Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Asphodel miał całkiem dużą rodzinę, mocno zdominowaną przez kobiety. Może to przez to tak dobrze odnajdywał się w ich towarzystwie? To było dla niego naturalne. Oczywiście męskie towarzystwo też doceniał, generalnie lubił ludzi, ale wydawało mu się, że w dość dużym stopniu potrafi zrozumieć płeć przeciwną. Oczywiście to mogło być tylko wrażenie, spotęgowane przez wszystkie przeczytane romanse, które przecież w dużym stopniu odbiegały od rzeczywistości. Póki co jednak żył w wierzę, że te wszystkie historie mogą i gdzieś tam nawet są prawdziwe, a on jest kolejnym bohaterem jednej z nich. Z siostrami kontakt miał naprawdę dobry, chociaż to była w dużej mierze jego zasługa. Zawsze starał się z całych sił pielęgnować relację i nigdy nie odpuszczał. Dittany niejednokrotnie nie ułatwiała mu zadania, podejmując skrajnie głupie decyzję i wdając się w gorące kłótnie z całą rodziną. Zawsze jednak po wszystkim przychodził do niej i starał się to wszystko jakoś poukładać i pomóc jej, mimo trudnego charakteru dziewczyny. Potrafi przymknąć oko nawet na złośliwe zaczepki. - Tak. Właściwie mam trzy siostry, dwie chodzą jeszcze do Hogwartu, ale obie są starsze. Jedna jest spokojna, a druga wiecznie się buntuje, czasami chyba sama nawet nie wie przeciwko czemu, dla zasady. Trzeba mieć ją wiecznie na oku, ale jest kochana - przyznał i zabrzmiało to, jakby to on był tutaj starszym bratem, który powinien się nimi zająć. Zresztą, niejednokrotnie tak właśnie się czuł. A nawet zdarzało mu się faktycznie taką rolę przyjmować. Zaśmiał się, kiedy Fire powiedziała, co było przedmiotem zakładu. Gdyby nie wspomniała wcześniej, że drugą rzeczą były pieniądze, bardzo mocno by się zastanawiał, co by było w razie przegranej Fire. Cóż, tak jak podejrzewał, miały sporą wyobraźnię. - Okej, to naprawdę kreatywne. W takim razie tym bardziej trzymam za ciebie kciuki - pokręcił głową, bo to była naprawdę ciekawa wizja.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
To dziwne, ale chyba polubiła Aspa. Choć w przypadku Fire takie spostrzeżenia mogły być zbyt szybkie - w końcu przezorny zawsze ubezpieczony, a więc stawiała na bardzo powoli rozwijające się zaufanie. To, że przy tak młodym chłopaku nie czuła się w żaden sposób przytłoczona to naprawdę dziwaczna odmiana dla byłej Gryfonki. Czy nie rzucił na nią przypadkiem za pomocą czarującego uśmiechu zaklęcia? - Hm. Wiem coś o sporej rodzinie. Wszyscy u mnie to Ślizgoni. - powiedziała skromnie, nie chcąc wchodzić w temat swojego rodzeństwa głębiej. To tak wąski grunt, że błyskawicznie Larch mógłby stracić całe przychylne spojrzenie Dear. Nawet zupełnie niechcący i nieświadomie. Pozostawała bezlitosna, gdy chodziło o sprawy rodzinne, a Heaven, Scorpiusa czy Gale'a wspominała bardzo, bardzo rzadko w rozmowach. - Brzmisz jakbyś to ty był najstarszy. Uniosła brew. Faktycznie, w ogóle nie przypominał dzieciaków w jego wieku. Gdy Fire miała tyle samo lat (jak to staro brzmi!) pozostała nieznośna, głośna i kompletnie poza kontrolą kogokolwiek, kto nie był jej ojcem. A on nawet mówił, jak ktoś starszy, odpowiedzialny i rozsądny. Ewidentnie temat zakładu rozbawił Larcha, co nie zmieniało faktu, że Fire traktowała to dość poważnie. Zawsze dotrzymywała takiego słowa, ale pieniądze nie grały większej stawki. Liczyło się zagranie Morgan na nosie, bo co cieszyło bardziej niż upokorzenie drugiej osoby? Dobrze, że dla Asphodela wydawało się to jedynie kreatywnym żartem. - Za słabo je trzymałeś. - skomentowała z niezadowoleniem, bo kiedy obserwowali dalszą rozgrywkę Morgan zdołała złapać znicza. Co za beztalencie z jej przeciwniczki... Równie dobrze mogła w ogóle nie wchodzić na boisko, skoro dała się aż tak łatwo pokonać. Blaithin zacisnęła wargi przez rozlewające się po umyśle rozczarowanie. Więc nici z planu... Mecz został zakończony, więc podniosła się ze swojego miejsca. Skoro deszcz przestał padać to zdjęła również z nich zaklęcia.
Widać było, że dziewczyna nie należała do specjalnie wylewnych, ale wydała się sympatyczna i dało się z nią porozmawiać. Jeśli ktoś narzekał na jej nieprzystępność, to z całą pewnością nie grzeszył cierpliwością, w przeciwieństwie do gryfona. Jemu przebywało się w jej obecności całkiem dobrze i z całą pewnością sprawiła, że siedzenie na trybunach podczas meczu nie było tak nużące, jak zazwyczaj. To nie było też tak, że Asphodel w jakiś dziwny sposób przekoskoczył niewygodny okres dojrzewania. Zdarzało się, że miewał głupie pomysły, lubił ryzyko i pewnie bez większego wahania zrobiłby rzeczy, które mocno nadwyrężały szkolny regulamin. Nigdy jednak nie był przy tym ani bezczelny, ani przesadnie nierozsądny. Wiedział kiedy zahamować, a kiedy zamiast pyskować nauczycielowi – lepiej się uśmiechnąć i załagodzić sytuację. Kiedy nie zgadzał się z rodzicami, starał się podsuwać im w miarę rozsądne argumenty i nigdy nie dążył do celu po trupach. Za bardzo szanował relację z ludźmi, zarówno z rodziną i przyjaciółmi, jak i nauczycielami i znajomymi, żeby brnąć w coś bez pamięci. Jego siostry nie zawsze potrafiły zdobywać się na takie kompromisy i widać było, że walczą dla wygranej, a nie dla konkretnego celu. - To chyba kwestia charakteru, nie wieku. Ktoś musi być tym rozsądnym, żeby ktoś mógł się buntować. Inaczej zrobiłby się totalny chaos, a moi rodzice by chyba zwariowali – pokręcił głową, bo ostatecznie czego chciał, to być tym, który dokłada im zmartwień. Mieli ich aż nadto. Jak się okazało, Morgan po raz kolejny poradziła sobie lepiej od drugiej szukającej. Nie znał się na tym sporcie, ale gryfonka chyba była naprawdę dobra. Pewnie powinni się cieszyć, że wygrał ktoś od nich, ale Fire w tej sytuacji raczej mało to interesowało. - Chyba tak. Jest niezła. To co przegrałaś? - zapytał, przypominając sobie, że wciąż nie wie do końca co po drugiej stronie postawiła Fire. Wspomniała coś o pieniądzach i ta opcja wydawałamu się prawdopodobna, ale tak naprawdę nie określiła się jasno.
