Te pomieszczenie stworzone jest dla muzyki. Na ściany nałożone jest zaklęcie wyciszające, a w środku znajdzie się mnóstwo instrumentów - od małego srebrnego trójkąta po stary, ale nastrojony fortepian. To tutaj zazwyczaj organizowane są zajęcia z Działalności Artystycznej, jeśli tematyką jest właśnie muzyka. Raj dla każdego uzdolnionego muzycznie czarodzieja.
Nie protestowała przeciwko gestom chłopaka, ba, była jak najbardziej za. Poprawiła się tylko nieznacznie, tak, żeby obojgu było wygodniej. W końcu nie chcieli, by ich później coś bolało, prawda? A broda nie przeszkadzała jej, choć, istotnie wpijała się w jej bark, jednak do tego można było się przyzwyczaić. Poza tym, był w niej jeszcze bardziej przystojny (choć i tak już był). - Mężczyźni - dodała pół żartem, pół serio. W końcu faktycznie, kobiety były często niezdecydowane w różnych aspektach życia, jednak mężczyźni w wielu sprawach dorównywali pod tym względem kobietom, ba! nawet je przewyższali. - Chopina poproszę - odparła, uśmiechając się przy tym. Bo czy nie było pięknie? Siedzieli tak razem, dzielili się sobą nawzajem i było im ze sobą naprawdę dobrze. Przymknęła oczy, słysząc dźwięki nut wydobywające się z instrumentu. Zawsze sprawiało jej przyjemność, gdy ktoś grał na fortepianie, tym najlepszym, według niej, instrumencie. I tylko marzyć mogła, aby ktoś grał specjalnie dla niej. A teraz... Teraz te marzenie miało się spełnić. Była szczęśliwa, szczęśliwa, jak nigdy przedtem. Czuła w sobie taką moc, taką pozytywną energię. Chciała dzielić się tym szczęściem. Dzieliła je właśnie z nikim innym, jak z Williamem. Piękne. Piękni. Oboje.
Jej niewinny żart pozostawił bez komentarza, bo uświadomił sobie, że tak naprawdę są tacy sami. A czasami to i William zasadniczo przewyższał kobiety w byciu niezdecydowanym. Szczególnie jeśli chodziło o decydowanie się, w co ma ubrać przed wyjściem gdziekolwiek, co było też chyba jego jedną z największych wad. Chopin? No skoro chciała, to będzie i Chopin, w końcu sam dał jej taki wybór. Odsunął się od niej nieznacznie, tylko tak, żeby mógł wygodnie zagrać melodię. Tylko którą? Po dłuższym zastanowieniu zdecydował się na swój ulubiony Nokturn - cis- moll, z nadzieją, że i Gabrielle się spodoba. Utworów Chopina uczył się wyjątkowo dużo, gdyż ojciec Williama a zarazem jego nauczyciel wyjątkowo upodobał sobie twórczość Polaka . A William, jak to William. Ćwiczył mozolnie, żeby utwory grane przez niego brzmiały choć w połowie tak dobrze. W końcu jego palce, zamiast bezcelowo przyciskać pojedyncze klawisze zaczęły wygrywać wcześniej wspomnianą melodię. Rozdrabniać się tu nie będę, zagrał jak zagrał, czyli wyszło mu naprawdę dobrze, choć może ostatnio nieco zaniedbał ćwiczenie i zaczął wychodzić z wprawy. - Byłbym zapomniał! – powiedział może nazbyt energicznie, kiedy zakończył grać ostatnie nuty utworu. – Matka do mnie napisała - rzekł, choć trudno było stwierdzić, jakim tonem. Z kimś musiał o tym porozmawiać, a ostatnio to właśnie Gabrielle była mu najbliższa.
Owszem, ta wada, te niezdecydowanie, mogło być bardzo irytujące. Ale mogło ono także urzekać. To sprawiało, że się wyróżniał spośród innych osób, a przy tym czyniło go jeszcze bardziej wyjątkowym, choć niewątpliwie nim był. A Chopin. Był jednym z jej ulubionych kompozytorów. Innych kompozytorów także ceniła, jednak to jego twórczość ją najbardziej zachwycała. I nie (tylko) z powodu sentymentów narodowościowych. Ale przede wszystkim, że tworzył na tak piękny instrument, jakim był fortepian. Że kompozycje, które tworzył, były żywe, uczuciowe, prawdziwe, a nie sztuczne, napisane na rozkaz. Sztuka dla sztuki. Tym bardziej, że nie było prostym je zagrać, trzeba było naprawdę umieć grać, a nie tylko odtwarzać pewne melodie. Trzeba było im nadawać swoją interpretację, nowe znaczenie. A William widocznie umiał, skoro urzekł tak Gabrielle swoja grą, że ta nie potrafiła zrobić nic innego, jak tylko zamknąć oczy i słuchać. Słuchać. Słuchać. Mogłaby tak przez cały czas. Ale przecież musiało się to kiedyś skończyć. Szybko otrząsnęła się z zasłuchania [?], gdy tylko usłyszała, jak William do niej mówi. - Jakoś niezbyt cieszysz się z tego powodu - stwierdziła, słysząc ten dziwny ton, jakim mówił. Orientowała się dosyć w sytuacji rodzinnej Williama i wiedziała, że jego stosunki z matką są dosyć napięte.
William grał jak grał. Teraz oczywiście żałował, że wcześniej nie przykładał się do nauki gry, a na lekcje chodził jak na skazanie. Mógłby umieć teraz o wiele więcej i robiłby to znacznie lepiej, ale i tak nie było źle. Nie było, bo Gabrielle się podobało, a ona była wyjątkowo szczera. Zachwytu w oczach ukryć nie mogła, a on był chyba najlepszym uznaniem dla gry Williama. W ogóle zdanie Gabrielle było dla niego bardzo ważne, więc również dla tego postanowił jej powiedzieć o liście. Pewnie, że przez chwilę pożałował, że przerwał jej chwilę relaksu swoim wstępem do zwierzeń, ale po prostu musiał. Nicolas, Samael, Wilkie, mógł z nimi porozmawiać, ale czuł, że to Gabrielle powinna wiedzieć o wszystkim pierwsza. Jakby nie było, są teraz razem, więc w jakiś sposób powinni dzielić ze sobą nie tylko te dobre chwile, ale i zmartwienia. - Sam już nie wiem, czy się cieszę, czy nie - przyznał otwarcie. - Bo ona chce, żebym wrócił do Londynu. Tak po prostu zostawił szkołę i zamieszkał z nią. Podobno ma dla mnie masę świetnych kontraktów - powiedział bez entuzjazmu. Cholernie dziwna sytuacja. Matka, z którą w ogóle mu się nie układało proponowała mu nagle powrót do domu. Wprawdzie to nie był jego dom, to nie była słoneczna Toskania, a zimny, pochmurny Londyn.
Ale Gabrielle nie była zła za to, że William przerywał te chwile beztroski. Owszem, mimochodem odczuła niewielkie rozczarowanie, ale jednak cieszyła się, że jej o tym powiedział. Bo przecież byli razem, więc powinni sobie mówić o ważnych rzeczach. Powinni przeżywać razem te dobre chwile, ale i także te gorsze. Związek musiał się opierać na wzajemnym zaufaniu, na mówieniu partnerowi co nas cieszy, a co nas dręczy. I tak jak dla Williama było ważne zdanie Gabrielle, tak dla niej było ważne zdanie chłopaka. To działało w obie strony. - Zostawić? - bąknęła, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Tak po prostu? - dodała tym samym zdezorientowanym tonem. Po prostu nie mogła w to uwierzyć, że jego matka nadal chciała ingerować tak bardzo w jego życie, nie zważając na to, w jakim wcześniej był stanie. Właściwie otuchy dodawał Gabrielle tylko fakt, że sam William nie wyglądał na zadowolonego. No bo chyba nie chciał jej zostawić, czyż nie? Nie mógł jej tego zrobić. - A ty? Chcesz tego? - zadała te pytanie, choć raczej nie chciała znać odpowiedzi. Chociaż nie, chciała. Tylko bała się tego, co mogła usłyszeć.
