Korytarz tak został nazwany przez samego sir Galahada... a raczej jego zbroi, która stoi w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Nie rdzewieje, ale też nie da się jej przesunąć, a więc nawet jeśli na nią wpadniesz to nie przewrócisz jej, a jedynie nabijesz sobie guza. Jej faktura jest bardzo zimna, a plotki mówią, że przyłbica wydaje z siebie słowa w dawnym dialekcie, jednak w większości czasu zbroja zachowuje się jak typowe, niemagiczne opancerzenie.
Haaaa i dotarła. Zdyszana trochę ale co tam, można jej wybaczyć za przebycie tylu pięter. Właściwie, jak już była na dole, to przecież mogły umówić się gdzieś tam... tyle, że potem byłoby dalej. Mówi się trudno. - Blondiiiiiiii! - krzyknęła na cały korytarz, kiedy tylko zobaczyła Angie. Po chwili do niej dołączyła i uśmiechnęła się szeroko. - Mam nadzieję, że nie czekasz długo? Patrz, co dla nas skombinowałam - otworzyła na chwilę pudełko, żeby ślizgonka mogła zobaczyć czekoladowe babeczki. - Ale to potem. Teeraz... musimy wspiąć się na górę. Na dach. Nikt nas tam nie znajdzie i w ogóle będzie strasznie fajnie, chociaż nie wiem czy o tej porze roku trochę się tam nie poślizgamy od tego całego roztopionego śniegu, ale trudno. Gdzieś tu powinny być schody... - zaczęła się za nimi rozglądać. W końcu jedyny raz jak weszła na dach to z Gab, przez wieżę, nigdy z siódmego piętra ale słyszała., że też jest to możliwe.
Już z daleka było słychać, że Bell nadchodzi. Ten jej głos, prawie zawsze rozentuzjazmowany, dlatego też tak własnie kojarzyła dziewczynę Davis. Nie zaczęły ku sobie biec, ruda niosła coś w rękach, a blondynce przecież pod tą ścianą było tak wygodnie, dlaczego więc miałaby się ruszać? - Jesteś wreszcie! - Uśmiechnęła się z daleka i podniosła lewą nogę o kilka centymetrów, by zaraz znów położyć ją na ziemię. - Szczerze mówiąc przed chwilą przyszłam. - Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała czemu nie skłamała, ale teraz nie zamierzała się nad tym zastanawiać. - Mmm... babeczki. - Gdy tylko poczuła ich zapach, od razu nabrała na nie smaku, mimo, że nie była wcale głodna. Panna Rodwick zaproponowała wyjście na dach. Całkiem ciekawy pomysł, tylko mogło być tam trochę zimno. Całe szczęście, że ona sama wzięła dwie bluzy. Jedna, ta na wierzchu, duża, fioletowa i naciągnięta. W zamku, a szczególnie w korytarzu lochów o tej porze było dosyć zimno, a więc tym razem się to przydało. - No to chodźmy... - Zaczęła patrzeć za spojrzeniem Bell. - Tyyy, a gdzie wejście na dach? To tamtędy? - Zapytała wskazując w pewnym kierunku.
Wzięła pudełko pod pachę, ale po chwili uznała, że tak może być nieco niewygodnie z nim chodzić, szczególnie biorąc pod uwagę cel jaki sobie wymyśliła, więc wyciągnęła różdżkę i kazała temu lewitować, jak na smyczy. Ha, trzeba brać użytek z magii. - No właśnie nie jestem pewna, nie wchodziłam tam z tego piętra, ale słyszałam jak coś mówili... o drabince, bodajże. Możemy pójść w tamtą stronę - wzruszyła ramionami, jak że i tak nie była pewna skąd powinny zacząć, więc nie zaszkodziło pójść w kierunku który Angie już zaproponowała. - Mam nadzieję, że te plotki były prawdziwe - dodała, rozglądając się za, być może, ukrytymi schodkami. Szły, szły, aż nagle, niczym ze mgły wyrosło przed nimi to czego szukały. Wiło się niczym wąż na ścianie i zachęcało do wejścia. - Ha, jest - powiedziała zadowolona i zaczęła wchodzić po wąskich szczebelkach, uważając, żeby się nie poślizgnąć. Doszła po nich aż do sufitu, gdzie podniosła prawie niewidoczną klapkę i wystawiła nad nią głowę. - To chyba już dach - tak jakoś szepnęła, ale chyba Angie ją usłyszała.
Stała pod ściana korytarza, oparta o nią plecami. Wpatrywała się w jeden jego koniec, z którego powinien lada moment wyjść Raphael. Z nikim tak jak z nim tak dobrze się nie piło dziewczynie. Teraz też trzymała pod swetrem dwie butelki wódki, przywiezionego jeszcze z domu. Oczywiście, że była to wódka, co innego! Z drugiej trony znajdował się sok grejpfrutowy, który udało jej się skołować paczką od cioci. Jak ona to lubiła... Na samą myśl dzisiejszej nocy uśmiechnęła się pod nosem. Dzisiaj będą 'imprezować' w Pokoju Życzeń i Margaret bardzo chciała, żeby to Ślizgon wymyślił jego dzisiejszą treść.
Chłopak wkrótce pojawił się na siódmym piętrze. Szedł niezbyt spiesznym krokiem, mając ręce skrzyżowane na klatce piersiowej. Dlaczego? Prosta sprawa - pod bluzą miał ukryte dwie butelki ognistej whiskey oraz butelkę jakiegoś soku. Skąd to wszystko wziął? Sok miał jeszcze z domu, a whiskey... no, to już niech pozostanie jego słodką tajemnicą. Możecie teraz ze śmiałością postawić następne pytanie: po co mu to? I tu odpowiedź jest równie banalna, co wcześniej. Dzisiejszej nocy wraz z Margaret, dziewczyną, z którą ma najlepsze zakrapiane imprezki, z których generalnie nic nie pamięta, ma zamiar trochę zabalować w Pokoju Życzeń. Na twarzy Raphaela pojawił się nieco szelmowski uśmieszek, gdy spostrzegł Gryfonkę opartą plecami o ścianę korytarza. Pan Vinson od razu do niej podszedł. - No to co? Idziemy? - zapytał, lekko kiwnąwszy przy tym głową w stronę miejsca, gdzie na ogół pojawiały się drzwi do Pokoju Życzeń. O, tak, tej nocy miał naprawdę ochotę się rozerwać przy procentowych trunkach.
Margaret uśmiechnęła się zawadiacko, kiedy tylko dostrzegła Raphaela wchodzącego na siódme piętro. Od razu spostrzegła, że on też niesie pod ubraniem niezły asortyment. Kiedy już stanął przed nią uśmiechnęła się szeroko. - Idziemy, idziemy. - Powiedziała. - Zdaję się na ciebie. - Mrugnęła do niego. Starała się zajrzeć jakoś pod jego cichy. Po to tylko, żeby wiedzieć co też chłopak ze sobą przyniósł. Nic nie dojrzała. Zmarszczyła brwi. - Widzę, że też się przygotowałeś. - Zagadnęła. Miała nadzieję, że powie co tam ma. Była tak ciekawa, że nawet chwili dłużej czekać nie chciała.
