Z zamku do sowiarni wcale nie jest tak blisko jak mogłoby się zdawać. Trzeba pokonać obszerne błonia i obejść pagórek, na którym zbudowana jest sowia wieża. Już tutaj słychać pohukiwania sów.
Mathilde bardzo chciała wreszcie zacząć chodzić na jakieś zajęcia, a czymże sobotnie popołudnie nie było niżby przeuroczym czasem na uzupełnienie zaległości? Uśmiechnęła się zatem pakując do torby podręcznik z wymaganego przedmiotu i nawet wrzuciła tam różdżkę, po czym wciągnęła na swe ramiona różany sweterek, który idealnie wkomponowywał się we wczesnowiosenny krajobraz i ruszyła. Spacer z Hogsmeade do Hogwartu, dziś zajął jej nieco dłużej niż przysłowiowe pięć minut, bo po drodze zatrzymała się kilka razy, aby zrobić trochę zdjęć dla idealnych widoków, które chciała umieścić na swojej wystawie... A gdzie? Chociażby na klatce schodowej w domu. W końcu dotarła do umówionego miejsca i nieco zdziwiła się, że jest tu sama, jednak kto by się przejmował! Prawda? Z pewnością ktoś zaraz przyjdzie! Chociażby profesor Estella Vicario, co do której Math miała mieszane uczucia.
Leah nie spieszyła się za bardzo na lekcję. Przedmiot należał do grypy tych ciekawszych, ale dzień w jakim się odbywał sprzyjał rozleniwieniu. Podskakiwała radośnie przez całą drogę na miejscę uśmiechając się do wszystkich. Wyjątkowo dobry dzień jak na nią. Miała ochotę rozmawiać! Chyba nadszedł przełom i może wreszcie na prawdę zaangażuje się w relację międzyludzkie. Gdy dotarła na miejsce zobaczyła tylko jedną osobę. Nie znała jej osobiście, ale widywała. W końcu była z jej domu. Nie chcąc zwracać na siebie zbyt dużej uwagi ukryła się gdzieś z tyłu i czekała. Nie mogła się doczekać pracy! Była zdecydowana i pewna, że na tej lekcji nie może mieć żadnej wpadki. Choć... raczej miała tylko nadzieję, że niczego nie zawali.
W sowiarni zapanowała jakaś niebezpieczna epidemia, a kilka sów niestety padło już jej ofiarami. Okazało się jednak, że chorobę łatwo da się zahamować, jeśli jest wystarczająco wcześnie odkryta. Estella jak najszybciej postanowiła zorganizować lekcję dla uczniów i studentów, by pod jej nadzorem mogli pomóc biednym stworzeniom, a przy okazji doszkolić się z uzdrawiania. W pomieszczeniu pod sowiarnią, gdzie znajdowały się odseparowane od zdrowych sowy, Estella rozstawiła również kilka dużych donic z dojrzałymi, rosłymi Ślazami gotowymi na zebranie z nich leczniczej substancji. Na stolikach pod ścianą, w ciepłych i miękkich koszykach, spoczywały mizernie wyglądające sowy. Mrugały jeszcze wolniej niż zazwyczaj, nie były wcale zadziorne ani nie łypały groźnie na nikogo. Pióra zwisały smętnie, niektóre już nawet powypadały, a Estelli krajało się serce, gdy widziała je w takim stanie. Gdy chętni do pomocy zebrali się już w pomieszczeniu, nauczycielka zabrała się za wyjaśnianie sprawy. - Jak widzicie, nie wyglądają najlepiej. W sowiarni wybuchła jakaś epidemia, ale szybko udało nam się ją powstrzymać, pozostało tylko uleczenie tych kilkunastu nieszczęśników. Chcę, byście podzielili się na dwie grupy - jedna zajmie się rzucaniem zaklęć leczniczych - Anapneo udrażniające drogi oddechowe i Calefieri, rozgrzewające organizm od środka. Musicie być jednak ostrożni i pamiętajcie, że sowy są znacznie mniejsze od ludzi i będą mocniej reagować na zaklęcia. Druga grupa zajmie się ostrożnym zbieraniem ślazu z roślin. Musicie naciąć te duże, karbowane liście, z których spływać będzie sok. Uważajcie tylko, by nie zahaczył po drodze o bladoróżowe kwiaty. Jeśli tak się stanie, ślaz będzie bezużyteczny. Może być to trudne zadanie, bo kwiaty, gdy tylko "wyczują" spływający sok, będą się ku niemu skłaniać. Do fiolki należy również zebrać tylko trzy pierwsze krople z jednego nacięcia, późniejsze są już toksyczne! Później substancję wetrzyjcie w te miejsca, które są już pozbawione piór. Pamiętajcie, że sówki są biedne i chore i należy im się spora dawka czułości. - Wszystkie instrukcje Estella mówiła powoli i głośno, upewniając się, że wszyscy zrozumieli. Klasnęła w dłonie, spoglądając po wolontariuszach z uśmiechem. - No, to do roboty!
Jeśli chcesz zbierać ślaz, rzucasz dwiema kostkami.
pierwsza: parzysta - zebrałeś ślaz bez problemu, omijając bladoróżowe kwiaty i mierząc perfekcyjnie trzy krople na fiolkę, chociaż sok spływał dość szybko. nieparzysta - niestety, nie udało ci się zebrać ślazu: kwiaty niemalże desperacko sięgały w stronę soku, a ten zdawał się wręcz tryskać z liści i zbyt ciężko było odmierzyć trzy krople.
W przypadku nieparzystej, przysługują dodatkowe rzuty kością (jeden przy 2 pkt zielarstwa, dwa przy 4 pkt, trzy przy 6 pkt, etc.). Jeśli się nie uda, nadmień, że Estella albo uczeń, któremu się udało, pomogli twojej postaci.
druga parzysta - gdy wcierasz ślaz w sowę, ta resztką sił zbiera się na to, by mocno ugryźć cię w rękę. Może postaraj się ją uspokoić? nieparzysta - wcierasz ślaz w sowę, a ta spogląda na ciebie wdzięcznym wzrokiem i grucha cicho. Czyż nie jest urocza? Jeśli masz ochotę, poklep ją po łebku, by zapewnić, że była bardzo dzielna podczas całej procedury.