- Tak po prostu - przytaknął. - Uważa, że to żaden problem, bo w końcu jestem już pełnoletni, a to wszystko nie będzie mi później potrzebne i powinienem się skupić na tym, do czego mam choć trochę talentu. - Joyce niemal słowo w słowo powtórzył to co napisała mu matka. A jakże, znowu Giselle zamierzała ingerować w życie Williama. Nawet teraz nie mógł odgadnąć, czy robi to z prawdziwej, matczynej troski o jego przyszłość, czy dlatego, że to też po części szansa dla niej. Pewnie miała trochę racji, mówiąc, że nauka może mu się już nie przydać. Czy nie od zawsze był bardziej przywiązany do świata mugoli niż do tego czarodziejskiego? Poza tym wiadome było, że talent do magii z niego żaden, więc jakie miał perspektywy na przyszłość. Zostawała jeszcze kwestia, czy w ogóle chciał wracać do niej, opuścić szkołę, co gorsza nie skończyć jej w ogóle. Wyjazd byłby jednocześnie rozstaniem z przyjaciółmi, z Gabrielle. Jakkolwiek by się nie kochali, związki na odległość nie były niczym dobrym. Zamknął pokrywę fortepianu i oparł na niej łokieć. Nie wiedział co powinien odpowiedzieć Gabrielle. Wszystko co przychodziło mu na myśl wydawało się okropnie niestosowne i niewłaściwie. - Ja... nie chcę, ale wiem, jaka to może być dla mnie szansa - dokończył, wzdychając ciężko. Jednocześnie skrzywił się trochę, bo wiedział jak mogło to zabrzmieć. Miał tylko nadzieję, że Gabrielle nie zrozumie go źle i tym bardziej nie weźmie jego słów tak bardzo do siebie. W końcu sam nie był pewny co zrobi, będąc tak rozdartym pomiędzy swoim chcę i nie chcę.
- To tylko jej zdanie, czy może także twoje? - zapytała smutno, zastanawiając się, jak do tej sytuacji tak naprawdę podchodził William. W myśli dziewczyny wkradł się niepokój, nie wiedziała, co tak naprawdę sądzić o tym wszystkim. Nie wiedziała, czy chłopak naprawdę nie chce zostawiać Hogwartu, czy mówi tak, by jej nie urazić. Swoja drogą, to dobrze, że liczył się z jej zdaniem, że nie chciał, by się złościła, by była smutna. Ale i tak zaczynała mieć wątpliwości co do tego, czy naprawdę zależało mu na niej. Z jednej strony nie powinien nawet rozważać możliwości wyjazdu i od razu odmówić. Z drugiej jednak strony Gabrielle wiedziała, jak William kochał być modelem, jak mu na tym zależało i rozumiała to, naprawdę. Ale mimo wszystko uważała, że na to miał jeszcze czas i powinien jeszcze korzystać z uroków młodości. - A więc warto dla wykorzystania tej szansy zostawić wszystko, co masz, swych bliskich, tych, którzy cię kochają, tak? - dodała zrezygnowana, odwracając wzrok od chłopaka. Te zgryźliwe, a jednocześnie dosadne słowa nie miały tylko dać do zrozumienia błąd, jaki mógł zrobić William, ale też były swoistą obroną dziewczyny przed tym, by się kompletnie nie załamać. Taką obroną było też odwrócenie wzroku, dziewczyna zawsze robiła tak w stresujących sytuacjach. I już coś się między nimi popsuło. Miły nastrój, przyjazna atmosfera zniknęły, zamieniając się w niepewność i smutek.
- Sam nie wiem . - William wzruszył ramionami z zobojętniałą miną. - Może i ma trochę racji - przyznał niechętnie, po czym ujął dłoń Gabrielle w swoją, i położył ich skrzyżowane dłonie na jej udzie. Will nie umiał już całkowicie zaufać pani Joyce, ale jednak ta była dalej jego matką, czy tego chciał czy nie. Może rzeczywiście obudziła się w niej troska o własne dziecko i chce, żeby jemu było lepiej? Wszystko musiało być tak bardzo skomplikowane i trudne, że sam nie miał pojęcia co powinien zrobić. Oczywiście usłyszał smutny ton głosu Gabrielle, przez co wcale nie było mu łatwiej mówić to wszystko. Może właśnie teraz ranił ją swoimi słowami i pewnie nawet boleśnie. Chociaż, jak czułaby się, gdyby w ogóle jej tego nie powiedział i dowiedziałaby się w przyszłości, po fakcie, kiedy podjąłby już decyzję? Na pewno nie byłoby jej łatwiej. - A nie warto? - spytał otwarcie i równie zgryźliwie jak ona. Po chwili naturalnie tego pożałował, bo w innej sytuacji nie palnął by czegoś podobnego. Powiedział to chyba tylko dlatego, że był po prostu zagubiony w tej całej sytuacji, która powoli zaczynała go przytłaczać. Dodatkowo był jeszcze ten odwrócony wzrok Gabrielle, którego kompletnie nie umiał odgadnąć. Nic jednak go nie usprawiedliwiało. Jakie to musiało być egoistyczne, ignoranckie i szczeniackie. I co najważniejsze, jak teraz musiał wyglądać w oczach Gabrielle? Jak dbający tylko o siebie idiota, dla którego nie ważni są nawet przyjaciele, nie ważny jest absolutnie nikt.
- Według mnie nie ma w ogóle racji - odparła zrezygnowanym głosem. Odwróciła swe spojrzenie ponownie w stronę chłopaka, wiedziała, że nie zrobiła dobrze, odwracając go. Ale nie potrafiła inaczej, to był jakby odruch bezwarunkowy, nie do końca zależny od jej woli. Tak, ranił ją; nie mogło być inaczej, nie wtedy, gdy poddawał w wątpliwość dalsze istnienie ich związku. Bo przecież doskonale wiedziała, że jeśli on wyjedzie, to ich bajka się skończy. Związek na odległość? To nie wypali. Nigdy. Ale i tak dobrze, że jej powiedział o tym wszystkim, że chciał podjąć decyzję, znając jej zdanie. Bo gdyby tak nie zrobił i postawił ją przed faktem dokonanym... Nie wybaczyłaby mu tego. - Nie warto - odpowiedziała, tym razem patrząc mu prosto w oczy, taka była odważna, patrzcie. Była już w tym momencie zdesperowana, bo chciała go zatrzymać, nie chciała, by wyjeżdżał. Sama już gubiła się w tym wszystkim, nie wiedząc, co tak naprawdę zrobić, co powiedzieć. Każde słowo mogło teraz zaszkodzić. A ona nie chciała psuć tego wszystkiego, co między nimi było, nie chciała tego niszczyć. - Nie zostawiaj mnie, proszę - dodała, nie potrafiąc kryć w sobie tego dłużej. Nie mogła już dłużej próbować trzymać się dzielnie, bo ona nie była twarda. Przybliżyła się do chłopaka i przytuliła do niego, chcąc jakby napawać się jeszcze jego dotykiem i zapachem, tym, co mogła za niedługi czas stracić.
