Zaraz po przekroczeniu progu wyczuwa się unoszący się w powietrzu, przyjemny aromat herbaty. Pomieszczenie jest niewielkie i bardzo przytulne, oraz ciepłe, stoliki w nim natomiast są okrągłe i małe. Herbaciarnia ta jest szczególnie ulubionym miejscem zakochanych. Pokój urządzony jest w łagodne, stonowane kolory z przewagą różu i beżu. Można tu spróbować wielu rodzaju herbat i kaw.
- Mam rozumieć, że wybiorę się z panią do sali malarskiej? - Zapytał z uśmiechem unosząc brwi do góry. Bardzo chętnie spędziłby więcej czasu z panną Lauren, więc miał nadzieję na wspólne próby malowania. - Hmm... Dramaty. A preferujesz bardziej te mugolskie, czy raczej czarodziejskie? - Zapytał z ciekawością. Znał tylu ludzi, którzy wolą mugolskie książki od magicznych, że sam ciągle się temu dziwił. - Nawet nie ma porównania między Durmstarngiem, a Hogwartem.Tu jest o niebo lepiej. Nie ma codziennych ćwiczeń, są ciekawsze miejsca, więcej ukrytych pomieszczeń. No i tutaj zdążyłem poznać wiele mądrych osób, pięknych dziewczyn, ogólnie wiele fascynujących ludzi. - Znów się rozkręcił, ale nic na to nie poradzi. Tak się cieszy z obecności Krukonki. Noo i z tego, że już nie chodzi do tamtej obskurnej szkoły. - Mam. - Odpowiedział, jednocześnie wzdychając. - Młodszą siostrę. Kocha róż i mugolskie koniki Pony. Ogólnie jej pokój wygląda jakby zaprojektowała go sześcioletnia fanka Hanny Montany i lalki Barbie. Znasz kolor amarantowy? Cały jej pokój jest w nim wypindrzony. - No i znów go poniosło. Trzeba jakoś nad tym zapanować. - A ty masz rodzeństwo? - Zapytał patrząc na Lau, jednocześnie sięgając po filiżankę, by się napić. Od tego całego gadania, aż zrobiło mu się sucho w gardle.
Pojawił się w tej (paskudnej) uroczej herbaciarni dokładnie dziesięć minut przed godziną, na którą umówił się z Tosią. Cóż, musiał przyznać, że nie był to wymarzony lokal do tego, co właśnie zamierzał zrobić, no ale z braku laku musiał go wybrać – mimo wszystko, jeśli miał wybierać pomiędzy Trzema Miotłami, Świńskim Łbem (o zgrozo), swoim gabinetem a panią Puddifoot, zdecydowanie udało mu się znaleźć tak zwane najmniejsze zło. Tak, no bo mimo całej tej banalnej szopki i generalnego kiepskiego gustu, było to miejsce dość przytulne, oferowało naprawdę smaczną herbatę i, uwaga uwaga, było romantyczne jak cholera (co za obrazowe przedstawienie sytuacji), a to zdecydowanie był ważny aspekt. Panie i panowie, do agenta Primrose’a niedawno dotarła dramatyczna prawda, a mianowicie to, że naprawdę kocha Tosię i jeśli w najbliższym czasie czegoś z tym nie zrobi i nie zmieni sytuacji, jaka zapanowała między nimi, to chyba zwariuje albo też doprowadzi ją do szaleństwa; cóż, żadna z tych perspektyw nie była zbyt kusząca. Nie wiedział, czy pomysł, na którego realizację zbierał się już, hm, długo, będzie trafny, ale na pewno miał taką nadzieję. Tak czy siak, częściej wydawało mu się, że wszystko powinno pójść dobrze, no ale mimo tego wciąż dręczył go dziwny niepokój i beznadziejny stres, zupełnie jak przed ważnym egzaminem, ha-ha. Znacie to uczucie? Niby wiesz, że jesteś przygotowany i wszystkie czynniki wydają ci się jak najbardziej pozytywne, ale z drugiej strony do końca nie możesz przewidzieć, czy nie zawalisz. O. Usiadł, z zadowoleniem rejestrując fakt, że udało mu się znaleźć bardzo zacny stoliczek w rogu pomieszczenia; nikt nie powinien im przeszkadzać. Tak, to zdecydowanie dobrze – bynajmniej nie potrzebował tłumu gapiów, kiedy już się dowie, że Tosia zechce zostać jego żoną (tudzież gdy też usłyszy dramatyczną odmowę i zostanie porzucony w widowiskowy sposób, ale nie nie, o tym teraz nie myślmy)! O Boże. Jak to dziwnie brzmi; zresztą, kiedyś już poruszałam tą kwestię, prawda? Z tym, że wtedy były to jakieś dywagacje na temat tego, czy powinien to zrobić, a teraz to już absolutnie podjęta decyzja. Klamka zapadła. Właściwie to wydawać się mogło, że zapadła już dawno, a teraz ktoś po prostu zdecydował się, by pchnąć drzwi… czy coś w tym stylu. Mijały kolejne kwadranse, godzina dziewiętnasta już dawno minęła; nie odczuł niepokoju, bo wydawało mu się logiczne, że Tosia nie zjawi się o równiutkiej porze – nigdy nie miała tego w zwyczaju. Zresztą, on też nie. Tylko fakt, że było to tak okropnie ważne wydarzenie, zmotywował go do całkowitej mobilizacji i pomógł mu pojawić się odpowiednio wcześniej, by broń Boże nie kazać dziewczynie na siebie czekać. W ogóle przygotował się jak szalony, co zresztą można było zauważyć nie tylko po jego niezwykle, niecodziennie wręcz schludnym wyglądzie, ale też fakcie, że w dziwnym porywie nie-wiadomo-czego, postanowił posprzątać swój gabinet. Ot tak, chyba podświadomie zawarł w tej czynności jakiś symbol nowego etapu w życiu, czy czegoś w tym stylu… wiecie, oficjalnie założona rodzina, czyste mieszkanie, od razu wszystko nabiera nowych barw! W każdym razie, z pomieszczenia zniknęły wszystkie sterty ubrań, wszystkie niepotrzebne papiery zostały uporządkowane w równiutkie stosiki, a na meblach nie osiadł ani jeden pyłek. Rany, to nie do pomyślenia! Ale zaraz, zaraz, wszak stopień czystości w jego gabinecie nie miał wiele wspólnego z tym, ze siedział w herbaciarni i czekał na Tosię, prawda? Dwie godziny później zaczął się denerwować (pomyliła godziny? Cudownie), a gdy wybiła dwudziesta trzecia(!), był już tak wściekły, że mógłby jednym ruchem rozwalić cały lokal, okoliczne domy i w ogóle zburzyć Hogwart. Mimo tego jednak, wciąż tam siedział i cierpliwie czekał, chociaż wiedział, że kiedy ona już łaskawie się pojawi, bynajmniej nie będzie w stanie się opanować i poprowadzić tego spotkania tak, jak powinien.
