Nielegalny – niezlecony przez nauczyciela – pobyt tutaj może być karany szlabanem i minusowymi punktami dla Domu (automatycznie wyrażasz w tym temacie zgodę na ingerencję Mistrza Gry).
Pewną część lasu porastają same drzewa iglaste, jednak aby się do nich dostać trzeba wędrować przynajmniej godzinę wśród wysokich krzaków i połamanych gałęzi. Stąd gajowy Hogwartu przynosi drzewka, które w zamku stają się choinkami. Ziemia w tym miejscu nierzadko bywa wilgotna od posoki - aktywność zwierząt w tym miejscu jest wysoka.
Więc.. Amelia leciała, leciała i leciała, aż nagle zauważyła coś zupełnie niespotykanego. Niespotykanego, ponieważ jeśli leży się plackiem na ziemi w Zakazanym Lesie, z reguły jest się już trupem. Przestraszyła się przez chwilę, że znalazła jakąś ofiarę działania Lunarnych lub kogokolwiek innego. Jednak gdy podleciała bliżej.. okazało się, że to tylko Young, leżący na ziemi. Obok niego, w kilku częściach oczywiście, leżała połamana miotła. Szkoda jej trochę.. jednak ważniejsze było, żeby sprawdzić co z chłopakiem. Wylądowała obok niego, rozglądając się za słodką koleżaneczką, której nigdzie oczywiście nie było. - Hej, wszystko w porządku? - spytała, nachylając się z chłopakiem i potrząsając lekko jego ramionami. Nie wiedziała czy był on nieprzytomny, czy martwy. Najpewniej przywalił w jakieś drzewo, czego ona oczywiście uniknęła wielkim cudem przez cały wyścig. Ciekawe, gdzie jest ta dziwna dziewczynka? Pewnie stoi na mecie i cieszy się ze swojej wygranej, nie wiedząc o niczym. Szkoda, że jej tu nie było, od samego początku wydawało jej się, że między Kai'em a nią było coś więcej niż tylko zwykła znajomość. - Villadsen, jesteś gdzieś w pobliżu? - krzyknęła ani nie za głośno, ani nie za cicho Amelia. Stało się jednak coś niesamowitego, jej głos rozniósł się po całym Zakazanym Lesie. Zdawało jej się, że mogliby ją usłyszeć nawet w Hogwarcie! Uśmiechnęła się cierpko, rozglądając dookoła i sprawdzając przy okazji czy Ślizgon oddycha. Wszystko było w porządku, zdawało się, że to po prostu chwilowe zaćmienie umysłu spowodowane rąbnięciem w drzewo.
Mathilde zdążyła tylko odpakować paczuszkę i wrzucić jej zawartość do kurteczki, bo właśnie tam zmieściły się lusterka dwukierunkowe. A potem? Potem znów wsiadła na miotłę. Próbowała to wszystko ładnie ułożyć sobie w głowie. Było ciemno. Wyciągnęła zatem różdżkę, by rzucić pomocne 'Lumos'. Jej serce biło w dość niebezpiecznym rytmie. Chciała znaleźć swoich przeciwników, a przynajmniej złapać ich sylwetki spojrzeniem, bo przecież to jest najważniejsze. Pomimo tego wszystko, co o niej myśleli. Nie miała tak złego serca, by pozostawić ich w lesie samych... Na pastwę jakiegoś niedobrego zwierzęcia... Zatem lawirowała pomiędzy pniami drzew modląc się, aby w żadne nie uderzyć. Nie chciała, aby ktoś ją potem zdrapywał z drzewa. Oj nie. Zatem zwolniła nieco próbując się skupić. Wszak nadal nikogo nie znalazła i to ją irytowało. Koniec z końców usłyszała swoje nazwisko, choć na niewiele się to zdało. Echo rozniosło to równie szybko, co przyniosło. Zmęczona tym wszystkim wylądowała na ziemi, choć z tej odległości idealnie słyszała przekleństwa Amelii. Poszła w tamtą stronę i zamarła... Oparta o drzewo nie wiedziała, co powinna zrobić. Zrobiła niepewny krok do przodu po drodze rzucając obok gdzieś miotłę. Spojrzała przestraszona na Amelię oczekując, że ta da jej pozwolenie, które nakaże jej podejść do byłego chłopaka. Była głupiutka... Czy w rzeczywistości chciała w tym wszystkim brać udział? Westchnąwszy uklękła automatycznie przy chłopaku zdejmując rękawiczkę z dłoni, aby przyłożyć tą do twarzy Younga, z której sączyła się krew. Przymknęła powieki czując, jak ciepła ciecz pokrywa jej porcelanową skórę. Jej oddech przyspieszył... - Kai słyszysz nas? - Spytała cichutko bojąc się brzmienia swojego głosu. Naprawdę się bała... Nie chciała, zeby mu się coś stało. Bez względu na to, co pomiędzy nimi było. - Musimy go stąd zabrać... - Powiedziała również cicho i wstała z ziemi nie trudząc się nawet po to, aby oczyścić swoje kolana. Ponieważ kompletnie nie miała pojęcia gdzie teraz są położyła różdżkę na ziemi wypowiadając zaklęcie czterech stron świata. Udało się... Magiczny patyk obrócił się w stronę północy i pomknęła ku tam błękitna łuna. To tam powinny zmierzać. - Wingardium Leviosa - Dodała niepewnie gdy już podniosła różdżkę z ziemi i mogła teraz obserwować jak bezwładne ciało chłopaka unosi się ku górze... - Musimy iść. - Zarządziła, choć nie uważała, żeby Wortery była kimś, kto będzie jej słuchał. To nic. Po omacku, w ciemności... Odesłała jeszcze miotłę do domu i ruszyła powoli przez gęstwinę drzew mając nadzieję, że nie rozwali jeszcze bardziej Younga po drodze, a Amelia pomoże jej i uruchomi trochę światła... Tylko trochę, bo tylko Kai wiedział, jak Viladsen boi się ciemności.
Uwielbiała Zakazany Las, nawet jeśli sama myśl o nim sprawiała, że dostawała dreszczy. Otoczona wyłącznie przez drzewa czuła się wyśmienicie. Nawet żyjące tutaj stwory nie były w stanie przerazić Rhiannon bardziej niż próby przebicia się przez zatłoczone korytarze w czasie przerw. Te tłumy były o wiele gorsze od centaurów czy nieśmiałków. Właściwie nie wiedziała nawet, dlaczego szła teraz z miotłą w ręku gdzieś na wschód. Nigdy nie sądziła, że wplącze się w cokolwiek, co miało związek z lataniem. Nie miała lęku wysokości, uwielbiała nawet ukrywać się w zakamarkach najwyższych pięter dworu rodziców, ale wznoszenie się na tym cudzie czarodziejskiej techniki niezbyt ją zwykle pociągało. Mimo to musiała w końcu coś zrobić, by pokazać, że była odważna. Pragnęła tego, by jej ciotce opadła szczęka, jeśli kiedykolwiek w życiu się spotkają. Albo teraz albo nigdy. Nauka w Hogwarcie nie trwała przecież wiecznie, w przeciwieństwie do samego zamczyska. W końcu zatrzymała się i oparła o jedno z drzew, modląc w duchu, aby nie było domem jakiegoś nieśmiałka. Stracenie oczu nie należało teraz do jej marzeń. Okej tutaj macie nowe zasady! Jak się zbierzecie każdy rzuca po kolei kością w tym temacie. I o tyle pól się poruszacie. Najlepiej pod postem potem dodawać od razu ilość oczek, żeby nie pogubić się w tym gdzie jesteście! Na razie wszyscy jesteście na "starcie". 1. Falstart! Musisz cofnąć się na start i próbować dogonić resztę! (Tracisz kolejkę i wracasz na start.) 2. To się nazywa dobry start! Wybrałeś idealną trasę, bo bez żadnych przeszkód wysuwasz się z miejsca na prowadzenie! (Przechodzisz na pole 7.) 3. Nie widzisz, że obok ciebie ktoś leci? Obiłeś się mocno barkiem o swojego przeciwnika, ale szybko wróciliście z powrotem na właściwy tor. (Możesz wybrać przeciwnika, z którym się zderzyłeś.) 