Korytarz tak został nazwany przez samego sir Galahada... a raczej jego zbroi, która stoi w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Nie rdzewieje, ale też nie da się jej przesunąć, a więc nawet jeśli na nią wpadniesz to nie przewrócisz jej, a jedynie nabijesz sobie guza. Jej faktura jest bardzo zimna, a plotki mówią, że przyłbica wydaje z siebie słowa w dawnym dialekcie, jednak w większości czasu zbroja zachowuje się jak typowe, niemagiczne opancerzenie.
- Człowiek musi mieć w czymś oparcie, musi wiedzieć, że są rzeczy stałe, niezmienne. Wtedy nie boi się tak życia. Chyba. Nie wiem, w sumie. Nie była do końca pewna swych słów. Bo ona mogła mówić tak naprawdę za siebie, a za innych już nie. - Dlaczego to zrobiłam? Taki jednorazowy kaprys. I nie ma na co patrzeć, talentu nie mam za grosz - wytłumaczyła poniekąd samej sobie. Musiała zastanowić się, czemu robiła pewne rzeczy. - Jest coś, co kocham bezgranicznie, jak głupia, od zawsze i na zawsze. Jednak tu nie ma warunków, bym mogła poświęcać się temu tak, jakbym chciała - dodała smutno. Niestety, częściej jej śpiew, bo o to chodziło, przeszkadzał innym i mało kto chciał go słuchać. Poza tym Gabrielle wstydziła się trochę pokazywać swój talent, często przez strach, że coś jej nie wyjdzie, że nie pokaże tego, na co ją stać. Masowała delikatnie drżące ręce chłopaka. Przesuwała palcami centymetr po centymetrze, by chociaż na chwilę jego dłonie nie były tak lodowate. - Ludzie odtrącają to, co dobre, bo nie wygląda tak, jak oni by chcieli. A ty sam jeszcze w tym pomagasz, miała dodać, ale w porę ugryzła się w język.
Otworzył na chwilę usta, tylko po to, by je zamknąć; polemika dotycząca rzeczy stałych w bibliotece była zasadna, ale była też jakby na przekór jego rozmówczyni. W przypadku Gabrielle, która była mu bliska, szanował niezgodność pewnych poglądów. Chociaż nie były skrajnie różnie, ocierały się o siebie konturem ideologii. - Dobrze jednak, że chociaż spróbowałaś. Podobno pasja może zrodzić się równie nagle, co deszcz. Nie wiem, ile w tym prawdy... chociaż, skoro tak, zostań może przy śpiewaniu. Albo próbuj dalej, może pokochasz coś jeszcze. Odchrząknął cicho, bo głos miał nieco zachrypnięty, co ujawniało się nawet w jego półszepcie. Uśmiechnął się łagodnie, karcąc się w duchu za zbyt wiele przejawów ciepła dzisiaj. Najwyraźniej miał dobry dzień. Bywał okropnym gburem nawet dla swoich przyjaciół, czasami. - Wiesz, Gabrielle - mruknął cicho, dłonie z wolna przestawały drżeć. - Jestem żywym przykładem "patrzenia sercem, nie oczami". I wcale mi się to nie podoba. Czasami cieszę się, że nie muszę tego wszystkiego oglądać.
Ludzie nie mogli być tacy sami, ba! musieli się od siebie różnić. Świat byłby nudny, gdyby wszyscy byli tacy sami, gdyby wiadomo było, czego można się po ludziach spodziewać. Dlatego też nie dziwiły ją różnice zdań pomiędzy nią, a jej rozmówcą. Takie dyskusje potrafiły być często bardzo pouczające, przynajmniej Gabrielle zawsze wynosiła z nich jakieś wnioski. - Tylko czy znajdę w sobie tyle chęci, by próbować dalej? Mam nadzieję, że tak, bo jak nie, to będzie źle - znowu zaczynała mówić, co jej ślina na język przyniesie. Za każdym razem cieszyła się, widząc na twarzy chłopaka uśmiech. Nieraz doznawąła z jego strony przykrości, jednak Gab wiedziała już, że są chwile lepsze i gorsze. Że nie można odrzucać ludzi z powodu błahostek. - Tak, pewnych rzeczy lepiej nie widzieć - przyznała mu rację - za bardzo bolą. Ale serce także potrafi przysporzyć nam cierpień - dodała. Ile to bywało razy, gdy zbytnio się w coś angażowała, a później doznawąła zawodu? Mnóstwo razy.