Choć rankiem rozstali się w nie najlepszej atmosferze, Tośka zgodziła się zjeść tego dnia z Charlesem kolację, bo niby czemu miałaby tego nie zrobić? W końcu nie byli jeszcze starym małżeństwem, które wraz z upływem czasu po prostu nie może na siebie patrzeć ani znieść obecności drugiej osoby. Krukonka podświadomie liczyła, że przechodzili obecnie przez krótkotrwały kryzys, choć tak naprawdę ich relacje uległy poważnej zmianie od czasu jego pocałunku z Rose Harm. Trudno powiedzieć czemu dokładnie, w końcu blondynka wybaczyła i jemu, i Puchonce, jednak... Ktoś obserwujący to wszystko z boku mógłby powiedzieć, że zamknęła się w sobie, lub po prostu na niego. Miała jednak nadzieję, że to tylko i wyłącznie przejściowa atmosfera, bo powoli stawała się naprawdę niewygodna. Ciągłe wymiany zdań z agentem Primrose były już nie do zniesienia, szczególnie, że obydwoje byli ostatnio dziwnie uparci i często żadne nie chciało dobrowolnie ustąpić, by zaniechać kłótni. Być może ta kolacja wszystko zmieni. Byłoby naprawdę miło. Co prawda Tośka nawet nie domyślała się, po co tak naprawdę Charlie nalegał na zorganizowanie tego wieczoru, jednak nawet jej wstręt do niespodzianek nie mógłby powstrzymać szczęścia, gdy już usłyszy to jedno, najważniejsze pytanie... O ile je usłyszy, do cholery. Przez całą tę imprezę w łazience prefektów kompletnie straciła poczucie czasu. Nie piła chyba jedynie z powodu ciąży, chociaż niejednokrotnie miała zamiar złamać ten surowy zakaz. Na szczęście wszystko skończyło się jedynie na przyglądaniu się jak inni raczą się alkoholem, choć miłe to to na pewno nie było. W każdym razie, wracając do prawidłowego wątku. Antoinette zorientowała się, która jest godzina, dopiero jak przez przypadek ktoś o tym wspomniał, argumentując chyba to, że noc jeszcze młoda. Wspomnienie umówienia się z Charlesem na dziewiętnastą uderzyło ją jak piorun. Nawet nie pobiegła się już przebrać, bo, szczerze mówiąc, wątpiła, że jeszcze zastanie go w herbaciarni. W niewiarygodnym tempie przemierzyła pół Hogwartu i drogę do Hogsmeade, co na pewno nie podziała dobrze na jej stan zdrowia, ale to teraz było dla niej nieważne. Zapomniała wziąć nawet cieplejszej kurtki, ale nie odczuwała panującego na dworze chłodu, głównie ze względu na skupienie się na czymś zupełnie innym. Poczucie winy? Możliwe. Wyzywała się w myślach od najgorszych, a przestała dopiero gdy stanęła przed drzwiami prowadzącymi do wnętrza herbaciarni. Wzięła jeden, głęboki wdech, po czym niepewnie chwyciła klamkę i otworzyła drzwi. Weszła do środka. Pomieszczenie było prawie puste, bo uczniowie o tej godzinie powinni być już w swoich dormitoriach, dlatego też bezbłędnie odnalazła wzrokiem siedzącego przy stoliku bibliotekarza. Dopiero po dłuższej chwili odważyła się zbliżyć doń, opuszczając lekko głowę i przenosząc wzrok na swoje buty. Nie wiedziała, jak powinna się teraz zachować, dlatego po prostu przystanęła kilka kroków przed stolikiem. Ależ było jej teraz głupio. - Przepraszam, Charlie - odezwała się w końcu, wciąż gapiąc się na trampki całkowicie mokre od śniegu. Tylko na tyle było ją teraz stać. Bo co, miała usprawiedliwić się, że zasiedziała się w towarzystwie uroczych studentów, całkowicie zapomniała o tym, że zobowiązała się zjeść z nim dzisiaj kolację... Nie, to było bez sensu.