Z twarzy Raphaela nadal nie znikał ten szelmowski uśmieszek, który pojawił się w momencie, gdy dostrzegł Margaret. Oczywiście, bystrym oczom chłopaka nie umknął fakt, że dziewczyna pod swetrem skrywała małe co nieco, ale nie był aż tak bardzo ciekaw co to może być. Przekona się o tym już za moment, kiedy tylko znajdą się w Pokoju Życzeń. - Tylko nie licz raczej na nic specjalnie wyszukanego. - odpowiedział, wyszczerzywszy przy tym swoje idealnie białe zęby w szerokim, acz nieco paskudnym uśmiechu, zwykłym dla jego osoby. Butelki miał dobrze skryte pod swoją bluzą, więc nic dziwnego, że nie zdołała dostrzec co też takiego przyniósł ze sobą na tą ich zakrapianą nocną imprezkę w Pokoju Życzeń. - A jakżeby inaczej. - powiedział, uśmiechnąwszy się w podobny sposób co wcześniej. Nie, nie miał zamiaru jej powiedzieć. Będzie musiała jeszcze chwilę poczekać. Chłopak rozejrzał się po korytarzu, po czym podszedł miejsca, w którym po chwili pojawiły się drzwi do Pokoju Życzeń. Przez moment przed nimi stał, po czym złapał za klamkę i je otworzył. Tak, jak zaznaczył wcześniej, nie było to coś specjalnie wyszukanego, ale też nie było to kompletnie byle co. Pomieszczenie było średniej wielkości, na podłodze znajdował się jakiś dywan a'la perski, ściany wyłożone były boazerią, oświetlenie stanowił elegancki żyrandol. Oczywiście, nie brakło tu wygodnej sofy, stołu, na którym znajdował się komplet szklanek i kieliszków różnego rodzaju. Po prostu, wyobraził sobie jedno z pomieszczeń w domostwie jego wuja ot, co. - Pani przodem. - powiedział do Gryfonki, ręką wskazując na wnętrze pokoju.
- Nie liczyłam i nie liczę, spokojnie. - Powiedziała cicho. - W końcu jesteś facetem. - Mrugnęła do niego. Na odpowiedź dotyczącą trunku pod jego swetrem Margaret posłała mu uśmiech z cieniem zawodu. Przecież tak bardzo chciała się dowiedzieć co on tam może skrywać. Trudno, będzie musiała jeszcze troszkę wytrzymać. Kiedy Raphael po chwili otworzył drzwi do Pokoju Życzeń kącik ust dziewczyny powędrował do góry. - Spodziewałam się czegoś o wiele gorszego. - Mruknęła zadowolona. Nie miała pojęcia, że to nie do końca jego własna praca. Podobało jej się wnętrze pokoju. Tym bardziej, że znajdowała się tam sofa, która z tej odległości wyglądała bardzo wygodnie i kusząco. - Panie przodem. - Usłyszała i śmiałym krowiek weszła do Pokoju Życzeń.
No cóż czyż to nie jest przeznaczenie, że oto Gasparek spotkał dziewczynę, która potrafi mu zamknąć usta jednym gestem? Vivien uprzejmie milczała i czekała aż coś powie po jej trochę zadziwiającym dla niej samej geście. I przy okazji, że nie ucieknie w popłochu, unosząc za sobą chmurę kurzu! Albo raczej jakiegoś dymu, czy co tam zostaje kiedy poruszasz się szybko w kosmosie. W każdym razie faktycznie Viv nie mogła dalej podjąc argumentów do obrony kochanego Hogwartu, bo znalazła się w wodnistej bańce. Cóż ciekawe czy mogliby się udusić tutaj i nikt by nie zareagował, oczywiście gdyby nie niesamowita intuicja Vivki, która sprawiła, że ich pułapka wyczarowana z różdżki Meksykanina zniknęła. Przez jakiś czas krukonka z szeroko otwartymi oczami, jakby zdziwiona całym tym zdarzeniem praktycznie nie słuchała co mówi Kasparek tylko dryfowała z szeroko otwartymi oczami jak w transie. Po chwili chciała wybuchnąć! W końcu kto śmie całkowicie moczyć pannę Davilę! O nie ona zaraz da temu chłopcowi. Ale kiedy spojrzała na Meksykanina, zajrzała w jego przerażone oczy i słyszała jego zgrabny słowotok na temat nieudolności różdżki, zamiast na niego nakrzyczeć… roześmiała się. Był w końcu cały mokry i wyglądał jak kura, czy tam jak to leci w tym powiedzonku. Zastanawiała się czy makijaż nie wylądował nie rozmazał jej się całkowicie na policzkach. Ale skoro chłopak nie uciekł, tylko zaproponował, że pójdzie z nią do tego skrzydła nie mogło być tak źle. - Pokój Ravenclawu jest dość daleko, ale skoro chcesz – powiedziała i dość płynnie podfrunęła do drzwi, czekając na Meksykanina. W końcu oboje stanęli na korytarzu studenckim. W pełni okazałości, na ziemi, w tych wysokich obcasach dziewczyna była odrobinę wyższa przy Meksykaninie. Viv zaklęciem Silverto osuszyła ubrania dwójki nieszczęśników. Ale wciąż mieli mokrą skórę i włosy. Cóż, Vivien nie była zbyt dobra w takich zaklęciach. - Sory – mruknęła widząc, że nie udało jej się zrobić wszystko co sobie zaplanowała. Ale po chwili wyruszyła w podróż do wieży Ravenclawu, słuchając jego wesołego gaworzenia i przepraszania większość czasu. W końcu po jakiś milionach lat znaleźli się pod drzwiami z kołatką. - Poczekaj tu, co? – zaproponowała i podeszła do drzwi, które zadały jej durną zagadkę. Davila musiała przez chwilę stać pod nimi, żeby wymyślić odpowiednią odpowiedź. To jest zdecydowany minus bycia Krukonką. W końcu znalazła ją i weszła do środka. Wytarła ręcznikiem ciało w dormitorium, udało jej się też ostatecznie wysuszyć włosy. Zdjęła ubranie, które przyklejało jej się do ciała i zamiast tego wcisnęła się w niebieską bluzkę na ramiączka, czarny żakiet i dorywając pierwsze lepsze rurki. Przez to, że tak się śpieszyła do Gaspara zapomniała zmienić buty na płaskie i znowu wylazła z pokoju wspólnego w obcasach. - Jestem – powiedziała patrząc na włosy chłopaka, w zasadzie były już suche, więc nie musieli się o to martwić. - W zasadzie nie wiem po co kazałam ci czekać, bo teraz jesteś skazany na moje towarzystwo – zauważyła uśmiechając się do niego, po czym zaczęła iść wolno po schodach, by znaleźć się zaraz na siódmym piętrze.
Boris został wybudzony nagle z chaotycznego snu, gdzie jako tygrys rozrywał zębami na strzępy biedną antylopę. Wciąż czuł w ustach smak krwi i surowego, brudnego mięsa, co przyprawiało go o mdłości. A te w połączeniu z dymem nikotynowym, trawki i odorem alkoholu stanowiło przeokrutną mieszankę. Dlatego przystał na propozycję LSD o opuszczenie Tęczowego Pokoju. Przetarł zmęczone oczy, pełne piachu i brudu, po czym dźwignął się i razem z dziewczyną opartą na jego ramieniu wyszli z dusznego pomieszczenia. Kiedy przeszli przez drzwi na korytarz. Boris miał wrażenie, że wdarł się do innego wymiaru, do zupełnie innej nie-rzeczywistości. Powietrze się rozrzedziło, głosy względnie ucichły, a jaskrawość barw nabrała delikatnego wyglądu. Wszystko się rozmyło, jedynie lekki powiew zapachu czekolady przemknął gdzieś obok nich, znikając równie szybko, co się pojawiając. Przystanęli przy jednym z większych okien, a Boris oparł się o kamienny parapet, mrużąc obolałe powieki i nurkując dłońmi we włosach. Nie wiedzieć czemu czuł się jak na jakimś pieprzonym polu namiotowym, gdzie po ostrej balandze budzi się w powiewie chłodnego świtu. To było dziwne. Przecież długo nie spał? Nie wiedział, czas kompletnie się gdzieś zagubił, pośród marzeń sennych i facjaty flegmatycznego Morfeusza. - Bolą mnie kły - rzucił nagle ochryple, przerywając ciszę, rozrywając ją niemal na strzępy i to w dodatku tępym narzędziem. Aż sam się wzdrygnął i poczuł gęsią skórkę na ciele. Chyba był stuknięty.