Nie mógł uwierzyć, że powiedziała tylko nie warto i nic poza tym nie zrobiła. Gdyby to on był na jej miejscu, już dawno sam dałby sobie w twarz i odszedł jak najdalej. Podziwiał ją za taką cierpliwość i wyrozumiałość. Pewnie nie o cierpliwość tu chodziło, a o desperację. Sam William uważał, że tak być nie powinno. Bo co będzie z Gabrielle, jeśli rzeczywiście on kiedyś wyjedzie? Kiedy się rozstaną? Przynajmniej teraz patrzyła mu prosto w oczy, a nie uciekała wzrokiem, to patrzenie w tak smutne niebieskie oczy nie należało do przyjemnych, bo wiedział, że to przez niego. - Nie mam na Ciebie siły, Gabrielle - skomentował tylko, przytulając ją bardziej do siebie i całując w czubek głowy. Nic nie odpowiedział na jej ostatnie słowa, bo sam nie wiedział co. Powinien pewnie obiecać, że zostanie i nie wyjedzie, ale nie umiał, nie chciał kłamać. Właśnie tak, po tych rozmowach i gruntownych przemyśleniach coraz bardziej skłaniał się ku wyjazdowi. Pomimo tych wszystkich 'przeciw' były też argumenty 'za' , które go przekonywały. Przecież mieli jeszcze mnóstwo czasu, który powinni spędzić jak najlepiej, razem. Postanowił już skończyć ten temat, bo atmosfera rzeczywiście uległa zmianie bynajmniej nie na lepsze. - Gabrielle, masz jakieś palny na jutro? - zapytał, ciągle nie puszczając jej z uścisku. - Bo wiesz, jeśli nikt z ze znajomych nie miałby nic przeciwko, to porwałbym cię do Herbaciarni. Chyba że masz jakieś inne życzenia co do tego, jak spędzisz urodziny? Zawsze możemy iść też gdzieś wszyscy razem - powiedział, a na myśli miał oczywiście Jareda i resztę przyjaciół Gabrielle. Prezent już miał, gorzej było tylko z zaplanowaniem dnia jutrzejszego, bo nie wiedział, o jakiej dokładnie imprezie marzyła Krukonka.
Ale nie był na jej miejscu i powinien był cieszyć się, że nie uniosła się gniewem i nie odeszła, uprzednio uderzając go w twarz ze złością. A mogła tak zrobić, w każdej chwili. Ale co by to dało? Uraziliby siebie nawzajem i jeszcze obrazili się na siebie. A po co to robić? Gabrielle wolała na spokojnie podejść do tego i porozmawiać, choć to nie było łatwe - nie łatwo się nie rozkleić, jak odczuwasz tyle emocji, które chcą cię rozsadzić od środka. Na pewno jednym z uczuć była desperacja, która chyba nie była dobrą opcją w tej chwili. Ale co zrobić, gdy człowiek kieruje się sercem? Do dziewczyny zaczynało docierać, że to może być zbyt mało. Że rozstanie tak naprawdę jest nieuniknione, że kiedyś nadejdzie ten dzień, bo ich drogi życiowe będą zbytnio się różnić. Co z nią wtedy będzie? Na pewno załamie się, w pierwszej chwili. Będzie chodzić jak struta, życie nie będzie miało dla niej sensu, ale jednak będzie znajdować w sobie siłę, by wstawać każdego dnia. A potem powstanie, jak feniks z popiołów, by odrodzić się na nowo. Może tak miało być? Może takie było jej przeznaczenie? - Z przyjaciółmi mogę się spotkać w najbliższych dniach, musiałabym przecież się z nimi umówić. Jutrzejszy dzień chcę spędzić z tobą - odpowiedziała po chwili zastanowienia, ciągle nie wypuszczając Williama ze swych objęć. Szczerze mówiąc, dziewczyna zapomniała o swoich urodzinach, a przecież to był ważny dzień, chyba najważniejszy. W świecie czarodziejskim stanie się jutro pełnoletnia. Przełomowy moment? Okaże się.
Z racji natashowego zamiłowania do muzyki, prędzej czy później musiała odwiedzić ten pokój. O jego istnieniu dowiedziała się od jakiegoś trzecioklasisty, który przez serię pytań Rosjanki spóźnił się na kolację, biedaczyna. W końcu musiał bardzo dokładnie opisać jej drogę, jaką miała dostać się do tegoż miejsca. Hm, powinien się cieszyć, że nie kazała mu osobiście się tu zaprowadzić, albo rysować mapy. Bardzo dokładnej. Z uwzględnieniem wszystkich równoleżników i południków. Wtedy mógłby zacząć narzekać, że nie skończy do śniadania odbywającego się następnego dnia. Całe szczęście, że chłopaczyna doświadczył jej chwilowej dobroci i wspaniałomyślności. Już powinien zabrać się za wznoszenie pomnika upamiętniającego Natashę Łaskawą i dzień, w którym raczyła się do niego odezwać. Przecież to niewątpliwy zaszczyt. Weszła do pokoju muzycznego i niemal natychmiast stwierdziła z wyraźną ulgą, że nikogo prócz niej tutaj nie było. Miała serdecznie dosyć pałętających się po korytarzach duszyczek, które uparcie wchodziły jej pod nogi. Niby powinna być wyrozumiała, bo czasem coś takiego zdarzało się także w Dumstrangu, ale tutaj średnie IQ uczniów najwyraźniej wynosiło wartość liczby pi w przybliżeniu. Pocieszała się przynajmniej zbliżającą się perspektywą Turnieju, bo, cóż, była stuprocentowo pewna swojego udziału i późniejszego zwycięstwa. Żadna inna opcja nie wchodziła w grę. Ivanov podeszła do stojącego przy ścianie fortepianu. Widziała już ładniejsze modele, ale temu nie można było odjąć jakiegoś specyficznego uroku. Przesunęła delikatnie palcem wskazującym po klawiszach, by następnie zająć miejsce przy klawiaturze. Żałowała teraz, że nie pamiętała, jak zagrać jakikolwiek utwór ambitniejszy od gamy c-dur lub "wlazł kotek na płotek". Chociaż... Nie, to także wyleciało jej z pamięci. Dziewczyna westchnęła z irytacją, po czym przekręciła głowę, by uważniej rozejrzeć się po wnętrzu pomieszczenia i sprzętach, w jakie wyposażony był pokój muzyczny. Musiała przyznać, że jeżeli chodzi o zaopatrzenie sali, dyrekcja się postarała. Przynajmniej odnalazła kolejny plus przebywania w Hogwarcie. A nuż znajdzie się ktoś, kto będzie posiadał niewątpliwy talent muzyczny i, przykładowo, skomponuje coś tylko i wyłącznie dla Natashy? Jakaś pieśń pochwalna, czy coś w tym stylu, na pewno nie zrobiłaby Rosjance przykrości, o nie. Odgarnęła kosmyk jasnych włosów za ucho, delektując się, o dziwo, panującą tu ciszą. Kiedy tutejsi uczniowie nie spali bądź nie jedli, wszędzie panował niesamowity gwar, więc należało korzystać z takich chwil, by przynajmniej częściowo odzwyczaić uszy od nieprzyjemnego hałasu.