Dina normalnie nie ekscytowała się sportami. Właściwie mało czym się przecież w życiu ekscytowała, a już na pewno nie rzeczami, które były niebezpieczne. Mogła się zapierać, że tak to właśnie już jest, ale wszyscy widzieli jak się rozpychała na trybunach, żeby mieć najlepsze miejsce. Już od samego początku rozgrywek trzymała się kurczowo przedniej barierki zabezpieczającej trybuny i wychylała z gniewną miną śledząc zespół Slytherinu. - DOJECHAĆ ICH TAM! - padało co chwila, kiedy któryś z pałkarzy domu węża przymierał się do tłuczków. Wygrażała ręką gorliwie drużynie Hufflepuffu podskakując jak opętana kiedy Ragnarsson obronił strzał Rosenberga. - Dawaj Gunteeer! - przecież i tak jej nie słyszał ale sam widok podskakującej blond czupryny był przekomiczny, tak się angażowała jakby sama była jakimś wielkim graczem albo jeszcze większym kibicem. Zaraz Vivien poleciała jak ta strzała w stronę bramek przeciwników, na co Harlow jak zaklęta pobiegła wzdłuż barierki jakby to mogło pomóc napastniczce w ataku. - Vi-vien Dear! Vi-vien Dear! - skandowała z kilkoma innymi uczniami świętując jej umiejętny atak na bramki. - JAAAAZDAAA!!! - zachęciła szukającą domu węża typowo dresiarskim okrzykiem podnosząc obie pięści w górę w geście zwycięstwa coby Kallai wiedziała, że na nią liczą i zaraz wróciła wzrokiem do wypatrywania kafla. Kiedy jej wzrok zauważył zamach Neirina na Gunnara złapała jakiegoś biednego trzecioklasistę i zaczęła nim potrząsać gwałtownie z jakąś szalenie zadowoloną miną malującą się na twarzy. - NIE MAZGAJ SIE GUNTEER! SZTYWNUTKO MORDOO! - trzecioklasista prawie wypadł przez barierkę z tej całej radosnej animacji. Zaraz jednak odepchnęła biedaczysko gdzieś w stronę jego znajomych biegnąć na drugi koniec barierki żeby zagrzewać Williama do ataku. Ryk ślizgońskich ławek był ogłuszając, tak licznie i gwałtownie cieszyli się z kolejnego strzału napastnika Slytherinu. Szala rozgrywki przechyliła się diametralnie po kolejnych nieprzewidywalnych posunięciach Pucholandu. Pomruk niezadowolenia przelał się falą przez srebrzysto-zielone ławy, a niektórzy nawet zdobyli się na dyskretne obelgi. Niestety, dyskrecja nigdy nie była mocną stroną Diny Harow, która wzburzona takim stanem rzeczy wygrażała pięścią wszystkim graczom Huffa. - BORSUKOM WALI SPOD PACHY! - nigdy też nie była dobra w wyszukane obelgi. Kiedy zobaczyła tłuczek rozmaślający twarz Ragnarssona zagotowała się w niej krew tak bardzo, że aż poczerwieniała na twarzy, a kolejnych kilka obelg jakie wywrzeszczała pod adresem Eastwood sprawiły, że najbliżsi uczniowie aż się obejrzeli na nią z niesmakiem, taka ładna dziewczyna takie straszne rzeczy opowiada.
Ostatnio zmieniony przez Dina Harlow dnia Nie 20 Paź - 0:58, w całości zmieniany 1 raz
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Beskitu. Spóźniła się na mecz. Nie miało znaczenia, czy był to mecz Gryfonów, rozrywkowy sparing na wakacjach, czy rzucanie się skradzionym kaflem w dormitorium. Spóźniła się na quidditchowe wydarzenie, a to najzwyczajniej jej się nie zdarzało. Przybiegła na trybuny wściekła na siebie, a przy tym w jakimś specyficznie bojowym nastroju. Zupełnie, jakby jej złość nawarstwiała się przez atmosferę budującą się wokół rozgrywek. Wreszcie wtargnęła na sam szczyt okalających stadion rzędów krzesełek. W Gryfońskim szaliku i długim płaszczu. - ŻMIJE DO WORA, WÓR DO JEZIORA! - wydarła się, nie mając jeszcze pojęcia na temat przebiegu meczu. Dopiero po swoich wybuchu postanowiła przyjrzeć się jakiejś tablicy, czy czemukolwiek. W sumie nie za bardzo pamiętała, gdzie powinna szukać informacji na temat chociażby wyniku. Przywykła do przebywania w środku tego wszystkiego i pełnego skupienia na migających w feeriach barw złotych skrzydełkach. - GUNTER, GUNTER, WRACAJ NA PARTER, GUNTER, GUNTER, MASZ GACIE ROZDARTE! - podłapała jakieś hasło wykrzykiwane od Harlow i, nie mając pojęcia, kim był wspomniany zawodnik, stworzyła swoją przyśpiewkę i ukazała ją światu, jakby jej głównym celem tego wieczoru było uszkodzenie swoich strun głosowych. Potem, jak gdyby nigdy nic, podbiegła do znajomej pół-wili, w procesie mocno i zaczepnie trącając ją barkiem. - Wiesz coś z tego? - zapytała z zaskakującym spokojem, zdając sobie sprawę, że wszelkie te euforyczno-opętańcze wrzaski zostaną na trybunach i nikt nie będzie ich szczególnie roztrząsał. A pytanie było o tyle poważne, że trudno się nadążało za wydarzeniami nawet jej, która na miotle spędziła dobry szmat życia. Nawet teraz musiała w skupieniu śledzić przebieg meczu, jednocześnie, poniekąd nieświadomie, żując z wolna liść mandragory.