Jednak Samael w dyskusjach bywał nieznośny; czasami sam gubił się w tym, co naprawdę jest jego zdaniem, a co mówi bezmyślnie tylko po to, by być na przekór rozmówcy. Dzięki temu miał tylu wrogów. - Nie wmawiaj mi już, że ty, Gabrielle Papillon, nie możesz znaleźć chęci do spełnienia celu - powiedział cicho, mrugając. Ociężałe, podpuchnięte (bynajmniej nie od płaczu) powieki przykryły na chwilę oczy martwe, puste, niewidzące. - Bolą, rozczarowują. Ach, Gabrielle, brzmimy jak parka zgorzkniałych staruszków.
- Nie wmawiam ci niczego - odparła, szepcząc. - Czasem mam w sobie tyle energii, że mogłabym robić wiele rzeczy naraz. Jednak coraz częściej łapię się na tym, że nie chce mi się robić nic. Zupełnie nic. Oparła głowę o zimną ścianę, uniosła podbródek i zamknęła oczy. - Sam, czasem czuję się tak staro. Choć wiem, że tak naprawdę to oznaka tego, iż jestem jeszcze młoda i niedojrzała. W tym momencie przypomniał jej się fragment przedstawienia, w którym niegdyś brała udział. Miało w sobie dużą dawkę humoru, dlatego też nie mogła się powstrzymać i zaśmiała się cicho do swych myśli.
- Depresja jesienna? - zapytał, mrużąc oczy. - Dotyka nawet najsilniejszych. Chociaż to dziwne, że żółknięcie liści, więcej wilgoci i chłodu, szarość nieba, że to wszystko potrafiło wpłynąć na nastrój i zmienić człowieka w burkliwego ponuraka, który snuje się bez celu. Samael tego nie rozumiał. Jemu wcale niepotrzebna była do tego jesień, latem też taki był, wiosną, zimą. Uniwersalny Samael, nie reagujący na pory roku, skoro w każdej było jednakowo zimno. - Młoda, owszem. Jednak polemizowałbym co do dojrzałości. Według niego, Gabrielle była bardzo dojrzałą, inteligentną dziewczyną. Był świadom tego, że może wycisza się i zachowuje tak, a nie inaczej w jego obecności. Wpływał niejako swoją ponurą refleksyjnością na innych. Ale była dojrzała, tego by jej nie odmówił. Jasnobrązowa brew uniosła się nieco do góry, gdy usłyszał jej stłumiony śmiech. - Co? Mam coś na twarzy? - zapytał niepewnie, gładząc miękką, bladą skórę na policzku, jakby próbował coś zetrzeć.
- Tak, to pewnie chandra jesienna mnie dopadła, jak co roku - stwierdziła. - A j ja nie jestem zbyt silna - dodała, zaprzeczając samej sobie. Wytrzymywała już w różnych momentach, a w jej przypadku sprawdzało się powiedzenie "co cię nie zabije, to cię wzmocni". Za każdym razem była coraz silniejsza. Jednak często zaprzeczała faktom, tak dla przekory. By ktoś ją musiał w tym utwierdzać. A ona lubiła słuchać dobrych rzeczy o sobie. Zresztą, kto nie lubił? Nieliczni. - Nie chcę się z tobą kłócić, dlatego uznajmy, że jestem dojrzałą osobą - poddała się. Może i w niektórych momentach zachowywała się dojrzale, jednak jeszcze częściej jak dziecko. I niby każdy powinien mieć w sobie z dziecka, ale... To się zbyt często działo w przypadku Gabrielle. Ale była tego świadoma. I może to świadczyło jej dojrzałości? To, że była świadoma, przynajmniej w części, swych wad i zalet. Wiedziała, jakie błędy popełnia i potrafiła wyciągnąć z nich należyte wnioski i przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny. To chyba nazywa się dojrzałość. - Nie, nie bój się, nie śmieję się z ciebie. Po prostu przypomniał mi się niespodziewanie pewien dosyć śmieszny tekst i nie mogła powstrzymać tej reakcji, wybacz - tłumaczyła się, znowu zawstydzona, jakby coś zbroiła.