Nie mógł uwierzyć we wszystko, co go otacza. Srebrzystymi tęczówkami błądził po chłodnych ścianach, zakurzonych kątach, mając nadzieję, że zaraził się od nieszczęsnego francuza chorobą psychiczną. Próbował sobie wmówić gorączkę oraz silne zawroty głowy, aby dostać zwolnienie z zajęć. Cóż, długo nie musiał nikogo namawiać, że jest chory, przecież był świętym kłamcą. Spojrzał w piękne profesorskie oczy, uśmiechając się blado. Wątły wręcz wysiadający głosik opowiadał sytuację, która od razu wzbudzała współczucie. Coś o bólu brzucha, zmianie czasu (której totalnie nienawidził. Bo jak można było się kłaść spać, kiedy u niego jeszcze świtało, ba! Budził się, aby pobiegać?!), przerażającym bólu głowy, którego nie zna przyczyny. Czy nie łatwiej byłoby po prostu zlekceważyć zajęcia? Owszem, lecz nie chciał, aby ojciec się dowiedział o wielu nieobecnościach, więc i w tej jakże ważne życiowej kwestii postanowił pokombinować. Nie napracować się, a mieć wybitny, to dopiero sztuka! W każdym razie chęć opuszczenia dzisiejszych zajęć nie miała swych podstaw w ogólnym leniu pana Howarda... Przedwczoraj późnym wieczorem przyszedł jak zwykle spóźniony na kolację, w zasadzie nie potrafił jeszcze odróżnić uczniów Hogwartu i studentów, więc nawet zbytnio nie przejmował się koło kogo siada. Spodobał mu się zielony kolor, miał w sobie coś z głupiej nadziei, że nie wybiorą go na Turniej Trójmagiczny. Thomas przyjechał tu zupełnie w innym celu. Oczywiście był zaradny i opanowany. Chwycił pierwszego lepszego tosta, który wyglądał jakby był zjadliwy. Myśli na temat owego Turnieju wcale nie pomagały mu strawić owej kolacji. Co i raz marszczył brwi w zaniepokojeniu. A co jeśli naprawdę się tam dostanie?! Będzie musiał narażać swoje życie, bo ojcu się zachciało wymyślić wielką misję, która była jedną z tych „impossible, man.” Odłożył tosta z wielkim obrzydzeniem. Doprawdy nie rozumiał połączenia anglików masła, dżemu oraz słonego sera żółtego. Przez tę nieszczęsną Anglię zmizernieje! Och, będzie musiał pilnie napisać do swojej kochanej macochy, aby zadbała o jego brzuszek, wszak te mięśnie nie mają prawa zniknąć! Powoli odwrócił głowę w głąb sali, próbując zaczerpnąć od kogoś pomysłu, co może z tych paskudztw połączyć ze sobą i zjeść. Już sięgnął po mandarynkę, ciesząc się, oj, bardzo się ciesząc, że nie ma w sobie żadnej niespodzianki. Nagle poczuł, jak świat przewraca się do góry nogami, a sam jest w złym śnie, podłym koszmarze, dzięki któremu nie śpisz, rozmyślając nad sensem swojego życia. Dlaczego?! Z wrażenia na stół spadła mu obrana do połowy mandarynka, a skóry ułożyły się w finezyjny kształt róży. Wyglądała jak Anioł. Jak zwykle piękna, gdyby tylko mógł patrzyłby się na nią z otwartą buzią jeszcze przez co najmniej godzinę. Jej uśmiech przemawiał do niego bardziej niż wszystkie najpiękniejsze modelki razem wzięte. Nie wierzył, że przeszłość może przejść śmierć kliniczną, nie żyjąc przy tym prawie rok. Całe dwanaście miesięcy... Nawet nie zmieniła fryzury. Jeszcze pamiętał, jak właśnie te długie, blond kosmyki nawijał na koniuszek palca, opowiadając jej o innej stronie Los Angeles. Tej lepszej stronie. A ona wspominała o Rosji. Lecz nigdy obydwoje nie powiedzieli, jak bardzo tęsknią do swoich domów i jak bardzo pragną być w nich razem. Rosyjsko – Amerykańska konspiracja... Usta – koralowe wargi, które ostatnimi czasy w ogóle nie wypowiadały jego imienia. Odsunął swój talerz, nie próbując nawet soku dyniowego. Musiał stąd jak najszybciej wyjść i jak najszybciej do niej napisać. Nurtowało go ciągle, czy aby na pewno pamięta kim był. Kim jest. Z jego strony najgorsze było to, że Natasha była kolejną osobą, znającą jego tajemnice. Niech Merlin nie myśli z tym swoim pieruńskim przeznaczeniem, aby spotkali się wśród ludzi. Pisk „THOMAS?!” - na pewno nie byłby na miejscu. Musiał zapalić, koniecznie. O dziwo, to co wspominała w listach niesamowicie go ruszyło. Jakby była jego słabym punktem, jedyną osobą, przy której włącza się sumienie i ludzie uczucia, a kpina idzie w dal z pogardą. W szkole panował takich ruch, że nie mógł wytrzymać. Pragnął ciszy, spokoju – samotnej randki z wypalającym płuca dymem. I muzyką, najlepiej Chopina lub Schumana. Że też ojciec zaraził go muzyką klasyczną! Ciągle próbował zrozumieć, co miała w sobie. Jej leniwe dźwięki otaczające każdą komórkę nerwową ciała były niczym w porównaniu z mocnym brzmieniem. Lecz muzyka klasyczna miała w sobie bardzo cenną cechę – uspokajała każdy gniew, z każdym taktem powtarzając, że nie dziś czas na smutki. Grożąc jakiemuś chłopakowi najprawdopodobniej z trzeciej klasy, wskazał mu gdzie jest Pokój Muzyczny. Co prawda dodał, że ruszyła również do niego pewna dziewczyna, lecz Thomas kompletnie nie zrozumiał jego akcentu. Otworzył drzwi ostrożnie, krzywiąc się, gdy zaskrzypiały lekko. Jasna poświata z bijąca z okna leniwie oświetlała nieznaczną część pomieszczenia. Nie liczył, że znajdzie tu jakiś sprzęt podobny do gramofonu, a w nim wiele płyt z muzyką klasyczną. Nie będzie się łudził... Wszedł do środka, ostrożnie stąpając. Nie bardzo chciało mu się wyciągać różdżkę, aby oświetlić całe pomieszczenie. Straciłoby to wtedy cały swój urok! Zobaczył zarys fortepianu i od razu poczuł wielką ulgę. Sam dzięki swojej grze, będzie mógł się odciąć od otaczającego go świata, od tej iluzji, że wróciła. Wtem nastał dziwny blask, światło padło na jasne kosmyki włosów, których nigdy nie zapomni. Nie potrafił tego zrobić, pomimo tego, że bardzo chciał. Wciąż powtarzał sobie, że czas najwyższy nie wypowiadać zakazanego imienia, nie łudzić się niepotrzebnie nadzieją. A jednak. Naprawdę pisał z Natashą Ivanov, kandydatką, tak jak on, na zwycięzce Turnieju Trójmagicznego. To była naprawdę ona. Czuł to po tych perfumach, pomimo tego, że nie widział w ogóle jej ciała. Te jasne kosmyki włosów mogły tylko należeń do niej. Kolejny raz stracił grunt pod nogami. To nie miało być tak! Nie chciał jej spotkać, bo wiedział, że wszystko w ułamku sekundy powróci. Pisanie doń anonimowych listów, nie wiązało się nigdy ze spotkaniem. - Natasha? – spytał pewnie. Nie był przecież nieśmiały, lecz warto dodać, że przez chwilę zawahał mu się głos. Drżał, bojąc się odpowiedzi. Jako Amerykanin bardzo specyficznie wymawiał rosyjskie imię. Pewnie rozpoznałaby go od razu po głosie. Odezwie się w nich tęsknota czy nienawiść, że zostawili to, co niegdyś kochali?