- Jak chcesz, oczywiście. Chociaż wiadomo, że ja jestem bardzo chętna na tę podróż u pana boku. - wypowiedziała, ciesząc się w duchu, bo wiedziała, że się już zgodził. Pomyślała o jej nieudolnych próbach nabazgrania ( no bo chyba nie malowania! ) czegokolwiek, i zalała ją fala ciepła. Nie obchodziło jej nawet to, że się przed nim zbłaźni, nie ukazując żadnych talentów plastycznych. Liczyła na świetną zabawę i mnóstwo śmiechu, i miała nadzieję to dostać. - Nie wiem. - powiedziała szczerze, poprawiając firankę przy oknie, która się zaczepiła o liść rośliny. - Mugolskie i te nasze są bardzo wciągające, chociaż muszę przyznać, że w tych mugolskich ludzie muszą użyć swej wyobraźni, aby zaskoczyć czymś człowieka. I wychodzi im to świetnie. U nas to wiadomo, nieodpowiedni czar i ktoś ginie, a rodzina go opłakuje. Tam jest całkowicie inaczej. Ludzie umierają w katastrofach lotniczych, podczas wypadku samochodowego. Są powodzie, pożary. Śmiertelne choroby. Mają szerokie pole do popisu. - wyrzuciła z siebie, gestykulując niedbale. Słysząc, że Roger już się zadomowił w Hogwarcie, uśmiechnęła się wesoło. Tak, to miejsce miało coś w sobie. Coś takiego, że nawet po latach miło by było tutaj powrócić. - Piękne dziewczyny mówisz? - rzuciła, myśląc, że może i Puchon jest jednak typowym podrywaczem. No bo jak na to nie patrzeć, to w końcu mężczyzna, prawda? Zastanawiała się, ile dziewczyn już złapał swoimi opowiastkami. Jednak ona nie da się tak łatwo. Oczyma wyobraźni widziała, jak oczarowane uczennice po pierwszym spotkaniu, rzucają się na niego, przyrzekając mu miłość i całując go namiętnie. A później odchodzą z płaczem i rozczarowanymi minami. Zaśmiała się w duchu ze swoich wyobrażeń. - W Durmstrangu nie było interesujących pań? - spytała szybko, żeby się nie domyślił, do jakiego wniosku przed chwilą doszła Krukonka. Wysłuchała uważnie opowieści o młodszej, różowej i landrynkowej siostrze. - Kucyki Pony i Hanna Montanna? To te mugolskie... trendy? - nie wiedziała, jak to nazwać, ale wiedziała o co chodzi. Podczas wakacji, kiedy gdzieś wychodziła, nie raz się spotykała z wystawami w sklepach z niejaką blondyną i kolorowymi końmi. - Na Merlina, musisz mieć z nią niezłe piekiełko. - wykrztusiła, patrząc na niego z współczuciem. - Ile ona ma lat? - rzuciła, unosząc gorącą czekoladę do ust. Niestety, źle to sobie zaplanowała. Kiedy padło pytanie o rodzeństwo, wypuściła z dłoni filiżankę, z której wylała się cała jej zawartość. Patrzyła się na niego tępo. - Nie mam rodzeństwa, ale mogę mieć. - rzuciła krótko, nie patrząc w jego stronę, po czym szybko się zreflektowała i postawiła filiżankę, wyciągnęła różdżkę i wymruczała zaklęcie, które usunęło ze stoliczka napój. Westchnęła i skarciła się w duchu. Przecież to pytanie było nieuniknione. Dobrze o tym wiedziała, ale i tak ją to zaskoczyło. Mimo wszystko, nie chciała niszczyć sobie i towarzyszowi humoru, więc ze stoickim spokojem i tak jakby dana sytuacja nie miała w ogóle przed chwilą miejsca, uśmiechnęła się czarująco do Rogera. - No, to idziemy do sali artystycznej, czy tam malarskiej? - poprosiła, nie przestając się uśmiechać.
Mhm, dokładnie. Ten cały kryzys i zamykanie się na siebie (co to w ogóle za stwierdzenie?), które coraz częściej doprowadzało do wszelkiego rodzaju sprzeczek, kłótni i wymian zdań, wyraźnie zaczął dawać im we znaki po tym nieszczęsnym pocałunku z Rose (choć Charlie w myślach wolał nazywać to incydentem), a przecież teoretycznie wszystko było w porządku. Ach, przepraszam, ach jestem kretynem, ach wybaczam ci, ach to cudownie, ach kocham cię, ach ja ciebie też, ach ale ja ciebie bardziej, nie, nie, ja bardziej, ach pocałuj mnie, bla bla. No i co im z tego przyszło? Tak czy siak, wciąż nie potrafili zacząć się dogadywać, a ciągłe spory bynajmniej nie rozwiązywały problemów, bo zawsze kończyły się tak samo; jedno z nich zawsze nie wytrzymywało i po prostu znikało z pola widzenia – lecz wcale nie oznaczało to, że się poddaje i rezygnuje z objętego wcześniej stanowiska, o nie. Znaczyło to tylko, że stracił siły lub po prostu nie jest dłużej w stanie patrzeć na rozmówcę i musi odejść, by nie zrobić coś, czego później będzie żałować. To strasznie wyczerpujące i tak dalej, więc nie dziwmy się, że oboje od jakiegoś czasu chodzili zirytowani i po prostu zmęczeni. Zmęczeni życiem i sobą nawzajem, zupełnie jakby byli już starzy, zgrzybiali i znudzeni. Jak już wcześniej wspominałam, jego ogólna wściekłość, która narastała wraz z czasem, który spędzał na czekaniu na haniebnie spóźnioną Antoinette – jak można się było spodziewać, w chwili, gdy dziewczyna pojawiła się w herbaciarni, jego złość osiągnęła tak ładnie zwany punkt krytyczny. Sam już nie wiedział, czy bardziej chodzi o to, że został wystawiony do wiatru