4. Ogromne drzewo zagrodziło ci przejście! Bogowie, zanim udało ci się je ominąć, twoi przeciwnicy już dawno polecieli dalej! (Tracisz następna kolejkę.) 5. To było bardzo nieprzyjemne zagranie. Twój przeciwnik właśnie kopnął cię mocno nogą, a tobie ledwo udało się nie wpaść na drzewo. No pięknie! A twoje kolano zdecydowanie nie działa tak jak powinno. (Osoba która to zrobiła to ten kto rzucał kostka przed tobą, jeśli rzucałeś pierwszy, to osoba rzucająca po tobie.) 6. Ależ jesteś nieuważny! Po drodze we włosy wplątał ci się trzminorek, niestety chyba cię użądlił zanim udało ci się go pozbyć i teraz zdecydowanie popadasz w melancholijny nastrój na resztę wyścigu. 7. Czy to przypadkiem nie hipogryf przelatuje obok ciebie? Szybko łap za jego ogon! Uda ci się trochę wyprzedzić resztę! (Przenosisz się trzy pola do przodu.) 8. Już doganiałeś osobę przed tobą, kiedy niespodziewanie jego miotła pojawiła się dokładnie naprzeciwko ciebie. Nie udało ci w odpowiednim momencie skręcić i dostałeś miotłą, chyba tracąc przedniego zęba! Co prawda teraz czujesz krew w ustach i brakujący przedni ząb zdecydowanie ci doskwiera, ale to nic, leć na wygraną! (Osoba która to zrobiła to ten kto rzucał kostką przed tobą, jeśli rzucałeś pierwszy, to osoba rzucająca po tobie.) 9. Widzisz tę osobę obok ciebie? Chyba nie zasłużyła na uczestnictwo w tych zawodach? Póki jesteś w dobrym miejscu, wyjmuj różdżkę i pozbądź się jej! (Rzuć kostką wybierającą zaklęcie, którym trafisz w dowolnego przeciwnika! Wybrana przez ciebie osoba, może się jednak obronić, rzucając kostką, parzysta – udało jej się uniknąć, nieparzysta – dostaje zaklęciem, możliwe też odpadając z gry.) 10. Pędząc na załamanie karku, wpadasz prosto w rój memortków! O mało ich nie staranowałeś, ale chyba parę piór przyczepiło ci się do ubrania, wiesz, że z nich się robi veritaserum? (Rzucasz kostką, parzysta -zakładamy, że po zawodach warzysz eliksir i teraz masz go w ekwipunku, nieparzysta - jedynie wypluwasz pióra z buzi, zupełnie zapominając o jego magicznych właściwościach.) 11. Ktoś właśnie zaczął ładować się na twoją miotłę! Co to za maniery! Chyba nie pozwolisz się tak traktować? To zdecydowanie będzie walka na śmierć i miotłę! (Osoba która to zrobiła to ten kto rzucał kostka przed tobą. Rzucasz kością, parzysta - udaje ci się zwalić ją z miotły i uratować siebie, nieparzysta - niestety spadasz z miotły i odpadasz z gry.) 12. Cóż to za mocny podmuch wiatru! Ale nie wyszło ci to na złe, bo wyraźnie dzięki niemu przyspieszyłeś! (Ruszasz się jedno pole do przodu.) 13. Och nie, zostałeś trafiony zaklęciem! Chyba byłeś zbyt agresywny w tej grze, że tak ci się dostało! (Osoba która to zrobiła to ten kto będzie rzucał za tobą. Losujesz zaklęcie, którym dostajesz.) 14. Jesteś już tak blisko! A tutaj jakiś złośliwy elf lata ci nad głową zasłaniając widok. I to całkiem skutecznie, bo właśnie się orientujesz, że odrobinę zboczyłeś z trasy. (Cofasz się o cztery pola.) 15. Gratulacje zwycięzco! Z większa lub mniejsza ilością zębów dotarłeś na start i zostajesz mistrzem tych nielegalnych wyścigów!
Adrien jako jeden z ostatnich obrońców domowej drużyny Quidditcha zgłosił się na wyścig. Sam szczerze powiedziawszy nie wiedział kto to organizuje, ale po prostu dowiedział się od kolegi i to on załatwił mu tę posadę. A dlaczego się zgłosił? Po prostu, ażeby trochę oderwać się od teraźniejszych zmartwień. Kochał latać na miotle, a ostatnimi czasy po prostu nie miał takiej okazji. Z domowej drużyny Quidditcha zrezygnował z powodu wyjazdu do Niemiec, trochę tego żałował, ale niestety nie miał innego wyjścia, musiał tak uczynić, bo przecież kogoś na obrońcę mieć musieli. Miał domową szatę z którą o dziwo się w ogóle ostatnio nie rozstawał. Ze swoją miotłą w ręku udał się do wschodniej częsci zakazanego lasu gdzie to właśnie miał sie ponoć odbyć ten wyścig. Idąc przed siebie liczył, że już ktoś tutaj będzie. I doczekał się. Widząc o dwa lata młodszą dziewczynę uśmiechnął się do niej lekko. Kojarzył ją jedynie ze szkolnych korytarzy. Oparł się również o drzewo i bez słowa przywitania po prostu wlepił wzrok w przeciwne drzewo.
Rose nie zastanawiała się ani chwili, kiedy dotarła do niej sowa z informacją, że organizowany jest wyścig mioteł. Nie potrafiła latać w zasadzie wcale, ale jakoś jej to nie przeszkadzało. Chciała przeżyć nową przygodę, zapewne zdobyć też jakieś doświadczenie. Nawet jeśli przegra, a pewnie przegra, będzie się świetnie bawić. Z takim nastawieniem wymknęła się z dormitorium. Miotłę schowała pod płaszcz tak, że prawie wcale nie było jej widać. Wyszła na zewnątrz i skierowała się ku zakazanemu lasowi. Było bardzo zimno, padał deszcz. Puchonka jednak była podekscytowana tym wszystkim, co mogło się zdarzyć. W swoim życiu robiła niewiele nielegalnych rzeczy, ekscytacja była dzięki temu jeszcze większa. Nie wiedziała co powie rodzicom, kiedy zostanie przyłapana, Nie dbała teraz o to. Nie myślała też o tym jakie niebezpieczeństwa mogą czekać na nią w lesie. Nawet przed wyjściem nie zadbała o zabranie ze sobą różdżki, na szczęście ostatnio zostawiła ją w płaszczu, który teraz miała na sobie. W oddali zauważyła jakiś cień, przystanęła na chwilę, wpatrując się w niego. Poczuła lekki strach, ale prawie od razu odetchnęła z ulgą, poznając w cieniu człowieka. Podeszła trochę bliżej, aby lepiej mu się przyjrzeć. Okazało się, że jest to dziewczyna stojąca z miotłą w dłoni. Obok stał chłopak, również z miotłą. W ciemności nawet nie widziała ich twarzy. Więc to z nimi będzie się ścigać. Oparła się o drzewo obok nich, nie odzywając się ani słowem.
Kiedy Rhiannon zobaczyła Ślizgona, zaczęła żałować, że w ogóle się tutaj zjawiła. Nie miała z nim żadnych szans - był od niej dużo większy i z tego co pamiętała, grał w quidditcha. W Hogwarcie każdy kojarzył zawodników, nawet tych z przeciwnych drużyn. W końcu kult tego sportu utrzymywał się od lat i choć niezbyt fascynował Perch, to bywała na meczach. - Cześć - przywitała się z nim i Puchonką, która nadeszła zaledwie chwilę po nim. Coraz bardziej była pewna tego, że nie powinna była tu przychodzić. Ale płakać będzie później. Teraz musiała dać z siebie wszystko i pokazać, że potrafiła sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach. Jednak gdy wystartowali, pierwsza przeszkoda pojawiła się niemal od razu. Ogromne drzewo zagrodziło jej drogę, a przeciwnicy zniknęli gdzieś w oddali. Czyżby była już bez szans? A gdyby się spięła i wykorzystała to, że była drobna? Mogłaby nadrobić stracony czas. Zaczęła okrążać pień, przypominając sobie, co zawsze powtarzał jej Xavier, gdy była młodsza. "Nie liczy się to, jak wystartujesz, lecz wynik końcowy." Może miał rację?