Dla niej samej kolacja przebiegła spokojnie. Siedziała przy stole Krukonów, razem z kilkoma koleżankami, które pośród całego społeczeństwa uczniowskiego wydały się jej dość interesujące, by zatrzymać ją przy sobie na dłużej. Nie miała pojęcia, kto akurat znajdował się po drugiej stronie sali, przy stole należącym do Domu Węża. Była zbyt pochłonięta dyskusją o historii Hogwartu, bo, bądź co bądź, akurat tego dnia wydawała się jej nawet fascynująca. Czterech założycieli, a najbliższym z nich dla Rosjanki był chyba sam Salazar Slytherin. Czarodziej nietolerujący dzieci brudnej krwi. Nieugięty, pewny siebie, swych racji i celu, jaki sobie wyznaczył. Według niektórych zasługiwał na podziw i szacunek, inni przekreślali jego osobę już na wstępie, potępiając wyznawane przez niego racje. Przypominał jej własnego ojca. On także wypowiadał się w bardzo kontrowersyjnych sprawach, dzięki czemu zyskiwał sobie zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Podobnie zresztą jak ona sama. Chyba nie znalazła się jeszcze taka osoba, która nie zwracałaby uwagi na to, jakie Natasha posiada zdanie na dany temat. Oprócz jednej. Jednej, jedynej, której istnienie było dla dziewczyny już tylko pięknym, wciąż niewypartym z pamięci wspomnieniem. Gdzieś tam, w jej mniemaniu aż na drugim końcu świata, był człowiek, który polubił ją za duszę, a nie kierował się zwykłym pożądaniem czy korzyściami, jakie ewentualnie mógłby osiągnąć po bliższym poznaniu jej. I właśnie ta osoba siedziała teraz tak blisko, choć dla niemającej na ten temat pojęcia Natashy cały czas znajdował się tam, gdzie był jego dom. Prawdziwy dom. Bo przecież to niemożliwe, by kojarzył to słowo z każdym miejscem, w którym przebywała właśnie ona. Ale może kiedyś... Nie, to nonsens. Pokój muzyczny zapewnił jej ciszę i sposób na chwilowe odzyskanie wewnętrznej równowagi, która coraz częściej okazywała się zachwiana. Ciemność zdawała się koić zmysły. Wszelka złość, którą do tej pory gromadziła w sobie Rosjanka, ulatywała z niej z każdą sekundą spędzoną w pomieszczeniu. Zamyślona nie usłyszała nawet skrzypnięcia otwieranych drzwi czy ostrożnie stawianych na podłodze kroków. Cały czas była mylnie przekonana o swej samotności, zarówno w tym momencie, jak i ogóle. Nawet jeżeli otaczała się ciekawymi ludźmi, nie miała pojęcia, kim byli naprawdę. I oni nic nie wiedzieli o niej. To powoli stawało się męczące, jednak czy wielka Natasha Ivanov kiedykolwiek przyznałaby się do tego, że samotność nie jest dla niej już odpowiednia? Fakt faktem, iż tę sytuację zawdzięczała jedynie sobie i specyficznemu wychowaniu rodziców, którzy od zawsze powtarzali jej, że na resztę społeczeństwa należy patrzeć z góry, bo tak doskonała istota jak ona nie może pozwolić sobie na inne podejście. W takim wypadku niewątpliwie okazałaby swoją słabość, tak dokładnie ukrywaną przed światem. Do tej pory poznał ją tylko jeden mężczyzna, z którego zrezygnowała z powodu dzielącej ich odległości. Przecież listownie nie można nikogo dotknąć, pocałować... Wtedy perspektywa ciągnięcia związku wydawała się jej absurdalna, pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Odsunęli się od siebie, ucięli kontakt, rozstali się z dnia na dzień. A teraz on znów był przy niej. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Jednak skąpany w półmroku pokój uniemożliwił jej wcześniejsze dostrzeżenie go. Dopiero gdy wypowiedział jej imię, a ten cudowny głos dotarł do jej uszu... Myślała, że to sen. Nie. Była tego pewna. Umysł postanowił spłatać jej nieprzyjemny figiel i właśnie w tym momencie po prostu przypomniała sobie to nader charakterystyczne brzmienie, bez którego kiedyś nie mogła żyć. Oddech Rosjanki stał się nierówny, a serce zaczęło bić jak szalone. Była teraz pewna, że stojący nieopodal dwudziestolatek mógł usłyszeć każde jego uderzenie. Mięśnie dziewczyny były teraz napięte, a ona sama nawet nie mogła zmusić się do odwrócenia głowy, by na niego spojrzeć. - Thomas - odezwała się półszeptem, siląc się przy tym na jak najbardziej spokojny ton głosu. Nie wyszło jej. Chociaż bardzo chciała zachować teraz skorupę chłodnej obojętności, mur, który budowała przez ostatni rok, walił się cegła po cegle, a, co gorsza, nie mogła tego powstrzymać. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na to, by odwrócić się i spojrzeć na niego. Był piękny jak zawsze. Prawie w ogóle się nie zmienił. Nigdy nie zapomniała jego oczu, smaku ust czy najmniejszego szczegółu twarzy. Od jej wspomnienia sprzed roku różniło go teraz chyba tylko to, że wyglądał odrobinę dojrzalej. I, tak jak ona, wydawał się być zszokowany tym niespodziewanym spotkaniem. - Co ty tu... Skąd właściwie się... - Zaczynała kilkakrotnie, ale za każdym razem czuła, że traci prawidłowy sens i żadne słowo czy pytanie nie jest w stanie odzwierciedlić jej zdziwienia. Czuła bardzo nieprzyjemne kłucie w żołądku. Było jej gorąco, jednak w ułamku sekundy temperatura obniżała się do niewiarygodnie niskiego stopnia. Natasha nie miała pojęcia, jak powinna się teraz zachować. Choć wielokrotnie rozważała, co by było, gdyby nagle pojawił się przed nią, rzeczywistość okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Thomas Kennedy znów powrócił do jej życia.
