Korytarz tak został nazwany przez samego sir Galahada... a raczej jego zbroi, która stoi w tym miejscu od niepamiętnych czasów. Nie rdzewieje, ale też nie da się jej przesunąć, a więc nawet jeśli na nią wpadniesz to nie przewrócisz jej, a jedynie nabijesz sobie guza. Jej faktura jest bardzo zimna, a plotki mówią, że przyłbica wydaje z siebie słowa w dawnym dialekcie, jednak w większości czasu zbroja zachowuje się jak typowe, niemagiczne opancerzenie.
Zazwyczaj jego prawdziwe imię wypowiedziane z jej ust było jak miód na jego uszy. Teraz jednak parzyło niczym rozgrzane żelazo przyłożone do skóry. Każdy jej ruch. Każde słowo irytowało go. A już szczególnie, gdy nagle z tej pewnej siebie dziwki zrobiła się przestraszonym kotkiem. O nie, tak się nie będziemy bawić. - Świetna gra aktorska kochanie, naprawdę cudowna – Mruknął odsuwając się od niej i robiąc krok w tył. Nie rozumiem o co chodzi bla bla bla. Urocze, ale Jay nie jest aż tak naiwny. Wiedział swoje i było pewne, że jakkolwiek będzie teraz udawać niepoczytalną, to on i tak nie da się przekonać. Nie zamierzał zostać tu ani minuty dłużej. Odwrócił swoje ciało w stronę korytarza z którego przyszedł. - Jego zapierdolę. A ty się zastanów... Nie zamierzam się tobą z nikim dzielić, rozumiesz? Nie jestem moim bratem żeby kochać się w dziwce, która spotyka się z kilkoma facetami naraz – To mówiąc ruszył przed siebie. Choć mówiąc, to złe słowo. On wciąż warczał. Zdawało się, że za każdym jego krokiem ciągnie się atmosfera grozy od której kwiaty mogły by więdnąć.
Co się dzieje? Co się stało? Dziewczyna wpatrywała się w Jaya z szeroko otwartymi oczami. Czuła się zażenowana, przestraszona, zagubiona i zakłopotana. Co ona miała mu powiedzieć. Wiedziała, że jej nie uwierzy, ale nie sądziła, że… tak bardzo ją to zaboli. Lilith wpatrywała się w jego plecy czując się całkowicie bezsilna i… samotna. Opuszczona przez niego. Miał ją tak po prostu zostawić? Mówiąc te wszystkie słowa, które nie miały dla niej żadnego sensu… w jednej chwili chciała odpuścić, a w drugiej. Gryffonka zacisnęła pięści i ruszyła z miejsca chcąc go do gonić. To był zły pomysł. Automatycznie zakręciło się jej w głowie i ciało oparło się o ścianę. Potrzebowała chwili, by wrócić do rzeczywistości i kiedy uniosła głowę chłopak był już daleko. - Jessie! – wrzasnęła z nadzieją, że uzyska jakiś odzew z jego strony – Jessie czekaj! Nie możesz mnie tutaj tak zostawić! – krzyknęła i wbrew temu, że ciało zapewniało ją, że to się źle skończy, pobiegła w jego kierunku – Błagam Cię porozmawiaj ze mną – jakimś cudem udało jej się go dogonić. Chociaż czuła się paskudnie. Kręciło jej się w głowie i było niedobrze – nigdy więcej alkoholu w takiej dawce! – ja naprawdę nic nie rozumiem! – dziewczyna złapała go za dłoń i zatrzymała się biorąc głęboki wdech. Musiała odsapnąć zanim zemdleje z tych wszystkich nerwów – Proszę Cię…
Jednak on już jej nie słuchał. Myślami był w swoim świecie pełnym pogardy, nienawiści i wściekłości. Jedyne, co go napędzało to chęć mordu. Na Lucasie. Na Norbercie. Wszystko byle by tylko odpłacić im się pięknym za nadobne. Piękną śliwą pod oku i jeszcze ładniejszym połamanym żebrem. Idąc tak zacisnął pięści, a odgłos trzaskających kości wydawał się być wyjątkowo głośny. Dobrze słyszał, że dziewczyna krzyczy. Wiedział również, że do niego biegnie. Ignorował ją jednak. Spojrzał na nią dopiero, gdy ta pojawiła się obok. Gdy natomiast złapała go za dłoń bez chwil i zawahania ją wyrwał. Widział, że źle się czuje i dlatego skierował do niej właśnie te słowa: - Nie mam ochoty na Ciebie patrzeć. Idź do pielęgniarki jak ledwo stoisz, ale na mnie nie licz. Przy okazji pozdrów mojego brata, który leży tam przez tą twoją puszczalską przyjaciółeczkę – Mruknął tonem pełnym jadu. Ponownie ruszył przed siebie jednak tym razem zdecydowanie szybciej. Wykorzystał jej słabe samopoczucie po to, by zniknąć gdzieś na schodach.