Niby tak był w drużynie Quidditcha, ale to nie znaczy, że ma wygrać ten wyścig, tak? Przecież on był obrońcą, a jednak rola obrońcy to nie jest ściganie się po boisku, prawda? Ale właśnie tego mu teraz brakowało i będzie się oczywiście starał to wygrać. Co prawda oby dwie dziewczyny były od niego młodsze, bo już po chwili pojawiła się również jakaś puchonka, której również nie znał. Więc od razu dawał sobie jakieś tam szanse. Ale jak to mówią, nie mów hop póki nie skoczysz. Kiwnął jedynie krukonce, nie miał zamiaru się ani przedstawiać, ani nic. Co go interesowało imię czy w ogóle rozmowa z tymi pannami. Pewnie jakby były gdzieś w okolicach jego wieku mógłby się nawet koło nich zakręcić, ale z ich rocznika miał już przy sobie jedną ze ślizgonek i na razie mu to wystarczało. Po chwili wskoczył na miotłę i ruszył przed siebie. Powiew wiatru i zgrzytająca szata podczas lotu to było to czego mu najbardziej brakowało, aż na chwilę przymknął sobie oczy, aby po chwili na powrót je otworzyć. Leciał przed siebie, widząc, że dziewczyny również nie mają zamiaru mu tak po prostu odpuścić jedna z nich, brunetka kopnęła go w kolano. Zgiął się w na miotle przez co stracił orientacje, aby po chwili ją z powrotem odzyskać i ruszyć przed siebie.
Czuła się trochę nieswojo tak stojąc i milcząc. Przecież z natury była otwarta i gadatliwa. Nie wiedziała jednak z kim ma do czynienia i czy przypadkiem jej rywale nie traktują wyścigu dużo poważniej niż ona. Ucieszyła się, kiedy usłyszała przywitanie dziewczyny. - Hej. - Rzuciła cicho, chociaż miała wrażenie, że jej głos roznosi się po całym lesie. Jej butność powoli zaczynała maleć i nie była do końca pewna czy powinna brać udział w wyścigu. Ta dwójka wyglądała na pewnych siebie, więc Rose nie dała niczego po sobie poznać. Wystartowali i Puchonka nawet nie zdążyła się rozpędzić a w jej nienagannie ułożone włosy wplątał się jakiś robal! - Cholera! - Syknęła ze złością i zaczęła wyciągać insekta. Nie zdążyła jednak i poczuła ukłucie. Ogarnął ją smutek i zobojętnienie.
Dość szybko Adrien uporał się ze swoim kolanem, dziewczyna musiała po prostu końcem buta kopnąć go z całej siły i pewnie powiedziałaby, że nie specjalnie i że nie chciała aż tak bardzo wygrać tego wyścigu, ale jednak posunęła się aż do tego. Nie miał do niej pretensji, bo pewnie jakby musiał to sam by tak zrobił, nie raz musiał podczas meczu uszkodzić kogokolwiek. Czy nawet podczas treningów,dlatego był już jakos do tego przyzwyczajony. Utrzymał równowagę i przyśpieszył omijając różnorakie gałęzie, aby za bardzo nie uszkodzić sobie twarzy. Kto w ogóle wymyślił wyścig w lesie? Cholera. No ale trudno, nic na to poradzić nie mógł skoro nie zgłosił to musiał ponieść tego wszystkie konsekwencje. Nagle coś zaplątało mu się we włosy, na początku myślał, że to chochlik kornwalijski bo to one mają w zwyczaju ciągnąć za włosy, ale nawet nie zdążył wyciągnąć tego czegoś, a został użądlony. Poczuł się całkowicie obojętny, tak jakby w ogóle nie wiedzial po co tutaj jest.
Leciała sobie do przodu nie myśląc już o tym czy wygra czy nie. Czy dobrze się bawi czy nie. W zasadzie to bawiła się fatalnie i miała ochotę zejść z miotły, pójść się upić albo położyć się w swoim łóżku i się rozpłakać. Nagle tuż przed nią z ciemności wyłoniła się miotła, na której siedział ten chłopak z którym się ścigała. Próbowała jakoś go ominąć, ale za późno go zauważyła i niestety oberwała miotłą prosto w twarz. Świat stanął jej za mgłą i dopiero po chwili odzyskała pełną kontrolę nad swoją miotłą. Poczuła w ustach metaliczny posmak, na języku poczuła coś małego i twardego. Z wrażenia o mało nie połknęła swojego własnego zęba. Zbliżyła szybko jedną dłoń do ust i wypluła zęba na rękę. Schowała go szybko do kieszeni płaszcza. Dotknęła językiem swoich zębów i okazało się, że wybito jej lewą górną jedynkę. Gorzej być nie mogło. Złapała mocno swoją miotłę i rozpłakała się na głos.
Całe szczęście udało jej się nadrobić stracony czas. Może jednak miała jakąś szansę na wygraną? Leciała przed siebie, modląc się w duchu, by chociaż raz coś się jej udało. Poza tym może Rasheed byłby z niej dumny. Albo oberwie jej się za udział w czymś takim, bo przecież on by jej nigdy na to nie pozwolił. Aż dziwne, że nadal z nią wytrzymywał, mimo że różnili się od siebie. Jeśli przeżyje, to chyba jednak nie powie mu o tym, co się wydarzyło. Rhiannon skupiła się jedynie na tym, by jak najszybciej dotrzeć do celu, przez co nie spostrzegła Puchonki przed sobą. Nie wiadomo kiedy koniec jej miotły pojawił się tuż przed twarzą Perch, a ona biedna nie była na tyle szybka, by skręcić i oberwała w szczękę. Okropny ból sprawił, że przed oczami zrobiło jej się ciemno i straciła orientację. Na języku czuła metaliczny smak krwi i wiedziała już, że straciła zęba. Miała ogromną ochotę wylądować i uciec do zamku, gdzie zajęłaby się nią pielęgniarka, ale nie mogła tego zrobić. Musiała ukończyć wyścig, mimo że pokusa odejścia stąd była silniejsza.
Gdy uporał się z kolejną przestrogą jaka stanęła mu na drodzę uśmiechnął się lekko pod nosem, bo gdy się obejrzał za siebie dziewczyn nigdzie nie było. Albo po prostu go gdzieś wyprzedziły i on tego nie zauważył, albo po prostu był od nich szybszy. Ich nie widział nigdy na boisku chyba, że jako uczniów, którzy dopingowali swoim drużynom domowym. Leciał cały czas przed siebie, dźwięk szaty walczącej z wiatrem coraz bardziej nadawała temu lotu satysfakcji dla Adriena. Chyba więcej razy musi występować w takich akcjach. Dlaczego by nie? To były już ostatnie lata szkoły i nie długo będzie trzeba zacząć normalne, dorosle życie co mu się kompletnie nie podobało, bo zresztą komu by się podobało? Po chwili usłyszał trzepot skrzydeł, które od czasu do czasu potrąciły jakieś konary drzew. Wykorzystując sytuacje leciał caly czas przed siebie i w końcu złapał za ogon hipogryfa przez co jego lot był szybszy i oczywiście bardziej bezpieczniejszy, bo nie był narażony na inne nieprzyjemności, które las im tego dnia już zmontował. Gdy poczuł, że hipogryf zaczął się unosić w górę puścił się go i zaczął swój spokojny rytm lot. Ale znowu kolejna nieprzyjemność, wpadł w rój memortków. Jednak udało mu się je ominąć, a że był dobry z eliksirów spostrzegł się, że pióra mogą się przydać do eliksiru. Jedną ręką, ostrożnie złapał pióro i schował głęboko do kieszeni.
Otarła łzy ze swoich zimnych policzków. W zasadzie niewiele to dało, bo cała jej twarz pokryta była kroplami deszczu. Leciała tak szybko jak mogła, chociaż dłonie miała już tak zziębnięte, że odmawiały jej posłuszeństwa. Wydawało jej się, że ktoś z tyłu uderzył w jej miotłę. Nie zwróciła na to uwagi, chciała już skończyć ten wyścig, nieważne z jakim wynikiem. Myślała tylko tym, że jest już za połową drogi. Nagle wpadła w chmurkę małych stworzonek. W pierwszej chwili była w takim szoku, że nie zorientowała się co to takiego. Przyjrzała się piórom, które zostały na jej płaszczu. Uśmiechnęła się pod nosem, bo już wiedziała co będzie robiła jutro popołudniu. Te myśli odciągnęły ją od wyścigu. Zupełnie zapomniała, że powinna lecieć szybciej. Dopiero po chwili się ocknęła i znów zaczęła skupiać się na końcu tej głupiej drogi.