Dostała w twarz od rzeczywistości już trzeci raz w ciągu pięciu minut. A może godziny? Ciężko stwierdzić. Trzeci raz był najbardziej bolesny i kojący jednocześnie. Opuszczenie tęczowego pokoju było zbawcze, ale LSD jednocześnie przeraziła nieco rzeczywistość. Przedmioty były dziwne, ściany nienaturalnie kanciaste, wszystko dziwacznie mocno zarysowane nawet jak na jej wadę wzroku. Świat był nierealny, wyjęty z jakiejś czarnej komedii, przytłaczający. Ale przynajmniej dało się w nim oddychać. Oparła dłonie o parapet i podskoczyła. Podciągnęła się i usiadła na nim, opierając się o szybę plecami. Chłodna. Cudowna, płynna masa. Albo to tylko jej wydawało się, że świat jeszcze lekko drży. Świtało. Zamek był jeszcze cichy, nieżywy, pusty. - Jesteśmy jedynymi ludźmi w tym zamku - szepnęła. Zimno, okrutnie. Ograniczone słabościami ciało lekko się trzęsło. Zaciskała zęby tak mocno, że bała się, że przypadkowo je sobie skruszy. Musiała wyglądać strasznie. Krucze włosy w nieładzie, źrenice powoli rozszerzające się i zwężające na przemian; czarne drobiny tuszu do rzęs, które osiadły na policzkach, spierzchnięte usta, ciennie pod oczami, żyły zarysowane widocznie pod skórą na rękach. Obciągnęła rękawy wzorzystej koszuli, chcąc ochronić się przed zimnem. Odsłonięte przez krótkie szorty, szczupłe nogi powlekły się gęsią skórką, a Lunarie machała nimi leniwie nad przepaścią podłogi. - Mnie poroże - odparła zaraz na słowa Borisa, w ogóle nie zastanawiając się nad nimi. Zabrzmiało dziwnie. Ale coś świtało. Niejasny, rozedrgany obraz. Jeleń. Tygrys. - Musimy częściej robić imprezy - powiedziała cicho. Głos miała lekko zachrypnięty. Spojrzała na niego. Nadchodzący świt malował chorobliwą półbielą sączącą się z okna zmęczenie na jego twarzy. Refleksy światła w kosmykach ciemnych włosów, które przeczesał palcami. Miała coś powiedzieć, ale wypadło jej z głowy. Z pamięci. Zabawne, nie pierwszy raz.
Boris z kolei w miarę płynnie wślizgnął się w objęcia rzeczywistości, pomimo, iż ta drapała, kąsała, chłodziła i mamiła. Swoją drogą to było... naprawdę ciekawe. Taki przeskok. Jakby z A do Z. Zawsze można było iść na opak, w drugą stronę. Tyle, że po co? Ciężko jest się dobrowolnie wyzbyć chęci przygody, adrenaliny. Przynajmniej dla niego. Nie siadał, nie podciągał się. Nie miał siły, głowa wciąż próbowała bezwładnie opaść na chłodny parapet. Była jak ołów, pusty w środku, ale i tak przeraźliwie ciężki. A może tytan? Cholera wie, nigdy nie był specjalnie dobry z chemii. To znaczy z takiej, o której można było teraz pomyśleć. Jego umysł wciąż bombardowały jakieś urywki wspomnień, wydarzeń, nie wiadomo czego. Poczuł, że zaschło mu w gardle. Usta znacząco spierzchły, poczuł mrowienie na języku, powieki biły gałki oczne, jakby chciały zaciągnąć widok kotarą rzęs. To było irytujące. Mruknął przeciągle z dezaprobatą, po czym westchnął ciężko. Zimno. Teraz je poczuł, jak otuliło jego skórę. Uniósł zmęczony wzrok na Lunarie, patrząc na nią nieprzytomnie. Zamrugał kilkakrotnie. - Sami pośród głuszy. Może to cisza przed burzą? - podchwycił temat. Na wzmiankę o bolących porożach skinął tylko głową, ledwo dostrzegalnie. Ból "kończyn" fantom. Jakie to zabawne. Czemu się nie śmiejesz? - Tak - przytaknął, tonem dziwnym, jakby to nie on mówił. Jakby tylko się przyglądał. Dziwne. On też chyba chciał coś powiedzieć, ale nie mógł zebrać myśli. Rozpierzchły się w plątaninie neuronów i neuroprzekaźników. - Chciałem... zrobić coś na urodziny, ale teraz to chyba tego nie przebiję, więc mogę się schować - dodał, z lekkim uśmiechem, takim dziwacznym, bo aż mięśnie twarzy go zabolały, chociaż kąciki ust prawie w ogóle nie drgnęły.
Objęła rękami jedno udo i pociągnęła do siebie. Potem przyciągnęła drugie i objęła je ramionami, siadając bokiem do okna. Teraz zimna powierzchnia szkła zetknęła się na chwilę z jej skronią, gdy oparła głowę o szybę. Sięgnęła spojrzeniem na błonia. Siódme piętro, wysoko. Mgła spowijała ziemię, wszystko było jednostajne i ciche, nawet Zakazany Las zdawał się pogrążony w letargu. Wszystkie jelenie spały, ale LSD nigdy nie była wszystkimi. - Tak - powiedziała, nawet nie będąc pewną, na co odpowiada. Oderwała wzrok od błoni, oderwała skroń od zimnego szkła. Wyciągnęła z kieszeni szortów papierosy. Potrzebowała tego, natychmiast. Powietrze było zbyt chłodne i puste, chciała wypełnić je dymem. Gorzkim, w pełni nikotynowym. Pozbawionym ostrych, słodkich smaków. - Rzucam czekoladę - wychrypiała. Odpaliła papierosa po kilku ciągnących się w nieskończoność próbach i przelała siebie w dym, wypełniła nim siebie i otaczającą przestrzeń. Dobry substytut na wspomnienia całej nocy. Spojrzała na wewnętrzną stronę swojej dłoni, jakby chciała odczytać w niej historię dotyków, najdrobniejszych muśnięć. Skronie tętniły tępym bólem, przygryzła wargi. Niedbałym ruchem poprawiła potargane włosy. Przesunęła palcami po czole, gdzieś zgubiła się opaska na głowę z piór. Zaciągnęła się znów, oblizała usta z goryczy nikotyny i podała papierosa Borisowi. - Schować? - powtórzyła, opierając łokieć o kolano, a głowę wspierając na dłoni. Zmrużyła oczy. - Schować. Rany, chowałam się dziś przed czymś. Ale co to było, cholera.