i, ładnie mówiąc, wpuszczony w maliny/nabity w butelkę/zrobiony w balona (te mugolskie powiedzonka są takie fajniutkie, ale teraz nie o tym, nie o tym), czy też o to, że nie miał pojęcia, dlaczego się spóźniła. Przepraszam, Charlie. O, Merlinie! Jakie cudowne wyjaśnienie czterogodzinnego spóźnienia, naprawdę – perfekcyjnie. Prychnął szyderczo, chociaż wiedział, że z racji na powagę i cel tego spotkania rozsądniej byłoby, gdyby odpuścił, jednak nie miał zamiaru się wycofywać. Wstał, chociaż zorientował się, że stoi dopiero po chwili. - Gdzie byłaś? – wycedził, nawet nie usiłując nadać swojemu głosowi tonu przyjaznego, sympatycznego i beztroskiego, zupełnie jakby to była zwykła pogawędka. Nie umiał, nie chciał. W sumie miał już dość ciągłego znoszenia humorów i wymysłów Antoinette, ciągłego ustępowania jej i udawania, że całe zło tego świata to tylko i wyłącznie jego wina. Co prawda w jego wyobraźni powstało kilka mniej lub bardziej okrutnych wizji, począwszy od tego, że zwyczajnie zapomniała i siedzi teraz spokojnie w jego gabinecie, zapewne sądząc, że to on się gdzieś szlaja, poprzez to, że mogła zostać napadnięta przez bandę podchmielonych łobuzów, wracających z jakiegoś obskurnego lokalu, czy też wybierających się do niego, aż do najokropniejszej wizji (która jakoś dziwnym trafem wydawała mu się najbliższa prawdzie) – spędzała ten wieczór z kimś innym. Z jakimś swoim rówieśnikiem? Z przystojnym studentem z wymiany (oho, było ich tu aż za wielu)? Z kimkolwiek innym? Z nauczycielem? Z dyrektorem? Z, nie wiem, no a może z woźnym? Ach, zapędzał się zdecydowanie za daleko, bo w tej chwili, gdyby ktoś powiedział mu, że widział Tosię z Voldemortem, też by uwierzył, chociaż to takie niedorzeczne. Mimo tego, że wiedział i czuł podświadomie, że zaczyna dramatyzować, odkąd zaczął się nakręcać, nie mógł ot tak stwierdzić „Nic się nie stało. Siadaj”. Nie przeszłoby mu to przez gardło. - Chociaż, wiesz co? Chyba wolę nie wiedzieć – stwierdził po chwili. Jakoś niespecjalnie wzruszyła go jej skrucha, potulny ton głosu i fakt, że drżała z zimna, bo nie wzięła kurtki. Zarazem wściekły i obojętny (nie wiem, jak to możliwe), zbliżył się do niej i chwilę mierzył dziewczynę wzrokiem, zupełnie jakby bił się z myślami i zastanawiał, czy dodać coś jeszcze. Nie; to już wszystko, przynajmniej na początek. Nie zawracając sobie głowy zdjęciem własnego płaszcza z wieszaka, wyminął Antosię i wyszedł z lokalu, kierując się do Hogwartu.
Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad jakąś niewinnie brzmiącą odpowiedzią, racjonalnym usprawiedliwieniem, by nie denerwować go jeszcze bardziej, jednak zanim zdążyła wpaść na kolejny, genialny pomysł, stwierdził, że jednak woli nie wiedzieć. W tym momencie jej poczucie winy wzrosło do niewyobrażalnego stopnia, podczas gdy twarz Krukonki przybrała wyraz kompletnej skruchy. Nie chciała go zawieść, ale wyszło inaczej. Pięknie, po prostu pięknie. Chciała mu to wszystko wytłumaczyć, że to przez jakieś chwilowe zamroczenie, ale nie dał jej takiej szansy. Spieprzyła sprawę i doskonale o tym wiedziała. Tym razem to właśnie ona była winna, co za ironia. Nawet nie przeszło jej to przez myśl, że zaprosił ją do herbaciarni, by się oświadczyć. Kto wie, może za niedługi okres czasu mogłaby się nazywać Antoinette Primrose? Charles wstał bez słowa i wyszedł, zanim dziewczyna zdążyła zareagować. Nie wiedząc, co powinna teraz zrobić, po prostu siedziała na tym samym miejscu jeszcze przez kilka najbliższych minut, czując na sobie zaciekawione spojrzenia tutejszych kelnerek, które od pewnego czasu przyglądały się uważnie rozgrywanym wydarzeniom. Tośka jednak nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Miała ochotę zarówno się rozpłakać, jak i kogoś zamordować. Świetnie, naprawdę. Bo skąd mogła mieć pewność, że to tylko przejściowe i nie zraniła bibliotekarza swoją ignorancją do tego stopnia, by postanowił jednak ją zostawić? Raz w miesiącu płaciłby pieprzone alimenty i miałby od niej święty spokój. Antoinette przygryzła lekko dolną wargę, po czym niespodziewanie zerwała się z krzesła i ruszyła szybkim krokiem w stronę wyjścia. Nie, nie mogła teraz nic nie zrobić. Chwyciła płaszcz agenta Primrose, którego ten ze sobą nie wziął, po czym bez słowa wyszła z herbaciarni. Temperatura na dworze ani trochę nie uległa zmianie, dlatego zarzuciła materiał na ramiona, rozglądając się dookoła. Po Charlesie nie było już ani śladu. Warknęła coś niezrozumiałego, by po chwili zacząć rozpytywać o niego przechodniów. W końcu jakiś niezbyt trzeźwy mężczyzna wskazał jej drogę, którą udał się ukochany. Do Hogwartu, całe szczęście. Przynajmniej nie zechciał teraz odwiedzić jakiegoś bardziej podejrzanego baru, mhm. Chyba jedyny plus całej tej chorej sytuacji.