Leciała przed siebie, ledwie wytrzymując z bólu. Miała już serdecznie dosyć i zastanawiała się, jakim cudem ludzie przeżywają mecze quidditcha, skoro są one jeszcze większym zagrożeniem ze względu na tłuczki. Całe szczęście, że nigdy nie pragnęła dołączyć do drużyny, choć jej ojciec na to liczył i dlatego zafundował jej miotłę. Nawet nie spostrzegła się, kiedy wyminęła pozostałych zawodników. Była już prawie przy mecie, jednakże ten, kto powiedział, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, to prawdziwy geniusz. Jakiś dziwny elf uczepił się jej, całkowicie zasłaniając widok. Próbowała pozbyć się go, machając ręką i skręcając, przez co straciła orientację, gdzie właściwie się znalazła. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że już mijała to miejsce. Wściekła na siebie leciała dalej, modląc się w duchu, że ma jeszcze jakieś szanse. Cały ten wyścig wywoływał w niej tyle negatywnych emocji, że nie poznawała samej siebie.
Lot był na prawdę bardzo piękny. Adrienowi bardzo tego brakowało i cieszył się, że dzisiejszego dnia tutaj przybył. To jak wcześniej było napisane taka odskocznia od tych prawdziwych jego problemów. Teraz ich za bardzo nie mial, bo o dziwo wszystko idzie jak po maślei nie musiałsię o nic tak na prawdę martwić. Żadnych problemów, żadnych kłótni z innymi i nieprzeyjemności, które każdego gdzieś tam otaczają. Był dobry w te klocki, tak mu się przynajmniej wydawało, ale dziewczyn jak nie widać tak nie widać, więc tak na prawdę nie wiedział gdzie one są. Być może gdy doleci juz do końca zastanie je na mecie? Trochę by się tego obawiał, bo jednak jak na starszego wypadałoby pokazać klasę, prawda? Po kilku metrach lotu meta stała się faktem. Ale nikogo tam nie było, czy to możliwe, że na prawdę wygrał ten wyścig? Był na prawdę bardzo z siebie dumny, ale zsiadł z miotły i zaczał się rozglądać, być może za chwilę ktoś się tutaj pojawi, ażeby rozwiązać ten wyścig.
Rose była już totalnie załamana. Nie widziała nic na oczy i w zasadzie było jej już wszystko jedno czy zaraz uderzy w drzewo, straci przytomność i pożre ją jakiś wilkołak czy może jednak uda jej się skończyć wyścig. Jej narzekanie w myślach zajęło jej tyle czasu, że nawet nie spostrzegła się jak dotarła na metę. Zatrzymała się łagodnie i lekko zszokowana zeszła z miotły. Udało się! Ucieszyła się w duchu i uśmiechnęła się lekko do chłopaka, który już na czekał. Był jedyny, a to oznaczałoby, że Puchonka zajęła drugie miejsce. Wyśmienicie! Była z siebie naprawdę dumna, w końcu latanie nie było jej najmocniejszą stroną, wręcz przeciwnie. - Gratuluję. - Mruknęła w jego stronę i zwróciła wzrok w stronę, z której powinna przylecieć ostatnia zawodniczka.
Przez tego wstrętnego elfa miała do nadrobienia spory kawałek, a gdy zobaczyła na mecie pozostałych uczestników wyścigu, lekko się zawiodła. Właściwie było do przewidzenia, że dotrze ostatnia, ale ta nadzieja na wygraną dodawała jej energii. Chciała zaimponować innym, poczuć się jak nowa, odważna i utalentowana Rhiannon, a nie ta szara mysz z Ravenclawu. Na dodatek straciła zęba, ale miała nadzieję, że pielęgniarka zajmie się nią bez zbędnych pytań. Zawsze mogła zmyślić, że przewróciła się na schodach. To bardzo prawdopodobne, zwłaszcza że się poruszały. Wylądowała jako ostatnia, nie do końca wiedząc, co mieli teraz zrobić. Pierwszy raz brała udział w takim przedsięwzięciu i trochę żałowała. Mimo to zrobiła coś, czego nikt się po niej nie spodziewał. Chociaż jeden cel do zmienienia swojego życia został spełniony. - Glatulasje – wysepleniła, czując, że krew ścieka jej po ustach. – I so telas? Sięgnęła do kieszeni po chusteczkę, by się wytrzeć. Teraz marzyła jedynie o skrzydle szpitalnym, a potem prysznicu i ciepłym łóżku. Wszystko, byle już tak nie cierpieć. Musiała się przespać i odpocząć po tym wszystkim.
Czekał na dziewczyny, aż się w końcu doczekał. Najpierw przyleciała puchonka, a potem krukonka. Dopiero teraz do niego doszło, że wygrał ten wyścig. Był na prawdę bardzo z siebie dumny, bo zresztą kto by nie był, prawda? Sam nie wiedział co ten wyścig miał znaczyć, ale chociaż będzie kombinował nad veritaserum, na pewno kiedyś mu się przyda, tak? Z miotłą w ręku przyglądał się oby dwu dziewczynom. - Dzięki. Widzę, że trochę oberwałyście... Lepiej idźcie do skrzydła. - powiedziała do nich. Oby dwie straciły po zębie. Trochę to było zabawne, ale pewnie inaczej by myślał, jakby to Adrien sam dostał. Dlatego po chwili postanowił się opanować. - No to żegnajcie! - rzucił do nich i uśmiechnął się lekko. Miał już mały plan, ale chciał się w dormitorium przebrać i trochę doprowadzić się do porządku. Wsiadł na miotłę i po prostu poszybował do góry lecąc w stronę zamku. /zt
Frederick Bonmer
Wiek : 45
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na ciele po przemianach w wilkołaka
Gorąca herbata która od kilku minut parowała w filiżance, stała na stole nie tknięta. Spód naczynia wygrzewał niewielki okrąg na biurku Bonmera które dzisiaj nie gościło książek ani stosów pergaminu. Dzisiaj panował tu zupełny porządek. Księgi spokojnie stały na swoim miejscu i zbierały kurz, czekając aż ktoś wreszcie je otworzy. Frederick siedział za swoim biurkiem, oparty o krzesło, z przymrużonymi oczami i wsłuchiwał się w tykanie swojego kieszonkowego zegarka. Co prawda był on sprytnie schowany w kieszeni jego marynarki, jednak dzisiaj zmysł słuchu nie zawodził go ani trochę. Można by powiedzieć iż był on nad wyraz czuły, każde przesunięcie wskazówek drażniło uszy nauczyciela. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Odliczał on sekundę po sekundzie, nie mógł się pomylić nawet o tak małą jednostkę czasu. Punktualność i dokładność mężczyzny była jego największą zaletą którą starał się stale pielęgnować. Pozostała godzina...tyk, tyk, tyk... Bonmer uniósł dłoń która spoczywała na jego udzie i przytknął filiżankę z ciepłym płynem do ust. Ciecz powoli spłynęła po jego przełyku otulając go swoją temperaturą. Nauczyciel odstawił herbatę z powrotem na miejsce, i wstał. Stuknięcie filiżanki zsynchronizowało się z kolejnym tyknięciem. Podszedł do szafki ze swoimi eliksirami, w której wnętrzu czekały trzy buteleczki. Wyciągnął ów specyfiki i zmniejszył je tak aby zmieściły się w kieszeni jego płaszcza. Zgasił wszystkie palące się świece, założył na siebie płaszcz i rozejrzał się jeszcze raz po gabinecie. Nawet w jego kominku panował dzisiaj spokój, pojedyncze kawałki drewna ułożyły się w zimny, nieregularny stos. Nauczyciel eliksirów odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia zamykając drzwi zaklęciem, tyk, tyk, tyk... Jego zachowanie było takie jak zwykle, szedł niewzruszony jakimkolwiek zjawiskiem, z chłodnym wyrazem twarzy i czujnym wzrokiem. Chłód jaki panował w lochach wprawiał go przeważnie w dobry humor i powodował rozluźnienie,lecz dzisiaj nawet najmocniejsze zaklęcie nie byłoby w stanie mu pomóc. Gdy upewnił się że nie jest śledzony wyszedł z zamku i ruszył w stronę Zakazanego Lasu. Było to jedyne miejsce w którym nie musiał się obawiać o bezpieczeństwo innych. Uczniom nie wolno było tu przebywać bez zezwolenia, a wręcz było to surowo karane, zatem o to był spokojny. Sam bardzo dobrze pamiętał gdy wraz z kolegami chcieli pożartować a skończyło się na odjętych punktach i szlabanach trwających niemiłosiernie długie godziny. Tyk, tyk, tyk... Wkraczając do tego mrocznego miejsca poczuł przypływ adrenaliny. Mimo iż znał doskonale ten teren choć pod inną postacią, fascynowało go to miejsce. Nie odczuwał przed nim strachu, raczej zainteresowanie, chęć spędzenia paru godzin i wyciszenia