Jakiś dziki galop przemknął przez jego myśli, aż wszystko się zatrzęsło, razem z jego ciałem. Wzdrygnął się i potrząsnął głową, mrugając jeszcze kilka razy. A potem pacnął się dłonią w czoło, też kilka razy, trochę jakby woda dostała mu się do uszu. Każdy ruch Lunarie był głośniejszy niż zazwyczaj i niesamowicie mu przeszkadzał. Jedynie chłód korytarza nieco łagodził objawy. Spuścił znów głowę, opierając ją wciąż na rękach i pociągnął nosem. Obserwował strukturę parapetu, chociaż gałki oczne poruszały się w zbyt wolnym tempie. Nic nie dostrzegł, nie mógł się skupić. Blady świt odbijał mu się we włosach, a potem i w twarzy, kiedy postanowił ją jednak podnieść ku oknie. Zobaczył jakieś zielone krajobrazy, ale wszystko zlewało się w dziwną masę, która była zbyt nasycona i raniła jego przekrwione oczy. Mlasnął z niezadowoleniem, bo kolejny raz poczuł smak krwi na ustach. Ranka chyba, jakaś drobna. - Za dużo słodyczy w życiu - rzucił, dla kontrastu gorzkim tonem i oparł głowę o ścianę. Schować. Coś mu mrygało niczym przepalająca się żarówka, ale na tym koniec. Coś świtało i nie chodziło tu o widok za oknem. Ale ciężko było to spersonalizować, czy chociażby zespolić w spójną całość. Nie miał siły. Bolały go mięśnie od niewygodnej pozycji, w jakiej zasnął. Plecy wręcz wrzeszczały o jakiś masaż, ale niestety, złudne marzenia. Przerzucił zaspany wzrok na papierosa i pokręcił głową. Nawet palić mu się nie chciało. Czuł się jakby wypompowany z uczuć, jakby mięśnie zastrajkowały, kompletne otępienie. Przydałaby się kawa. O tak, pokochałby chyba pierwszą osobę, która przyniosłaby mu kawę. Nawet, gdyby była facetem. Jak rozkosznie. - Może... może to była jakaś bitwa? - rzucił niepewnie, choć prawdopodobieństwo wcelowania w sedno sprawy było znikome. Ale nieważne. Może wspólnie dojdą do jakichś spójnych wniosków. Albo i nie.
Obserwowała, jak Boris zmaga się z gwałtownym dreszczem i sama niemal zatrzęsła się i wzdrygnęła, ale organizm zaprzestał tylko na nieprzyjemnym mrowieniu w karku spinającym ciasno skórę, jakby ktoś chciał dopasować skórę do szkieletu, zupełnie niepotrzebnie, Lunarie uważała, że idealnie wręcz dobrała kostium człowieka, nie należało niczego rozpruwać, niczego zszywać, nic W ustach miała nieprzyjemny posmak wczorajszego alkoholu. I jedyne czego sama pragnęła w tej chwili to szczoteczka do zębów i dużo miętowej pasty. Nienawidziła kawy, a zasuszone gardło domagało się tylko wody z cytryną. Ale wszystkie te dobra były nagle tak dalekie, niedopasowane do rzeczywistości obecnej, chłodnego okna, gorzkiego papierosa, gorzkiego poranka, gorzkiego tygrysa. W sumie w tej chwili uwielbiała wszystko, co gorzkie, zemdlona od nadmiaru czekolady. - Trzeba więc zrównoważyć, alkoholem i zapomnieniem - szepnęła niejasno, mrużąc oczy. Lazurowe spojrzenie było zamglone, tak naprawdę niewidzące. Przenikała wszystko wzrokiem bezmyślnie i bezrefleksyjnie, prawdopodobnie nie zauważyłaby obecności kogokolwiek, nawet jeżeli wpatrywałaby się w niego minutę. Zabolało ją wypowiedzenie słowa "zrównoważyć", było trudne, syczące, ostre, wymagało zbyt wiele pracy ustami, nacisku języka, zębów, brzmiało okrutnie, zniżyła więc głos do szeptu, by nie zabrzmiało rozdzierająco. Przymknęła na chwilę powieki, głowa zachwiała się jej lekko, ale najdrobniejszy ruch przechylał szalę bólu. Zaciągnęła się znów, skoro Boris nie chciał, ale i jej samej odwidziało się palenie. Zabiła smak alkoholu nikotyną, ale teraz wszystko zaczęło jej przeszkadzać. Uchyliła okno i wyrzuciła papierosa na błonia. Zimne, świeże powietrze otuliło jej twarz jeszcze dotkliwszym otrzeźwieniem. W obliczu tak namacalnego kontaktu z trzeźwą rzeczywistością, znów spojrzała na błonia. Wciąż wysoko, ale jakby mniej groteskowo niż za poprzednim spojrzeniem. Pochyliła głowę, ale coś strzyknęło jej w karku. Zabrzmiało dla niej jak chrobot łamanej kości i odsunęła się nieco od szkła. Spojrzała na Borisa i wzruszyła ramionami. Za wiele wczoraj połączyła. Nie mogła sobie przypomnieć. Wiedziała, że rozmawiali, że cośtam. Ale w tym "cośtam" kryło się wszystko. A ona nie pamiętała. Chyba nie dojdą do żadnych wniosków. Wsunęła dłonie do kieszeni szortów. Cholera. Gdzie jej kokaina?
W końcu stało się. Mózg się nie dotlenił i Boris ziewnął przeciągle, zasłaniając dłonią usta. Poczuł na dłoniach ciepło swojego oddechu, oczy zakręciły się w oczodołach, a powieki znów drażniły ich strukturę. Boże, każdy gest był dla niego męką, każdy ruch, każdy bodziec odbierany przez każdy zmysł. Czuł się jak karykatura człowieka, jakby był przerysowany, ale mimo to istniał naprawdę. Fizycznie, bo psychicznie czuł się jak dusza w niebycie. Tak, był teraz obrzydliwie fizyczny i nie podobało mu się to ani trochę. Chyba wolał zajmować się swoim duchem i uczuciami w Tęczowym Pokoju. Ale teraz to byłoby tylko utrapienie. Gorzki posmak w ustach i jego własne, wypowiedziane słowa były dla niego naprawdę ożywcze. Inne. Przecinające przestrzeń, która mdliła i była za bardzo nacukrzona. Tak, komuś się poprzewracało w dupie i uznał, że już dosyć tego sielankowego życia, miłych chwil, cudownego humoru, trzeba to teraz rozpieprzyć na kawałki, a potem się jeszcze nimi poranić. Bo czemu nie? Rozmasował bolący kark, krzywiąc się nieznacznie, a jego ruchy były naprawdę mozolne, w zwolnionym tempie. Ściągnął brwi i przeanalizował jej słowa, o ile można tak nazwać tę czynność, którą teraz mógł wykonać, w tak żałosnym stanie. Kolorowa koszulka z nadrukiem znaku peace była wymięta, lniane spodnie wołały o pomstę do nieba, a opaska na głowie trzymała się już chyba ostatkiem sił. Tak jak i jego ciało. - Zależy, jak na to patrzysz. Alkohol i zapomnienie również mogą mieć słodki posmak. Szczególnie, kiedy uciekasz od gorzkich problemów - stwierdził nagle, jakże filozoficznie, aż sam się sobie zdziwił, skąd nagle u niego takie dziwaczne teksty, ale wzruszył tylko lekko ramionami. Sen, znów tańczący Morfeusz, a potem podmuch wiatru przez otwierane okno. Niczym siarczysty policzek, kłęby orzeźwienia. Przylgnął mocniej twarzą do ściany i zmrużył oczy, patrząc gdzieś za okno. Ale nie widząc.