- A co to za szydzenie z obrońcy!- krzyknął z tyłu ktoś, kto usłyszał przyśpiewkę gryfonki. - Japa cicho! - odpowiedziała dzielnie Harlow- Tylko ja mogę mówić na Guntera Gunter! Prawie wzięła i wypadła przez barierkę, kiedy uderzyła w nią przepełniona samobójczymi tendencjami gryfonka. Zanim jeszcze zorientowała się, że to Morgan, jej podświadomość już stroszyła się jak upośledzony kociak, kiedy jej uszu doszło skandowanie o wężu w worze. Łapiąc się barierki już odwracała się, już-już, gwałtownie, coby powiedzieć, że cicho tam bo ktoś obraża szlachetne węże, kiedy jej wzrok padł wpierw na złocisto-czerwony szalik, a później rozwianą przez wiatr grzyweczkę gryfonki. - O. - bąknęła za to, nasz wspaniały erudyta kwitnący elokwencją- Co? - powiedziała szybko oglądając się przez ramię, żeby zobaczyć w jakim tam stanie jest Gunnar i czy dalej te głupie puszki uwzięły się na jedynego seksownego sensownego obrońcę. Kafel skakał z rąk do rąk a podekscytowana Harlow aż przebierała nóżkami licząc na to, że Vivien Dear znów powali wszystkich swoimi napastniczymi zdolnościami, ale nie, co za flak, piłka rzucona Williamowi szybko została przechwycona przez graczy w żółtych barwach. Złapała Davies za ramię i potrząsnęła, choć nie tak gorliwie jak przed chwilą trzecioklasistą. - PRZEGRYWAMY! - sapnęła z niemal szaleństwem w oczach i objęła biedną gryfonkę, tocząc wzrokiem po trybunach w jakimś maniackim widzie. Czy to Morgan była w złym miejscu, czy może już z tego wszystkiego to ona polazła gdzieś w stronę wieżyczek gryffindoru? Ale otaczały ją zewsząd wciąż gorliwe okrzyki skandujące nazwiska zawodników domu węża, a oczy uspokajał szlachetny kolor szmaragdu i srebra więc odetchnęła z ulgą. Jest w domu.
Jasne, że trafiła na trybuny Ślizgonów i nie miało to większego znaczenia. W sumie w kontekście meczu nie tyle była neutralna, co raczej pozostawała wrogiem wszystkich grających bez wyjątku. Okej, na miotłach pojawiła się spora grupa jej bliskich znajomych, ale w sporcie nie miało znaczenia. Rywalizacja miała swoje święte zasady. To, co działo się przed i po niej było zupełnie inną bajką. - Nie gapcie się, tylko kibicujcie. - warknęła do grupki zszokowanych, nieco młodszych żmijek, kompletnie ignorując fakt, że właśnie rzeczywiście wlazła do wężowego gniazda i mogła się po zebranych tutaj tłumach spodziewać wszystkiego, co najgorsze. Skoro jednak trafiła tutaj z takim podejściem, że ewentualne konflikty sportowe będzie wyjaśniać na boisku osobiście, nic więcej jej nie obchodziło. - Pieprzysz. Przecież Puchoni nie wiedzą, którą stroną dosiada się miotły. - nie przekonywało jej stwierdzenie, że Ślizgoni mogliby ponieść porażkę z osobami, które mieszkały drzwi w drzwi z kuchnią i to w niej spędzały borsuczą (bo na pewno nie lwią) część swojej szkolnej edukacji. Z drugiej strony... - Choć w sumie to Wy zwykle chodzicie z kijami w tyłkach. - prawie jak Riley, cholerne węże. Jeżeli ambicja pchała te syczące wstążki do latania, powinny się przygotować na mecz z prawdziwym przeciwnikiem, a pokonanie Puszków stanowiło raczej upośledzoną rozgrzewkę, niż jakiekolwiek wyzwanie. A przynajmniej tak powinno to wyglądać. - BORSUKI DO NORY, LEPIEJ LATA BŁOTORYJ! - ku jej zdziwieniu, durną przyśpiewkę podłapała zaczepiona wcześniej grupka oburzonych Żmijek - pobiegli skandować nienawistne hasła nieco dalej.
Widząc, że po tak brutalnym zamachu na jej przyjaciela sędzina nie zareagowała natychmiastową dyskwalifikacją drużyny pucholandu Harlow poczerwieniała na twarzy. - Sędzia kalosz i ma brudną szatę! - powtórzyła gniewnie po kimś skandującym za nią. Śledziła uważnym wzrokiem czy Ragnarsson przypadkiem nie kozaczy trochę za bardzo i czy przypadkiem nie powinien jednak udać się do szpitalnego, choć oczywiście nie zamierzała okazywać publicznie żadnej troski, jedynie machała jak opętana rękoma kiedy spojrzał w jej stronę z miną sugerującą "wjebiemy im po meczu". Zasadniczo Harlow nikomu nie wjebie, plus pewnie się ukryje, bo borsuki zjadają węże, a już szczególnie te, które przywykły do ciągłego żarcia przez mieszkanie vis-a-vis szkolnej kuchni. Uśmiechnęła się szyderczo ze słów Moe z jakimś takim błyskiem w oku już-już biorąc wdech, żeby te słowa przekuć w jakiś obelżywy okrzyk, kiedy gryfonka zgasiła jej entuzjazm kolejnym stwierdzeniem. Spektakularnie skwaśniała na twarzy i pogroziła jej palcem. - No no, patrz bo jak ja Ci zaraz... - zmarszczyła brwi ale reszta jej niewybrednej groźby zagłuszona została przez ryk przetaczający się przez srebrzysto-zielonych kibiców. Dało się słyszeć tylko "O nie, przegapiłam?", a Dina znów dopadła barierki podskakując jak naspeedowany króliczek duracela. - Bo-rsuk do no-ry! - próbowała wyśledzić wzrokiem kafla, choć kątem oka zobaczyła zryw szukającej slytherinu i aż złapała się za policzki z rozdziawioną gębą.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Davies nie miała żadnego problemu z przeskakiwaniem niechęciom między domami i ani myślała być w tym stronnicza tylko dlatego, że znalazła się pomiędzy wydzierającymi się zielonymi. Być może czuła się nietykalna w towarzystwie Harlow, a może po prostu był z niej taki mały bezczelny chochlik. - SĘ-DZIA KALOSZ, SĘ-DZIA STOLEC, KAŻ-DA DEAR MA W TYŁ-KU KOLEC! - jakże prawdziwe się to wydawało, kiedy już zdążyła przemyśleć swój donośny komunikat. Ale postanowiła wreszcie poobserwować wydarzenia boiskowe, bo obudziły się szukające, a przynajmniej jedna z nich. To właśnie ta pozycja była najbardziej interesująca w całym wydarzeniu. A reszta? Tłukli się, ganiali, rzucali piłkami, obijali pałą, słowem - przedszkole. Nie to, co szukaczki. Sterczenie w jednym miejscu i omijanie całego zgiełku tworzonego przez otaczające Cię tałatajstwo? Jeden 'sprint' kończący mecz i dający Ci wieczną chwałę? Nie ma sprawy, to było zajęcie dla niej. Choć niechętnie musiała niekiedy sama przed sobą przyznać, że cała reszta czynności miotlarskich też dawała jej sporo radości. - Złapie. - powiedziała bardziej do siebie niż kogokolwiek innego wokół, uważnie przyglądając się temu, co ślizgońska żmijoszukajka wyprawiała na miotle i w jakim kierunku to wszystko zmierzało. Potrafiła się wczuć w tę sytuację. A przede wszystkim - w ten tryumf. Czy było już po meczu?