Jeśli chcesz leczyć sowę zaklęciami, rzucasz dwiema kostkami.
pierwsza: - Anapneo parzysta - zaklęcie działa dokładnie tak jak powinno, dobrze też wymierzyłeś jego moc, doskonale! nieparzysta - z jakiegoś powodu czar zupełnie nie działa, może źle wymawiasz formułę?
W przypadku nieparzystej, przysługują dodatkowe rzuty kością (jeden przy 2 pkt zaklęć, dwa przy 4 pkt, trzy przy 6 pkt, etc.). Jeśli się nie uda, wspomnij że poprosiłeś o pomoc kogoś obok lub nauczycielkę.
druga: - Calefieri parzysta - chyba przesadziłeś z mocą zaklęcia, sowa wygląda jakby miała zaraz rozdęć się i wybuchnąć. Estella leci z ratunkiem, lecz sowa pozostaje podenerwowana. Może postaraj się ją uspokoić? nieparzysta - doskonale poszło ci rzucenie tego zaklęcia, sowa wyraźnie czuje się lepiej i porusza lekko łebkiem, spoglądając na ciebie żywszym wzrokiem. Grucha, kłapiąc dziobem. Chyba jest głodna, przyda się jej jakaś mała przekąska i pogłaskanie po łebku.
Ostatnio zmieniony przez Estella Vicario dnia Sob Kwi 05 2014, 16:36, w całości zmieniany 2 razy
(kości: 3 i 1) Wreszcie miała okazję coś zrobić, a do tego pomóc. Postanowiła przyłączyć się do grupy, która leczy sowy zaklęciami. Lekko przerażona, ale pełna nadziei i dobrych intencji zbliżyła się do sowy. Była taka śliczna. Dlaczego te stworzonka zostały tak skrzywdzone? Życie bywa okrutne. Również dla Leah, która swoich na prawdę najlepszych chęci nie poradziła sobie. Ze złością na swoje marne umięjętności poprosiła nauczycielkę o pomoc po nieudanej próbie. Dobrze, że zwierzę nie umarło ze strachu. Puchonka liczyła na to, że innym pójdzie lepiej i będą w stanie pomóc tym istotką, a także, że nie zawiodła nauczycielki tak bardzo jak to sobie wyobrażała. Druga część poszła jej lepiej. Pod sowie widać było, że nie jest w 100% formie, jednak jej stan się polepszył. Przy dalszym udzielaniu pomocy szło jej co raz lepiej. Rady nauczycielki się przydały i miała znów powód do uśmiechu. Było minęło, a teraz jest już w stanie chociaż trochę poprawić sytuację. Ciekawe co stanie się dalej. Epidemia zwykłym przypadkiem? Leah wydało się to mało prawdopodobne. Liczyła tylko na to, że na tym się skończy i nie będzie musiała pomagać ludzią w podobnym stanie. Spojrzała na sowy j pomyślała, że ludzie powinni być do nich podobni. Korzystać z wolności, mało mówić i dużo przeżywać. Były na prawdę urocze, choć wydały się jej takie pewnie z powodu tego, że cierpią, a ona nie znosiła tego. Delikatnie pogłaskała jedną z nich i szepnęła: "zdrowiej" mając nadzieję, że nikt tego nie słyszał.
Ostatnio zmieniony przez Leah Aristow dnia Sob Kwi 05 2014, 16:44, w całości zmieniany 2 razy
Mandy natomiast doskonale wiedziała, że te ostatnie dwa tygodnie przed wybuchem wielkiego ogłoszenia, nie mogą zostać przez nią zmarnowane na płacz w kącie z powodu głupiego Gryffona, który nie ogarnął życia. Po to się upada, żeby wstać prawda? A skoro nawet Scarlett ją dopingowała, to co innego miała zrobić MMS jeśli tylko nie przyjść na zajęcia? W końcu kto wie, co przygotowała profesor Estella Vicario. Może to akurat coś, co przyda się jej w późniejszym czasie? Nastrojona takim bojowym nastrojem szła pod sowiarnię co raz powtarzając w myślach alfabetycznie wszystkie formułki zaklęć, które wczoraj czytała przed snem wraz z ich znaczeniami. W końcu jednak ugrzęzła na "g", co oczywiście zwolniło ją z dalszych rozważań, bo znalazła się na miejscu. Im mruknęła swoje "dzień dobry" to zaraz zajęła się wyznaczonym zadaniem. Oczywiście, że nie chciała mieć nic wspólnego z roślinkami i nacinaniem ich. Miała szczerą nadzieję, że zajmą się tym te Puchonki, a ona porzuca sobie zaklęcia, bo ostatnio brakowało jej obiektów do ćwiczeń. W sumie pierwszy raz słyszała coś o jakiejś epidemii, aczkolwiek nie o tym teraz. Cieszyła się, że jej sowa przeżyła i rozejrzała się czy pośród obiektów do leczenia nie mam jej drobinki. Na całe szczęście nie, więc wyciągnęła różdżkę przed siebie: - Anapneo! - Rzuciła w pierwszą z brzegu starając się rozdzielić moc tak, aby nie zaatakować jej zanadto. Oczywiście udało się jej tego brawurowo dokonać. Uśmiechnęła się zatem dumnie i przeszła do kolejnego zaklęcia: - Calefieri! - I tym razem również wszystko poszło zgodnie z planem. Z tej radości MMS podeszła do sowy, którą poddała swoim "eksperymentom zaklęciowym" i pogłaskała ją trochę po łebku... Choć nie żywiła do zwierząt większych ciepłych uczniów, to chore sowy rzeczywiście wyglądały na przejechane przez los. Może to stąd te ludzkie uczucia?
Estella zauważyła, że jedna z Puchonek ma lekkie problemy przy leczniczych zaklęciach. Podeszła do niej natychmiast. - Leah, tak? - upewniła się, uśmiechając się do dziewczyny. - Trochę za mocno podrywasz nadgarstek przy rzucaniu zaklęcia. Pamiętaj, że również ruch różdżką musisz nieco ograniczyć, skupiając się na tak małym stworzeniu. Zaprezentowała dziewczynie prawidłowy sposób rzucania czaru i, proszę, kolejna próba wyszła Puchonce już znakomicie! Estella pochwaliła ją i oddaliła się, gdy Leah rzucała drugie zaklęcie, które również wyszło jej znakomicie. - Świetnie, Maurine! - powiedziała jeszcze do Krukonki, której nie pomyliła z siostrą tylko dzięki temu, że w porę zauważyła odznakę Ravenclawu u dziewczyny. Póki co, szło im całkiem nieźle!
