów. W jednej z loży przyglądał się przez chwilę dwójce Puchonów, ale okrzyk niezadowolenia i wygwizdania skupił go na chwilę na przebiegu meczu. Wyostrzył spojrzenie, widząc tylko poszkodowanego, a z urywek, ledwie zrozumiałych, z trybun, zrozumiał, że Krukon najpewniej oberwał w twarz. Skrzywił się mimochodem. Nie był fanem Quidditcha. Jak wielu innych dziedzin, które jako czarodziej raczej czystszej krwi niż brudnej powinien doceniać. Zawsze jednak żył własnymi priorytetami, a dziedzina sportu nie wiązała się w żaden sposób z rozwojem jego kariery. Z tego względu, bywał tylko na szczególnych wydarzeniach tego typu. Światowych meczach. Finałach rozgrywek Juniorów. Cóż... i na tym mógłby skończyć. Zawinął się jeszcze szczelniej w swoją szatę, czując, że dzisiejszego dnia mógł na koszulę przywdziać jeszcze kamizelkę, a dopiero na nią marynarkę. Mądry jednak po szkodzie, musiał się zadowolić tym co ma. Siedząc tak, ze splecionymi na piersi rękoma i chorągiewką ledwo widoczną spomiędzy fałd materiałów, zdawał się wyglądać groźnie i oceniająco, a nawet nie kontrolował dokładnie wydarzeń na boisku, a jedynie okrzyki widzów.
Dopiero tłuczek uderzający w Fabiena, zdołał skupić uwage zarówno Izaaka jak i Cherry na tym samym miejscu. Oboje krzyknęli i oboje zamarli w bezruchu. Juda odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że chłopak znowu wsiada na miotłę, wszak krukoni nie mogli sobie pozwolić na dalszą grę bez jego obecności. Nagle poczuł, jak dziewczyna wczepia się w jego ramie. Zapewne normalnie wzdrygnąłby się i przyjął dość spiętą postawę, jaką zwykle przyjmował, kiedy ktoś go dotknął lub nawet delikatnie naruszył jego przestrzeń osobistą. Teraz jednak go to nie interesowało, wszystko szło w bardzo złym kierunku, a sytuacja puchonów wyglądała co najmniej dramatycznie. Chłopak zacisnął zęby i zaczął szukać w głowie kolejnej obraźliwej przyśpiewki, którą mógł by zaśpiewać by dodać krukonom trochę energii. Nie mógł jednak znaleźć, nic co oddało by dramatyzm całej sytuacji. -NIE PODDAWAJCIE SIĘ KRUKONI! DO BOJU!- oczywiście rozumiał Cherry, jednak na miejscu Fabiena nie wybaczyłby sobie, gdyby po takim poświęceniu jego drużyna przegrała mecz.
Może kiedy Fabien wsiadał na miotłę, to Cherry zyskiwała zdolność przewidywania przyszłości? Nie tylko zapowiedziała mu podwójne spotkanie z tłuczkami, ale też przesądziła jakże szybkie zakończenie meczu z sukcesem Gryfonów. Odkleiła się od Izaaka, przepraszając go w międzyczasie strasznie chaotycznie, by ostatecznie po prostu wyrzucić ręce w powietrze i drzeć się. Pochwycenie znicza przez szukającą Gryffindoru zdołało odciągnąć jej uwagę od nieszczęsnego Fabiena; Cherry nacieszyła się, zaraz kombinując jak tu sprawnie przeskoczyć na boisko i ich wszystkich wyściskać. - Ha! Może następnym razem twojej drużynie się uda! - Wyszczerzyła się do Izaaka, jeszcze odprowadzając wzrokiem śmigających w powietrzu zawodników. Raczej nie było sensu się tam pchać... Krukoni i Gryfoni musieli pocelebrować swoje mniejsze lub większe sukcesy, a także zebrać się po niemałych obrażeniach. Cher mogła zaczekać zarówno z gratulacjami, jak i solidną reprymendą. Co się odwlecze, to nie uciecze... - Strasznie szybko się uwinęli... ŚWIETNY MEEEEECZ! - Poprawiła szalik, przesuwając się z drogi jakimś roześmianym Gryfonkom. Oby te 'przeczucia' trzymały się Puchonki również wtedy, kiedy to borsuki będą walczyć...