Patrząc po gorliwym poklepywaniu jakie się odbyło w stosunku do Davies po jej niewybrednym zaśpiewie w kierunku sędziny można było się zacząć zastanawiać, co te węże mają w głowie i czy w ogóle coś mają, skoro wszyscy Dearowie byli członkami tego domu. - Dobre! - zaśmiała się Dina, która notabene nie przepadała za żadnym z nich. W zasadzie w ogóle nie przepadała za ludźmi, ale za jednymi bardziej, za innymi mniej. Założyła za uszy blond pejsy, które od tego gorącego skandowania wyrwały się spod jej gumki nadając całości wyrazu szaleństwa i przygładziła nieco fryzurę. - Złapie?! - chwyciła niespodziewanie Morgan za rękę, co już było bardzo dziwne, ale takie targały nią emocje jakby rzeczywiście były to rozgrywki o puchar roku a nie jakieś tam młócenie pucholandu. Wystawiła kapitan drużyny puchonów środkowy palec, wciąż obrażona za nieczyste zagrywki. - Puchonella nie ma cela! - ale Nia śmignęła im nad głowami jak strzała. Dina zacisnęła palce na dłoni biednej gryfonki i znów prawie zaczęła przebierać nóżkami w miejscu jak nakręcana laleczka. Na chwilę chyba nawet przestała oddychać. - Zła-pie, zła-pie! - skandowała w podskokach razem z resztą kibiców, wprawiając całe trybuny w drżenie.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Zerknęła na swoją boleśnie ściskaną dłoń kątem oka, a na jej twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. Trudno było orzec, czy był on związany z pochwałą Harlow odnośnie przyśpiewki, czy ich wzajemnego fizycznego kontaktu. - Wygląda, jakby to był jej pierwszy lot na miotle. Ale złapie. - zdążyła podsumować na chwilę przed tym, zanim Harvey chwyciła złotą piłkę, kończąc mecz. Potem na jakiś czas zamilkła, dając zebranemu tłumowi wykrzyczeć się z przerastających ich pokładów radości. A zatem bez niespodzianek. Żmije do wora były górą w swoim najłatwiejszym meczu sezonu. Z problemami, owszem, ale liczyło się, że wężowe dzieci pozostawały w grze. - To co, teraz idziesz się zachlać na śmierć, bo z bólem pokonaliście żółtych? - to nie była drwina, jej ton miał w sobie wyrozumiałość i dawał jakieś bezpieczne poczucie, że nawet, gdyby taka radość mogłaby być wstydliwa, to nadal były ku niej wszelkie podstawy. Davies uśmiechnęła się pobłażliwie, obserwując, jak wcześniejsza grupka małolatów skacze przez barierki, wysypuje się mordami na niższe piętra trybun i cuduje, jak tylko może, chcąc przedrzeć się na boisko i dotknąć swojej blond bohaterki. - Dlaczego nie latasz? - rzuciła jakby w przestrzeń, nie skupiając spojrzenia na niczym konkretnym. Może poza finalnym wynikiem rozgrywek. Równie dobrze Harlow mogła nie domyślić się, że pytanie było skierowane do niej. Zwłaszcza w tym zgiełku.
Wiwatom i euforii związanej z widowiskowym korkociągiem zaprezentowanym przez Harvey unikającej zarówno innych zawodników jak i umiejętnie posłanych w swoim kierunku tłuczków zdawało się nie być końca. Entuzjastyczny ryk zatrząsł wieżyczkami ponownie przeradzając się w chaos radości tak ogromny, jakby to nie był mecz quidditcha a zwycięstwo Anglii nad Francją podczas wojny stuletniej. Dina miała aż wypieki na policzkach z tej radości, pierwszy mecz w sezonie i taki start, Fairwyn na pewno zmięknie po takim wyniku - choć po prawdzie podejrzewała, że tego starego pierdolca nic w życiu już nie ucieszy poza oglądaniem cierpienia nieletnich. Utrzymała się na nogach i w pozycji pionowej właściwie jedynie dlatego, że Davies trzymała ją za rękę. Inaczej niechybnie podrywałaby z tłumem młodzików na niższe piętro zapewne lądując na swojej uroczej, rusałczej twarzy. Nie to, że stawiałaby jakiś większy opór - w życiu kierowała się dość prostą zasadą. Miała trudny charakter więc w każdym innym aspekcie starała się być raczej łatwa. Odwróciła się do Morgan. - Nie pije alkoholu. - skłamała bezczelnie, podskakując w miejscu jak nabuzowane dziecko. Wtedy też zorientowała się, że wyciska z dłoni Davies ostatnie soki życia, co gryfonka znosiła z żelaznym spokojem za co należał jej się medal. Chrząknęła puszczając ją nagle i chowając wstydliwie ręce w kieszenie szaty, pokrzykując za pozostałymi uczniami kierującymi się na dół.- No może czasem, ale głupio się zachowuje pijana więc będę świętować śmierć borsuka jak zawsze w Pokoju Wspólnym. - poruszyła lekko ramionami. Jakoś jak zaczynała opadać cała ta sportowa wrzawa do Diny zaczynał wracać zdrowy rozsądek i choć wypieki pozostawały na policzkach widoczne to bladły wprost proporcjonalnie do uspokajającego się rytmu serca. Nie można powiedzieć, by rozum jej wrócił do głowy, bo też i nigdy go tam nie było zbyt wiele, ale przynajmniej nie darła japy jak stara dresiara spod bloku. - Nie umiem. - wzruszyła ramionami, odpowiedź była taka błaha. Poza tym, bała się wysokości ale prędzej umrze niż się przyzna gryfonce, że się czegoś boi.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Ludzka radość sprawiała, że i na jej twarzy zwykle pojawiał się uśmiech i tym razem nie było inaczej. Nawet, jeżeli mówiliśmy o wężowej radości, która, ze względu na tabelę domów, nie za bardzo powinna być jej w smak. - Tym razem to świstaka zawinęli. - powiedziała raczej do siebie, bo było to dosyć dalekie skojarzenie, aby najpierw połączyć borsuka ze świstakiem, a potem z jakąś mugolską marketingową akcją związaną ze słodyczami. Nie oczekiwała, że mogłoby to dotrzeć do kogokolwiek oprócz niej. 