Ochhh, jakże Victorie nienawidziła zimy! Cholerny śnieg, cholerny lód, cholerne śnieżki i cholerne dzieci. Wrrr. Wszystkim jest zimno, choćby i się ubrali w masakrycznie grube swetry. Ile to razy tej zimy poślizgnęła się i wylądowała na swych szanownych czterech literach?! Za dużo. A poświadczyć w tej sprawie mogą chociażby fioletowe i irytująco bolące siniaki. Tak więc i tym razem nie ma co się dziwić, że Victorie (zresztą, jak zwykle) była w dość kiepskim humorze. O tej porze roku, wyjątkowo nienawidziła wychodzić z ciepłego łóżeczka w dormitorium. A teraz, była do tego niestety zmuszona przez swą matkę. Życzyła ona sobie bowiem (co prawda w tamtym miesiącu...), by Vic załatwiła pewną sprawę w Hogsmeade, a teraz upominała się już o to siódmy raz. Mimo ubrania się w sweter i czarny, dosyć ciepły płaszcz zimowy, Gray była już nie tylko wyjątkowo zirytowana, ale także zmarznięta. Dlatego też postanowiła wstąpić do pobliskiej herbaciarni na coś ciepłego. Oczywiście, od progu powitał ją zapach ohydnej, świeżo parzonej czarnej kawy. Mając na uwadze, konieczność wytrzymywania zapachu, przez dłuższa chwilę, szybko zamówiła herbatę i zajęła stolik jak najdalej od lady kelnerki.
Hogsmeade. Jakby mogła tu nie wstąpić? Wprawdzie wpadała tu co tydzień, z czego większość czasu spędzała w księgarni, jednak dzisiaj miała zamiar pospacerować uliczkami, a nie siedzieć w sklepie. Pogoda była wręcz cudowna. Padał delikatny śnieg, przez co burza włosów Krukonki była biała, ale na szczęście nie wiało. Opatulona w żółty szalik i równie żółtą czapkę naciągniętą na uszy, maszerowała, mówiąc każdemu po kolei dzień dobry. Jedyną przeszkodą, uniemożliwiającą spędzenia całego wolnego dnia na powietrzu był brak rękawiczek. Wiadome, że jak Michelle ma wszystko, to już z pewnością nie Michelle. Aby się rozgrzać, postanowiła wstąpić do herbaciarni. Uśmiechnęła się szeroko, na wspomnienie pracującej tu młodej kobiety. Często zdarzało jej się tu wpaść tylko po to, by porozmawiać. Teraz jednak weszła, zamówiła gorącą czekoladę (za kawą nie przepadała; piła ją może trzy razy w życiu) i rozejrzała się za wolnym miejscem. Od razu namierzyła cel. Ślizgonka, siedząca samotnie w odległym kącie, nie mogła umknąć uwadze bystrej Michelle. Kiedy kobieta zniknęła, by przygotować napój, Michelle już nie było. Stała natomiast przy stoliku Ślizgonki, nachylając się nad nią. - Masz czerwony nos - stwierdziła, zdejmując czapkę i szalik i siadając na krześle.
Kiedy tylko dostała swój kubeczek (co prawda z napisem "Kocham Cie Misiu Pysiu!", ale w tej chwili było jej tak zimno, że nawet nie zwróciła na to uwagi), od razu otoczyła go dłońmi, by je nieco rozgrzać. Ledwo kelnerka zdążyła odejść, nagle w drzwiach stanęło dziwaczne, krukońskie stworzenie, oczywiście roześmiane, i szczęśliwe. Choć może to była puchonka? Ten żółty szalik, mógł w końcu oznaczać przynależność do jakiegoś domu. Naprawdę, założyłaby go dobrowolnie...? Niemalże automatycznie, jej wargi wykrzywiły się w złośliwym uśmieszku. Jednakże, postanowiła na ową postać nie zwracać uwagi. Podniosła kubek do ust, by gorący napój ją rozgrzał, a następnie potarła jeszcze trochę zmarznięte dłonie. Podniosła właśnie głowę, by zobaczyć co owa dziewczyna robi, kiedy to jej spojrzenie zatrzymało się na żółtym szaliku. Zaraz. ŻÓŁTYM?! - Nie mam. - oświadczyła z wyraźnym oburzeniem, mimo to zakrywając rękoma nos - Jeśli nie masz gdzie usiąść, tamten stolik jest wolny - wskazała na stolik znajdujący się najdalej od jej stolika.
Odłożywszy na bok trzymane w rękach rzeczy, zdjęła czarny, zimowy płaszcz. Jako że pogoda dopisywała, nie miała po co zakładać grubej kurtki w kratę. Naciągnęła rękawy swojego kolorowego swetra na dłonie, które zaczęła energicznie o siebie pocierać. - O, nie masz. To pewnie z przebrania za Rudolfa. Pomagałaś Mikołajowi? Też chciałam. Rodzice mnie nie puścili. Powiedzieli, że Mikołaj poradzi sobie sam, a poza tym to jak mu będę pomagać, to nie dostane prezentów. No i nie pojechałam. Ale nadal chcę poznać Santa Clausa. Jaki on jest? Naprawdę gruby, brodaty i czerwony? A jak się mają elfy? Podobno pracują w wielkiej wytwórni dzień i noc przez tydzień, tak? A kto czyta listy od dzieci? Mikołaj? Zazdroszczę ci! - mówiła, mówiła i skończyć nie mogła. Bogu dzięki kelnerka nareszcie przyniosła czekoladę, na którą Michelle spojrzała, oblizując wargi. Powstrzymując słowotok, złapała filiżankę, przytykając do warg. Upiła łyk, rozkoszując się najlepszą czekoladą w okolicy.