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Pędził w stronę boiska najszybciej jak się dało bez uwłaczania jego szanownej, zacnej itp. posadzie. Z grubsza wyglądało to tak, że idąc bardzo szybko prędzej czy później zaczynał biec, by po chwili zatrzymać się na chwilkę, by przemyśleć, czy mu wypada, po czym znów przyśpieszał. A sam, hipokryta, kręcił nosem na spóźniania uczniów... Dotarłszy w końcu do trybun wbiegł po schodach już niczym się nie krępując. Mecz już trwał, a krzyki kibiców sprawiały, że miał wrażenie, że coś ważnego go omija. Kiedy nareszcie znalazł się na górze, Riley rzucał kafla na pętle. Hal niemal rozpychając się łokciami, przebił się do przodu i rzucając się na barierkę w momencie, w którym Fairwyn rzucał piłkę, wstrzymał oddech. - Tak jest! - krzyknął, gdy Pro obronił strzał. Cofnął się trochę, żeby nie wisieć już w połowie poza barierką i jednocześnie rozejrzał się, komu zdążył dać już piękny przykład gwałcenia zasad bezpieczeństwa. Jego wzrok zatrzymał się na @Blaithin 'Fire' A. Dear i od razu się rozpromienił. - Raz Gryfonka, na zawsze Gryfonka? - bardziej zauważył niż spytał, sugestywnie patrząc na jej szalik. - Jednak nie chciałaś tak całkiem porzucać Hogwartu?
/cofam trochę czas, coby nie było, że cały mecz straciłem
Caine Shercliffe
Wiek : 47
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : drogie garnitury, burzowe spojrzenie
Obserwując publiczność, zdążył zauważyć, że prawdopodobnie znajdował się w mniejszości na trybunach, Większość osób kibicowało z jakiegoś powodu Gryfonom. Chociaż jako były Gryfon, powinien pójść z duchem swojego dawnego domu i zasilić te grono, więzy krwi i lojalność wobec zmarłej siostry odzywała się w nim silniej. Wraz z nią dobre myśli pomyślności, jakie poświęcał swojemu siostrzeńcowi. Złapanie znicza na tak wczesnym etapie meczu go zaskoczyło. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie był zadowolony z takiego potoczenia się spraw. To znaczyło, że nie był już uwiązany do tej ławki – mentalnie oczywiście. Był jednak rozdarty pomiędzy tym wrażeniem, a uczuciem, że powinien był Rileya obserwować ze znacznie większą uwagą i docenić w szerszej perspektywie jego grę i technikę. Jako, że jednak dzielił swoją koncentrację pomiędzy niego, a zebrane na trybunach osoby, nie mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że należał do grona zaufanych, godnych uznania fanów. Był po prostu obserwatorem. Stosunkowo obiektywnym, mało zaangażowanym i... poniekąd trochę przypadkowym, bo sam się siebie tutaj nie spodziewał.
Cóż, zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie przebieg tego meczu, to pewnego momentu naprawdę wierzył w zwycięstwo Krukonów, ba, nawet kiedy Fabien pierwszy raz został uderzony tłuczkiem, wciąż wierzył, że drużyna, której kibicuje, zmobilizuje się do działania. Jak się jednak okazało, jego nadzieje były płonne. Entuzjazm Cherry troche osłodził mu ból porażki, lecz wciąż nie był w stanie ukryć grymasu niezadowolenia i smutku. Naprawdę Krukoni a szczególnie Fabien wykazali się w tym meczu determinacją, która pokazała, że zasługiwali na zwycięstwo. Cieszył się, że nie był to mecz z udziałem jego własnej drużyny, bo byłby przybity o wiele bardziej. -Może tak, może nie, następny mecz to raczej ten z naszym udziałem i to się liczy.- Chłopak westchnął i zdobył się na nikły uśmiech, po czym najgłośniej jak się dało, odśpiewał ostatnie i pożegnalne. -NIC SIĘ NIE STAŁO, KRUKONI NIC SIĘ NIE STAŁO! NIC SIĘ NIE STAŁOOOOOO, KRUKONI NIC SIĘ NIE STAŁOOOOO!- Poczekał, aż rozentuzjowani Gryfoni opuszczą stadion i wraz z Cherry udał się na piwo w Trzech Miotłach, by omówić mecz na spokojnie i w przyjemniejszych warunkach.