Sunny ostatnio nie była w nastroju do czegokolwiek. Miała na głowie sporo zmartwień, które nie chciały jej zostawić w spokoju. Jej kociak - Gizmo - nie pokazywał się już od jakiegoś czasu, zmartwiona postanowiła go poszukać. Może to pozwoli oderwać jej się od wszystkiego co niechciane. Przeszukała chyba wszystkie możliwe miejsca, ale kota nie było. Tak więc wolnym krokiem udała się na Korytarz na VII piętrze. To było ostatnie miejsce którego nie sprawdziła. Szukała tak długo, że za oknami zrobiło się ciemno a śnieg zaczął prószyć jeszcze mocniej niż rano. Rozejrzała się po korytarzu wołając swojego pupila, ale tego nigdzie nie było. Zrezygnowała opadła na parapet a swoje czekoladowe tęczówki wbiła w tańczące płatki śniegu. Wirowały na wietrze w sposób jak by zapraszały ją do wspólnego tańca. Na twarzy puchoneczki pojawił się widoczny grymas. Odwróciła się plecami do szybki i prychnęła. Usłyszała głośne miaukniecie i zerwała się na równe nogi w poszukiwaniu kota, który je wydał. Miała nadzieję, ze to Gizmo i że był cały i zdrowy. Gdyby mu się coś stało nie darowała by sobie. W końcu to jej wina, że zniknął. Bardzo go ostatnimi czasy zaniedbała.
Thomas akurat miał chwilę wolnego, dlatego zamiast siedzieć bezczynnie w podziemiach, postanowił się przejść. Doskonale wiedział, że zawsze mógł dzięki temu poznać kogoś nowego bądź dostrzec coś dla niego interesującego. Odkrywanie natomiast nowych miejsc, które dawały pewną prywatność także było tutaj bonusem. Myślami na chwilę powędrował w przyszłość, zastanawiając się, jaki nowy eliksir będą przygotowywać na zbliżających się zajęciach. Sztuka ta była jego pasją, interesował się nią należycie co wyniki w nauce i na egzaminach tylko to potwierdzały. Nie tylko radził sobie z każdym zadaniem ale też był wystarczająco bystry, by móc samemu spróbować sporządzić coś własnego. Pomysł już mu się nie jeden zrodził w głowie, teraz po prostu należało dopatrzeć odpowiednią okazję.
Wracając jednak do rzeczywistości, Ślizgon zerknął przez najbliższe okno. Zapadł już zmrok a w tle można było ujrzeć spadające szybkim tempem płatki śniegu. Lubił takie klimaty i wolał takowy, niż nadmierne przebywanie na gorącym i palącym słońcu, gdzie człowiek pocił się niemiłosiernie. Zaklęcia oczywiście istniały odpowiednie, by takich niedogodności się pozbyć ale przecież rozmawiamy teraz o gustach... czyż nie?