się. Dzisiejsza noc raczej nie wróżyła odprężenia, wręcz przeciwnie. Frederick nałożył kaptur i bezszelestnie udał się w stronę Wschodniej części lasu. Większość czarodziejów nie miała pojęcia o istnieniu tego miejsca, gdyż ciężko było je znaleźć. Może dlatego Bonmer wybrał tą część do przebywania przemian. Co prawda, nie przebywał w niej zbyt długo pod wilczą postacią, jednak gdy przemiana dobiegała końca zawsze wracał i zabierał resztki swoich rzeczy. Zostało piętnaście minut, tyk, tyk, tyk... Organizm mężczyzny powoli odczuwał oddziaływanie księżyca. Frederick zdjął z siebie płaszcz a eliksiry które znajdowały się w jego kieszeni wylądowały na pieńku odzyskując swój dawny rozmiar. Nim Bonmer wypił eliksir począł ściągać z siebie ubranie które schował we wnętrzu pieńka. W końcu musiał wrócić z powrotem i wyglądać jak człowiek, a nago nie wypadało wparować do Zamku. Miał swoją godność, a poza tym wyglądałoby to podejrzanie. Temperatura na zewnątrz nie zachęcała do pozostawania bez jakiegokolwiek ubrania, przynajmniej dla zwykłego człowieka. Pod skórą Fredericka było co najmniej czterdzieści stopni, jego organizm wyraźnie odczuwał pełnię. Nauczyciel rozejrzał się jeszcze po zakazanym lesie i chwycił buteleczkę z Eliksirem Tojadowym, wlewając go sobie do ust. Ciecz spowodowała natychmiastowe uczucie pieczenia i obdartego gardła. Bonmer odkaszlnął i złapał haust powietrza. Tym samym do jego nosa doszedł znajomy mu zapach. Nie był go w stanie dokładnie opisać, ale zmysły podpowiadały mu iż wcześniej miał z nim styczność.Tyk, tyk, tyk... W jednej chwili zapomniał o wcześniejszym problemie i z krzykiem upadł na ziemię. Po całym jego ciele rozeszła się fala bólu i kłujące mrowienie w każdym nerwie. Głuchym echem roznosiły się dźwięki łamanych kości i pękające rany. Z gardła Fredericka wydobył się kolejny długi krzyk, który przeraziłby nie jedną osobę. Na niebie była teraz widoczna dokładnie srebrna, lśniąca tarcza księżyca. Parę metrów od niego ktoś stał, był tego całkowicie pewien.*Kto był na tyle głupi żeby tu przychodzić! Kurwa mać!* przeklął w swojej głowie a jego dłonie poczęły się wydłużać łamiąc kolejne kości. Frederick ostatkiem sił wbił paznokcie w ziemię i uniósł głowę aby dojrzeć osobnika czającego się za wielkim drzewem. Tylko jedna osoba posiadała takie oczy. Oczy które było mu oglądać ostatnim razem w gabinecie. -Vittoria?!...uciekaj...- wycharczał i zapominając o kontroli, stracił świadomość. Jego kręgosłup nienaturalnie wygiął się ku górze a szczęka wydłużyła się boleśnie naciągając skórę oraz każdy możliwy mięsień. Jego skóra pokryła się sierścią a dłonie zmieniły w łapy z ostrymi pazurami. Łydki wygięły się i znacznie wydłużyły a zęby stały się ostre jak brzytwa. W niczym już nie przypominał człowieka, żądza krwi jaka opanowała jego umysł była nie do powstrzymania. Frederick uporczywie starał się przebić do swojej świadomości, jednak tylko częściowo udawało mu się to zrobić. Chciał krzyknąć, wydobyć z siebie cień ludzkiego głosu, ale jedyne co wydobyło się z jego gardła to donośne wycie.
Ten dzień nie różnił się jakoś szczególnie od innych. Właściwie, to można powiedzieć, że był raczej nudny. Snuła się po korytarzach bez celu, przeglądała książki w bibliotece (te, które już kiedyś czytała), pisała listy z Lilith (ale jakieś takie smętne, bo ta chyba nie miała idealnego humoru). W każdym razie śmiało można stwierdzić, że od początku zapowiadało się na to iż nie będzie to pożytecznie spędzony czas. Mimo wszystko przez to, że kilka razy zaszła w różne część i zamku udało jej się przypadkiem dowiedzieć kilku interesujących rzeczy. Pierwszą z nich była rozmowa jakiś dwóch uczniów na temat rzekomej afery Mandragorowej. Podobno było o tym w proroku codziennym, ale mało kiedy czytała tą gazetę. Teraz, kiedy przeprowadziła się do mugolskiej dzielnicy Londynu nie wiele jej dotyczyło. Można by nawet powiedzieć, że technologia wygrała z magią – z racji sąsiedztwa mugoli nie mogła mieć u siebie na wierzchu żadnych typowo czarodziejskich przedmiotów. Nawet ruchome zdjęcia tkwiły głęboko w szafkach zastąpione ich nieruchomymi odpowiednikami. Druga rzecz była zdecydowanie bardziej ciekawa. Któraś z młodszych uczennic płakała, że dzisiaj jest pełnia, a ona tak strasznie się boi. Zapytana czego powiedziała, że przecież dzisiaj wszystkie potwory budzą się do życia. Vittoria stwierdziła, że to dość żałosne tak panikować. W zamku są bezpieczni. Nikt nie dostanie się za te mury. Poza tym co by przeróżnej maści monstra miały robić akurat w Hogwarcie? Przecież w tej szkole nie było nic fascynującego. Placówka edukacyjna jak każda inna. Tylko przynajmniej w Salem nikt jej nie wrabiał w mecze Quidditcha, a tutaj miała wręcz taki obowiązek. Ostatnią rzeczą, która zwróciła jej uwagę był fakt, że dzisiaj Bonmer dziwnie się zachowywał na lekcji. Od jakiegoś czasu baczniej go obserwowała. Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak po prostu martwiła się o nauczyciela. Gdy ostatnio widziała jego ranę musiała interweniować. Teraz ciągle była czuja na wszelki wypadek, gdyby trzeba mu było znów pomóc. Bo kto miałby to zrobić, jeśli nie ona? Podejrzewała, że raczej profesor nikomu innemu nie pochwalił się co tak szpeci jego plecy i sprawia, że ciągle widać go w koszulach. Pewnie ten styl ubioru najmniej podrażniał obleśną ranę. Jeszcze długo nie mogła wyrzucić jej widoku ze swojej głowy, ale z czasem zaczęła to odbierać bardziej naturalnie. Szczególnie, że nic się nie działo. Dzisiaj jednak było jakoś dziwnie. Miała nadzieję, że Bonmer ciągle się gdzieś speszy. Był w jej oczach trochę chaotyczny, choć normalnie widziała go raczej jako poukładaną osobę. I dlatego gdy przechodząc jednym z korytarzy zauważyła, jak ten wymyka się ukradkiem ze swojego gabinetu... No nie mogła sobie podarować. Mimo całej tej swojej niechęci do takich cech jak namolność i wścibskość, to ciekawość wygrała. Śledziła mężczyznę. Była na tyle daleko za nim, że kilka razy prawie go zgubiła. Musiała być jednak ostrożna, na błoniach łatwo o zauważenie. Ostatecznie straciła go z oczu przy Zakazanym Lesie. Słyszała, ze to miejsce jest niebezpiecznie, a uczniowie mają tam bezwzględny zakaz wstępu. Co więc robił tam profesor? Mimo początkowej niepewności zrobiła kilka kroków w przód, na skraj Zakazanego Lasu. Potem poszło już z górki. Wystarczyło tylko go znaleźć. Znalazła go. Stał obok jakiegoś pieńka na którym stały flakony. Był w trakcie ściągania z siebie ubrań. Co on zamierzał? Odtańczyć tu nago jakiś rytuał księżyca? Widziała jego dobrze zbudowane ciało. I tą ranę. Jej policzki zapłonęły delikatnym rumieńcem. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że popełniła błąd. Nie powinno jej tu być. A mimo wszystko nie mogła oderwać spojrzenia od mężczyzny. Kiedy krzyknął wystraszyła się, a przez to cofnęła wpadając na drzewo za sobą. Widziała, że coś go bardzo boli. Znowu. Dwa drobne kroki w przód wystarczyły, by wynurzyć się zza drzew i krzewów. Stała tak wpatrując się w niego. W całą tą przemianę... Strach całkowicie ją paraliżował. Nie mogła się ruszyć. Nogi przyrosły jej do ziemi, a jedyne co zrobiła to dłonią zatkała usta. Ta rana. Pełnia. Nagle wszystko zaczęło stawać się jasne. Było już jednak za późno. Za późno, by cofnąć czas i zostać w tym cholernym zamku! Jedyne, co mogła zrobić to zerwać się do biegu. I właśnie to zrobiła. Nie patrzyła jednak pod nogi, to też już kilka metrów dalej upadła potykając się o wystający korzeń. Chciała wstać i biec dalej. Nie wiele jednak udało jej się zrobić... Nie będąc tak blisko kogoś, a raczej czegoś tak przerażającego.