Nawet nie przypuszczał, że mogła go nie zauważyć. Przeszywał jej ciało szmaragdowymi tęczówkami niczym brzytwa swobodnie przejeżdżająca po brodzie. Bez zupełnej krępacji na nowo czuł zapach jej włosów, ich dotyk na jego klatce piersiowej. Jej śmiech, kiedy wirowali wśród kwitnących kwiatów na błoniach. Czy właśnie tak miało wyglądać jego szczęście? W tym momencie podczas kolacji w Wielkiej Sali nie interesowały go inne dziewczyny. Nie obchodziło go to, czy jedna ma loki opadające kaskadą na zgrabne plecy czy włosy proste, krótkie, lekko wystające za czułe uszko. To do niego szeptał wszystkie prawdy o życiu, o uczuciach, o nim samym. Nigdy w swych rozmowach nie sięgali do tematu historii. Przeszłość wydawała się być zbyt fałszywa i zbyt bolesna, aby ponownie ją rozpatrywać. Nie wiedział, czy przypadkiem sam się jej nie boi. Natasha była jedną z osób, które znały prawdę o nim. Nie mogli się spotkać w miejscu publicznym. Na Merlina wypaliłaby jeszcze „Kennedy! Thomas!”, to on zadźgałby się własną różdżką. Prosto w serce! Na złość jemu, zabić i nie mieć litości. To ono zaprowadziło go tutaj, że siedzi w otwartą buzią przy stole Węża, patrząc się na Anioła. Tak, dokładnie tak będzie nazywał ją w swoich myślach, przypominając sobie święte czasy. Te dni, w których była całkowicie jego. Kiedy mógł obserwować, jak leniwie unosi powieki i wtedy z zaskoczenia ucałować jej szyję. Lekko, przyjemnie, musnąć skórę, czując jej zapach. Lawenda, wanilia? Nigdy nie był w tym dobry. Dla niego był to najpiękniejszy zapach. Zapewne gdyby usłyszał historię o Salazarze, rzekłby, że jest bardzo do niego podobny. Nigdy nie był ugięty, a swoich racji bronił jak najniewinniejszego dziecka. Otaczał je swymi ramionami, mocno tuląc do piersi, w której co i raz drwiła duma. Dla Salazara też nie liczyło się zdanie innych, to właśnie on miał mieć w życiu dobrze. Biedny! A pff, gdyby wzięli się do roboty to by przestani należeć do ubogich. Nigdy nie wiedział dlaczego, ale zawsze cenił swojego przyszłego, niedoszłego teścia. Było w nim tyle siły na zmienianie świata! Trzymał się sztywno swojego zdania, wiedząc, że przyniesie same najlepsze rzeczy. Nie bał się ryzyka, które niosło za sobą życie polityczne. Jego córka mogłaby być w każdej chwili porwana, osądzona o coś, czego zupełnie nie zrobiła. Tylko Merlin wiedział, jakie intrygi i jakie obelgi kryją się w głowach śmiertelników. Thomas za każdym razem kiedy się spotykali, próbował stworzyć jej pewną bańkę bezpieczeństwa. Pokazać, że nigdy nie da jej skrzywdzić, a największym jej wrogiem jest on sam. Owe pomieszczenie miało za zadanie uciszyć jego serce. Przestań wołać jej imię. Głupie, napełnione nadzieją nie dało się upić. A chciał robić to prawie codziennie. Pragnął o niej zapomnieć, lecz widząc Natashę w Wielkiej Sali, wspomnienia wróciły. Wszystkie chwile uniesienia, cały ból targał jego ciałem jakby był życiową marionetką. Chciał wyciągnąć do niej dłoń, chwycić mocno za biodro i jeszcze raz zatopić się w ustach, które zwykły mówić w obcym języku. Móc poczuć kwiatową woń, niezapomniany zapach tychże wakacji. I włosy, ująć ich kosmyk, zakręcając na palcu. A to wszystko, marzenia, wspomnienia, przebłysku przeszłości były tylko mydlanymi bańkami. Złudzeniami. Patrzył na nią w milczeniu, mając nadzieję, że właśnie to, co widział, to efekt jakiegoś eliksiru, którego na pewno wypił o wiele za dużo. Podszedł bliżej. Pewnej, mając nadzieję, że gdy wyciągnie dłoń, to zjawa rozproszy się w powietrzu. Ona naprawdę żyła. Poczuł kwiatową woń, widział jej wydęte usta. I słyszał drżący głos. Serce prawie wyskoczyło mu z piersi. Milcz, idioto! Ona Cię nie kocha! I mówić mu jak do małego dziecka... Wielka walka przeznaczenia z rozumem, odległości z miłością i szczęścia z nadzieją. Był tak bardzo wybity z własnego rytmu, z własnej odwagi i pewności siebie, że nie zauważył jak bardzo i ona się boi. Jak wiele ma oporów przed wymówieniem jego imienia. Thomas, Thomas Kenedy, panienko, a dla Ciebie mogę być nawet Tommy. Cóż miał też zrobić? Nachylić się, pozwalając sercu tańczyć w przyspieszonym rytmie i ponownie ucałować jej usta? Tak jak kiedyś przy fontannie? A może wyciągnąć dłoń, rzucając chłodne „cześć”? Nie mógł dłużej rozmyślać i uporać się z prawdą. Ona wróciła. Jest nadzieja w nas, jest ta pewna siła - Natasha – powtórzył ciepło tak jak wtedy, prawie rok temu. Jego głos w stosunku doń kompletnie się nie zmienił. Może dziś nieco drżał pod wpływem emocji. Wolno nachylił się, tocząc kolejną walkę. Usta vs Polik. Przymknął oczy, delektując się zapachem. O tak, może dla niej był to ułamek sekundy, lecz dla Thomasa była to wieczność. Musnął delikatnie jej policzek, rozkoszując się miękkością jej skóry i rumieńcami, które momentalnie się pojawiły. Nie będzie udawał, że Natasha jest dla niego obojętna. O, nie, nie. Tylko do niej i do Ash miał inny stosunek. Po prostu ufał tym kobietom i kochał. Zaśmiał się pod nosem, a następnie podrapał się po lekkim zaroście. Dziś nie chciało mu się kompletnie golić. - Wydaje mi się, że to samo co Ty, Nat – mówił, patrząc w jej oczy. Piękne oczy, w których niegdyś odbijała się tylko jego twarz. Tak jak dzisiaj... Chciałby znów ich widzieć nago w świetle księżyca, śmiejąc się, że takie widoki mogą być tylko z nim. Obiecała wtedy, że tylko takie będą... Ujął jej talię delikatnie, jakby była z porcelany, przesuwając w lewą stronę. Chciał dostać się do fortepianu, wiedząc, że muzyka ich obydwoje uspokoi, uporządkuje emocje. - Chciałbym powiedzieć: Welcome to United States of America – uśmiechnął się do niej, otwierając klapę, gdzie ukazał mu się rząd białych klawiszy. I one były pionkami człowieka. Wyznaczał melodię, która miała określać jego uczucia... Uderzył w nie, sprawdzając czy pianino jest nastrojone, czy nikt o nim nie zapomniał. - Jak Rosja? Pewnie tato już znalazł Ci narzeczonego.