Math przez moment zastanawiała się o czym pani profesor mówi i jej minka posępniała gdy tylko dowiedziała się, że ileś tam sów zmarło z powodu grasującej epidemii. Co prawda dopiero co uczniowie byli zniewoleni w szpitalnych łóżkach, a teraz sowy... Co i kto będzie następne? Nie zastanawiała się zbyt długo nad zajęciem, którego chciała się podjąć. Postanowiła podejść do krnąbrnych roślinek, choć pewniej czuła się w dziedzinie zaklęć. Jednakże na ten moment nie chciała pchać się w tłum, co by tylko nie spłoszyć sów, które pewnie i tak były przestraszone nagłym zainteresowaniem! Zatem wzięła pustą fiolkę i niepewnie podeszła do roślinki, która chyba wyczuła jej speszenie, bo kompletnie się jej nie udało pobranie śluzu! Mathie zasmuciła się straszliwie, ale profesor Vicario podeszła do niej, co by jej pomóc i tak oto udało się im pobrać maź z kolejnej rośliny. Tills nieco zdemotywowana podeszła do sowy, która została uleczona już zaklęciami i tak oto rozpoczęła powoli nakładać uzyskaną wcześniej substancję. Muśnięcie za muśnięciem. O dziwo to szło jej zdecydowanie lepiej, więc powtórzyła czynność jeszcze kilkakrotnie, korzystając z zaufania, którym obdarzyła ją sówka! W końcu pogładziła ją po łebku i odsunęła się kilka kroków do tyłu zastanawiając się gdzie i czym powinna jeszcze pomóc!
Raphael postanowił wrócić do świata żywych - nie szło mu to może najlepiej, bo prawdę mówiąc nigdy nie funkcjonował w taki sposób, jak od niego oczekiwano, ale w końcu podjął decyzję, że wyjdzie z domu, weźmie się za naukę, bo przecież Owutemy już tuż, tuż! Wpadł do środka jak zwykle spóźniony, bo po drodze w jego głowie narodził się jakiś absolutnie fantastyczny pomysł, który musiał natychmiast zapisać, póki jeszcze pamiętał wszystkie niuanse. W ten sposób przybył jakieś dziesięć minut za późno, co i tak było nie lada wyczynem. Spojrzał ze współczuciem na biedne sówki, po czym zaskakująco nieśmiało podszedł do Tillie, która stała tyłem do niego. Wiedział, że nawalił, ale przecież... no, naprawdę chciał się z nią wybrać na ten piknik, puszczać latawce i świętować początek wiosny! Przecież Tillie wiedziała, że dla niego czas płynie trochę inaczej, a on sam deklarował, że zrobią cokolwiek i kiedykolwiek ona zechce... Miał nadzieję, że nie gniewa się na niego jakoś straszliwie, bo tego by nie przeżył. Uwielbiał tę uroczą istotę, była jego bratnią duszą, a utrata jej przyjaźni byłaby po stokroć gorszą karą niż długotrwała impotencja twórcza. Wysłuchał poleceń profesor Vicario, po czym uznał, że chyba jednak zbieranie ślazu będzie bezpieczniejsze - dla sów oczywiście, bo Raphael nieszczególnie wierzył w swój talent uzdrowicielski. - Tillie... tęskniłem za tobą... Co z naszym piknikiem? Mam nadzieję, że się nie rozmyśliłaś... - powiedział ciepło, sięgając po jej dłoń i patrząc jej w oczy z łagodnym uśmiechem, który zdradzał pewne poczucie winy... - A teraz... spróbuję zebrać trochę ślazu... pewnie mi nie wyjdzie, ale może jakoś zdołam pomóc tym biedakom... Oczywiście, niewiele z tego wyszło - wredne kwiaty wyciągały się z całych sił w kierunku soku, który tryskał obficie, więc odmierzenie trzech kropli było praktycznie niemożliwe. Zniechęcony Raphael westchnął głęboko i skorzystał z pomocy pani profesor. Teraz wszystko poszło w miarę gładko. Stanowczo nie miał talentu do takich przedsięwzięć... Może chociaż smarowanie wyłysiałych miejsc pójdzie mu lepiej? Niestety, wredna sowa tylko wyglądała na ledwie żywą i boleśnie dziobnęła Raphaela w dłoń. Krzyknął oburzony, wpatrując się z niesmakiem i smutkiem w zakrwawione palce. - Zdradzieckie, niewdzięczne stworzenie! - wymamrotał, próbując uspokoić rozhisteryzowane zwierzę. I po co mu to było...?
3,4
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Nie, nie, nie, nie, nie. To zdecydowanie nie była lekcja na jaką chciałby dzisiaj przyjść! Rasheed nigdy nie ukrywał, że jeśli już musiałby wybierać to najchętniej zajrzałby na Obronę Przed Ciemnymi Mocami bądź Czarną Magią, jak kto woli, ewentualnie na zaklęcia czy transmutacje, z której był więcej niż słaby, ale cóż zrobić. Nie miał zbyt wielu okazji do samokształcenia się w tej dziedzinie, ale skoro już doszedł do wniosku, że nie ma dzisiaj nic innego do roboty to ostatecznie postanowił zawitać także na tę lekcję, nie zapominając zupełnie o tym, że Vicario pofatygowała mu się niemalże z imiennym zaproszeniem. No dobra, w gruncie rzeczy tylko go opieprzała za wyniki na poziomie trolla, ale cśś. Powiedziała żeby przyszedł to i miała czego chciała! Mruknął jakieś przeprosiny za spóźnienie i niemalże natychmiast dołączył do grupy, która zajmowała się sowami. Przegapił wyjaśnienie, więc po prostu podpatrzył co robi reszta, próbując swoich sił z zaklęciami. Nie spodziewał się tego, ale anapneo nie poszło mu tak źle. Idealnie wymierzył siłę zaklęcia, ale nie poszło mu już tak dobrze w przypadku calefieri. Ot machnął sobie różdżką i niemalże wysadził przy tym sowę. Nauczycielka musiała opanować sytuację, a zwierzę jakby nieco się zdenerwowało. Nie dziwił się sowie, bo jego samego również to poirytowało. Nie starał się jej nawet uspokoić, bo i wiedział, że nic by z tego nie wyszło.