- Jesteś - mruknął cicho, nieświadomy, że Gab tylko się droczy. - Jesteś, uwierz mi. Urwał, zamilknął na kilka dłuższych chwil, wypełniając je ciszą rozrywaną tylko cichym oddechem. - Uznajmy... wiesz, mógłbym przekonywać cię całą noc i dwanaście dni. Może i byś uwierzyła, może i nie. Nie chodzi mi nawet o to, ważne, że ja wiem swoje - rzekł, wzruszając nieznacznie ramionami. Warto zauważyć, że nie trząsł się już od kilku dobrych minut. - Zdradź mi ten śmieszny tekst. Wypróbujemy moje poczucie humoru, może nie spaczyło się tak bardzo, żeby już nic nie bawiło mojej zgorzkniałej osoby.
- No dobrze, jestem - przyznała mu rację, nawet nie niechętnie. Droczyła się z z nim? Może odrobinę i raczej nieświadomie, z przyzwyczajenia, aniżeli celowo. Cisza. Słychać tylko ich oddechy i bicie serc. Nie było nawet odgłosów żadnych kroków. Jakby nagle cały zamek opustoszał. A może to ktoś był tak miły i wyciszył resztę zamku, by hałas im nie przeszkadzał? Teoretycznie możliwe, w praktyce niewykonalne. - Wiem, jaki jesteś uparty - szepnęła - dlatego nawet nie próbuję dyskutować. Zauważyła, ze Sam już się nie trzęsie z zimna, co uznała za dobry znak. - No, dobra. Tak mi się skojarzyło ze starością. Ale to jest wyrwane z kontekstu, żeby nie było później żadnych niedomówień - uprzedziła dla pewności. Odchrząknęła i zaczęła deklamować, wkładając w to wiele uczucia. - Jestem sobie babcia Balbina, nie mam ci ja córki, ni syna. Jestem stara, siwa babcia, chodzę w połatanych łapciach. Boki bolą, plecy bolą, zginać mi się nie pozwolą - zakończyła w obawie, jak na to zareaguje Krukon.
Na wszystkie jej słowa zareagował zgodnym milczeniem i kilkoma skinięciami głowy, które spowodowały opadnięcie płowych kosmyków włosów na czoło. Przy ostatniej wypowiedzi Gabrielle, brwi uniosły się do góry, usta bezwiednie otworzyły, oczy zaokrągliły. I wybuchnął śmiechem; cichym, chrypliwym, dziwnym. Ale szczerym. - Na Merlina, przepiękne rzeczy ci wpadają do głowy.
Obserwowała zachowanie Sama, jego mimikę. Słyszała ten śmiech. Szczery śmiech. To, że do niego doprowadziła, było jej sukcesem, małym świętem. - Dziękuję - rzekła wdzięczna - nie pamietam, kiedy ostatni raz ktoś powiedział mi coś tak... - i tu zabrakło jej odpowiedniego określenia na to, co chciała powiedzieć. Bo czasem na pewne emocje nie było określeń, zawsze pozostawały niewypowiedziane. Z oczu dziewczyny poleciała kilka łez, które ta szybko wytarła chusteczką. Ale to nie były łzy smutku, tylko radości.
Już nawet nie chciała słyszeć odpowiedzi uzdrowicielki, na zadane jej wcześniej pytania. Po prostu chciała uciec tej nienormalnej kobiecie, która choć wyleczyła jej nogę, to jak na złość - połamała jej rękę, wpakowując ją w gips na dwa miesiące. Brook chyba jeszcze nigdy nie biegła tak szybko. Może dlatego, że szpilki trzymała w zdrowej ręce, a może i ze strachu, że niezrównoważona uzdrowicielka zacznie je gonić. Biegnąc, omal nie wpadła na Samaela i Gabrielle, którzy właśnie rozmawiali na korytarzu. - Uh, wybaczcie - mruknęła, łapiąc oddech. - Rose, stop. Chwila odpoczynku - powiedziała do znajomej, zwalniając tępo i idąc kawałek. - Ta kobieta... to babsko - poprawiła się. - To babsko to jakaś kompletna pomyłka, a nie uzdrowicielka! - odpowiedziała zdegustowana. - Odprowadzisz mnie do lochów? - spytała z nadzieją. Nie miała teraz najmniejszej ochoty wracać sama. - Ale czekaj! Najpierw pomóż mi z tym - tu podbródkiem wskazała na gips na ręce. - Episkey powinno dać radę - zastanowiła się, wpatrując w rękę. Nie chciała odwiedzać pielęgniarki, wolała wrócić do dormitorium i odpocząć po tej całej bieganinie i traumatycznym spotkaniu. Musiała jeszcze jakoś ściągnąć gips. Z całej siły uderzyła zagipsowaną ręką w ścianę, mając nadzieję, że ten po prostu się rozpadnie. Niestety- bezskutecznie.