'Głupio się zachowuję pijana.' Davies widziała dotąd tylko jedną bardziej niż Dina podekscytowaną wydarzeniami meczowymi osobę i była nią Carmel. Być może rzeczywiście niebezpiecznym byłoby natknąć się na targaną emocjami i alkoholem pół-wilę. Nie, żeby Gryfonka stroniła od ryzykownych zachowań i niosących zagrożenie sytuacji. Walczyła ze sobą, aby nie przymrużyć brwi i nie patrzeć podejrzliwie na Harlow, kiedy usłyszała jej odpowiedź na temat miotlarstwa. Z góry założyła, że to guzik prawda i należałoby Ślizgonkę siłą wsadzić na Nimbusa, najlepiej wcześniej podając jej kremowe piwo w ramach rozgrzewki i zabicia niepewności. Niestety - to nie była jej rola, by tak postąpić, a zielona raczej już potrafiła za siebie decydować i latanie nie było tym, w czym chciała brać czynny udział. - Nie chcę Cię zatrzymywać. Zresztą już sam fakt, że ze mną rozmawiasz po tym, jak obraziłam Twoją drużynę czyni Cię zdrajczynią. - wskazała palcem na wkurzonych małolatów, wpatrujących się na bratające się kibicki, którzy odwrócili głowy, gdy ujrzeli na sobie zwrotne spojrzenia. Moe wzruszyła ramionami. - Ja chyba pójdę się uczyć latania. Jeszcze z Wami nie wygram i co. - wyłącznie tymi słowami podsumowała deklarację Harlow, nie chcąc wnikać w szczegóły, zwłaszcza, że już miała swoje przemyślenia ten temat i żadnej potrzeby rozdmuchiwania dyskusji.
Nie ma się czym chwalić i z czego być dumnym, że się głupia kuna zawsze ośmieszała będąc pijaną. Może była trzeźwa na trybunach, może wcale nie - niech ktoś wyhoduje cojones wystarczająco wielkie, by to oceniać. Zapraszanko. Dina przyglądała się młodszej koleżance z zaciekawieniem, choćby z tego względu, że Morgan nic już nie trzymało na ślizgońskich trybunach, a nawet, jak sama zauważyła, wiele par oczu próbowało ją wyprzeć i wymazać z obrazu całości. A jednak tu wciąż była. Dlaczego? Zaśmiała się jak chochlik na słowa ciemnowłosej i obrzuciła młodszych uczniów tak jadowitym spojrzeniem, że się nie można dziwić na te wszystkie przyrównania pół-wili do meduzy. Gdyby wzrok mógł zabijać to by już dawno poczwórne dożywocie miała przyznane w Azkabanie, swoją własną, podpisaną celę na wieczność i wykupiony abonament na batożenie za bycie sadystą. - Niech mi to który we twarz powie. - machnęła ręką z przekąsem, przewracając oczami.- Nie zatrzymujesz mnie. - dodała szybko dla sprostowania, uciekając jednocześnie gdzieś wzrokiem- Jakbym sobie chciała pójść to bym sobie poszła! - taka proszę ja ciebie zaradna i samodzielna z niej panna, która podejmuje autonomiczne decyzje, tak. Nikt jej nie będzie zatrzymywał ani poganiał. Dina Harlow kobieta wyzwolona. Gdyby ją ktoś wepchnął na miotłę siłą, co oczywiście miało miejsce na pierwszych latach zajęć szkolnych, spotkałby się z epickim darciem mordy i przekleństwami tak kwiecistymi, że najstarszy rybak w Dolinie Godryka mógłby zaczerwienić się ze wstydu. Ilość rzeczy, których bowiem się bała była wprost proporcjonalna do jej wielkiego ego, a fakt, że o lękach się nie rozmawia równoważyła epatowaniem pretensjonalną agresją w momentach, gdy tenże lęk eskalował - Możesz się uczyć cały dzień, nic to nie da! - powieszała zaraz, z błyskiem w oku- Drużyna węża zawsze zwycięża! - podniosła pięść w górę niczym ten zaklęty w kobiecym ciele Freddie Mercury i puściła Davies perskie oko zupełnie nie wiedzieć dlaczego- Przyjdę zobaczyć jak Ci idzie. - powiedziała mrużąc oczy w nieodgadnionym wyrazie. Mogłaby jej kibicować, oczywiście chyba, że na meczu Gryffindor vs. Slytherin. Wtedy nie. Dina kibicowała jednostkom, nie drużynom. Gdyby w drużynie Slytherinu nie było Gunnara, Harlow pewnie to popołudnie spędziłaby na szukaniu jakiejś obleśnej klątwy do męczenia Czertwiusza Swansejusza, albo poszłaby spać, bo snu nigdy zbyt wiele. Wnioskiem prostym, jeśli w drużynie gryfonów zabraknie Davies to i Harlow pewnie nie skusi się oglądać ich meczy. - Do zobaczenia? - uśmiechnęła się przekrzywiając głowę.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Miała ochotę zostać dłużej na trybunach wyłącznie po to, aby rzucać się swoimi czerwieniami w oczy zielonego tłumu. Było w tym sporo przekorności, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Ale nie tylko. Pewnie gdyby nie fakt, że dostrzegła wśród zebranych Harlow, nigdy nie pojawiłaby się po stronie Ślizgonów. - Drużynę gadów czeka skopanie zadów. - wymieniła się z Diną infantylnymi uwagami na temat miotlarskich popisów Slytherinu, ale jej mina nie wyrażała ani zacięcia, ani zakłopotania po głupkowatej rymowance. Praktycznie zresztą z miejsca Davies przeszła do przychylnego uśmiechu w reakcji na to, że blondynka miała zamiar śledzić jej poczynania. Dla kogoś, kto pół życia spędził na miotle i łączył z tym karierę, taka deklaracja poniekąd budowała pewność siebie. Nawet, jeżeli były to wyłącznie puste słowa, o co niekoniecznie podejrzewałaby rozmówczynię. Nawet, jeżeli w tej zapowiedzi nie chodziło o komplementowanie umiejętności Davies, a o zwykłą sympatię do niej samej. A może to nawet lepiej? - Zdecydowanie. - odparła na propozycję studentki z niekłamanym entuzjazmem. Nie wiedziała jeszcze, gdzie następnym razem na siebie trafią, jednak liczyła, że nastąpi to w miarę rychle. Tymi słowami pożegnała się przy okazji ze Ślizgonką, niedługo potem decydując się na opuszczenie trybun. Wraz zresztą z pozostałymi kibicami, wśród których znajdowała się Harlow. Każdy jednak szedł w swoją stronę.