[1 poprawione na 4, 2]
Ostatnio zmieniony przez Rasheed Sharker dnia Sob Kwi 05 2014, 17:10, w całości zmieniany 2 razy
Ktoś mógłby pomyśleć, że drugie już otarcie się o śmierć spowodowało, że LSD odmieniła swoje życie i wywróciła je do góry nogami, postanawiając być pilną uczennicą i pomagać ludziom i stworzeniu w znoju i gnoju. Prawda była taka, że wciąż nie mogła wytrzymać bez narkotyków. Już miała zacząć kombinować z jakimiś szalonymi eliksirami, ale póki co wciąż posilała się regenerującym, by jakoś przetrwać dzień. Szukała jakiegokolwiek zajęcia, chodząc już po ścianach. A zajęcie przyszło samo, gdy natknęła się na ogłoszenie o dzisiejszej "lekcji" i leczeniu sów. Była całkiem niezła z uzdrawiania. Zarówno magicznego jak i mugolskiego. Życie z ćpunami, w melinach i umieralniach, często wykazywało jak przydatne są te umiejętności. Gdy ratowała Szarlotkę na jednej z wież, nie był to przecież jej pierwszy raz. Nie zastanawiała się zatem długo i pojawiła się pod sowiarnią. Już bez okularów, bo skombinowała soczewki kontaktowe i mogła się pokazać wśród ludzi. Wysłuchała nauczycielki i spojrzała na Ślazy, szybko uznając, że nie ma ochoty na babranie się w lepkim soku. Zajęła się rzucaniem zaklęć. Anapneo zadziałało natychmiast i nie miała z nim żadnych problemów. Chyba nie odczekała jednak zbyt długo przed rzuceniem kolejnego zaklęcia i nasyciła je zdecydowanie większym ładunkiem mocy, niż należało. Nim sowa zagotowała się w środku, Vicario przybyła z pomocą i uratowała sówkę. - Hej, kojarzę panią z Salem - rzekła LSD, przyglądając się kobiecie uważnie. Tak, zdecydowanie Estella uczyła tam jeszcze wtedy, gdy Lunarie chodziła do amerykańskiej szkoły.
Ochłonąwszy po ostatnich, niezbyt dobrych wydarzeniach, Jack postanowił w końcu wybrać się na jakieś zajęcia. Padły te organizowane przez profesor Vicario, o której słyszał od Caspra, iż jest całkiem niezła i nie mówił to o jej wiedzy, heheh. Reyes stwierdził więc, iż przynajmniej sobie popatrzy, w razie gdyby nie podołał z zadaniem! Aczkolwiek miał jednak nadzieję, że sobie poradzi. Nie znał się na tej dziedzinie magii, a dodatkowo pomimo jego zamiłowania do zwierząt, te niespecjalnie go lubiły, by nie powiedzieć, że go nie znosiły. W tym momencie był jednak nieprzejednany! Przyszedł na zajęcia i wysłuchał słów nauczycielki. Zaraz potem postanowił zakasać rękawy i wziąć się do roboty. I myślał w międzyczasie o tym, że rzeczywiście jest całkiem ładniutka! Pierwsze zaklęcie mu nie wyszło, dopiero za drugim razem się coś zadziało, kiedy nauczycielka dała mu jakąś wskazówkę. Dobrze, że Estella postanowiła chwilę przy nim postać, bowiem z ostatnim zaklęciem ewidentnie przesadził, niemalże zagotowując biedną sowę. Cóż. Potwierdziły się jego przypuszczenia, iż kompletnie nie ma ręki do ONMS. Nie miał pojęcia, jak mógłby uspokić to ptaszysko, więc po prostu poszedł w ślad za innymi i zaczął ją głaskać. O rany, musiał wyglądać jak idiota.
Charlie ostatnio robiła wszystko, aby poprawić się w nauce. Kiedy usłyszała więc o zajęciach organizowanych przez profesor Vicario, niezwłocznie się na nie udała. Przygotowała się odpowiednio w domu, założyła szatę i teleportowała się do Hogsmeade, by już na pieszo udać się do zamku. To był zdecydowany minus dorosłości - z Londynu droga na zajęcia trwała dłużej niż z dormitorium gryfonów. Nie wybrzydzała jednak, bo spacer po błoniach był naprawdę relaksujący. Kiedy dotarła pod sowiarnie, przekroczyła jej próg, by wysłuchać tego, co mówiła nauczycielka. Pokiwała głową, jak gdyby rozumiała to, co miała zrobić, a potem zabrała się do roboty. Postanowiła zebrać trochę ślazu, starała się więc maksymalnie skupić na zadaniu. Opłaciło się to, bowiem udało jej się bez problemu! Dzięki temu mogła delikatnie wetrzeć substancję w miejsca, gdzie te biedne sowy nie miały piór. Watson uśmiechnęła się, bo miała wrażenie, że to przynosi zwierzakom ulgę, choć równie dobrze mogło to być wytworem jej bujnej wyobraźni, ale to nieistotne. Jednak jej gruchanie mówiło same za siebie, więc gryfonka poczuła się dumna z siebie i pogłaskała biedną sówkę. Była taka rozkoszna, że aż było jej szkoda. Miała nadzieję, że pióra szybko odrosną!