Niedobrze. Ziewanie to najbardziej zaraźliwa choroba, dlatego LSD sama podjęła zaraz ziewnięcia. I tu rozpoczęła się jej kilkuminutowa katorga, bo nie mogła ziewnąć do końca. Wciąż tliła się w niej chęć nabrania powietrza, uwierała gdzieś w tchawicy. Ale przy kolejnej próbie miała wrażenie, że zaraz coś strasznego stanie się z jej żuchwą i postanowiła to przecierpieć. Trupy. Mięśnie i kości wypełniała jej nieznośna, obezwładniająca słabość. Była wycieńczona od nadmiaru drżenia, zmęczyła się tą bezwolną reakcją organizmu. Męczyło ją wszystko i potrzebowała kokainy, pasty, wody, cytryny, czegokolwiek. - Zdechniemy tu, tygrysie - mruknęła nieszczęśliwie, musnąwszy dłonią jego ramię. Skórę i mięśnie miał napięte chyba jeszcze bardziej od niej. Jeszcze twardsze, bardziej spięte. Ale nie potrafiłaby włożyć jakiejkolwiek siły w drżące dłonie, by pomóc mu masażem, właściwie bała się, że pękłyby jej nadgarstki. Lęk irracjonalny, ale LSD bała się wielu absurdalnych rzeczy na kacu. Podczas względnej, chwilowej trzeźwości. - To prawda. Ale co, jak w zapomnieniu zatracasz to, co było najsłodsze? - zapytała cicho, przymykając znów powieki. Świetliste obrazy drążyły w jej czaszce tunel bez końca. Nie wiedziała nawet, jak trafne są jej słowa. Nie odwoływała się właściwie do ich sytuacji, przecież nie do końca ją pamiętała. Wiedziała tylko, że jeszcze bardziej przywiązała się do tego specyficznego człowieka. Uśmiechnęła się dlatego przelotnie, gdy zmrużył oczy i uśmiech najpewniej mu umknął, nieistotne. Skulona, obejmująca własne nogi studentka westchnęła cicho. - Nie wiem co ze sobą zrobić - powiedziała. - Chyba teraz umiem tylko spać. Inne czynności mnie przerastają. Ale nagle i sen ją przerósł. Zmroził. Wyobraziła sobie siebie w pustej sypialni dla dziewcząt z pierwszego i drugiego roku. Zimną pościel i jej dotyk przesuwający się na skórze. Przerażającą ciszę, gdy nagle mnogość oddechów z tęczowego pokoju zastąpiona zostanie jedynie jej własnym. Młode serce, tak obciążone po wczorajszej dawce narkotyków i alkoholu mogło się przecież zbuntować. - a co jak przestanę oddychać - szepnęła, nieświadoma nawet, że te słowa wyrywają się z jej ust, a nie pozostają w sferze rozmyślań.
Tak, to prawda, zaraźliwa choroba. Wraz z ziewnięciem LSD, nawiązała się swoista spirala zakaźna, bowiem Boris ziewnął ponownie, niemalże zachłysnąwszy się powietrzem. Jakby był odkurzaczem. Nie, to zbyt straszne, nawet jak na niego. Jakie to niesamowite, że ich potrzeby były takie podobne! Jasne, że to nic dziwnego, ale i tak wydawało się to być jakby magiczne. Choć przez chwilę mogli być podobni, mieć podobne myśli i odczucia. To całkiem fajne doświadczenie. To znaczy, zależy, jak na to patrzeć. Kiedy musnęła dłonią jego ramię, kolejny dreszcz przeszedł jego ciało, ale to był chyba jeden z tych przyjemniejszych, o ile można tak to rozpatrywać. Tak, czuł się w towarzystwie Lunarie coraz swobodniej, obojętnie, że praktycznie każdego razu, kiedy rozmawiali na trzeźwo, zaczynali swoją znajomość prawie że od nowa. Podświadomie chyba się przyzwyczajali do siebie i swojej obecności. - Może... pójdziemy szukać wodopoju? - spytał, z lekkim rozbawieniem, niemalże nikłym przez to, że nie miał sił. Właśnie, jak on chce się stąd ruszyć, kiedy w ogóle ledwo żyje? Gdyby znał jej myśli, to i tak byłby wdzięczny, że w ogóle brała to pod uwagę, naprawdę. A lęki każdy ma i różnie je przechodzi. Zastanowił się chwilę. A raczej próbował. Próbował pogonić swój mózg do lepszej i szybszej pracy. - Tak to już czasem jest, że chcąc zabić to, co złe, musisz zabić też to, co jest dobre. Straty wojenne. Chyba, że jesteś na tyle silna, by przyjmować na siebie wszelakie problemy, to wtedy zapominanie jest swoistą zbrodnią - wyraził swoje zdanie. Naprawdę coś za mądrego zgrywa, mhm. Tak, uśmiech LSD mu umknął kompletnie, bo akurat wtedy był w lekkim marazmie. Dopiero na dźwięk kolejnych jej słów zdołał się ocknąć, wrócić z myślami na ziemię. Na korytarz. - Też nie mam pojęcia. Chyba sturlam się do kuchni - powiedział w końcu, nieco sennie i obojętnie. Wyobraził sobie swoje ciało spadające ze schodów. Też ścisnął go jakiś absurdalny lęk. - A ja skręcę sobie kark - odparł, nieświadomie nieco na jej ostatnie szepty. Jego głos również był nieco przerażony, a spojrzenie szarych oczu wyostrzyło się, by ostatecznie dłonią przetrzymać się parapetu.
Podczas obserwacji jak epidemia ziewania zbiera swoje żniwo, Luna przypomniała sobie jej tok rozważań o rozwodzących się neuronach. Wyobrażała sobie jak się rozstają, zrywając synapsy. Teraz ułożyły się wszystkie w kłębek, zwinęły i zasnęły kamiennym snem, odmawiając współpracy z układem nerwowym. Pusta skorupa. Zastanawiała się, skąd jeszcze w niej zdolność do jakiejkolwiek motoryki, ruchu, wzbudzania drżenia w powietrzu jak kręgów na wodzie. Pod powiekami zobaczyła gorącą herbatę, parę unoszącą się znad kubka i kręgi powstałe wraz z tchnieniem ust. Rozbijały się miękko o brzeg kubka i niknęły w niebycie. Close up. Znała te usta. Nie lubiła herbaty, ale nagły impuls sprawił, że chciała jej posmakować. Tylko z ust. ene, due... Odsunęła niejasne wspomnienie (a może nie? projekcję chorego umysłu albo niewątpliwy dar przewidywania przyszłości) i roześmiała się cicho na wzmiankę o wodopoju. Wyobraziła ich sobie, tygrysa i jelenia sączących wodę ze źródełka, ramię w ramię, kopyto w łapę. Zgrabnie i wdzięcznie, niczym Nataniel Kruk. A potem uciekaliby przed krokodylem, mojrami, czy innym zbiegiem okoliczności. - A czasami po prostu padasz ofiarą zbiegu okoliczności - rzekła więc cicho. Przekonana była, że zna te słowa, powtarza tylko za kimś. Uważała je jednak za na tyle przyjemne w odbiorze, że podzieliła się z Borisem mądrością Vonneguta. Zamrugała, zakrywając kilkakrotnie lazur oczu cienką powłoką opuchniętych, sinych powiek. - To umrzemy razem - szepnęła dość beztrosko i pewien ciężar spadł z jej serca. Umieranie nie byłoby chyba tak tragiczne, jak miałaby z kim. A z Borisem w ogóle musi się morowo zdychać. W sumie to wszystko tak jej się wykręciło, że przez krótką chwilę z radosną niecierpliwością oczekiwała chwili, w której umrą. Zaraz jednak wzdrygnęła się lekko, uznając że nie byłaby ostatecznie zbyt zadowolona z takiego przebiegu wydarzeń. - Nie, nie umierajmy. Obronię cię. Mam poroże. A ty mnie, masz kły. Chyba na tym właśnie to polegało. Żeby ratowali siebie nawzajem od absurdu. Paradoksalnie, jeszcze dalej się w ten absurd zapędzając. Ceniła tę znajomość. Coraz bardziej z każdym, kolejnym poznaniem.