Frederick Bonmer
Wiek : 45
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na ciele po przemianach w wilkołaka
Zabić! Ubić! Wymordować! Ktoś Cię obserwuje. Zauważył kim jesteś. Kim jesteśmy. Słyszę jego urywany oddech. To kobieta. Głupia istota. Musisz pozbawić ją życia. Chcesz żeby cierpiała Fredericku. Czuję zapach! Też go czujesz? Doskonale znamy tę woń. Woń człowieka i ludzkiego mięsa. Słyszę jej serce. Też je słyszysz, przepływa przez nie krew. Ciepła, głośna niczym płynący strumień. Wyrżnąć! Zatłuc! Rozszarpać! Płynie przez jej ciało. Powłokę kruchą jak porcelana. Jej ciało, ciepłe i gładkie. A w nim sieć nitek. Przez nią przepływa ta krew. Chcesz jej krwi. Czujesz jej zapach i smak. Chcesz jej cierpienia. Łez. Chcesz widzieć jej ostatnie tchnienie. Płomyk nadziei który gaśnie w jej martwych oczach. To sprawi że będziesz szczęśliwy. Zabij! *Nie! Nie mogę tego zrobić...jestem człowiekiem. Nauczycielem...Eliksirów...Frederick Bonmer. Muszę się skupić. Jestem w lesie, to dobrze. Ona tu jest. Fatalnie. Dlaczego tu przyszła? Co ją skłoniło? Dlaczego nie pomyślała?! Nie powinna była tu przychodzić!* Cząstka Bonmera starała się zachować świadomość, która podtrzymywana była eliksirem. Gdyby nie on pewnie nie byłby w stanie przebić się przez skorupę. Czuł wszystko, swoje nowe ciało. Wyostrzone zmysły...żądzę krwi.* Musimy ją zabić. Ona wie. Powie wszystkim. Zasługuje na karę. Bolesną karę. Zarżnąć! Rozerwać! Rozczłonkować! Przyszła na śmierć. Długą i bolesną. Sprawisz że jej krzyk rozlegnie się po lesie. Ale nikt nie usłyszy. Nikt nie przyjdzie. Będziesz widział jej strach. Drżenie mięśni. Wbijesz w nie pazury. Tryśnie krew. Świeża i ciepła. Taką lubisz najbardziej. Powolnym ruchem będziesz rozrywał jej mięśnie! Kawałek po kawałku. Płaty ludzkiego mięsa nasączone jej zapachem. Będzie wrzeszczała! Ale wgryziesz się w jej gardło! Chcesz tego! Wtedy zamilknie. Problem zniknie. Zabij! Bonmer motał się na wszystkie strony. Starał się robić wszystko aby zapomnieć o dziewczynie. Chciał stępić swoje wyczulone zmysły, odwrócić uwagę od Vittori i uciec. Lub zranić siebie. Ale jak odwrócić uwagę czegoś czym jesteś? Jak zapanować nad samym sobą? Długo się nie zastanawiając chwycił wystającą gałąź i wbił ją sobie w łapę, raniąc się boleśnie. To było jedyne wyjście. Ból jaki przeszył jego ciało spowodował upadek na ziemię i głośne wycie. Bestia nie dała sobą manipulować. Zapanowanie nad nią było prawie niemożliwe. Zadawanie sobie bólu tylko bardziej rozwścieczyło potwora który na dobre wdarł się do umysłu nauczyciela. Chcesz mnie powstrzymać? To nie możliwe. Nie opieraj się. Ulegnij. Przecież tego właśnie chcesz. Do tego zostałeś stworzony. Boisz się przyznać, ale lubisz to. Lubisz zabijać. Patrzeć na próby ucieczki które nigdy nie dochodzą do skutku. Jesteś mordercą! Rzuć się na nią! Teraz! Zagryźć! Rozpruć! Torturować! Mężczyzna nie był w stanie kontrolować Bestii. Rozpędził się i pognał za Vittorią. Teraz czuł jej zapach doskonale. Jego wyostrzony słuch namierzył ją i wilkołak natychmiast ruszył w stronę dziewczyny. Nie zdołałaby uciec. Nikt by nie zdołał. Chwycił dziewczynę i zatopił swoje zęby w jej klatce piersiowej. Z gardła Vittori wydobył się wrzask jakiego jeszcze nigdy nie słyszał. W tym samym momencie na zaledwie parę sekund odzyskał świadomość.*Jasna cholera! Nie! To się nie stało!* jego wewnętrzne "ja" właśnie wydzierało się w jego głowie. Oderwał się od dziewczyny i pobiegł w głąb lasu, w nadziei że jego wilczy umysł nie będzie kazał mu wracać. Gdy był już wystarczająco daleko, zatrzymał się i runął na ziemię. Pełnia dobiegła końca a sceny które utrwaliły się w jego mózgu były owiane mgłą. Mężczyzna spojrzał przed siebie i stracił przytomność.
Nie widziała jego wewnętrznej walki. W oczach Vittorii istniał już tylko potwór. Nic więc dziwnego, że tak bardzo starała się uciec. Każdy na jej miejscu zrobił by to samo. Cholera! Że też na terenie Hogwartu nie była możliwa teleportacja. Miałaby zdecydowanie większe szansę. Wprawdzie ciężko byłoby jej się skupić, ale dotarłaby w bezpieczne miejsce – nawet jeśli rozszczepiona. Niestety to miejsce było oderwane od całego świata. Nawet nie było by możliwość, by ktoś usłyszał jej krzyki czy wołanie o pomoc. Dlatego nie krzyczała. Dusiła to w sobie mając nadzieję, że bestia ją zignoruje. Że pogna przed siebie i zostawi ją w spokoju. Szanse na to były jednak zerowe. I dlatego zrobiła jedyne, co mogła. Pobiegła. Niestety, coś musiało pójść nie tak. Jej potknięcie się było najgorszą możliwą rzeczą, która mogła się jej zdarzyć. Właściwie, to nawet nie było sensu dalej próbować. Wiedziała, że jest za wolna. Powinna położyć się i czekać. Czekać na śmierć. Całe życie przeleciało jej przed oczami gdy upadała na miękką, zimną trawę. Widziała swoją matkę, ojczyma, Josha, Nathaniela, Lilith, Edwarda. Tak wiele osób było w jej życiu, dla których chciała pozostać na tym świecie. Nie chciała umierać. Tak bardzo nie chciała umierać! Usłyszała jego wycie. Wycie bólu. To uznała za ostatnią szansę dla siebie. Podniosła się z ziemi i puściła się pędem przed siebie. Dlaczego ta część lasu musiała być tak bardzo odległa od błoni? Tak ciemna. Tak mroczna... Usłyszała chrzęst gałęzi za sobą. Już wiedziała, że ma zaledwie kilka sekund. Dopiero teraz pomyślała, by sięgnąć po różdżkę. Po omacku zaczęła jej szukać w kieszeni i gdy już dotknęła jej rękojeści poczuła smród bestii obok siebie. To trwało kilka sekund, gdy jego zęby wbiły się w jej skórę. Krzyk, jaki wydobył się z jej gardła spłoszył wszystkie pobliskie ptaki, które poderwały się do lotu głośno skrzecząc. Uścisk wilka był tak silny, że na kilka chwil utraciła oddech. Gdy puścił jej ciało bezwładnie opadła na ziemię. Jeszcze tylko ostatnie sekundy miała otwarte oczy. Widziała, jak odbiega. Potem już tylko ciemność...