Ambitna Scarlett również postanowiła pojawić się na zajęciach, choć szczerze nie znosiła tej nauczycielki, tak samo zresztą jak zwierząt, które nie były wężami, kotami lub kugucharami. Co więcej, jej ostatnia sowa zdechła, przez co nie dość, że musiała się fatygować, by iść na zakupy, to jeszcze musiała wydać cenne pieniądze. Westchnęła więc ze zrezygnowaniem, przekraczając próg sowiarni. Od razu w oczy rzuciła jej się jej siostra, z którą się przywitała, bo o dziwo nie były w stanie wojny. Skinęła też głową do Sharkera i de Neversa, nie patrząc czy to zauważyli, by ostatecznie wysłuchać instrukcji co do tego, co mieli robić. Tak więc uniosła swoją różdżkę i modliła się, aby nic złego jej się nie stało. Jej w sensie SMS, nie sowie, na którą była zła, choć nic jej nie zrobiła. Pierwsze zaklęcie udało się bez trudu, kolejne zaś... no cóż, prawie przegrzała to stworzonko, lecz głupia Vicario ją odratowała. Może faktycznie sowie mięso byłoby dobre? Już tego nie sprawdzi. W każdym razie musiała jakoś uspokoić to cholerstwo, więc zdecydowała się na zaklęcie fingere, które miało złagodzić ból i lekko chłodzić zwierzaka. Cóż, Saunders nigdy nie posiadała zbyt dużych pokładów empatii, wszystko powierzała w ręce rozsądku.
Nie spodziewała się, że dzisiejsza lekcja przysporzy jej tyle pracy. Myślała wręcz, że będzie tylko spokojnie obserwować, od czasu do czasu dając komuś jakąś wskazówkę, a w rzeczywistości biegła z miejsca na miejsce, ratując sowy przed śmiercią i sok ślazowy przed wyrzuceniem. Pomogła najpierw Mathilde i Raphaelowi, którzy pracowali wspólnie przy jednej roślinie, ale oddaliła się stamtąd szybko, gdy chłopak zaczął wyznawać jej, że tęsknił. Nie chciała przeszkadzać w żadnych młodzieńczych romansach! - Ech, Rasheed! - westchnęła, gdy ten świetny z zaklęć Ślizgon prawie wysadził sówkę. I nawet jej potem nie pocieszył! Nie miała jednak czasu na reprymendę nad jego nieczułością, bo musiała pędzić na ratunek kolejnej sowie. Okazało się, że tym razem zaklęcie źle rzuciła dziewczyna, która kojarzyła ją z Salem. Przyjrzała się Gryfonce, dopiero po chwili rozpoznając w niej swoją dawną uczennicę. - Och, Lunarie - powiedziała zaskoczona. Nie wiedziała, co powiedzieć więcej, bo kłamstwo "świetnie wyglądasz" nie przeszłoby jej przez gardło, gdy patrzyła na wychudzoną i wyniszczoną dziewczynę. Nie miała też jednak czasu na takie pogaduszki, gdyż jeden z przyjezdnych miał jakieś problemy z zaklęciem. Kiwnęła jej głową i stanęła przy Jacku, którego nazwiska nie pamiętała. - Chyba przekręciłeś nieco formułę - powiedziała z uśmiechem do przystojnego Ślizgona. - Anapneo - powtórzyła, a gdy ten rzucił jeszcze raz zaklęcie, wyszło już bez problemów. Dobrze jednak, że stała dalej tuż obok, gdy rzucał drugi czar. Szybko rzuciła przeciwzaklęcie i obserwowała jak Jack głaszcze biedną sówkę, wyraźnie skrępowany. - Widzisz, już się rozluźnia! - powiedziała Estella, wskazując na sowę, której kilka chwil pieszczot faktycznie pomogło na stres. Estella pogładziła krótko ramię chłopaka. - Ach, i gratuluję zwycięstwa w mistrzostwach! - dodała, mrugając do niego i oddalając się, by pochwalić Charlie Watson za fenomenalną robotę. Podratowała jeszcze kolejną sowę przed ugotowaniem i spojrzała na Scarlett, nie mającą najwyraźniej zamiaru zniżać się do ciepłego dotyku i uspokoiła sowę zaklęciem. - To też niezły sposób - stwierdziła. - Tylko nie przesadź z tym chłodem, bo może się jej pogorszyć.
Najwyraźniej nauczycielka też ją kojarzyła, ale i tak natychmiast uciekła ratować kolejne sowy przed przegrzaniem. To jakiś cud, że jeszcze żadna z nich nie zdechła. LSD spojrzała na roztrzęsione stworzenie, któremu zafundowała niezbyt przyjemne doznania i zaczęła ją delikatnie głaskać po opierzonym jeszcze łebku, mówiąc do niej cicho i kołysząc lekko głową. Miała spokojny, monotonny ton, a wkrótce sowa zaczęła kiwać się wraz z nią, drżenie ustało, a zahipnotyzowane stworzenie przestało odczuwać zarówno ból, jak i stres, że prawie eksplodowało. Małe zwierzęta i ptaki to jedne z pierwszych ofiar, na których ćwiczyła hipnozę. Gdy mieszkała jeszcze w Los Angeles, hipnotyzowała czasem jednego ptaka, by co dzień śpiewał za jej oknem, lubiła bowiem jego dźwięk i towarzystwo. Nie trwało to zbyt długo, Barnaba zestrzelił go zaklęciem parę dni później, bo ćwierkanie zakłócało mu spokój przy lekturze. Dobre czasy. Pogłaskała jeszcze trochę sówkę i rozejrzała się po innych, obecnych tu osobach. Zatrzymała nieco dłużej spojrzenie na Ślizgonie, którego Vicario już trochę obłapiała.
No popatrzcie. Ta zła krukonka, która niszczy życie niewinnym stworzonkom pałętającym się po Hogu – zaszczyciła lekcję ONMS. Cudownie, bo akurat ta epidemia sów, była dla niej dość dziwna, zwłaszcza że kilka sobie zdechło. Na szczęście jej zwierzaczek był cały i zdrowy. Bardzo dobrze, wręcz bosko. Jednak teraz przyszła tutaj, bo oczywiście uwielbiała nauczycielkę Vicario, i była doprawdy pilną uczennicą. Już na samym wstępie wiedziała co będzie chciała robić z sówką, którą niestety spotkał marny los, a przecież te ptaszki powinny mieć więcej życia w sobie, i tak o to… Pani prefekt krukolandii przeszła do udzielania pierwszej pomocy! Rzuciła więc jedno z zaklęć i była dumna ze swoich poczynań, zwłaszcza, że Anapneo nie było znów jakimś super łatwym zaklęciem, ale Sparks znała jego formułkę. Wiedziała co robić, i dzięki temu dała radę, tak jak zamierzała. Zaraz potem jednak przeszła do drugiego zaklęcia Celefieri. To już nie poszło tak dobrze i sowa wyglądała jakby zaraz miała wyzionąć ducha. Biedne stworzonko. Sparks nie chciała jej nic złego zrobić, ale zaraz pewnie ktoś doszuka się jakiś czarnych mocy w tym wszystkim, na szczęście jednak kochana pani profesor przybiegła na ratunek, a Sapph? Postanowiła uspokoić swoje wredne ptaszysko, palcem wskazującym głaszcząc je po czubku napuszonego łba. Spojrzała na nauczycielkę i z aprobatą dla siebie oczywiście pokiwała głową, wszak trzeba docenić starania tego jakże nierozgarniętego ostatnio dziewczęcia. A może to kwestia tego, że Jack Reyes ją rozpraszał? Ciekawe. Doprawdy ciekawe!