Wiesz, że aż ziewnęłam po przeczytaniu tego tekstu? Ale ok, nieważne, Boris w każdym razie próbował to jakoś opanować, chociaż to była wyjątkowo wstrętna i czepialska choroba. Dziwne, natarczywe wspomnienie umysłu. Sugestia, wobec której stajesz się bezsilny. Bardzo ciekawy mechanizm. Jednak trzeba przyznać, że on też się nie mógł nadziwić, jakim cudem stoi, porusza się i myśli. To było całkiem fascynujące doświadczenie. Chyba powinni być praktycznie trupami. Tak, to było ciekawym wyobrażeniem. Jemu samemu również taka myśl przyszła do głowy. Dziwaczna przyjaźń, czy sympatia, między zwierzętami, które nie miały w zasadzie do tego prawa. Tygrys powinien biec za jeleniem, aby go zabić i zjeść, a ten powinien się opierać, uciekać i bać się. Jednak żadne z tych wydarzeń nie miało miejsca, a uczucia również zdawały się z tym nie pokrywać. Ale uśmiechnął się blado ponownie. - A może to złośliwość losu? Wierzysz w coś takiego? - spytał, z zaciekawieniem, którego jednak nie było po nim widać. Jedyne, co było widoczne, to zmęczenie i skrajna niemoc. Jakby rozum się opierał organizmowi, bo ten chciał paść i leżeć i nie wstawać przez najbliższy tydzień. Albo i dłużej. Ale po co, po co marnotrawić czas? Uniósł lekko głowę i spojrzał na nią niejasno, ściągając lekko brwi, jakby analizował coś zawzięcie, ale ostatecznie wszystkie myśli wirowały w takim nieładzie, że sam już nie wiedział, o co mu chodziło. Puścił dłonią parapet, bo też się trochę uspokoił, ale nie do końca. Wciąż nie opuszczało go lekkie uczucie niepokoju, jakby ten oplótł jego ramiona. Dostał z tego tytułu nawet lekkich mdłości, ale postarał się jakoś ogarnąć. O ile było to w tym stanie w ogóle możliwe. Nie chciał umierać. Nie. To jeszcze nie ten czas. To jeszcze nie ta chwila. Nie przetrwonił jeszcze całego życia. Dalsze jej słowa już uspokoiły go nieco bardziej, a niepokój zdawał się teraz stać obok, ramię w ramię, patrząc na Borisa przenikliwie. Ale zignorował go i nie spojrzał w tamtą stronę. - Jesteśmy naprawdę dzielnymi zwierzętami - powiedział sucho, bo i takie uczucie towarzyszyło mu w gardle. - Powinniśmy opanować świat - dodał po chwili i dziwnie się z tego ucieszył. Ta wizja naprawdę mu się spodobała. Bycie ponad innymi, posiadanie władzy... to zawsze było coś kuszącego. Ale potem zmarkotniał. Nie, to by nie wypaliło.
Rejestrowała jego słowa, ale zaczynały zbyt uwierać mózg, wywierać nacisk, którego nie mogła znieść. Cudowne uczucie rozchwiania, przez które jej głowa kołysała się wcześniej na prawo i lewo, teraz zniknęło, pozostawiając ciężki ołów w mózgu, ciążąc jej nieznośnie. Ból palił przy skroniach, w uszach, zatokach, wdzierał się wszędzie. - Nie wiem - odparła po chwili namysłu. - Chyba... sami tworzymy sobie nieszczęścia. Nie wiem, czy to jest gdzieś zapisane, ale... Urwała. Przetarła czoło palcami i westchnęła. W gardle uwięzły jej słowa, nagle jej syn znów stał się jedynym, o czym mogła myśleć. Widziała go tylko raz, krótko po porodzie. Ojciec nie dał jej nawet dojść do siebie, po prostu miała opuścić dom. Wtedy skupiła się na sobie, na powrocie do dawnej sylwetki. Właściwie nigdy jej nie odzyskała, wciąż miała ślady na brzuchu, piersi pozostały znacznie większe niż wcześniej. Potem musiała odciągać pokarm i wszystko wyrzucać; nieważne. Nienawidziła syna przez bardzo krótki okres, potem stał się jej jedynym pragnieniem. I chciała teraz wyrzucić to z siebie, wypluć palące w język słowo "syn". Przymknęła powieki i zadrżała mocniej, zdusiła w sobie wybuch i zsunęła się miękko z parapetu. Uderzenie stóp o posadzkę, jęknęła cicho. Miała wrażenie, że popękają jej kostki. - Chodź. Podbijemy świat, ale najpierw pobijemy coś innego. Uderzymy w kimono, aż będzie piszczeć. I ruszyli, snując się jak dwa trupy, przechadzając się korytarzami opustoszałego Hogwartu o czwartej nad ranem, tygrys i jeleń, żeby rozdzielić się dopiero w skrzydle studenckim i zapaść w oddzielnych pokojach w niespokojny sen. Śniła o jeleniach pożerających niemowlę.