Nie miała ostatnio zbyt dużo wolnego czasu. Życie całkiem boleśnie przygniotło pannę Eastwood, ale ona nie zamierzała wcale się poddawać. Od dobrych dwóch tygodni ustawiała sobie grafik tak, żeby nic nie wypadło jej na sobotę, w którą miał odbyć się hogwarcki mecz. Może i Puchoni nie mieli tutaj okazji do zabłyśnięcia, ale szaleństwo na trybunach mocno wiązało się z samym quidditchem i Cherry zwyczajnie nie chciała tego przegapić. Zawinięta w czerwony płaszczyk (magicznie ogrzewany, z nieco przestarzałej już kolekcji matki Cher), z gryfońskim szalikiem (zabranym bratu, Franklinowi) i podkreślonymi dopasowaną kolorystycznie szminką ustami, przemykała w tłumie w stronę trybun. Zastanawiała się poważnie, czy ze względu na @Fabien E. Arathe-Ricœur nie wziąć również czegoś krukońskiego, ale... Cóż. Chłopak chyba już się nauczył, że miotła nie jest dla niego najlepszym miejscem? Z czystym sumieniem i charakterystycznym uśmiechem podążała do przodu, szukając jakiegoś odpowiedniego miejsca. Chciała być jak najwyżej, widzieć jak najwięcej... Liczne banery w wielu miejscach utrudniały widoczność, ale kapitan Hufflepuffu w końcu znalazła dobry kącik. - LECIMY Z TYM! DO BOJU GRYFOOOOONIIIIIIII! - Zawołała, nie mogąc powstrzymać swojego entuzjazmu nawet teraz - kiedy mecz jeszcze się nawet nie zaczął. Rozglądała się przy tym wesoło, szukając kogoś, z kim mogłaby zdzierać sobie gardło.
Przyszła na mecz nie do końca wiedząc po co. Jakoś nie czuła się w nastroju na głośne kibicowanie Gryffindorowi - nawet jeśli jako ex prefekt trochę się nadal do tego poczuwała. Oglądałaby zwycięstwo Krukonów bez większych emocji. Ale odziana w szary płaszczyk zjawiła się wśród innych hałasujących uczniów. Nie za bardzo wiedziała, co się dzieje, bo na boisku czas zdawał się zatrważająco przyspieszać, przestrzeń rozciągała do granic i oczy po prostu nie nadążały. Latające wszędzie piłki, śmigające kolorowe płaszcze - mieszanka, jaką uwielbiali fani Quidditcha. Ale nie Fire, ona stała na trybunach spokojnie z szalikiem Gryffindoru owiniętym wokół szyi. Tym starym szalikiem, jaki zdążył nieco wypłowieć, a jednak dalej chronił perfekcyjnie przed chłodem jesieni. Czy @Gabriel R. Swansea też odczuwał jakieś ciepło? Powietrze przecinał z taką szybkością, że Blaithin wytężała skupienie, aby móc go śledzić. Co jakiś czas chłopak umykał spojrzeniu dziewczyny (zresztą, miała tylko jedno oko, to też utrudniało zadanie), potem pojawiał się w zupełnie innym miejscu, a tłuczki zdawał się przyciągać jak magnez. I jednocześnie zgrabnie odbijał je, jak gdyby celowanie ćwiczył od urodzenia. Czasami myślała, jak czują się zawodnicy, kiedy tak aktywnie uczestniczą w tej brutalnej, ale w pewien sposób fascynującej grze. Adrenalina na pewno uderzała do głowy. Nie gapiła się wyłącznie na Swansea, oczywiście, patrzyła też na innych zaangażowanych. Jak na przykład @Morgan A. Davies, która uganiała się za złotą piłeczką, jak piesek za rzuconym patykiem.
Chłopak uwielbiał obserwować mecze, można rzec, że właściwie wychował się na trybunach. Już od najmłodszych lat, mama zabierała go na mecze jego ojca, a stadionowe przyśpiewki słyszał częściej niż kołysanki. Potem kiedy trochę podrósł, zaczął chodzić na mecze sam, a także nie tylko na te rozgrywane przez jego ojca. Emocje towarzyszące kibicowaniu były dla niego jak narkotyk. Jak by tego było mało, poza pozytywnymi emocjami i adrenaliną, pozwalały mu na uzyskanie inspiracji. Bardzo często rozmyślał o tym, jak przenieść szyk z boiska na wybieg i na odwrót, to co widywał na pokazach mody, na boisko. Bez zbędnego owijania w bawełnę, kochał każdy aspekt sportu, zarówno rozgrywkę, jak i jej oglądanie. Nie chciał jednak oglądać meczu w samotności, wszak pozytywne emocje lepiej dzielić. W końcu dostrzegł, a raczej usłyszał, swoją dobrą znajomą, z domu i drużyny. Na widok Cherry, zdobył się na delikatne uniesienie kącików ust. Tak niecodzienny grymas, zniknął jednak z jego twarzy, kiedy tylko usłyszał, którą drużynę wspierała pani Kapitan. Kiedy znalazł się w jej pobliżu, głośno krzyknął. -DO BOJU KRUKONI!- to zakrzyknąwszy, roześmiał się i posłał swojej znajomej uśmiech. Miał do niej sprawę, ale na to przyjdzie czas po meczu. -Czemu im kibicujesz? Jedyny lew, którego powinnaś wspierać stoi obok ciebie.- Powiedział pół żartem pół serio, nie wiedzieć czemu zdecydowanie bardziej od domu lwa wolał, dom kruka, właściwie, kiedy po raz pierwszy pojawił się w tej szkole, myślał, że to właśnie tam skieruje go tiara.