Przez moment zwyczajnie wpatrywała się w nią z otwartymi ustami. Ona...eee... ona żartowała...prawda...? Nagle zwykle rozgadana i potrafiąca odpyskować na wszelakie pytania Victorie po raz pierwszy zamilkła. Może to aura tego żółtego szalika? NIGDY nie kupuj żółtego szalika, Victorie, Pamiętaj! Powinni zakazać sprzedaży szalików o takim kolorze. Spójrzmy, co robią z ludźmi! Zabrała ręce z twarzy i ponownie objęła parujący jeszcze z herbatą kubek. - Owszem. Nie wyobrażasz sobie jaki jest wspaniały! Czyta KAŻDY list!! Byłam elfem, biegałam w zielonych rajstopkach i miałam różowy nosek. A w noc wigilijną, jeździłam metrem i rozwoziłam prezenty, bo coś się z saniami stało - tu zrobiła zmartwioną minkę - No to co, może teraz usiądziesz w tamtym stoliku? Jest bliżej okna, wiec może uda ci się jeszcze wypatrzyć na niebie Mikołaja - szepnęła, teatralnie sprawdzając przedtem, czy aby nikt nie podsłuchuje. W końcu, takie informacje, nie są przeznaczone dla każdego ucha!
Zakrztusiła się ciepłym napojem, słuchając tak rewelacyjnych informacji. To Mikołaj robi postępy! Ale sanie jednak były lepsze, a jakże. Czuć wiatr w włosach, dotrzeć na księżyc, pogadać z Rudolfem, łapać gwiazdki do worka, by potem, w razie braków, powiesić na choince... Mikołaj nie mógł z tego zrezygnować! - To z pewnością jednorazowa wpadka - stwierdziła. Mikołaj jest za stary na motor. Chociaż... skoro Hagrid latał na motorze, to Mikołaj też może! - rozpromieniła się. - A dużo było niegrzecznych dzieci? Ja prezent dostałam, ale co z innymi? Naprawdę dajecie rózgi? To trochę niesprawiedliwie... Bo to jednak rok trzeba czekać, by dostać znowu! Ja bym chciała pieska. Takie puchatego i dużego. Poprosisz Mikołaja? - spytała niewinnie. - Ale ja się nie chcę przesiadać. Tu jest wygodnie - zapewniła. - A Mikołaja już nie ma. Mieszka w domku w Laponii na biegunie. Za daleka podróż. Chociaż jaką prędkość mają sanie? Właściwie to wiesz co? ZAWiEŹ MNIE DO NIEGO!
To już nawet przestało być irytujące. Nagle owa sytuacja wydała się zwyczajnie... cóż, śmieszna. - No coś ty! Nie wiesz, że elfy codziennie obserwują wszystkie dzieci?! Raz nawet z nimi poleciałam. - oświadczyła, śmiertelnie poważnym tonem. Najwyraźniej mogła wmówić tej dziewczynie wszystko, a ona będzie w to świecie wierzyła. Więc dlaczegóż to ma sobie odmawiać tak wspaniałej zabawy? Niiiiigdy! - I jeszcze, jeszcze wyobraź sobie - zaczęła, teatralnie wdychając szybko powietrze - byłam, przy osobistym pakowaniu prezentów przez Mikołaja. A rózgi są naprawdę! No, powiedz co dostałaś? - zapytała, z "podekscytowaniem" słyszalnym w głosie. Z wyraźnym zdumieniem obserwowała zachwycony wyraz twarzy Michelle. Skąd, na Merlina biorą cie tacy ludzie?
- Codziennie?! - jęknęła. - Ale to ma jedne atut! Widza moje wszystkie dobre uczynki! Ostatnio pomagałam nowemu poznawać zamek. Innym razem wszystkich wyściskała. Albo zrobiłam masaż... - zaczęła opowiadać, co chwilę przerywając, by poczuć na wargach smak czekolady. Czemu ona wcześniej nie znała tej dziewczyny? Opowiadała tak ciekawe historie... Pasowała do Michelle jakby nie patrzeć. - Ale rózg mało, prawdaaaaa? - przeciągnęła samogłoskę. Nie chciała, by dzieci dostawały rózgi. Wszyscy powinni być szczęśliwi. - Ja? A, ten szalik i czapkę, do tego parę drobiazgów i, nie uwierzysz, kota! A prosiłam mikołaja co rok, o takiego puchatego, białego kotka! I jest!
- Mikołaj, spełnia życzenia! Jeśli ktoś, nie wierzy w Mikołaja - to dostaje rózgi. To jest okropna, bolesna prawda. - powiedziała, nakładając szczególny nacisk na słowo bolesna. A wiec dostała ten szalik na święta. Ciekawe, czy przed jego zakupem też była taka...eee...no taka Upiła parę łyków herbaty, nawet nie próbując słuchać co mówi. Mówiła tak szybko i niewyraźnie, że nawet gdyby próbowała, to nic by nie usłyszała. Naprawdę, w pewnym momencie można mieć wrażenie, że mogłaby przez godzinę nic nie mówić, a dziewczyna paplałaby dalej. Hm. Chyba powinna ją zapoznać z Frances! Zdecydowanie, polubiłyby się. - Hej, w jakim jesteś domu? - zapytała. Musi na przyszłość wiedzieć, jaki pokój wspólny i uczniów powinna omijać szerrrokim, bardzo szerokim łukiem.
- Magia świąt! A życzeń mam co niemiara! Na przykład teraz sobie myślę, ze nie powinnaś tutaj siedzieć sama. I kiedyś poprosiłam Mikołaja, by nie pozwalał ludziom siedzieć samotnie. Dlatego tu jestem. To Mikołaj mnie tu przywiódł! - paplała dalej, już nieco wolniej. Co jakiś czas, dyskretnie, wyglądała przez okno. Co jeśli ta dziewczyna miała racje i Mikołaj przyleci tu specjalnie dla niej? Ale jednak nie może się pokazywać dzieciom... A co tam, zrobi wyjątek! - Ravenclaw. Krukonka. Od czarnego Kruka. Chociaż nadal nie wiem, czemu Kruk, tak jak mój dom, nie może być niebieski. - Ach! - pacnęła się w głowę, ledwie utrzymując filiżankę w pionie. - Nie przedstawiłam się! Michelle, a właściwie Miśka jestem! - wyciągnęła dłoń.