- Zatem powinnaś czuć się niedoceniona. Pewnym osobom należałoby to mówić... - urwał, gdy powstało jakieś zamieszanie na korytarzu. Siedział chwilę skonsternowany, słuchając tych wszystkich odgłosów, zmarszczył brwi. - Ach, szkoła jak zawsze tętni życiem - mruknął. Na pół z ironią, na pół z westchnieniem.
Gabrielle zawsze przeżywała wszystko kilka razy bardziej. I czasem te uczucia okazywała wszystkim, a czasem trzymała je w sobie. Dusiła je, a one później wybuchały. Na szczęście dziś nie wybuchła. Choć przeklnęła cicho pod nosem, gdy o mało co na nią nie wpadła... Brooklyn? Z gipsem na ręku? Nie... Pewnie jej się coś przywidziało. - W końcu to Hogwart - dodała, słysząc stwierdzenie chłopaka. - Jestem zaszczycona faktem, że to od ciebie słyszę słowa pochwały. Podniosło mnie to na duchu, naprawdę. Czuję się bardziej doceniona, dziękuję.
Biegła na połamanie nóg. W biegu podziękowała Daisy (bo przecież niegrzecznie opuszczać kogoś bez słowa, choć w tym wypadku Rośka bardziej chciała przekazać tym kobiecie, ze nie potrzebują już jej pomocy). Jeżeli teraz się zatrzymają, to kobieta z pewnością byłaby skłonna zrobić im jakieś dodatkowe badania, które nie należałyby do najprzyjemniejszych. Sama prawie się wywaliła, kiedy Brook skręciła, unikając zderzenia z Samaelem i Gab. - Hej Gab, hej Sam! - krzyknęła, a po chwili dodała. - Wybaczcie, że tak krótko, ale spieszymy się! Do zobaczenia! - Zaraz się za... zatrzymamy! - wysapała, chowając się za rogiem. - Pamiętaj, nigdy na widoku! - syknęła. - Podobno ma rękę do ludzi - prychnęła. - Jasne. Przecież też tam mieszkam - uśmiechnęła się. Czyżby Brook zapomniała? Spojrzała na rękę. Była zdrowa... no, tyle że w gipsie... skoro jednak Brook chce... Wyjeła różdżkę. - Reducto - szepnęła, a gips pokruszył się w drobny mak. Teraz pozostało naprawić rękę... - Episkey...? - dodała niepewnie. Zaklęcie podziałało. - No, proszę, gotowe - wyszczerzyła się. Upewniwszy się, że obie są całe, a nie w kawałkach (kto wie, może Daisy "przypadkiem" ukradła im jakąś część ciała do badać?), ruszyła powoli do lochów razem z Brook. - Dzień pełen wrażeń - mruknęła.
Daisy nie miała zamiaru odpowiadać na błahe pytania i zarzuty panny Toxic. Była przeogromnie zawiedziona, że jej ukochana blondyneczka Rose nie chciała wziąć udziału w konkursie bekania. - Pewnie się bała, że ją pokonam! - rzekła Daisy wypinając dumnie pierś, i jeszcze raz, jakby chcąc potwierdzić swoje słowa beknęła głośno, aż kilka obrazów pospadało ze ściany. Gdy odwróciła się na chwilę, by wyjąć spod fartuszka prezent dla pacjentki za to, ze była tak grzeczna i odważna, ale jak się odwróciła, zobaczyła tylko śmigające postacie na korytarzu. Zaczęła gonić uciekające dziewoje, ale te zniknęły gdzieś bezpowrotnie. Daisy zbierało się na płacz, gdy nagle spostrzegła dwójkę Krukonów. Na pewno im potrzebna jest pomoc! - wymyśliła uradowana. Żeby i oni jej nie uciekli, złapała dziewczynę za fraki, tarmosząc za włosy, a chłopakowi zaczęła machać potężną łapą przed oczami. - Ziemia do pacjenta! Ziemia do pacjenta! - wydarła się. Zauważając brak reakcji, odwróciła się do panienki, której oczy, jak na Daisyowy gust były zbyt głęboko osadzone. Wyciągnęła z fartuszka latareczkę, by po chwili szeroko otworzyć oko panienki i poświecić jej. Musiała sprawdzić. Upewniwszy się, że z nią wszystko w porządku, uderzyła głowę ciemnowłosej. - Och, operacja dziś, za pięć minut, w skrzydle! - zarządziła. Całkiem zapomniała, ze nie ma tu jej Dana, który wszystko robił. - Ty, chłopaczku, zwieź dziewczę do skrzydła! - zrehabilitowała się, nie przestając machać ślicznemu chłopcu przed oczami.