/zt
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Meczyki! Cudownie jest nie grać i móc mieć bardzo głęboko gdzieś jaki będzie wynik. Ogólnie sam bym się zgłosił do tego grania na mrozie, ale niestety jakaś Gryfonka zajęła moje miejsce, co mnie oburzyło i oznajmiłem, że jak tak to tak i nigdzie się nie zgłoszę. Z resztą jaką inną pozycję mógłbym zająć oprócz szukającego, może mógłbym być ścigającym, który rozprasza uwagę niewiast, kręcąc się wokół nich na miotle. Ale tak naprawdę to też by nie działało, bo te wszystkie latające dziś niewiasty to były jakieś Hale i Fairwyny, więc niestety, byłem na przegranej pozycji. Na szczęście mój najlepszy irlandzki ziomek i równocześnie trochę pała, ale najlepsza jaką znam, również nie mógł grać dzisiejszego dnia w meczu. Po wielu świetnych żartach dotyczących powodów dla których dzisiaj nie jest na boisku, które w większości dotyczyły zbyt gwałtownych ruchów ręką po pewnej części ciała, ustaliliśmy, że idziemy wobec tego na mecz bardzo rekreacyjnie. Na tyle, że przelaliśmy do butelek nasz ulubiony napój bogów - piwerko, które bardzo sprytnie ukryliśmy i zasłoniętych buteleczkach i nawet zamaskowaliśmy zapach zaklęciem. Znaczy ja to zrobiłem oczywiście, Boyd nie potrafił. Uderzamy na trybuny rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś przedniego towarzystwa, ale niestety widzimy tylko siebie ze znajomych, więc potajemnie udajemy wyjątkowe pragnienie, popijając sobie z naszych tajnych butelek. - Ej, za kim jesteśmy? - pytam jeszcze ziomka na wszelki wypadek, bo w zasadzie to mnie dziś najmniej obchodzi. Trochę głupio kibicować nauczycielom, ale nie podoba mi się, że nikt nie wysłał mi oficjalnego zaproszenia na uczestnictwo w grze.
Boyd w istocie dużo bardziej wolałby być teraz na boisku, bo taki mecz nauczyciele kontra uczniowie to była wspaniała, rzadka okazja do tego, by legalnie i w przyjaznej atmosferze móc pałować profesorów, co bardzo chętnie by uczynił; niestety, nie mógł znaleźć się w gronie graczy, bo rzeczywiście cierpiał na kontuzję nadgarstka, której geneza nie miała jednak nic wspólnego z parszywymi pomówieniami, jakie wychodziły co chwilę z rubasznych ust Fillina; ale próżno było mu to tłumaczyć, bo ten kafel to mierzył każdego swoją miarą i dlatego wyciągał takie sprośne wnioski z naprawdę przykrej dolegliwości!!! Wiadomo jednak, że nic tak nie leczy złamanego serca i nadwyrężonego nadgarstka jak trzy najlepsze rzeczy świata czyli: piwerko, koledzy i meczyk, i właśnie te remedia Bogi zastosował tego dnia, gdy zjawił się na trybunach w towarzystwie irlandzkiego ziomka (któremu był bardzo wdzięczny za sprytne zamaskowanie trunku, kojącego nie tylko ból, ale i wspaniale rozgrzewającego, otulającego od środka niczym ciepły kocyk, chroniący ich przed mrozem, któremu nie mógł sprostać nawet gustowny, pasiasty szalik w barwach Gryffindoru). Zasiedli na miejscach sami, nie dostrzegłszy nikogo, do kogo można by zagadać, a Boyd otworzył jeszcze przyniesioną przez siebie paczkę czipsów solonych Mr Magic Chrupster XXL Super Party Pack, która była prawie rozmiaru Fillina, i podsunął ją koledze. - Jakby grał Limier, to nauczycielom, ale go nie ma, to jebać ich, chyba nie chcesz kibicować temu bucowi Morrisowi albo staremu ramolowi Cromwellowi – burknął z groźną miną, bo nauczyciel historii na każdej lekcji wbijał mu kosę w żebro i na sam jego widok robił się bojowy; ale gdy przyjrzał się bliżej składowi profesorów, złagodniał – O, jest też Estella… – rozmarzył się, bo jak większość uczniów trochę czuł do niej miętę bo była atrakcyjna i często eksponowała biust w bluzkach z dekoltem szanował jej rozległą wiedzę zielarską i metody nauczania – Kibicujemy uczniom. I Vicario. NO ZOBACZ JAK PIĘKNIE STRZELIŁA GOLA!!! – oznajmił entuzjastycznie i aby uczcić jej sukces, chrupnął garść czipsów i spłukał hojnie napojem.