Nie wiedziała jak wiele godzin minęło, jak długo leżała na trawie. Gdy się jednak ocknęła wokół niej było mnóstwo krwi, a sama dziewczyna czuła w sobie bardzo mało siły. Kilka minut oddychała spokojnie czując, że brakuje jej tlenu. Zakrztusiła się wręcz powietrzem. Płuca ją paliły, ale wydawały się być całe tak jak reszta organów wewnętrznych. W końcu nadal żyła. To był naprawdę cud, ale rana szarpana przy jej boku wielkości mniej więcej 10 centymetrów nie pozwoliła jej myśleć, że nic się nie stało. Poza tym czegoś takiego nie da się zapomnieć mimo iż w jej głowie panował chaos. Była na tyle otępiała, że nie miała do końca pewności, co się stało. Widziała jednak wciąż jego kły i czuła ten okropny zapach. Powoli uniosła się do pozycji stojącej, choć było to bardzo trudne. Poza tym – nie wiedziała, gdzie dokładnie jest. I czuła, że jest tylko jedna osoba, która może ją stąd wyprowadzić zanim utrata zbyt dużej ilości krwi sprawi, że zostanie tu już na zawsze. To był chyba najgłupszy pomysł jaki kiedykolwiek wpadł jej do głowy. Opierając się o drzewa szła przed siebie. Ona go szukała... To prawie tak, jak w horrorach. Ofiary zawsze biegły w stronę mordercy. Titi jednak widziała między drzewami promienie słońca. To natomiast oznaczało, że wstał już świt. Jej wiedza o wilkołakach pozwoliła przypuszczać, że teraz będzie wyglądał już normalnie. Tylko on mógł jej pomóc. Zrobić coś, by nie spotkał ją ten sam los. Przecież musiał być jakiś sposób! Jest tyle chorób magicznych. Wilkołactwo było jedną z nich. Może... Może takie ugryzienie uda się wyleczyć? Bez konsekwencji. Znalazła go. Leżał nieprzytomny. Jako człowiek, tak jak jej się wydawało. Chwiejąc się podchodziła bliżej. Widok jego rany na plecach, która znów była otwarta sprawiła, że zrozumiała dlaczego mężczyzna tak bardzo wzbraniał się przed wizytą u medyka. Wiedział, że to i tak się powtórzy. Upadła obok niego na kolanach i dłoń położyła na jego nagim ramieniu. Zatrzęsła mężczyzną licząc, że się obudzi. Druga jej ręka kurczowo ściskała ranę by jak najbardziej ograniczyć upływ dalszej krwi. Już i tak była blada jak ściana. - Wstawaj... Proszę Cię, wstań. Zabierz mnie stąd – Szeptała trzęsąc nauczycielem coraz mocniej i mocniej. Nie wiedziała co innego może zrobić. Poczuła, że powoli zamykają jej się oczy. Powoli jej świadomość odlatywała z powrotem w krainę snu.
Frederick Bonmer
Wiek : 45
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na ciele po przemianach w wilkołaka
Nie miał pojęcia że minęło kilka godzin od jego przemiany. W jego głowie panowała totalna pustka, przed oczami miał tylko ciemność. Temperatura ziemi była na tyle niska żeby Bonmer pomimo swojej nieświadomości czuł jej zimno na swojej skórze. Miał wrażenie że to tylko zły sen. Całe zajście przedstawione było w jego głowie jako urywki wspomnień. Nie był pewien co z tego było prawdą a co kłamstwem. Pewnie leżał by tak jeszcze kilka godzin gdyby ale już półprzytomny poczuł zimną dłoń na swoim ramieniu. Cholera! Czyli to nie był sen. On naprawdę kogoś zranił, jednak nie mógł sobie przypomnieć twarzy swojej ofiary. Zimna ręka powoli budziła go swoją nieprzyjemną temperaturą. Ktoś coś do niego mówił ale jego uszy odbierały tylko niewyraźne słowa. W jego głowie brzmiało to prawi jak bełkot. Ilość ran na jego ciele spowodowała że jęknął przeraźliwie i zmrużył zamknięte jeszcze oczy. Ktoś nim potrząsał coraz mocniej i mocniej. Czuł jak każdy jego mięsień napina się i kurczy powodując mrowienie. Bonmer otworzył oczy i spojrzał przed siebie a potem przekręcił się powoli i ujrzał twarz Panny Brockway. To ona usiłowała go obudzić i miała do tego ważny powód. Z jej boku obficie sączyła się krew którą starała się zatamować dłonią. Frederick podniósł się i przytrzymał dziewczynę by ta nie upadła. Ręką chwycił jej twarz i spojrzał w błękitne oczy - Vittorio nie zasypiaj. N-Nie wolno Ci...-wydusił i zaczął kaszleć, odwracając wcześniej głowę. Skumulował resztki sił i wstał chwiejąc się na nogach. Zupełnie zapomniał że był bez ubrania. Chociaż w tym momencie było mu wszystko jedno. Wiedział że muszą wrócić po eliksiry i jego ubrania bo inaczej nie ma co marzyć o ciepłym łóżku. Pomógł wstać Vittori po czym objął ją w pasie jednocześnie starając się nie podrażnić ugryzienia. Uczennica również chwyciła się Bonmera i oboje powolnym krokiem ruszyli przed siebie. Nie minęła chwila a jego oczom ukazał się pieniek pod którym schowane były eliksiry i ubrania. Chwycił eliksir Wzmacniający i podał go uczennicy - Wypij to, pomoże...chociaż na jakiś czas.- wziął drugą buteleczkę i wlał sobie do gardła. Wyciągnął ubrania i nałożył na siebie spodnie oraz koszulę a resztę spalił zaklęciem. Brockway też nieco się ożywiła, ale Nauczyciel wiedział że to nie potrwa zbyt długo. Ponownie pomógł jej wstać i ruszyli drogą powrotną. Trwało to nieco dłużej niż zwykle. Ale gdy w końcu wyszli z Lasu i byli na tyle daleko od Zamku by można się było teleportować, Bonmer przyciągnął do siebie Vittorię, objął ramionami i w przeciągu sekundy znaleźli się przed jego domem. [z/t x2]
Frederick Bonmer
Wiek : 45
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na ciele po przemianach w wilkołaka
Tego dnia powietrze było gęstsze, a przynajmniej tak się mogło wydawać. Atmosfera również była napięta, w końcu ten dzień miał być najprawdopodobniej najgorszym dniem w życiu pewnej nastolatki, co też za tym idzie, najgorszym dniem w życiu Fredericka. Od samego rana chodził po swoim domu i nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Każdy kąt wydawał się obcy, jakby coś kazało mu wyjść z domu. Ale pozostało jeszcze trochę czasu, jeszcze trzy długie godziny. Tak, czas również ciągnął się i nie zamierzał przyspieszyć o choćby sekundę. Z jednej strony była to dodatkowa chwila na odpoczynek a z drugiej świadomość zbliżającej się pełni. Bonmer chyba jeszcze się tak nie denerwował. Cóż się dziwić, nigdy nie był w takiej sytuacji. Zawsze był sam, nie odpowiadał za nikogo, tylko za samego siebie. Wiedział do czego jest zdolny i na ile może się kontrolować. Z innym wilkołakiem nie miał do czynienia, to też nie wiedział czego może się spodziewać. Jego wiedza na ten temat była pełniejsza niż kogokolwiek innego, ale jak te informacje przekładały się na rzeczywistość? Dzisiaj miał się dowiedzieć. Od samego rana modlił się żeby nikt nie przyszedł do lasu. Choć wiedział że jest to niemożliwe (no poza tym jednym wyjątkiem), nachodziły go obawy. Myślał nawet nad zmianą miejsca przemiany. Skoro Titi go tutaj znalazła to inni też mogą. A większej liczby wilkołaków chyba by nie zniósł. Wystarczyło że ją miał na głowie. Niby ostatnia sytuacja w gabinecie, mogłaby być sprzeczna z tym twierdzeniem ale to była tylko chwila zapomnienia. Bonmer nie ukrywał, że lubił podrywać młode uczennice, a ich zakłopotanie sprawiało mu wielką radość. Ale nie traktował kontaktów z nimi jako czegoś poważnego, dla niego była to zabawa. Jeżeli miało by dojść do czegoś między nim a Vittorią to zapewne nie było by to coś "romantycznego". Aczkolwiek nie myślał teraz o tym. Czas mijał nieubłaganie. Frederick swoje kroki skierował do biblioteki, która była połączona również z jego pracownią. Wszedł do pomieszczenia, podszedł do biurka i odpiął guzik swojej koszuli, która nieprzyjemnie ocierała się o szyję. Od kilku tygodni się przygotowywał. Uwarzył najważniejsze z eliksirów, tym razem dla siebie i dla Brockway. Czas jaki na to poświęcił chyba nigdy mu się nie zwróci, ale bez tego nie mieli co liczyć na jakąkolwiek kontrolę. Zaklęciem zmniejszył buteleczki i schował je do małego worka, żeby nie zajmowały dużo miejsca. Gdyby nie magia to musiałby taszczyć plecak do Zakazanego Lasu, jak na jakąś wycieczkę krajoznawczą. Westchnął cicho i schował woreczek w kieszeni marynarki. Zostało dwie i pół godziny. Czas iść w umówione miejsce. Wyszedł z biblioteki a na korytarzu stał Rozmital, doskonale zdający sobie sprawę z tego co dzisiaj miało nastąpić. Jego wyraz twarzy mówił sam za siebie. Pomieszanie współczucia i złości, z powodu opieki nad nastolatką. Frederick wiedział że Ivo jest wściekły, ale próbował jakoś załagodzić sytuację. Podszedł o mężczyzny, pożegnał się z nim i bez słowa wyszedł z mieszkania. Na zewnątrz było wyjątkowo ciepło i cicho. Bonmer przymknął oczy i teleportował się w umówione miejsce. Dziewczyna już na niego czekała, stała i wpatrywała się w chodnik. Nauczyciel podszedł do Vittori i spojrzał w jej oczy nic nie mówiąc. Przerażenie jakie z nich biło, nie równało się z niczym innym. Podał jej swoje ramię i teleportowali się jak najbliżej Zakazanego Lasu. Głośnie pyknięcie oświadczało, że wszystko poszło tak jak trzeba. Frederick posłał Titi chłodne spojrzenie i ruszył w kierunku wschodniej części.