Działy się jakieś dziwne rzeczy. Przestrzeń nagle została zaburzona zmysłami, jakby coś wielkiego pojawiło się na horyzoncie i przesłoniło możliwość myślenia do cna. Słysząc słodziutki głos kobiety, otworzył lekko usta ze zdumienia. Zwłaszcza, że mówiła coś o operacji, chyba trzymała Gabrielle. - C-co? - wykrztusił po chwili, nie ogarniając jeszcze sytuacji swoim światłym umysłem. - Jakiej operacji, co do Merlina?
No to już Gab przekonała się, kto jest sprawcą tego całego zamieszania. Nagle została podciągnięta do góry. To bolało, szczególnie, ze te babsko złapało ją za włosy. Na pewno już będzie miała część wyrwanych. Biedna. Ból przyćmił jej umysł, który otrzeźwiał na trochę wtedy, gdy zaczęto jej świecić po oczach. Jej oczy, piękne oczy, teraz przymknięte, z powodu nadmiaru światła. - Ałaaaa! - krzyknęła, gdy dostała uderzenie w głowę. Pojawiły się mroczki przed jej oczami, które dopiero co otworzyła. - Jaka operacja?! Ja nie potrzebuję żadnej operacji! - oburzyła się. Nikt jej nie będzie wmawiał, że jest chora, co to, to nie! Jednak zaraz zmieniła taktykę, bo wiedziała, że krzykiem nic nie zdziała. - Proszę nas zostawić, nam nie potrzeba pomocy medycznej. A na niższych piętrach na pewno ktoś inny pani pomocy potrzebuje - powiedziała błagalnym głosem, patrząc swym wymownym spojrzeniem, które zawsze działało, gdy chciała coś załatwić na swą korzyść. - Chyba nie chce pani, żeby pociągnięto panią do odpowiedzialności za to, że im pani nie pomogła, prawda? - dodała, dziwiąc się sobie, że potrafiła jeszcze tak trzeźwo mówić.
Słysząc krzyk i jęknięcie bólu Gabrielle, postanowił interweniować. Uniósł swoją laskę, która zalśniła niczym buzdygan albo klinga miecza niosąca śmierć i zaczął okładać Daisy po kostkach. - Przepraszam, przepraszam, nie zauważyłem - mruczał, kiwając głową. Powinna puścić, ból w piszczelach bywał wyjątkowo złośliwy. - Chodź, Gabrielle, musimy natychmiast zabrać cię do skrzydła, natychmiast.
Nadeszło wybawienie. Uderzenia laską musiały boleć tę kobietę, bo uścisk zelżał i Gabrielle zdołała się z niego oswobodzić. Stanęła pewnie na nogi i ochłonęła momentalnie. - Do Skrzydła marsz - mruknęła, a potem pomogła Samaelowi wstać. Wykorzystując nieuwagę Daisy, odeszli z tego miejsca tak szybko, jak się dało.
Ledwo weszła na siódme piętro. Umówiła się z Nicolasem. Najwidoczniej nie dostał jej sowy dotyczącej prezentów. Sapnęła ze zmęczenia, oparła głowę o ścianę i zaczęła nucić jakąś mugolską melodię o Halloween*. Miała nadzieję, że urodziny jakiejś Gryfonki udadzą się całkowicie. Zwłaszcza w towarzystwie Nicka.