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Po uczęszczaniu na treningi Krukonów zaczęła nieco lepiej rozumieć Quidditcha, jednak jej zainteresowanie tym sportem wciąż było po prostu silnie warunkowane bliskością Elijaha. Granie ją stresowało, a samo oglądanie - nudziło. Nie mogła jednak nie pojawić się dziś na trybunach - wcale nie z powodu, że jej chłopak byłby o to zły - ale z faktu, że stęskniła się za nim w takim stopniu, że nie mogła przepuścić okazji, aby móc chociaż na niego popatrzeć. Brzuch bolał ją z nerwów, więc tuptała w miejscu, szczelniej opatulając się grubym szalikiem, czekając na rozpoczęcie meczu. Stała blisko schodów, gotowa zbiec nimi w każdej chwili, gdyby Elijahowi się coś stało, naiwnie uważając, że byłaby w stanie coś na to poradzić, byle tylko zareagować zanim doczłapałby się do niego ktoś lepiej do tego wyszkolony. Miała ze sobą lornetkę i prawdę mówiąc już od początku wiedziała, że zamiast śledzić przebieg meczu, jej wzrok będzie wędrował przez większość czasu za jedną sylwetką. Oparła się o barierki i schowała uśmiech za szalikiem, gdy dostrzegła go na boisku. Utalentowany, wysportowany, pewny siebie, niezwykle atrakcyjny, a mimo tego wszystkiego wybrał właśnie ją. Nie potrafiła do końca tego zrozumieć, ale nie zamierzała wcale protestować. Pośpiesznie zapoznała się ze składami obu drużyn, martwiąc się trochę o profesora Hala, obiecując sobie spoglądać na niego od czasu do czasu, żeby i jemu móc pognać z pomocą w razie kontuzji. Wspięła się nieco na palcach, podświadomie chcąc zobaczyć odrobinę "więcej" i "lepiej", chociaż tak naprawdę cała jej widoczność i tak opierała się na tym co widziała przez lornetkę, którą z pewnością by straciła, gdyby nie sznureczek na którym była zawieszona na jej szyi, przez to, że drgnęła niekontrolowanie ze strachu, gdy dostrzegła jak tłuczek trafia w jej ukochanego. Spojrzała na Moe, która jakoś nie spieszyła się do zakończenia meczu, więc poganiała ją w myślach, żeby uważniej rozglądała się za zniczem. Pod wpływem tego, że Ejże zdecydowanie zbyt często spoglądał w stronę Gryfonki, a nawet puścił jej oczko (!) możliwe, że jej myślowe poganianie było nieco mniej łagodne, niż było jeszcze chwilę temu.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Spodziewał się, że w chwili kiedy znów poczuje twardy grunt pod stopami, będzie w zgoła innym nastroju. Nie wiedział czy miała to być dumna radość zwycięzcy, czy może irytujący niedosyt wynikający z przegranej, ale na pewno nie to, co czuł w tym momencie. Z jednej strony dziwaczna pustka, z drugiej całe morze niepokoju, złość na Sharkera i szok, że coś tak okropnego mogło przydarzyć się tak bliskiej mu osobie. Nie chciał myśleć o tym, że Gabriel i tak najprawdopodobniej skończył znacznie lepiej niż Hemah... widok unieruchomionej Gryfonki był naprawdę druzgocący. Na trybuny nie wszedł więc sprężystym, przepełnionym wyniesioną z meczu energią krokiem. Jedyne co świadczyło o tym, że brał w nim udział to adrenalina, która coraz leniwiej krążyła w jego żyłach, wypełniając go swoim ciepłem; a choć uwielbiał jej smak, dziś była wyjątkowo gorzka. Był blady (choć nos miał czerwony od panującego dziś zimna), a na głowie wciąż miał tę idiotyczną czapkę, która co i rusz zsuwała mu się aż do linii brwi. Nie bez trudu przeciskał się przez tłum, który zmierzał w przeciwnym kierunku; niełatwo było mu też odnaleźć wśród wszystkich tych ludzi Pandorę, bo była tak drobniutka, że z łatwością tu ginęła. Kiedy w końcu udało mu się ją przyuważyć, wyciągnął rękę i zacisnął palce na jej ramieniu, żeby przypadkiem mu nie uciekła, a potem w ciszy przytulił się do niej, ewidentnie potrzebując jej wsparcia. Po raz pierwszy to nie on obejmował ją – nie on oferował ciepło i ramię niosące ze sobą obietnicę bezpieczeństwa. Wtulił twarz w miękki szalik i milczał, bo słowa ugrzęzły mu gardle. Zresztą i tak na pewno widziała co się stało.