Nie chciała by ten dzień nadszedł, a jednak musiało to się stać. Wyliczała w kalendarzy każdą kolejną dobę, a na zegarze każdą godzinę. Zamierzała przesiedzieć cały w pokoju, a potem spotkać się z Frederickiem. Nie było jej to dane. Dzisiaj działo się tak wiele. Zdecydowanie nie planowała spotkań z taką ilością osób. Zaczęło się od tego iż dostała list od Lilith, która błagała ją o pomoc. Nie mogła zostawić swojej przyjaciółki w potrzebie nawet, jeśli powinna ją unikać. Po prostu nie mogła. I przyszła jej na ratunek... By dowiedzieć się, że był to cholerny podstęp żeby porozmawiać z Vittorią. Nie dość, że Lilith nie wzięła eliksiru leczącego, który jej wysłała to jeszcze nabrała złudnego przekonania, że może uda jej się przekonać Titi do tego by jej nie odrzucała. Nie... Nie mogła. Gryfonka zbyt wiele dla niej znaczyła, by narażać ją na niebezpieczeństwo. Pożegnała się z nią. Nie wiadomo jak skończy się dzisiejsza pełnia. Jednak to nie był koniec. Edward. Potem to on się napatoczył. I sprawił iż Vit zaczęła powątpiewać, czy na pewno chce zostać z tym wszystkim sama. Całowali się. To nie był ten sam pocałunek, który łączył ją i Fredericka. Tamten był bez zobowiązań natomiast z Edwardem... Mówił wiele. Zapowiadał jeszcze więcej. Uległa i nawet przez chwilę pomyślała, by go nie zostawiać. Wróciła jednak do nie świadomość i dlatego zdecydowała... By poprosić Kath o pomoc. By ślizgonka usunęła zarówno Lilith jak i Edwardowi pamięć. Dzień pełen wrażeń, co? Po tym wszystkim pojawiła się w umówionym miejscu. Czekała zaciskając palce na zielonym swetrze, który na sobie miała. Wyglądała jak śmierć. Od ich spotkania w gabinecie prawie nie przesypiała nocy, bo uświadomiła sobie wtedy jak blisko jest do tego dnia. Uświadomiła sobie jak to wszystko będzie wyglądać i bała się. Ciągle czuła się zmęczona. Poza tym chroniczny stres również nie wpływał dobrze na wygląd. Miała to jednak gdzieś. Co za różnica jak teraz wygląda? Za parę chwil będzie jeszcze gorzej. Gdy Frederick do niej podszedł nikle się do niego uśmiechnęła, choć wyraźnie nie było jej do śmiechu. Nie odezwała się ani na powitanie, ani gdy dreptała za nim do zakazanego lasu. Na miejscu... Wszystko wspomnienia ponownie odżyły. Biegały jej po głowie tak, jak on wtedy biegł za nią. Przeszedł ją dreszcz. Spojrzała na fragment nieba widoczny między koroną drzew. Księżyc jeszcze nie był widoczny, ale to na pewno zmieni się lada chwila. Spojrzała na Fredericka. - Więc? - Czekała na instrukcje. Nie wiedziała od czego zacząć. Był jej opiekunem. Jej przewodnikiem. Zdała się na niego.
Frederick Bonmer
Wiek : 45
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187
C. szczególne : Blizny na ciele po przemianach w wilkołaka
Droga do wschodniej części wydawała się trwać kilka godzin. Jednak czas, w jakim doszli na miejsce obejmował tylko kilkanaście minut. Szli obok siebie, nie odzywając się. Każde skupione na sobie i zagłębione w swoich myślach. Bonmer co jakiś czas zerkał na dziewczynę. Była blada, wyglądała jakby nie spała przez całą noc i zapewne tak było. On nie miał problemu ze snem, dla niego była to rutyna. Pełnia, ból, rany, spokój i tak w kółko. Jak karuzela z której nie da się wyjść. Gdy w końcu dotarli na miejsce Bonmer przystanął na chwilę i rozejrzał się po lesie. Było cicho, drzewa które ich otaczały były na tyle gęste, że nie przepuszczały wiatru. Tylko światło gwiazd oświetlało to miejsce, przepełnione strachem. Frederick teraz, już zawsze będzie patrzył na polanę przez pryzmat tamtej nocy. Nigdy jej nie zapomni, a nawet gdyby, to przy każdej pełni, wspomnienia będą wracały. Wszystkie okoliczne stworzenia ulotniły się, jakby miały przeczucie że nie powinno ich tu być. Tarcza Księżyca schowana była za drzewami, ale dało się wyczuć jej wpływ. Dało się czuć szybciej płynącą krew i serce które biło niespokojnie. Zmysły dotąd przytłumione, wyostrzyły się. Dźwięk i szmer poruszających się zwierząt, istot nie podobnych do ludzi, oddalonych kilkanaście metrów od nich, był normalnością. Wyczuł szybkie wciągnie powietrza przez Vittorię. Ona też to słyszała, musiała, była to zupełna nowość. Niewielki uśmiech pojawił się na jej twarzy, ale zniknął równie szybko, przytłoczony ogromem negatywnych uczuć. To było dziwne, jednocześnie chciałoby się zachwycać nad możliwościami, niesamowitością doznań, ale z drugiej strony konsekwencje były nie warte tych uczuć. Ciszę przerwało pytanie Brockway, szybko zignorowane przez Fredericka. Zanim cokolwiek zamierzał jej powiedzieć, musiał zrobić to co zwykle. W tym momencie przygotowanie było ponad wszelkie zapytania, jeden mały błąd wystarczył by wszystko poszło nie po jego myśli. Podszedł do znajomego mu pieńka, i wsunął dłoń do kieszeni marynarki. Z woreczka po kolei wyciągał buteleczki z wywarem tojadowym i eliksirem wzmacniającym. Gdy wszystkie stały na swoich miejscach, zdjął płaszcz i schował go w dziurze pod pniem. - Przed przemianą musisz zdjąć z siebie ubranie. Rzecz jasna po to żeby mieć jak wrócić do szkoły. Uwierz nie mam ochoty oglądać Twojego tyłka.- sarknął i spojrzał na Vittorię, posyłając jej chłodne spojrzenie. Począł rozpinać swoją koszulę, która ukazała jego zabliźnione ciało. Zaraz potem schował ją razem ze spodniami oraz ubraniami Vittori pod pieniek. - Wypij ten eliksir. Jego smak już doskonale znasz, ale efekt poznasz dopiero za kilkanaście minut.- chwycił buteleczkę i wypił swoją porcję, krzywiąc się nieco. Nie znosił smaku tego cholerstwa, ale to chyba przez to że był wilkołakiem, może odczucie zwykłego człowieka było by inne. Zerknął na uczennicę - Jak się czujesz?-przegarnął włosy i usiadł na kamieniu.