Mecze Quidditcha nie były obowiązkiem dla nauczycieli. Nikt nie sprawdzał ich obecności i zaangażowania w dziedziny sportowe. Jednak Caine Shercliffe postanowił się pojawić. Podobno w jednym ze składów grał jego siostrzeniec {@Riley Fairwyn). Nie mając nigdy okazji przyjrzeć się jego grze, zajął najlepsze miejsce na trybunach Ravenclawu, korzystając z funkcji nauczyciela i poszanowania u młodszej części uczniów. To, że starsi byli butni i nie mieli żadnego szacunku, już zdążył ustalić podczas ostatnich zajęć... Dzierżąc ze sobą chorągiew Ravenclawu cieszył się odrobiną spokoju przed meczem. Niedługo później okrzyk @Cherry A. R. Eastwood padł jako pierwszy. To były sekundy, w których znienawidził (na chwilę) tę uczennicę, bo w ślad za nią, zaraz poleciała serenada okrzyków, wiwatów i wyzwisk, a jego spokój został zakłócony w zaledwie ułamkach sekund. Nie zdążył się nim ukontentować. Owijając się szczelniej swoją nauczycielską szatą, ponieważ na drodze pizgało nie tylko kwiecistymi docinkami, ale też złem i chłodem, zanurzył dłonie w szerokich rękawach, kaptur szaty narzucając na głowę, niczym najgodniejszy ze wszystkich Mistrzów Jedi – których kulturę poznał zaciekawiony wypowiedziami @Anfim Abrasimov na lekcji historii magii, opowiadającego o młodych padawanach. Wtedy, rozważając o młodości, zdał sobie sprawę, że jego córka (@Keyira Shercliffe) zabije go jak tylko się dowie, że na jej mecz nie przyszedł jej kibicować... dopiero sekundy później przypomniał sobie, że nie należała do żadnego składu... Za co też najpewniej należały mu się równie sowite, złośliwe uwagi.
Nie sądziła, że może swoim zachowaniem sprawić komuś przykrość - nie miała pojęcia, że można przyjść na trybuny i życzyć sobie ciszy. Cherry wychowana została w czystokrwistej rodzinie, w której wdzięk i maniery miały ogromne znaczenie... być może to właśnie dlatego tak bardzo lubiła luźne, nieformalne sytuacje? Ciągnęło ją do mniej znanej swobody, zatem odnajdywała się niczym ryba w wodzie pomiędzy tymi wrzaskami kibiców. Podskoczyła za to, kiedy ktoś krzyknął tuż obok niej. Podniosła głowę na Izaaka i natychmiast odwzajemniła uśmiech. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego kompana - stylowy fan quidditcha, to dopiero idealne połączenie! - Jaki znowu lew? Ja tu widzę tylko borsuka... - Mrugnęła do niego wesoło, zaraz podłączając się pod zbiorowy okrzyk kibiców, podczas gdy mecz się rozpoczynał. Cherry przysunęła się trochę bliżej swego towarzysza, żeby nie musieć do niego aż tak bardzo krzyczeć. - Zresztą, mój brat to Gryfon! Chciałam mu okazać trochę wsparcia... W gruncie rzeczy Krukonów też wspieram, ale... - Urwała, marszcząc brwi i wlepiając wzrok w boisko. Wydawało jej się? Musiało jej się wydawać. To nie było możliwe. Było?... - Czekaj. Czy ty też widzisz tam Fabiena? ZNOWU DALI ŚLEPEMU GRAĆ W QUIDDITCHA?! W tej chwili nawet nie zdołała porządnie przejąć się zdobytymi przez Gryffindor punktami. Cherry wychyliła się niebezpiecznie do przodu, próbując upewnić się, czy dobrze rozpoznaje siedzącego na miotle Krukona. - A niech go oba tłuczki dopadną...
Nie wiedział, czy zapomniała, czy po prostu nie wiedziała, o co mu chodzi. Każdy z jego znajomych, wiedział, że jego ojca fani nazywali Lwem Judy, a Izaak, jako jego syn i naturalny następca, uznał się za nieoficjalnego, ale jak najbardziej pożądanego następcę swojego ojca i przejął ten pseudonim, zarówno jako gracz, jak i projektant. Co prawda nikt nie traktował jego "tytułu" poważnie, nawet jego znajomi, chłopak jednak często zwykł się nim posługiwać i wcale nie przeszkadzały mu rozbawione uśmieszki i mówione za plecami docinki. Uznał, że po prostu zignoruje jej niepamięć i przejdzie do rozmowy o meczu. Całkowicie zapomniał o jej bracie, to trochę tłumaczyło jej wsparcie dla drużyny w czerwieni, sam miał brata w szeregach krukonów, nie darzył go co prawda wielką miłością, lecz tylko pogłębiało to jego ciągoty dla domu zdobiącego swe szaty kolorem niebieskim. Już miał odpowiedzieć na słowa Cherry, na temat Fabiena, kiedy Gryfoni zaczęli zdobywać punkty. Skrzywił się i wydał z siebie bliżej nieokreślony okrzyk rozpaczy... Po czym idąc w ślady swojej koleżanki z domu, niebezpiecznie wychylił się za balustradę i zaczął krzyczeć ile sił w płucach.
-PODAJ PODAJ! NO NIE STERCZ TAK! DO BOJU KRUKONI! CO ON ROBI!- Ignorowanie swej rozmówczyni było co najmniej niestosowne, chłopak jednak nawet o tym nie myślał, teraz trwał mecz, a zespół, któremu kibicował, przegrywał, a on nie miał zamiaru stać wobec tego faktu bezczynnie. - ZAWSZE I WSZĘDZIE GRYFFINDOR.....- kolejne słowa zagłuszył okrzyk kibiców przeciwnej drużyny, a usłyszeć dało się dopiero -... BĘDZIE-
Wychodzi na to, że wspólnie się zapomnieli - skoncentrowani na meczu, nie zwracali uwagi na inne drobiazgi. Cherry kompletnie nie przejęła się tym "brakiem taktu", samej zupełnie niepotrzebnie dogadując niczemu nieświadomym zawodnikom. Wychwalała pod niebiosa gryfońskich miotlarzy, wtrącając się Izaakowi pomiędzy słowa i tylko okazjonalnie wybuchając śmiechem. Raz wyrwała jej się też pochwała w stronę Krukonów - bądź co bądź, nie mogła nie docenić ekipy @Elijah J. Swansea. Nie sądziła, że jej słowa mają aż tak potężną moc sprawczą. Kiedy jeden z tłuczków uderzył @Fabien E. Arathe-Ricœur w nos, Cher wydarła się i aż zamarła w bezruchu; była pewna, że widzi krew, nawet z tej odległości! W tych emocjach to pewnie "dostrzegłaby" nawet fragmenty wypływającego mu przez przegrody nosowe mózgu, ale tutaj akurat byli bezpieczni. Nie miało co wypływać, skoro Krukon znowu wpakował się na miotłę. Drugi tłuczek pomknął w stronę chłopaka nieubłaganie, Gryfoni piali z zachwytu, a Cherry... Cherry wczepiła się w ramię swego puchońskiego towarzysza, dopiero teraz odwracając wzrok. Na poprzednich meczach jej zmartwienie przechodziło w złość, teraz już chyba nie miała na nią siły. - Nie mogę na to patrzeć... co za idiotyzm... Izaak, ja go normalnie potem zatłukę chyba - pojękiwała, przestępując z nogi na nogę. Jak tu się cieszyć sukcesami lwów? - GRYFONI, WYGRAJCIE TO JUŻ, MIGUSIEM!