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Opuściła lornetkę i przycisnęła dłonie do ust, nie chcąc z bliska przyglądać się kolejnym kontuzjom. Gdy dostrzegła, że i Gabriel poniósł obrażenia w pierwszej chwili drgnęła, by zbiec na dół i zaoferować swoją pomoc, jednak zaraz zacisnęła dłoń na barierce, uświadamiając sobie, że chłopak z pewnością woli, by zajęła się nim sama pielęgniarka. Nie wiedziała na ile jest to efekt jej obaw, a na ile faktycznie Krukon jej nie lubi, ale była pewna, że nie ucieszyłby się wcale z jej pomocy. Ściągnęła brwi i zmusiła się do przyłożenia lornetki z powrotem do oczu, aby upewnić się, że Elijah czuje się dobrze. Nie może zresztą być tak delikatna, jeżeli rozważa zostanie magomedykiem. Z ulgą przyjęła zakończenie meczu i schowała lornetkę do torebki, mając nadzieję, że nie będzie już jej potrzebna. Zanim zdążyła zareagować, tłum już przemieszczał się z siedzeń na schody, odgradzając jej drogę na dół, a po wydarzeniach z festiwalu nie miała najmniejszej ochoty przemieszczać się z tabunem ludzi. Prawdę mówiąc, to nawet przyjście na trybuny było dla niej stresujące, ale wyraźnie ustaliła sobie priorytety i Elijah górował na liście wystarczająco wysoko, by zawalczyć z nowymi lękami. W końcu przełamała się i dołączyła do tłumu, nie mogąc już wytrzymać tego czekania i dreptała powoli do przodu ze spuszczoną w dół głową, aby nie przydepnąć niczyjej nogi. Uniosła gwałtownie wzrok dopiero wtedy, gdy poczuła ciężar czyjejś dłoni na swoim ramieniu i zaraz przykryła ją swoją dłonią, przeciskając się w stronę jej dobrze znanego właściciela. - Ejże - szepnęła cicho, z wyraźnym żalem łamiącym jej głos i wplotła palce w jego włosy, by pogładzić go po głowie z bezsilności. Zmartwione brwi drgały nerwowo, a druga dłoń powędrowała na krukońskie plecy. Próbowała przycisnąć chłopaka do siebie z całych sił w jednym, długim uścisku, w który włożyła całe swoje serce i współczucie, ale też ulgę, że jemu nic się nie stało. Czuła, że powoli traci swoją zdobytą przez ten semestr sympatię do quidditcha, a jednak nie miała żadnego prawa, by zabraniać Elijahowi udziału w tych niebezpiecznych meczach. Po dłuższej chwili chwyciła dłońmi jego twarz, aby spojrzeć mu ciepło w oczy, chcąc swoim spojrzeniem dodać mu otuchy, po czym odgarnęła dłonią elfią czapkę nieco wyżej i złożyła pocałunek na jego wilgotnym czole. - Ja byłam na lekcji tej pani co ulecza - zaczęła cicho, ale pewnie, gładząc kciukiem rozogniony policzek. - Ona go szybko uleczy - dodała, odgarniając kilka sklejonych od potu kosmyków z jego policzka. - A Tobie nic nie boli? - spytała w końcu, starając się odwlec to pytanie jak najdłużej, aby nie pomyślał, że jest nieczuła na krzywdę Gabriela. Było jeszcze wiele rzeczy, które chciała powiedzieć, tyle emocji, które chciała wyrazić - chociażby złość przez brutalny przebieg rozgrywki, i to ze strony nauczycieli! Z tego zamartwiania się o zdrowie (i wierność!) Elijaha, chyba nawet nie zainteresowała się za bardzo kto wygrał dzisiejszy mecz, ani komu udało się znaleźć znicza.