Tills natomiast nie wyczuwała tu żadnych młodzieńczych romansów, szczególnie po karygodnym zachowaniu de Neversa, które ograniczało się do wysyłania łzawych listów pełnych obietnic, które nie zostały nigdy spełnione. Mathilde miała na nie alergie, szczególnie gdy doświadczyła tak wielu rzuconych słów na wiatr przy Kaiu. Gdy tylko myślała o chłopaku potrzebowała uciec gdzieś myślami, gdziekolwiek indziej, oby tylko nie do łez. Tylko tyle była w stanie zrobić... Aczkolwiek dzisiaj nie miała siły do tego wracać. To był zbyt słoneczny dzień, by prze marnotrawić go na nic nie znaczące łzy, którym nie może nawet obdarować Australijczyka, by wiedział jak bardzo ją boli ta niezakończona sytuacja... Zatem wracając do Raphaela. Jakże mogła mu po prostu wszystko wybaczyć? Kiedy tylko do niej podszedł jej wzrok stał się bystrzejszy, a ona sama miała ochotę po prostu go od siebie odepchnąć, ale Puchon sam się ewakuował do roślinki, która również go pokarała, na co Math klasnęła w dłonie, bo nie zniosłaby tego, żeby powiodło mu się, gdy tak brzydko się zachowywał! Założyła ręce na piersiach i zacisnęła powieki: - Idź sobie. Nie będę z Tobą rozmawiać. Idź sobie do innych przyjaciół. Nie będziemy rozmawiać. Nie będziemy. Najpierw obiecujesz, a potem nie dajesz znaku życia. Idź sobie i nie dawaj znaku życia. Poradzę sobie sama i piknik też zrobię sobie sama! - Rzuciła i odwróciła się na pięcie, ale ponieważ po raz kolejny w tym tygodniu spotkała Sapphire to na moment wryło ją w miejsce, bo nie miała pojęcie co powinna zrobić. Gdzie szukać ucieczki... Bo przecież nie będzie skarżyła się pani profesor, że przyszedł potwór z jej ostatnich koszmarów. Zatem zacisnęła ręce w piąstki i dzielnie odeszła od Raphaela kilka kroków, by obserwować to jak inni radzą sobie z sowami, aczkolwiek zachowała dystans, by się nie zbliżać do Krukonki, która pewnie już wybierała dla niej kolejne tortury!
Dobra Grig wcale nie przyszedł tu na wolontariat. Ostatnio niechcący spalił sporo roślin w jednej z cieplarni eksperymentując sobie z ogniem. Za to Orlov musiał iść leczyć jakieś sowy, czy co tam robić. A swoją drogą był naprawdę kiepski z ONMS, czy zielarstwa. Z pewnością miał mnóstwo współczucia do sówek, oczywiście, ale to nie zmienia faktu, że miał dwie lewe ręce do tych rzeczy. W każdym razie stał odrobinę oburzony, że tu jest gdzieś w kącie słuchając instrukcji nauczycielki. I patrząc na panią profesor, chyba wcale nie dziwne, że niewiele zrozumiał z jej tłumaczenia, bo zamiast w ogóle jej słuchać gapił się na nią. W każdym razie nie chcąc dotykać sów, postanowił pójść zbierać ślaz. Podwinął rękawy koszuli i na parę sekund zarzucił za siebie krawat Gryffindoru, które pewnie od razu się zsunął po chwili z powrotem na swoje miejsce, przeszkadzając Rosjaninowi. - Nie mogę tego zrobić. Nie przydam się tu – powiedział wzruszając ramionami i mając nadzieję, że w ten sposób nauczycielka odprawi go z powrotem do wieży. Niestety szybko został przeniesiony do drugiej roboty. Przeszedł się do drugiego stanowiska, gdzie chyba nie byłby takim lamusem jak w pierwszym. I faktycznie tak było! Wypowiedział idealnie pierwsze zaklęcie, a drugie równie świetnie mu poszło. Nawet pogłaskał sowę po główce i całkiem udając super znudzonego (a tak naprawdę pewnie był strasznie wzruszony słodkimi sówkami), stanął sobie obok sów dając im jakieś ziarna.
Katniss przyszła na kolejną lekcję, niezbyt przezeń lubianą. Gdy tylko zobaczyła chore sówki, od razu zrobiło jej się ich żal. Biedactwa! Odzyskała nawet trochę zapału i chęci do uczestniczenia w zajęciach. Skoro można było komuś pomóc, grzechem byłoby nie spróbować. Pierwsze zaklęcie dziewczyna rzuciła poprawnie, nie uszkadzając zwierzęcia zbyt dużą dawką. Nie była też za słaba, tak bynajmniej wydawało się Gryfonce. Gorzej było z drugą połową zadania. Zaklęcie Calefieri chyba nie było mocną stroną Johnson, bo sówka rozdęła się, jakby za chwilę miała wybuchnąć. -Przepraszam, przepraszam, przepraszam! -Spojrzała na biegnącą w jej stronę nauczycielkę. -Ja nie chciałam..Wyjdzie z tego, prawda?