Doskonale pamiętała pobudki w jego ramionach, które nie jeden raz wydawały się jej swego rodzaju skrzydłami, którymi chronił ją przed resztą świata, jednocześnie przytrzymując przy sobie, by nie zdołała tak po prostu odwrócić się i odejść. Właściwie nigdy nawet o tym nie pomyślała, przynajmniej przez ten czas, gdy mogli być beztrosko obok siebie i cieszyć się sobą nawzajem. Potem wszystko zaczęło się komplikować i cała jej pewność uleciała gdzieś daleko, skąd najwyraźniej nie widziała powrotu. Do czasu. Bo kto wie, czy coś jednak nie ulegnie zmianie? Zapach Thomasa czy nawet jego obecność działały na Natashę w dziwny, przyjemny, ale jednocześnie straszny sposób. W jej myślach znów pojawiło się mnóstwo wątpliwości. Skąd miała wiedzieć, co on teraz myślał? Jak odbierał ich przypadkowe spotkanie tutaj, jak i na całej tej cholernej wymianie? Nie mogła być niczego pewna, choć wydawało się jej, że znała go dość dobrze. Jeszcze rok temu byli nierozłączni, na każdym kroku udowadniając światu, jak bardzo potrafią być razem szczęśliwi. Nie obchodziło ich nic poza czuciem swej bliskości. Ciało przy ciele, usta przy ustach... Czemu teraz to wszystko wydawało się tak trudne? Powoli przestawała rozumieć to, co do niedawna było dla niej niemal oczywiste. Przecież to niemożliwe, by on znów... By znów jej pożądał, kojarzył ze swoim szczęściem i spełnieniem. Na pewno znalazł sobie inną kobietę, która dawała mu to, co ona kiedyś. Znalazł drugiego, równie pięknego anioła, budzącego się co ranek u jego boku i szepczącego do jego ucha, jak bardzo cieszy się z tego, że może dzielić z nim te jakże romantyczne chwile. Nie, Natasha chyba nie mogłaby sobie tego wyobrazić bez nagłego napadu złości. Chociaż życzyła mu jak najlepiej, zdecydowanie wolałaby, żeby resztę życia spędził sam, niż z kimś, kto nie był nią samą. Och, najwyraźniej mimo nieubłaganego upływu czasu ciągle była o niego zazdrosna. I to chyba pozostanie już niezmienne. W pamięci Rosjanki wciąż żyło zbyt wiele związanych z nim wspomnień, by mogła tak po prostu pozwolić mu iść własną drogą, trzymając za rękę inną. Mimo tego, że ich związek skończył się w pozbawiony sensu sposób, nieustannie twierdziła, że nie znajdzie się nikt lepszy na zastąpienie jej. Oczywiście to zdanie uparcie dusiła w sobie, bo podczas wszelkich rozmów związanych z tematem ich uczucia, za każdym razem niezwykle umiejętnie zmieniała temat. To było chyba jakimś wyjątkowo specyficznym uczuciem strachu, którego nie potrafiła w żaden sposób zdefiniować. Do tej pory mogła żywić nadzieję, że jest jednak tylko wytworem jej chwilowo chorej wyobraźni. Karmiła się tym niedowierzaniem w jego obecność, ale kiedy tylko uraczył ją krótkim pocałunkiem złożonym na jej policzku, wiedziała, że wszystkie wątpliwości są kłamstwem. Momentalnie spięła się jeszcze bardziej, nie zważając nawet na to, że mógł swobodnie dostrzec rumieńce, które wypłynęły na jej twarz. W tamtej chwili dopiero dotarło do niej, z jakim ciepłem wymówił jej imię. Zupełnie tak, jak za dawnych czasów. Czyżby pozostał w nim zwykły sentyment do tego, co razem przeżyli i czego doświadczyli? Tak teraz tłumaczyła to sobie i uparcie powtarzała w myślach, chcąc się opanować. Nienawidziła tracić kontroli ani nad sytuacją, ani nad samą sobą, jednak przy Thomasie zawsze miała ten problem, do którego kiedyś zdołała jakimś cudem przywyknąć. Nie odezwała się, tylko pozwoliła by przesunął ją z cudowną delikatnością i przysiadł obok. Kiedy jej dotknął, mógł wyraźnie poczuć, jak drżała na całym ciele, nie mogąc się opanować. Nagły natłok myśli nie dawał jej odetchnąć ani przez chwilę. Przecież to wszystko było skrajnie bez sensu. Wymiana znów dobiegnie końca i znów będą musieli się rozstać, znów ładnie pożegnają się, znów wrócą do swoich szkół, znów będą sami i zapewne znów będą za sobą tęsknić. Miała ochotę spytać, czemu zdecydował się wziąć udział w tym piekielnym wyjeździe, czemu zdecydował się powrócić do jej życia, nie dając jej ani chwili na ewentualne przygotowanie się do ponownego zobaczenia się, jednak z jej ust nie dobiegło żadne słowo. Obserwowała w skupieniu jak podnosił klapę fortepianu i upewniał się, czy instrument jest nastrojony. Jak dawno nie widziała jego pięknych, idealnych dłoni... Jak dawno nie czuła jego dotyku... Nie, Natasho, uspokój się, opanuj się. To co było nie może do ciebie wrócić. Obydwoje z tego zrezygnowaliście, wasza miłość bezpowrotnie umarła. Pokazał ci, co znaczy "prawdziwie kochać", ale to minęło jak każde uczucie na tym świecie. - Rosja... Cóż mogę powiedzieć, jest zimna. Nie spodobałaby ci się o tej porze roku. - W końcu zmusiła się do odpowiedzi na jego pytanie, zbierając w sobie resztki sił. Udało się jej opanować drżenie. Całe szczęście, że mimo całego stresu, jej głos cały czas brzmiał dziwnie beztrosko. Starała się zachować jakąś naturalność, by nieco złagodzić nerwy. Nie chciała, by Tommy widział, jak bardzo wstrząsnęło nią to niespodziewane spotkanie. Trudno było jej jeszcze ocenić, czy żałowała, że zawędrował akurat tutaj. Jego zapach, widok czy świadomość samej obecności doprowadzała ją do irytującego stanu szaleństwa i tylko dzięki względnej samokontroli jeszcze nie powiedziała czy nie zrobiła czegoś niewiarygodnie głupiego. - Niezupełnie. Przyprowadza do domu nowych kandydatów mniej więcej trzy razy w miesiącu, ale żaden nie wydał mi się jeszcze... interesujący i wart uwagi. Wbrew pozorom papa liczy się z moim zdaniem w tych sprawach - dodała, przenosząc spojrzenie z dłoni mężczyzny na jego piękną twarz. - Więc też chcesz wziąć udział w turnieju? - spytała, nieco owym faktem zaniepokojona. Naprawdę nie chciałaby z nim rywalizować, a gdyby, nie daj Merlinie, to on został wylosowany przez Czarę, a ona nie, zamartwiałaby się o niego dzień i noc. - Przyjechałeś tu z kimś, Tommy? Czy ktoś na ciebie czeka? Nie mogła powstrzymać swej ciekawości odnośnie jego obecnej sytuacji. Musiała wiedzieć, czy z kimś jest, czy ktoś zgrabnie wskoczył na jej miejsce.
Cała zziajana wpadła do pokoju muzycznego i chaotycznie zaczęła przeszukiwać szuflady w poszukiwaniu zapasowych strun. Kiedy w końcu znalazła odpowiednią, usiadła na jednym z foteli. - Naprawdę byłaś umówiona z Angie czy tylko ściemniałaś? - Przyjrzała się badawczo przyjaciółce. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby ta miała jej dość. W końcu spędziły razem cały dzień, a jakby tego było mało, Elliott ganiała ją po wszelakich sklepach i pomieszczeniach. - Przyznaj się... masz mnie trochę dość, co? - Uśmiechnęła się do Jane.
Weszła do pokoju muzycznego za Elliott. - No.. jak ty to powiedziałaś..."ponaginałam" troszke fakty. Nie chciałam im przeszkadzać. Przyglądała się poczynaniom dziewczyny, a gdy usłyszała jej pytanie, zdziwiła się - Nie no coś ty ! Wiesz jak dawno nie spędziłam tak fajnego dnia !? Boże.. zabraniam ci tak myślać, jasne ?-zaśmiała się- Ale jeśli ty chcesz...hmmm..... w samotności nastroić swoją gitare, to spoko. Zrozumiem. Wzruszyła ramionami i ropieła płasz, gdyż było jej już troche gorąco.
- Dokładnie... trochę głupio wyszło. - Skrzywiła się. Powinna była się wtedy po prostu przywitać i usiąść razem z Jane przy innym stoliku. - Boże! Przecież ty nawet herbaty przez to wszystko nie wypiłaś! Ale ze mnie egoistka. Bardzo empatyczna egoistka - zaśmiała się. - Jesteś pewna? Przez cały czas przeganiałam cię wte i we wte. Egoistka do kwadratu. Co ja ze sobą mam. Masakra. - Zrobiła cierpiętniczą minę. - A co do gitary... przykro mi, ale tak szybko się mnie nie pozbędziesz. Gitara poczeka, nic jej się nie stanie. No chyba, że pęknie kolejna struna. Swoją drogą... długo ich nie wymieniałam... Wezmę komplet. - Sięgnęła z powrotem do szuflady i wyciągnęła resztę strun. - A teraz klapnij sobie i powiedz mi co byś chciała robić. Chociaż raz nie będzie to moja decyzja.