No, czyli rozgromili wnykopieńki i uszli z tego całego zajścia z życiem, a to najważniejsze! Wprawdzie Stiwek i Court się coś wlekli, ale przecież Amerykanin to cwaniak i kozak, na pewno sobie poradzili, musieli. Tym czasem Dżoel z Lottką stali przed gabinetem dyrektora, zastanawiając się, co teraz mają zrobić. No, a kiedy tak myśleli, to przybiegła Effka z Boryskiem. Baaardzo dziwne, że była tu już trójka reprezentantów Turnieju, razem z jakimś kompanem, ale Francuz był chyba zbyt zaaferowany całą sytuacją, żeby logicznie scalić fakty i wydedukować, że to w ogóle może mieć cokolwiek wspólnego z trzecim zadaniem. Prędzej stawiałby, że na Hogwart rozpoczęła się inwazja kung-fu skrzatów śmierdzieli, naśladowców Miszcza, no i jakiegoś szalonego zielarza, który ciska w ludzi wnykopieńkami, jak Ash Ketchum z Alabastii Pokemonami. Anyway, z racji tego, że Joel nie ogarnął, to zamiast spytać Effkę, czy ona może wie, co się tu dzieje, tylko skinął jej głową, a zaraz potem wrócili z Lottosławą do gorączkowego myślenia, podczas którego owa Meksykańska dziewoja jak zwykle zabłysnęła genialnym pomysłem! Racja, będą musieli się rozdzielić, a to - zaprawdę powiadam Wam - wielce, ale to wielce niebezpieczne, no ale oj tam, oj tam. Trzeba znaleźć jakiegoś nauczyciela! Panna Ostberg poinstruowała go, gdzie miał iść, i całe szczęście! Pomimo faktu, że byli w Hogwarcie taki sam szmat (faktycznie, trochę im tu zleciało), to Joelosław i tak mniej ogarniał lokalizacje pomieszczeń w zamku, niż studentka. - Dobra, dobra, ja idę sprowadzić pomoc, ale ty tu zostań i poczekaj na Stiwa, okej? - upewnił się. Wszakże on był tu menszczyznom i samcem alfa (i wcale nie lekko ciotowatym), więc musiał wykazać się odwagą i samemu sprawdzić teren, no i znaleźć jakiegoś nauczyciela. - No, chyba że... jeśli za pół godziny z nikim nie wrócę, spotkamy się w pokoju marzeń - zadecydował jeszcze, po czym szybko oddalił się spod gabinetu dyrektora. Miał przeszukać korytarze, w końcu ktoś musi je patrolować, no nie? Zbiegł ze schodów prowadzących na siódme piętro, po czym zaczął przemierzać korytarz w poszukiwaniu jakiejś dorosłej osoby. Najlepiej takiej, która nie będzie śmierdzącostopym kung-fu karłem albo maniakiem Drętwoty. Z każdym krokiem, który odbijał się głośnym echem po tych kamiennych ścianach, student zaczął zdawać sobie sprawę, że, helooooł, coś tu jest nie tak! No bo ni stąd, ni zowąd przed nosem przeleciała mu miotła. A potem druga. Potem jeszcze jedna. I czwarta, piąta, szósta. A na siódmej z kolei siedział właśnie skrzat - śmierdziel, z lubieżnym uśmieszkiem grzebiący sobie w nochalu! Następnie na podłodze pojawiły się kociołki! Mnóstwo kociołków, kociołkowy labirynt! Kiedy podniósł głowę, zauważył, że nie latają nad nim tylko miotły, ale i hipogryfy, jednorożce, pegazy, a nawet sklątki tylnowybuchowe latały na swoich paskudnych, kościstych skrzydełkach! Jeżu, Dżudasie i Merlinie! Brakowało jeszcze Drużyny Aktimela, Asha z Alabastii z ekipą, no i może testrali! Chociaż nie! Te czarne paskudy pewnie też tu latały, ale nie było ich widać, ot, cały sekrecik! Dobra, Joelosław, to wcale nie jest dziwne, nie zatrzymuj się, idź dalej. No i poszedł, ale zrobił zaledwie dwa kroki, kiedy z sufitu (który okazał się różowym niebem z watą cukrową zamiast chmurek) spadła na niego lawina głazów! AAAAAAAAAA! Cud, że jeszcze go nie uszkodziły, tak szybko biegł. Gnał jak dziki, jak koń Rafał gnał, ale no musiał obejrzeć się za siebie! No i zupełnie niepotrzebnie, bo okazało się, że płynie za nim wielka fala lawy, zalewając po drodze kociołki, jednorożce, paskudne sklątki, no i kociołki. No ale kung-fu śmierdziel na miotle się uratował, skubany! No nieważne, nieważne, Dżoelosław przyśpieszył jeszcze bardziej, po drodze wrzeszcząc coś, żeby śmierdząco-stopy skrzat nie ratował jego, a pegazy! Biegł tak i biegł, a lawa zdawała się być coraz bliżej! A jakby tego było mało zza rogu wyskoczyło jakieś dzikie plemię Makczupikczu na rączych centaurach, wygrażając Dżoelowi swoimi maczugami i dzidami. No nie, nie, nie! Nie mogą go dziabnąć, bo Lottke też zaboli! No kurczę no! No ale miał taką kondychę, że nim się obejrzał, dopadł już schodów, zbiegając po nich tak szybko, że przeskakiwał niemal co szósty schodek! I dopiero tam - w morderczym biegu - odwrócił głowę do tyłu, żeby przekonać się, że żadnej lawy nie ma, ani gości z plemienia Makczupikczu, ani skrzatów na miotłach. Nie było nic, tylko pusty korytarz! Garsąą był jednak w takim szoku i tak scykany, że postanowił dalej nie szukać, tylko pobiec do pokoju marzeń i czekać tam na Lottkę.
Cisza. Blade słońce wpadające przez okno. Chłód. I dziewczęca sylwetka, odziana w czarną sukienkę sięgającą ledwo za kościste kolana. Poruszała się smętnie; nostalgiczna i melancholijna melodia tworzona przez malutkie nutki skaczące po pięciolinii. Leen już od dłuższego czasu nie robiła nic innego, jak tylko snuła się po zamku, strasząc wszystkich swoją twarzą - smutne, czarne oczy, oklapnięte loczki, blade policzki i usta wykrzywione w tak zwaną podkówkę. Próbowała sobie to tłumaczyć samobójczymi skłonnościami po dziadku bądź też oschłym charakteru matki, ale w głębi wiedziała, że to nie ma jakiegokolwiek sensu. Najzwyczajniej w świecie zmęczyła ją cała sytuacja związana z pobytem ojca w Mungu oraz chore i niemające sensu kłótnie z Andrzejem. Jednak dzisiaj Kathleen Tally Jo twardo postanowiła, że nie będzie zaprzątała sobie głowy tym wszystkim i nareszcie wyjdzie z dormitorium, aby posiedzieć w miejscu, gdzie są jacyś ludzie. Żeby tylko wśród nich przebywać. Nic więcej. Wyruszyła więc na poszukiwania tłocznego miejsca, ale jak na złość, wszędzie było pusto. Znużona żmudnymi obserwacjami otoczenia, oklapła ciężko na zakurzonej ziemi, nie wiedząc nawet gdzie dokładniej jest. Korytarz na którym miejscu? Pierwszym, drugim, trzecim, szóstym? Nieważne. Owieczki w końcu zawsze pozostają zagubione. A akurat ta, aby ukryć swą z góry narzuconą naturę, wpatrywała się wstydliwie w jagodowe trampki i czekała. Na noc, na dzień, na kogoś, na coś. Na co?