Oczywiście, że nie dostał żadnej sowy. No chyba, że była na tyle głupia, żeby przylecieć gdy spał, lub robił cokolwiek innego, równie ważnego. Wtedy jasne, że po prostu ja olał. Teraz nawet w dobrym humorze, o czym świadczył uśmiech na jego twarzy, schodził ze swojej wieży, zeskakując ze schodków. Już z daleka rozpoznał Kath, a jej zmęczenie, idealnie wyeksponowane,tylko bardziej rozbawiło chłopaka. Jeśli gryfonka liczyła na to, że trzymał jakiś prezent w ręce to... się przeliczyła. Jasnym było, że postawił na nią no i stwierdził, że pewnie coś ma. Zresztą, coś się wymyśli, nie brał nawet pod uwagę faktu, ze go nie wpuszczą. Jego? No właśnie. - Czeeść mała - przywitał ją, czochrając lekko włosy dziewczyny. Uwielbiał to robić, czy jej się podobało czy nie. Teraz chyba nie mogłaby się na niego wkurzyć, obdarowana rozbrajającym wyszczerzem, świadczącym jasno wszemi wobec - Gost idzie na imprezę. Dawno na żadnej nie był, stąd entuzjazm.
Zaśmiała się głośno widząc Nicolasa. Widząc jego puste ręce, które wylądowały w jej lokach, nieco się zdenerwowała, ale i rozczuliła. Żeby Luke był takim bratem, jak Nic! - Widzę, że będziemy improwizować - stwierdziła, poprawiając włosy. - Żadna mała, w czwartek skończę piętnaście lat, staruchu! Impreza, impreza, impreza. Bosko, świetnie, wspaniale! Dawno nie była taka radosna. Zmęczenie szybko zniknęło, a zamiast niego pojawił się ogromny uśmiech. A prezent się wykombinuje. - Nic, dotarła do ciebie sowa z listem, proponującym jakieś numery z pomocą eliksiru postarzającego i puchatych nauszników w pięknym, różowym kolorze ? - zapytała.
No tak, bo Nick był idealnym bratem, tak jak ona siostrą. I zawsze dla niego będzie mała, kropka. Dzięki temu miał najlepszy ubaw, no i miał się o kogo troszczyć xd. - Uaa, no coś ty? - spytał z lekko złośliwym uśmiechem, ale wyraźnie rozbawiony - będziesz tylko 3 lata młodsza wtedy... wybacz, to dalej podchodzi pod ksywę 'mała' - stwierdził, z początku udając zamyślenie, ale koniec końców znów się uśmiechnął. - Chodź, coś wymyślimy po drodze. Albo będziemy jej wmawiać, że już prezent daliśmy i zapomniała - wzruszył ramionami. Na prawdę mógł tego masę wymyślić, nie ma się czego bać. Pewnie i tak dostanie masę prezentów... jeden jej różnicy nie zrobi. Na pytanie dziewczyny krukon popatrzył na nią z góry, unosząc lekko brwi - Ee? - mruknął pytająco, co już mogło sugerować, jaka będzie odpowiedź - nie? nie przypominam sobie - odpowiedział, ruszając w odpowiednią stronę i kiwając lekko głową, żeby tez ruszyła się.
Dobrze, że nie wiedziały o obecności Lacey Elise ani Samaela na dachu, bo wtedy na pewno uwaga Cirilli zostałaby odwrócona od Jacqueline i przeniosłaby się na tę jakże przeuroczą dwójkę, która oficjalnie się nienawidziła, a tak naprawdę się kochała. Kurczę, mogliby sobie powiedzieć, co do siebie czują, bo trochę nudne już się robi, jak tak tylko sobie dogryzają (chociaż nie, Samael jest bardzo ciekawą postacią i jego posty, niezależnie od sytuacji, aż wołają, żeby je przeczytać). No ale nie gadajmy już o pierdołach, tylko skupmy się na jakże cudownej Cir (i Żak też, hm, hm). Z pomocą Krukonki wstała, inaczej nie dałaby rady, zdrętwiało jej całe ciało. - Ja na to, jak na lato, moja droga - odparła, po czym razem zeszły z dachu. Po chwili znalazły się na korytarzu. Ślizgonka musiała przystanąć na chwilę, zdrętwiałe kończyny dawały się jeszcze we znaki. - Masz jakiś pomysł, hm?