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Dobrze, że Pandora przemilczała kwestię rosnącej niechęci do Quidditcha, a przede wszystkim, że nie wspomniała ani słowem o tym, że wolałaby, aby nie brał w tym wszystkim udziału. Przy wielu tak silnych emocjach, jakie targały nim w tym momencie, mógłby zareagować na to w różny sposób i kto wie, czy zamiast przyjemnego nadrabiania długiej nieobecności nie skończyłoby się to na ich pierwszej sprzeczce. Choć prawda jest taka, że i tak w końcu do niej dojdzie – prędzej albo później, młody Swansea miał bowiem silną tendencję do pakowania się we wszelkie niebezpieczne sytuacje, nawet jeśli ostatnio nieco się pod tym kątem uspokoił. Zresztą nawet w Nowym Jorku musiał odwalić coś głupiego, choć nie przyznał się do tego nikomu i cicho liczył, że nigdy nie wyjdzie to na jaw. Na szczęście jedyne co mu okazała to wsparcie – cały ogrom wsparcia, którego tak bardzo teraz potrzebował. W jej ramionach odnalazł dokładnie to czego szukał: pocieszenie i spokój, nawet jeśli chwilowy. Miał ochotę schować się w nich na całą wieczność i nie wyglądać więcej na świat, bo tam czekały na niego głównie problemy, tu zaś – pełnia szczęścia. W końcu jednak poczuł dotyk delikatnych palców na skórze i niechętnie podniósł na nią zagubione spojrzenie. Merlin mu świadkiem, że gdyby go do tego nie skłoniła, na długo jeszcze nie podniósłby głowy. Pokiwał głową, choć zmarszczka między brwiami wskazywała na to, że wcale nie był przekonany. – Ale nie cofnie bólu – dodał cicho, bo przecież to było w tym wszystkim najgorsze. Nie miał wątpliwości co do tego, że ktoś poskłada jego kuzyna w całość – nieważne czy zrobi to profesor Blanc, czy ktoś w szpitalu św. Munga, liczyło się to, ile musiał wycierpieć zanim odzyska zdrowie. Uspokoił się nieco pod wpływem kojącego nerwy dotyku – Ja? Nie, nic mi nie jest – dodał z roztargnieniem, w całym tym zamieszaniu nawet nie pamiętając o bolesnym tłuczku, którym oberwał w ramię. Nazajutrz będzie się pewnie zastanawiał skąd w ogóle wziął się ten siniak. – Chodźmy do zamku, pewnie tu przemarzłaś. No i chyba powinienem zajrzeć do skrzydła szpitalnego – westchnął ciężko, bo wcale nie był przekonany czy to dobry pomysł. Gdyby chodziło tylko o niego, popędziłby tam ile sił w nogach, ale Gabriel... czy aby na pewno w ogóle miał ochotę go tam widzieć? Ostatnio zdawał się go unikać, ich relacje znacznie się pogorszyły. Planował porozmawiać z nim tuż po jutrzejszym treningu, a tymczasem wszystko tak okropnie się pochrzaniło. Ucałował jej czoło, a potem splótł ich palce, prowadząc ją do zamku. Powoli odzyskiwał rezon – przy niej było to znacznie łatwiejsze.
| z/t x2
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Uwielbiał mecze quidditcha, więc nie miało znaczenia kto grał - jeśli w pobliżu był mecz, należało oczekiwać go na trybunach. Oczywiście był dużo bardziej ożywiony, gdy grały jego drużyny, ekscytując się równie mocno bez względu na to, czy były to Młoty z Haileybury, czy Gryffindor. Nie mniej jednak zawsze był bardzo dobrze zorientowany w tym, co dzieje się przynajmniej w pierwszej lidze zarówno światowej, jak i krajowej, a odkąd został nauczycielem z zainteresowaniem śledził rozgrywki szkolne. Tym razem teoretycznie oglądał mecz bezstronnie, w praktyce jednak po cichu trzymał kciuki bardziej za Hufflepuff. Po pierwsze miał dużo sympatii do tego domu jeszcze z czasów szkolnych, po drugie, chociaż oczywiście absolutnie nie miał "ulubionych uczniów" (!), to jednak ich miał, choćby i tylko podświadomie, a było ich więcej w Hufflepuffie niż w Ravenclaw, a po trzecie przyjaźnił się z Dave'em Fairwynem, który w tym meczu nie miał wątpliwości komu kibicować. Nie wiedział, czy nauczyciel astronomii pojawi się na trybunach, bo ten do końca nie wiedział, czy będzie miał z kim zostawić dziewczynki, z nadzieją zajął jednak dla niego miejsce.
@David T. Fairwyn, nie wiem czy przyjdzie, więc jak ktoś chce, to może mnie zaczepiać. Aczkowliek odpiszę raczej po meczu ;p