- Ach, taaak, w takim razie to Mikołajowi zawdzięczam tą przyjemność poznania Cię - odparła, próbując nie okazać ironii za tą wypowiedzią się kryjącą. Ochh, spotkam dziada, to mu nogi z...eee. No właśnie. Z racji, iż "Miśka" znowuż poczęła paplać, ponownie upiła nieco - już nie tak gorącej jak wcześniej - herbatki. Krukonka? Cóż. Szybciej się spodziewała (a raczej na 100% była pewna), że padnie nazwa innego domu Hogwartu. No na przykład - Hufflepuff'u. Czy to nie tam wszyscy byli tacy radooośni, optymistycznie nastawieni i w ogóle? Ravenclaw, zawsze kojarzył się jej z ciszą, refleksją, melancholią... No ze wszystkim, tylko nie z tą dziewczyna. Jedna już z naprawdę wielu pomyłek Tiary Przydziału. - Zawsze możesz zaczarować wszystkie napotkanie kruki, tak by były niebieskie! - zasugerowała, próbując powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Wyobraźmy sobie latającej niebieskie kruki. - Amanda - przedstawiła się, poważnym tonem ściskając dłoń Michelle. Victorie bowiem, bardzo często, dla zwykłej zabawy podawała nie swoje imię. Tak czy siak, mimo całej tej swojej momentami irytującej paplaniny i chorego optymistycznego nastawienia, trzeba -przyznać, że krukonka, jako pierwsza od dawien dawna poprawiła jej humor.
Klasnęła w dłonie, słysząc propozycję dziewczyny. Że tez nie pomyślała o zaklęciach! Jest przecież czarownicą! Co z tego, że przez jedenaście lat sądziła, że jest Mugolem? Liczy się tu i teraz! No i Mikołaj! Najważniejszy ze wszystkich. Ciekawe, czy był czarodziejem... A może jest? I specjalnie co roku zmienia swój wygląd? Z pewnością jest szczupłym, wysportowanym szatynem, bez okularów z dużymi, zielonymi oczami... Rozmarzyła się. STOP! Zbacza z tematu. Teraz czas się zając krukami. - Miło poznać, Amando - uśmiechnęła się szczerze - znowu. Ale zaraz... ona się zawsze szczerze uśmiecha! - Znasz takie zaklęcie? - spytała podekscytowana. Można się spodziewać, że niedługo będzie latała po błoniach, celując różdżką w Kruki i próbując zaklęć.
Mimowolnie podskoczyła lekko, gdy Michelle klasnęła w dłonie. Na Merlina! Ta dziewczyna co rusz zaskakiwała ją... hm, wszystkim. "Miśka" była najwyraźniej bardzo podekscytowana nie tylko bardzo twórczym pomysłem Victorie, ale również zawarciem nowej znajomości. Patrząc na ten szczery, nieco naiwny uśmiech, człowiek się zastanawia, jak ta altruistyczna dziewczyna, poradzi sobie w życiu! - Och, niestety nie wiem. - odparła, robiąc wielce zasmuconą minę. - Ale zawsze możemy wymyślić zaklęcie. Słyszałam, ze coś takiego czasami działa...- oświadczyła pewnym głosem, w którym drgała już nuta niepowstrzymanej ironii. Wpierw wymyślą zaklęcie, a następnie Michelle pokoloruje świat na taki kolor, jaki najbardziej lubi, czyli... niebieski. Biedne kruki, biedne ptaki, biedne zwierzęta i wszystko co tylko żyje na ziemi.
Jasne, że była podekscytowana. Nie codziennie zdarza się, by dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy, poznać nowych, fajnych (i mądrych!) ludzi, a do tego się nie wysilać. Oczywiście jeśli pokonanie drogi z zamku nie będzie dla nas wysiłkiem, bo dla Michelle z pewnością nie jest. Zasmuciła się na moment (dosłownie), kiedy Ślizgonka przyznała, ze nie zna takiego zaklęcia. Wielka, wielka szkoda. Już miała zacząć "chlipać", kiedy nadeszła również ta dobra wiadomość. Wymyślać zaklęcia? To coś wprost dla twórczej duszyczki Krukonki! - Genialne! - przyznała głośno, aby wszyscy w herbaciarni wiedzieli, że między nimi jest tak mądra osóbka. - Jakieś propozycje? - spytała po chwili. Niestety, ale Amanda przy wymienianiu biedactw zapomniała o sobie. Michelle z pewnością przyszłaby się pochwalić swojej nowej znajomej, że jej się udało, a przy okazji pokolorowałaby najbliższa okolice i stojące na niej przeszkody. W tym dziewczynę.
Jak dobrze, że Victorie nie potrafi czytać w myślach. Bowiem jak sądzę, biedulka załamałaby się do końca! Fajna i mądra dziewczyna. Drugiej osoby, która określiłaby tak Gray szukać by trzeba było ze świecą! - Szczerze mówiąc, nigdy nie miałam głowy do takich rzeczy. - zasmuciła się, znów usilnie powstrzymując przed nagłym atakiem dzikiego chichotu. - miałam nadzieje, ze ty coś wymyślisz. - wyznała, spuszczając na moment wzrok. Tym razem musiała szybko podnieść kubek do ust, inaczej by nie wytrzymała. Jakże świat wyglądałby ciekawie, pokolorowany przez Michelle! Wszystko zapewne byłoby radosne, cieszące się życiem i pozbawione pesymizmu - nawet sama "Amanda". Dlaczego Miśka nie startuje w wyborach na mugolskiego prezydenta? Hasło: "Pokoloruję Twój świat na lepsze" plus wielki, szczery uśmiech krukonki, mógłby jej dać ponad 80% poparcie!