W przeciwieństwie do Kathleen, Hayley uciekała od towarzystwa. Tłum bezwiednie kojarzy się ze śmiechem, wygłupami i zabawami - tym, co w ostatnich dniach najbardziej doprowadzało ją do szału. Nie mogła słuchać śmiechów, radosnych pokrzykiwań, nawet zwykłych rozmów, jakie napierały z każdej strony w Pokoju Wspólnym. Na błoniach, w wielkiej sali, w salonie wspólnym... wszędzie było tak samo. Cisza. Tego jej było trzeba. Samotność. Ale mogła być też samotna z kimś, byle by ten ktoś nie występował w zbyt mnogiej liczbie. Chciała uciec. Tak strasznie chciała uciec. Źle się do tego zabrała, tak po prawdzie, bo wszakże tym, od czego odpoczynku potrzebowała, były jej własne myśli. Wybierając się w ciche, wolne od tłumów miejsce, dawała im jedynie wolną rękę. Przecież w samotności myśli się tylko o tym, o czym nie chce się myśleć. Ale Hayley nie wiedziała, od czego konkretnie ma zamiar się uwolnić. Chciała rozprostować nogi, odetchnąć lekkim powietrzem, a nie przebrzmiałym i takim... zużytym. Podążała więc pustym korytarzem, każdym krokiem bosej stopy oddalając się od gwaru. Otuliła się ciaśniej swetrem. Samotność jest taka chłodna... Szeroko otwarte oczy wodziły od gobelinu do gobelinu, od zbroi do zbroi, od okna do okna, chłonąc widok, który nawet nie docierał do świadomości dziewczyny. Dlatego też widząc bladą, ciemnowłosą postać nie od razu połączyła to z faktem, że ktoś siedzi na korytarzu. Dopiero po przejściu kilku następnych kroków zrozumiała, co to znaczy. I nawet poznała tę postać, chociaż z trudem - niewątpliwie nie wyglądała tak jak zwykle, a już zwłaszcza nie tak jak kiedyś, kiedy się znały. Być może właśnie to było przyczyną tego, że nie przeszła obok, udając, że jej nie widzi. Bo wydała się tak strasznie do Hayley podobna, tak samo smutna, tak samo zmieniona. Splend była już blisko niej, gdy zwolniła, uświadamiając sobie, że nie ma pojęcia, co może powiedzieć. Kiedyś znały się lepiej. Kiedy ostatnio rozmawiały? Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio się po prostu przywitały. Nie była nawet pewna, czy w ogóle mijały się na korytarzach, zupełnie tego nie dostrzegała. Może dlatego, że Kathleen należała do niewielkiego grona osób, które mogły pamiętać Tyrona. Które mogły o niego spytać. Które mogły przypomnieć. Chociaż Hayley pamiętała każdego dnia, myślała bardzo często i nie zapomniała ani na moment. Mimo to pewne rzeczy wypowiedziane na głos bolą bardziej. Dziewczyna zatrzymała się. Co powiedzieć? Zagryzła wargę i odetchnęła. Znów mocniej zacisnęła wokół siebie sweter, chociaż nie zrobiło się od tego ani trochę cieplej. - O... - mruknęła głupio; nienaturalnie, bo stała już zbyt długo, a jej obecności nie dało się nie zauważyć, jednak nie wyobrażała sobie, że w takiej sytuacji można powiedzieć coś odpowiedniego. Chyba faktycznie się nie da. Ale nie widziała nawet, czy Kathleen ja pozna, skoro ona sama niekiedy prawie nie mogła uwierzyć, że wygląda jak wygląda, kiedy patrzyła w lustro. Przecież te wystające obojczyki i kości policzkowe były wręcz nie na miejscu, nie mówiąc już cieniach pod oczami i pustce w spojrzeniu.
Próbowała wydobyć z własnych myśli tą jedną, najważniejszą - czego tak naprawdę szuka, czego chce, co tu robi. Najistotniejszym problemem było to, że nie potrafiła do końca się zrozumieć, rozszyfrować własnych czynów, które przecież mimo wszystko powinna była kontrolować. Tak bardzo chciała mieć władzę. Nad sobą. Umysłem. Czuła, dokładnie i niemal namacalnie czuła, że zbliża się ku końcowi. Meta. Była coraz bliżej nieba. Już prawie, bliziutko, mała chwilka i wszystko będzie wiadomo. Gdyby nie fakt, że ktoś właśnie przechodził przez korytarz i zagłuszył ten cichy szept wewnątrz, który chciał przekazać jej ważne informacje dotyczące egzystencji na ziemi. Z trudem powstrzymała się od zamknięcia ciężkich powiek i zaśnięcia. Tu i teraz, bez niczego, ot tak. Podniosła wzrok, spoglądając prosto na.. No właśnie, na kogo? Postać znajoma, przewijająca się w zakurzonych wspomnieniach, zamknięta w skrzyneczce z napisem "dzieciństwo, nie otwierać, zbyt dużo szczęścia". Ale kim, kim, kim ty jesteś? Omiotła sylwetkę dziewczyny krótkim spojrzeniem i złapała się za głowę, aby odgonić ponure myśli. - O - powtórzyła, podkulając nogi i opierając brodę o kolana. - Zimno tu - dodała. Co miała powiedzieć? Nie pamiętała, nie chciała pamiętać, bolało. Potrzebowała jedynie ciepłego uśmiechu, który przegoniłby chłód i wieczną zimę z jej serca i duszy. Kiwnęła i wskazała głową miejsce obok siebie. - Przypominasz mi kogoś ważnego, zamkniętego w złotej klatce zakazanych myśli - odparła cicho, nie chcąc mącić ciszy, która opanowała cały korytarz, jakby zawładnęła ustami wszystkich, posklejała je krówkami ciągutkami. Krówki ciągutki. To przecież z nią je jadła, z nią chodziła nad rzekę, z nią uciekała do ogrodu, gdy nie miała ochoty siedzieć przy stole i udawać poważne dziecko. Z nią... - Hayls - szepnęła zdziwiona.
W spojrzeniu, jakim została obdarzona Hay, można było odczytać, że Kathleen faktycznie jej nie poznała. Splend nie była pewna, czy to źle, czy dobrze. A może nie uświadamiać jej? Może tak będzie lepiej, jeżeli zapoznają się od nowa? Może obie lepiej na tym wyjdą? Zimno. Samotność jest chłodna. Bo chłód jest zawsze samotny. - Faktycznie. - Hayley uśmiechnęła się lekko, przyjaźnie, ale w rzeczywistości był spęta i czuła pewien rodzaj strachu. Bała się, że przebywając za długo w towarzystwie Kath zbyt wiele sobie przypomni. Że coś nieodpowiedniego zostanie wspomniane. Jeżeli Hay zostanie rozpoznana - bo inna możliwość wydawała się do granic możliwości absurdalna, mimo że kusząca - padną pytania, których od dawien dawna nikt nie wypowiadał. Oplatając się sztywnymi ramionami, powoli usidał, nie patrząc przy tym na Kathleen. Długo szukała wygodnej pozycji, żeby opóźnić moment, w którym zostanie rozpoznana. Aż dziw, że jeszcze nie uciekła, że nadal tam była. Może jednak nie była na tyle silna, aby spalić wszystkie mosty między przeszłością i teraźniejszością? Może nawet potzrebowała jakiegoś kontaktu, przypomniania. Wspomnienia tego okresu z uśmiechem. W końcu usadowiła się kawałek od dziewczyny, obrócona lekko w jej stronę, z ugiętymi nogami przyciągniętymi do klatki piersiowej. Oparła podbródek o kościste kolana, obejmując je przy tym ciasno rękoma. Zwinięta w taki kłębek zaczęła myśleć nad tym, co mogłaby powiedzieć, ale Kath uprzedziła ją. Na dźwięk jej słów gwałtownie odwróciła głowę w jej stronę, zaciskając ramiona jeszcze mocniej. Wiedziała, że za chwilę zgadnie. Dlaczego się tak bała? Czy chodziło tylko o pytania, na które odpowiedzi bała się udzielać? A może żal i poczucie winy za to, że już się nie znały? Czuła się trochę winna, to prawda. Żałowała, że tak to wyszło, chociaż nikt nie był niczemu winien - tak wygląda życie. Zrozumienie przemknęło przez jej twarz. Na jej szept Hayley była już przygotowana. Uśmiechnęła się nieśmiało, raczej smutno, trochę przepraszająco. W tym uśmiechu widać było wszystko, co w takiej sytuacji trzeba by było powiedzieć, ale na wyrażenie czego Hay nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. - Cześć, Kath - powiedziała tylko. To tak głupio brzmiało.