Wleciałaby do pomieszczenia z rozpędu, gdyby weszła tam w tempie, w jakim biegła po schodach. Jednak jak na D’Angelo przystało, zatrzymała się przed drzwiami do sowiarni, zgięła się w pół, łapiąc porządny wdech po długim biegu, wyprostowała się dumnie, jednym zręcznym ruchem poprawiła włosy i pociągnęła za klamkę od razu z wejścia usprawiedliwiając swoją nieobecność. — Przepraszam za spóźnienie, pani Profesor — podeszła do niej podając jej kartkę z krótką notką od nauczyciela o powodzie spóźnienia. Konkretnie, jeśliby się wczytać, jakiś kapitanowskich obowiązkach. Ha. Że wcześniej na to nie wpadła, żeby po prostu w końcu ten papier sobie załatwić. — Mogłabym profesor Vicario? Wskazała głową na klasę zajmującą się… właśnie, czym? Zawiesiła na nich na chwilę wzrok, wsłuchując się w rzucane przez nich zaklęcia. Dogorywające na ich rękach sowy były dobrą wskazówką do tego, co powinna robić. Zakładając, ze psorka dała jej zezwolenie do pracy, podjęła się od razu zadania. Podeszła do nieuleczonej jeszcze sowy, w krótkim czasie przypominając sobie odpowiednią formułkę i sposób użycia zaklęcia. — Anapneo! Zbyt zadowolona z efektu, drugiego podjęła się od razu po pierwszym. Rzucając je niemalże w momencie skończenia poprzedniego. Formuła za formułą. — Calefieri! Nadymana sowa dała jej mocny sygnał, że być może nie było to najskuteczniejsze jak dotąd użyte przez nią zaklęcie. Chciała to naprawić, uniosła nawet różdżkę do kolejnego zaklęcia, choć z pomocą, szczęśliwie czy też nie, nadbiegła jej pani Profesor. Niespokojne zwierze kłapało żałośnie dziobem. — Oj — w ten sposób D’Angelo kwitowała sytuację, szukając w pamięci zaklęcia uspokajającego. Szybciej jednak było pogłaskać biedne zwierzę za piórkami.
Arcellus stał z boku sceptycznie obserwując starania uczniów nad zleconym im zadaniem. Nie prychał, nie burzył się, nie buntował, ale stał tak, w całkowicie aroganckiej pozie, ze splecionymi na piersiach rękoma, odciągając moment samodzielnej pracy najdłużej jak to było możliwe. Uśmiechał się pod nosem w dziwnie wyrachowany sposób, nie mogąc zrozumieć dziwnego dla niego zjawiska zaangażowania wśród uczniów. Sam w końcu leniwym ruchem odepchnął się od ściany, decydując się przerwać tą nużącą bezczynność. Podszedł do rośliny. Z prostej przyczyny. Ta nie skrzeczała, nie gruchała, nie kłapała dziobem. Nie robiła nic, za co chciałby jej skręcić kark. Zresztą nie miała karku, więc mógł ją dowolnie maltretować próbując ściągnąć ślaz. Bezskutecznie. Jego niewielkie zainteresowanie przedmiotem szybko przełożyło się na efekty pracy. Ślaz skapnął na kwiaty. Cały możliwy, jaki mógł zebrać. Ale nie było tragedii. Arcellus, nie traktując tego jak pomoc, a raczej jako zatruwanie mu jego wolnego czasu, przyjął z niezadowoleniem próbkę ślazu od kolegi (no na pewno nie jego) z boku. Bez słowa podzięki. Podjął się jeszcze mniej przyjemnej części zadania. Nacierania specyfiku w pióra zwierzęcia. Złapał sowę między ręce, niezbyt delikatnie, bez cienia współczucia wobec dogorywającego zwierzęcia i zrobił po prostu to, co musiał, a co powinno mu gwarantować szybką wolność. Wtarł substancję w pióra mizernej sowy. Nie widząc w nim przyjaciela, ugryzła go boleśnie w rękę. Odważnym byłoby stwierdzić, że mu się to spodobało. Miał ochotę ciapnąć pierzastą kulką o ścianę. Zamiast tego wrzucił ją znów do koszyka, wysysając ze skonsternowaną miną krew z naddziabniętego przez sówkę miejsca na skórze.
Odkąd Ted wykopał go z domu, Quayle musiał sobie nieco przeorganizować zajęcia. A raczej po prostu znacznie więcej ich dobrać. Jako, iż nie mógł ze swoją przyjaciółką wylecieć z domu by potłuc się trochę w bludgerze, ewentualnie po prostu pogadać o pierdołach, piekielnie się nudził. Wszelakie lekcje, zwłaszcza te z zielarstwa, wydawały się być dla niego wiec dobrym zajęciem czasu. Chociaż definitywnie nigdy do pilnych uczniów się nie zaliczał. Na zajęcia przyleciał na swojej miotle, włosy mając związane w fikuśny kok, a na sobie granatową pelerynę w złote gwiazdy, którą wynalazł w garderobie teatralnej. Wyglądał jak prawdziwy czarodziej. A przynajmniej taki z mugolskich filmów. - Czy jak nas te sowy pogryzą, to umrzemy w straszliwych mękach poprzez zarażenie sowią ebolą. czyczymśtam? Nie wiem czy mam zająć sobie dobre miejsce na sowim cmentarzu pod zakazanym lasem - powiedział pociągając nosem w kierunku ptaków, jakby miał wyczuć, czy nie roztaczają choroby, którą zarazić mogą się i ludzie. Słyszał o tajemniczych zgonach ptaków, słyszał też, gdzie je chowają. Po tym Quayle starając się nie gadać za wiele (chociaż i tak coś tam mamrotał pod nosem), zabrał się do przebierania w roślinkach. Zbieranie ślazu nie było dla niego trudnym zajęciem, rzec śmiało by można, że niestety robił to wielokrotnie. Cóż, wolałby się móc pochwalić niewiarygodnym doświadczeniem w nieco innych kwestiach niż zbieranie obleśnego soku z kwiatów, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Następnie chłopak powędrował z cieczą w stronę chorych sów i uważając, by nie zostać przez nie pogryzionym (w końcu to olał, uznał, że przynajmniej rodzina po nim dostanie super odszkodowanie do Hampsona), zaczął wcierać w nie lekarstwo. Sowa o dziwo wyglądała na super szczęśliwą, Quayle wiec nawet ją poklepał po łebku, będąc z niej dumnym. - Coś się stanie, jeśli sobie ją pożyczę na dłużej? - Ponownie zwrócił się do nauczycielki nie odwracając wzroku od sowy i zastanawiając się dlaczego ta jego nie jest taka urocza. A czy, gdyby super dyskretnie wsadził ją do wielkiej kieszeni jego czarodziejskiego płaszcza, to czy ktokolwiek by to zauważył?