Zaśmiała się. Dziś śmiała się zdecydowanie częściej niż kiedykolwiek. - Jakoś przeżyje tą swoją herbatę-powiedziała, uśmiechając się.- A ty nie jesteś egoistką. To raczej ja...znaczy się... to bardziej moja wina. Nie potrafię postawić na swoim. Nie chce nikogo urazić. Usiadła pod ścianą i wzięła się za rozplątywanie sklejonych włosów. - Cieszę się. Lubie z tobą rozmawiać. A co do latania wte i we wte, nie mam nic przeciwko, dopóki nie będe latać sama. Wzięła głęboki oddech i zastanowiła się nad pytaniem przyjaciółki. Co ona chciała robić ? Szczerze powiedziawszy, cokolwiem, byleby się nie nudzić. - Wiesz....jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. -spojrzała na Gryfonkę.- Może ty masz pomysł ?-spytała, choć dobrze wiedziała, że nie musi. Już troche przywykła do tego, że Elliott ma tysiąc pomysłów na sekunde.
- Miałam nadzieję, że to powiesz. W sensie to, że nie jestem egoistką. - Zaśmiała się. - Mówiąc "nie", nikogo nie urazisz. To wspaniała rzecz, część przebudzenia. Tak słyszałam. Rozejrzała się po pokoju. Kochała wszelkie instrumenty muzyczne. Od dziecka muzyka była dla niej natchnieniem i odpoczynkiem od przyziemnych spraw. Kiedy była przygnębiona siadała przy fortepianie, gitarze albo harfie i po prostu grała. Parę taktów później była wesoła jak skowronek. - Ja też lubię z tobą rozmawiać. - Wyszczerzyła się, pokazując swoje równe, białe zęby. Uważaj, bo zaraz cię przegonię po całym zamku. - Pogroziła Jane palcem. - Pomyślmy... możemy gdzieś pójść, np do biblioteki, znaleźć tą książkę o eliksirach i potajemnie uwarzyć jakiś, po czym podłożyć go do dormitorium chłopców albo możemy zostać tutaj i pogadać. Chyba że... Chciałabyś się nauczyć grać na jakimś instrumencie? Wiesz... mistrzem nie jestem, ale z fortepianem, gitarą czy harfą sobie radzę.
Jane zarumieniła się po uszy. - Wiesz.... niegdy nikomu nie mówiłam....ale....myślę, że z fortepianem też sobie poredzę. Zaczęła sobie przypominać, jak w wieku 9lat chodziła z mamą i Caroline do piwnicy, gdzie mama ukryła fortepian, który był przekazywany w jej rodzinie od pokoleń. Musiała go ukrywać, bo ojciec dostałby szału, gdyby dowiedział się, że Jane interesuje się muzyką, takim mugolskim zajęciem. Za to mama....była zupełnym przeciwieństwem ojca. Uwielbiała patrzeć, jak twarz córki ropromienia się, gdy sieda przy instrumencie. A głos Jane też miała niczego sobie. Caroline zawsze jej tego głosu zazdrościła, ale za każdym razem, gdy schodziły z matką do piwnicy szła z nimi, by posłuchać gry i śpiewu Jane. Dziewczyna uśmiechnęła się do własnych wspomnień.
Elliott, widząc skrępowanie na twarzy Jane, uśmiechnęła się. Dziewczyna była naprawdę urocza. Czuła, że przyjaciółka obdarzyła ją swoim zaufaniem, z czego była bardzo zadowolona. -W takim razie wspaniale! Grałaś już kiedyś? Pamiętasz jakiś utwór? Masz ulubionego kompozytora? A może raczej jakieś nowsze piosenki, które są śpiewane przy akompaniamencie fortepianu? - Zasypała Jane pytaniami, jak zawsze, kiedy rozpierały ją pozytywne emocje. Cieszyła się jak szalona, że w końcu będzie miała z kim pograć. Jeśli grasz samotnie jest świetnie, ale kiedy możesz się z kimś dzielić tym czasem, jest jeszcze lepiej. - Kiedyś przychodził do naszego domu jakiś chłopak. Znaczy nie jakiś, tylko mój kuzyn, ale to nieistotne. Siadał przy fortepianie i grał na nim smutne ballady. Chowałam się wtedy pod stołem i słuchałam jego głosu i dźwięków tego magicznego instrumentu. Miałam w tym czasie jakieś dziewięć lat. Pewnego dnia odważyłam się wyjść z ukrycia i usiadłam koło niego. Spojrzał mi wtedy w oczy i powiedział, że zawsze widział mnie, kiedy wchodziłam do swojej kryjówki i grał dla mnie ostatnią piosenkę, nie pamiętam jej tytułu, ale zawsze podnosiła mnie na duchu. W odróżnieniu od innych tamta była wesoła. Kuzyn był moim pierwszym i jedynym nauczycielem. Strasznie go podziwiałam. W sumie nadal tak jest.
Jane zaśmiała się słysząc tysiące pytań. - Zwolnij, zwolnij ! Ostatni raz grałam w wieku 9lat-zanim moja mama zmarała, dodała w myślach- Pozatym...ja.... raczej nie mogłam intersować się muzyką. Znaczy sie...-wzięła głęboki oddech- Ojciec dostał szału gdy odkrył fortepian. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek zaintaresuje się jakimś mugolskim zajęciem, to wyrzuci mnie z domu....ale teraz, i tak u niego nie mieszkam. Mówiła dość chaotycznie, mogląc się, by Elliott nie zadawała pytań. - Moją jedyną nauczycielką była mama. Po jej śmierci przestałam grać-przyzła się, i czuła, że Elliott zozumie, jak dużo ją kosztuje to wyznanie.
Elliott uśmiechnęła się delikatnie do przyjaciółki. Wiedziała, że każda wzmianka o jej rodzicach była jak nowo otwarta blizna i była jej wdzięczna, że jej o tym mówi. Zapewne nie każdy miał możliwość to słyszeć. Postanowiła nie zadawać więcej pytań, by jeszcze bardziej nie zasmucić Jane. Wstała z fotela i usiadła przy fortepianie. Po krótkiej chwili namysłu zaczęła grać znaną piosenkę Guns n' Roses - November Rain. Zakochała się w niej od pierwszej nuty i zawsze, kiedy miała okazję, dążyła do oryginału. Wiedziała, że prawdopodobnie nigdy tego nie osiągnie, ale nie była osobą, która łatwo rezygnowała. Spojrzała na Jane zachęcająco i zrobiła jej miejsce koło siebie.
Zajęła miejsce koło Elliott i wsłuchała się w jej grę. Wystarczyło kilka dźwięków, by Jane znów wróciła do beztroskiej krainy dzieciństwa. Piosenka była piękna, a co najważniejsze, Jane ją znała. Niegdy jej nie grała, ale uznała, że z pomocą Elliott jest w stanie zagrać ją z pamięci. Patrzyła jak palce dziewczyny przemykają po klawiszach i po chwili włączyła się do gry. Gdy Jane dotkęła klawiszów, muzyka którą grały stała się silniejsza, dźwięki wydawały się bardziej płynne. W oku Jane zakręciła się łza, która po chwili spływała po jej policzku. A gdy nadszadł moment w którym powinno zacząć się śpiewać, Jane głosem, którego nie powstydziłaby się zawodowa piosenkarka zanuciła. - When I look into your eyes I can see a love restrained. But darlin' when I hold you.Don't you know I feel the same.... Tym razem bariery puściły i oczu Jane popłynęło więcej łez. Była bardzo szczęśliwa, a przed jej oczyma stanęła twarz dumnej matki.