Bardzo dobrze. W głowie Miśki kłębiło się mnóstwo pomysłów i tajemnic, których nikt nie mógł odkryć. Jakby miała wcielać swoje zaskakujące plany w życie, kiedy wszyscy o nich wiedzą? No właśnie, ni jak. - Wiesz, mam kilka książek... poszukamy! - zarządziła z uśmiechem, a z torby wyciągnęła dwie księgi zaklęć. Dość potężne trzeba przyznać. - Proszę! Dopiwszy czekoladę, zamówiła drugą (nie zapomniała wziąć też i dla Amandy) i zajrzała w książkę. Jakie ciekawe zaklęć! Zamieniające wodę w parę i na odwrót, worek kartofli w worek grochu, pieprz w sól, wyczarowujące stos książek i tym podobne. Czemu ona tego wcześniej nie dorwała w swoje łapki?! Wielka szkoda, że Amanda nie powiedziała tego wszystkiego na głos! Wzmianka o prezydencie natychmiast powinna ujrzeć światło dzienne i trafić do uszu Michelle. Może właśnie przechodzi jej życiowa szansa przed nosem? Może powołana jest właśnie do bycia prezydentem i zjednoczenia Mugoli z czarodziejami? NA PEWNO!
Tym razem spojrzała na nią po prostu z przerażeniem. Ona naprawdę nosi ze sobą w każde miejsce, ogromniaste księgi z zaklęciami? Ze wszystkich jej dziwactw, już człowiek nawet nie wie, które jest najdziwniejsze! Hm, okej... Ani się obejrzała, a dostała do ręki kubek czekolady i księgę. - Wiesz, tak sobie myślę, że może wolisz sama szukać zaklęcia? Wiesz, wtedy wszystkie zasługi za kolorowanie, pójdę na twoją rękę - powiedziała, szukając już w desperacji jakiegokolwiek powodu do ucieczki. Taak, to ogromna szkoda. Kto teraz będzie godził ludzi i czarodziejów i kto będzie miał hasło wyborcze wszech czasów?! A najgorsze, że to wszystko wina Victorie - gdyby tylko coś o tym wspomniała, gdyby tylko podsunęła Michelle myśl! A tak... będziemy musieli żyć w okropnym poczuciu, że straciliśmy jedyną, najlepszą osobę, mogąca poprawić naszą sytuację!
- Wilk? Gdzie?! - krzyknęła, widząc przerażoną minę swojej przyjaciółki. Bo czego innego dziewczyna mogła się przestraszyć? Tylko i wyłącznie wielkiego, czworonożnego stworzenia, które zwie się WILK. - W NOGI! - krzyknęła, nawołując wszystkich zebranych w herbaciarni, a sama wyciągnęła Amandę na zewnątrz. Z trudem, ale udało jej się zapanować nad szamoczącą dziewczyną, zapłacić i schować książki do torby. Uważnie rozejrzała się na ulicy, poszukując dobrego miejsca by się schować i... znalazła! Miodowe królestwo było w sam raz. Bo czy wilki lubią słodycze? Na pewno nie! - Uff, jesteśmy bezpieczne. Mówiłaś coś?
Nagły wrzask, a następująca po nim baaaaardzo szybka ucieczka dość.... hm, zdziwiły Victorie. Hm. Po pierwsze: SKĄD DO CHOLERY WILK W HERBACIARNI? Po drugie: DLACZEGO MAJĄ ZWIEWAĆ< SKORO MOŻNA GO ZLIKWIDOWAĆ JEDNYM ZAKLĘCIEM? I po trzecie: DLACZEGO VICTORIE DO TEJ PORY NIE UWOLNIŁ SIĘ OD TEJ DZIKUSKI? Tak. Właśnie te trzy, powyższe bardzo ciekawe pytania bębniły w głowie Gray. A ona, nie wiedzieć czemu jakoś nie mogła znaleźć na nie odpowiedzi. Hmmm. - Wiesz co? Mówiłam. Mówiłam właśnie, że bardzo się spieszę. - odparła, po czym nie czekając ani chwili dłużej bardzo , bardzo szybkim krokiem zaczęła oddalać się od krukonki. Kto wie, moze jeszcze ta dziwaczna, skrukoniała dziewucha postanowi za nią biec?! Lepiej uciekać.
Herbaciarnia była miejscem przytulnym, aczkolwiek kolor różowy przeszkadzał Matiasowi niezmiernie. Zawodził go właśnie zmysł estetyczny, bo nawet dzieło sztuki, którego barwą w większej mierze jest róż, stawało się dla niego kiczem. W tym miejscu jednak opanował się przed wygłaszaniem opinii. Trzeba było przyznać, że było tu trochę elegancko... On i Carmen nie potrzebowali jakiegoś Olimpu, tak więc wszystko było w porządku. Matias sięgnął po płaszcz Carmen, aby ściągnąć go z niej, zawiesił także swój na wieszaku przy stoliku; odsunął jej krzesło, a gdy zamierzała usiąść, znowu jej je przysunął. Sam usadowił się naprzeciwko, zamówił dwie herbaty - pomarańczowe - jedna z cynamonem, a druga z goździkiem. Chyba dobrze pamiętał... - ...Więc... - to było u niego standardowe słowo, które zamierzało rozpocząć rozmowę. - ...Panno Carmen. - o nie, teraz nie miał zamiaru już jej mówić po imieniu. Sama powiedziała, że może sobie na to pozwolić, czyż nie? - Jest pani uczennicą z domu Hufflepuff, nieprawdaż? Tu spojrzał na nią znacząco. Teraz była kolej na nią, musiała powiedzieć coś o sobie.