Ratując kolejną sówkę przed przegrzaniem, zastanowiła się, czy zaklęcie Calefieri nie jest odrobinę zbyt trudne. Niektórzy jednak radzili sobie z nim bez problemu, co też bardzo cieszyło Estellę. Pomogła jeszcze nowej prefektce, Sapphire, chwaląc jeszcze jej strój zachwyconym tonem. Wszyscy wiedzieli, że miała dość luzackie podejście do uczniów, ba, nawet można było się do niej zwracać po imieniu, bo czuła się okropnie staro, gdy dwudziestoparolatkowie mówili doń per pani. Podeszła do zniechęconego Orlova i przyjrzała się mu, kręcąc głową z rozbawieniem. - Grigori, no co ty - powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu i nachylając się lekko. - Byłeś przecież świetny w Turnieju, a poddasz się przy tym zadaniu? Szepnęła mu jeszcze kilka wskazówek, nim odciągnął ją od niego krzyk spanikowanej Gryfonki. - Ależ oczywiście, Katniss, nie przejmuj się - rzekła do niej uspokajającym tonem. - Spróbuj tylko ją uspokoić. Niesamowite, jak zwierzęta reagują na odrobinę czułości, hm? - powiedziała wesoło, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym schorowane i zestresowane sowy zastępowały powoli mrużące z zadowolenia oczy, zdrowiejące stworzenia. Gdy podeszła do niej Shenae z jakimś świstkiem papieru, machnęła najpierw ręką. - Nie musisz przepraszać, dzisiejsze zajęcia są bardziej formą wolontariatu, zatem i tak cudownie, że przyszłaś - powiedziała do niej i dopiero teraz przebiegła wzrokiem po papierze. - Obowiązki kapitana? No proszę - uśmiechnęła się do niej. Została jeszcze przy niej, obserwując jak świetnie idzie jej pierwsze zaklęcie, ale Calefieri wymyka się spod kontroli. Opanowała szybko sytuację, i tak chwaląc dziewczynę za doskonałe Anapneo. Przechodząc dalej po sali, rzuciła wściekłe spojrzenie Ślizgonowi, który wręcz rzucił biedną sówkę do koszyka. - Ostrożnie! - zawołała z wyrzutem, kręcąc głową z dezaprobatą. Zaraz jednak humor jej się poprawił, gdy spostrzegła jak River świetnie radzi sobie ze zbieraniem ślazu. - Nie martw się, choroba nie przenosi się na ludzi - zapewniła go, trzymając rękę na sercu, czyli bardziej na jednej ze swoich piersi, które można określić wieloma epitetami i wszystkie będą aż krępująco pozytywne. - A chciałbyś? - zapytała, spoglądając na rozanieloną od dotyku Gryfona sówkę. - To jedna z hogwarckich sów, możesz więc jej używać, ale jeśli chodzi o to "dłużej", to podejrzewam zatem, że ona musiałaby wybrać ciebie - stwierdziła z uśmieszkiem.
Patrzył na sowę z góry, nie widząc powodu dlaczego miałby jej współczuć. Nie współczuł, bo cholerstwo właśnie ugryzło go w rękę. Nie żeby się nad sobą rozczulał czy coś, ale zamachał lekkim ruchem w powietrzu, jakby to miało mu przynieść ukojenie. Nie w bólu. W chęci torturowania pierzaka. To coś czego by sobie nie wybaczył. Nie z powodu okropieństwa tego gestu, a raczej z racji tracenia na to czasu. Słysząc komentarz nauczycielki, zerknął na nią z boku, znów machając wolniej, bez przekonania dłonią. — Tak. Bo gryzie — zgodził się z nią. Trudno powiedzieć czy był tak głupi, czy naprawdę wierzył w to, ze mówiła o nim, a nie o sowie. Może po prostu właśnie to chciał wmówić profesorce.
Raphael spojrzał na nią z przerażeniem, nie bardzo wierząc w to, co słyszy. Czy naprawdę zawiódł aż tak bardzo? Kiedy się z nią ostatnio widział? Czas rozmywał się w jego pamięci, tworząc niewyraźne plamy. Czy to był tydzień, czy może miesiąc? Patrzył na nią z głębokim smutkiem w oczach, garbiąc się trochę pod wpływem jej ostrych słów. To był jeden z tych momentów, kiedy Raphaelowi brakowało słów na swoją obronę. Zląkł się, że Tillie mówi to zupełnie serio i że... że to naprawdę koniec ich przyjaźni. - Ale ja nie mam innych przyjaciół! Znaczy... ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką... - popatrzył na nią aksamitnymi, smutnymi oczami, jednocześnie próbując uspokoić zdenerwowaną sówkę, która rozkrwawiła mu dłoń, głaszcząc ją po łebku i delikatnie skrobiąc pod bródką, o ile sowy mają w ogóle brodę. W każdym razie sowa wydawała się zadowolona i powoli odprężyła się w jego długopalcych dłoniach, wiecznie poplamionych atramentem, którego nie mógł wywabić. - Mathilde... proszę... wybacz mi. Wiem, że jestem okropnym egocentrykiem i nie zasługuję na twoją przyjaźń... na żadne cieplejsze uczucia, ale... ale po prostu życie trochę mi się wymknęło spod kontroli... to nie tak, że miałem czas dla kogokolwiek... że widywałem się z kimkolwiek... siedziałem sam w mieszkaniu i pisałem... trochę się uczyłem. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale... napisałem dla ciebie to - wyciągnął z kieszeni plik wymiętolonych kartek zapisanych pochyłym pismem i wyciągnął w jej kierunku z proszącą miną. - To jest opowiadanie o tobie. I o mnie. Pewnie lepiej by było, gdybym po prostu urządził z tobą piknik... ale jestem znacznie gorszy w realnym życiu niż w tym fikcyjnym - powiedział cicho, po czym odwrócił wzrok i wrócił do swojej sówki, która nawet zaczęła się tulić do jego dłoni, jakby nagle doceniając jego troskę. Było mu gorzko na duszy i nie wiedział, co jeszcze może zrobić. Nagle znienawidził ten swój głupi twórczy imperatyw. Komu to potrzebne, jeśli w ten sposób traci się najbliższe osoby...?