Caine Shercliffe
Wiek : 47
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : drogie garnitury, burzowe spojrzenie
Chociaż obserwował przez krótszy moment starania Rileya na boisku, uznał, że jest go na nim za mało, a wszystkich innych za dużo, żeby koncentrował się na nim bez końca. Po jakimś czasie. Krótszym, biorąc pod uwagę, ze mecz się ledwie zaczął, wzrok przeniósł z placu boju na trybuny. Znacznie bardziej interesowały go mechanizmy społeczne i relacje pomiędzy uczniami różnych domów. W jednej z loży przyglądał się przez chwilę dwójce Puchonów, ale okrzyk niezadowolenia i wygwizdania skupił go na chwilę na przebiegu meczu. Wyostrzył spojrzenie, widząc tylko poszkodowanego, a z urywek, ledwie zrozumiałych, z trybun, zrozumiał, że Krukon najpewniej oberwał w twarz. Skrzywił się mimochodem. Nie był fanem Quidditcha. Jak wielu innych dziedzin, które jako czarodziej raczej czystszej krwi niż brudnej powinien doceniać. Zawsze jednak żył własnymi priorytetami, a dziedzina sportu nie wiązała się w żaden sposób z rozwojem jego kariery. Z tego względu, bywał tylko na szczególnych wydarzeniach tego typu. Światowych meczach. Finałach rozgrywek Juniorów. Cóż... i na tym mógłby skończyć. Zawinął się jeszcze szczelniej w swoją szatę, czując, że dzisiejszego dnia mógł na koszulę przywdziać jeszcze kamizelkę, a dopiero na nią marynarkę. Mądry jednak po szkodzie, musiał się zadowolić tym co ma. Siedząc tak, ze splecionymi na piersi rękoma i chorągiewką ledwo widoczną spomiędzy fałd materiałów, zdawał się wyglądać groźnie i oceniająco, a nawet nie kontrolował dokładnie wydarzeń na boisku, a jedynie okrzyki widzów.
Dopiero tłuczek uderzający w Fabiena, zdołał skupić uwage zarówno Izaaka jak i Cherry na tym samym miejscu. Oboje krzyknęli i oboje zamarli w bezruchu. Juda odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że chłopak znowu wsiada na miotłę, wszak krukoni nie mogli sobie pozwolić na dalszą grę bez jego obecności. Nagle poczuł, jak dziewczyna wczepia się w jego ramie. Zapewne normalnie wzdrygnąłby się i przyjął dość spiętą postawę, jaką zwykle przyjmował, kiedy ktoś go dotknął lub nawet delikatnie naruszył jego przestrzeń osobistą. Teraz jednak go to nie interesowało, wszystko szło w bardzo złym kierunku, a sytuacja puchonów wyglądała co najmniej dramatycznie. Chłopak zacisnął zęby i zaczął szukać w głowie kolejnej obraźliwej przyśpiewki, którą mógł by zaśpiewać by dodać krukonom trochę energii. Nie mógł jednak znaleźć, nic co oddało by dramatyzm całej sytuacji. -NIE PODDAWAJCIE SIĘ KRUKONI! DO BOJU!- oczywiście rozumiał Cherry, jednak na miejscu Fabiena nie wybaczyłby sobie, gdyby po takim poświęceniu jego drużyna przegrała mecz.
Może kiedy Fabien wsiadał na miotłę, to Cherry zyskiwała zdolność przewidywania przyszłości? Nie tylko zapowiedziała mu podwójne spotkanie z tłuczkami, ale też przesądziła jakże szybkie zakończenie meczu z sukcesem Gryfonów. Odkleiła się od Izaaka, przepraszając go w międzyczasie strasznie chaotycznie, by ostatecznie po prostu wyrzucić ręce w powietrze i drzeć się. Pochwycenie znicza przez szukającą Gryffindoru zdołało odciągnąć jej uwagę od nieszczęsnego Fabiena; Cherry nacieszyła się, zaraz kombinując jak tu sprawnie przeskoczyć na boisko i ich wszystkich wyściskać. - Ha! Może następnym razem twojej drużynie się uda! - Wyszczerzyła się do Izaaka, jeszcze odprowadzając wzrokiem śmigających w powietrzu zawodników. Raczej nie było sensu się tam pchać... Krukoni i Gryfoni musieli pocelebrować swoje mniejsze lub większe sukcesy, a także zebrać się po niemałych obrażeniach. Cher mogła zaczekać zarówno z gratulacjami, jak i solidną reprymendą. Co się odwlecze, to nie uciecze... - Strasznie szybko się uwinęli... ŚWIETNY MEEEEECZ! - Poprawiła szalik, przesuwając się z drogi jakimś roześmianym Gryfonkom. Oby te 'przeczucia' trzymały się Puchonki również wtedy, kiedy to borsuki będą walczyć...
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Pędził w stronę boiska najszybciej jak się dało bez uwłaczania jego szanownej, zacnej itp. posadzie. Z grubsza wyglądało to tak, że idąc bardzo szybko prędzej czy później zaczynał biec, by po chwili zatrzymać się na chwilkę, by przemyśleć, czy mu wypada, po czym znów przyśpieszał. A sam, hipokryta, kręcił nosem na spóźniania uczniów... Dotarłszy w końcu do trybun wbiegł po schodach już niczym się nie krępując. Mecz już trwał, a krzyki kibiców sprawiały, że miał wrażenie, że coś ważnego go omija. Kiedy nareszcie znalazł się na górze, Riley rzucał kafla na pętle. Hal niemal rozpychając się łokciami, przebił się do przodu i rzucając się na barierkę w momencie, w którym Fairwyn rzucał piłkę, wstrzymał oddech. - Tak jest! - krzyknął, gdy Pro obronił strzał. Cofnął się trochę, żeby nie wisieć już w połowie poza barierką i jednocześnie rozejrzał się, komu zdążył dać już piękny przykład gwałcenia zasad bezpieczeństwa. Jego wzrok zatrzymał się na @Blaithin 'Fire' A. Dear i od razu się rozpromienił. - Raz Gryfonka, na zawsze Gryfonka? - bardziej zauważył niż spytał, sugestywnie patrząc na jej szalik. - Jednak nie chciałaś tak całkiem porzucać Hogwartu?
/cofam trochę czas, coby nie było, że cały mecz straciłem