W oddali jednak coś zwróciło jego uwagę. Co dokładnie? Pewien dźwięk. Jaki? Kobiecy, nawołujący... czyżby jego? A to ciekawe. A może jednak był to kot? Ciężko rozróżnić.. Gdy tylko ruszył przed siebie, zza rogu wyskoczyła niewiele starsza od niego kobieta. Wpierw chciał przywitać ją uśmiechem na twarzy, jednak jego twarz przybrała ciut inny wzór gdy tylko coś rozpoznał. -Ah, Hufflepuff... - ton głosu zdradzał rozczarowanie, znudzenie no i może malutką nutkę niechęci. Czy miał coś do tego domu i osób do niego dobranych? A no miał.. ale co dokładnie? Niedługo się przekonamy -To ty miauczałaś? Przepraszam... skrzeczałaś? - zadał pytanie, niezbyt miłe zresztą.
Zza rogu wyłoniła się postać chłopaka, młodszego od nie. Nie dużo, ale młodszego. Stanęła na przeciw niego i zmierzyła go wzrokiem. Słysząc jego słowa wykrzywiła usta w grymasie. Pff..czyli ślizgon. Miała dzisiaj straszliwego pecha skoro spotkała ślizgona. -Jaki bezczelny i wtedy w dodatku.-prychnęła krzyżując ramiona na piersi. Obrzuciła go obojętnym spojrzeniem. -Jeśli musisz wiedzieć to nie byłam ja. -odpowiedziała zerkając na chłopaka wzrokiem. Powoli zaczynała go kojarzyć. Tony? Tomy? Ooohh.. Thomas. No tak, był bardzo dobry z eliksirów. Kojarzyła go z zajęć. Zmrużyła oczka przyglądając mu się uważnie. -Co robisz tutaj sam? Szukasz szczęścia a może umówiłeś się z dziewczyną?-spytała z zaciekawieniem. Wyprostowała się i zrobiła kilka kroków w stronę parapetu na którym po króciutkiej chwili usiadła. Ciekawiła ją jedna rzecz. Mianowicie..dlaczego był taki niemiły? Przecież Słoneczko nic takiego mu nie zrobiła. Może po prostu miał taki charakter? No nie oszukujmy się. Nawet najbardziej wredny i chamski człowiek świata ma w sobie ciepło i dobroć no i czułość. Ciekawe czy Thomas też taki był. Miał w sobie inne uczucia prócz nienawiści do miłych osób? Umówił się z dziewczyną? Hmm..możliwe, całkiem możliwe. Ta myśl jeszcze bardziej ją nakręciła. Wstała pospiesznie i podeszła do niego. Zaczęła oglądać go z każdej strony doszukując się jakichś znaków, że jej myśl była prawdą. W sumie był ubrany całkiem dobrze, włosy niczego sobie, pachniał też całkiem całkiem. Nie miał jednak żadnego kwiatka ani nic. Hmm, moze nie był aż tak romantyczny?
Jakie emocje towarzyszyły temu młodemu mężczyźnie? Duża skrajność a wszystko przez widok osoby z Hufflepuffu i podjętych przez nią akcji. Rzecz jasna z lekkim rozbawieniem słuchał uwagi dziewczyny co do swojej własnej osoby. Nie przejmował się tym nic a nic, własną wartość znał i nikt mu niczego innego nie wmówi. Taki już zwyczajnie był. Lubił się czasem okłamywać czy mijać z prawdą? Zapewne tak, ale nie o tym dzisiejszy odcinek.
Wytłumaczmy jednak w czym leży problem, by zrozumieć Thomasa. Sytuacja rodzinna udowodniła mu, że czystość krwi nie zawsze była pewniakiem co do możliwości danego czarodzieja czy czarownicy. Nie miał więc takiej obsesji jak większość innych ślizgonów. Ecclestone nie był jednak wyjątkiem, kiedy chodziło o borsuki. Już na pierwszym roku słyszał i w sumie podzielał zdanie, że jest to najgorszy z możliwych domów. Zostać przydzielonym do niego to jak automatyczne strzał w kolano i skazanie na wieczne pośmiewisko. Okrutne? Z pewnością. Nieprawdziwe? To już wszystko było kwestią indywidualnej opinii. Nasz bohater więc trzymał sztamę ze swoimi, osobiście też miał nie najgorsze relacje z krukonami i zaczynał przekonywać się do niektórych lwów. Tutaj więc byłaby prawdziwa Syzyfowa praca, by zmienić jego przekonanie.. a jak na razie, nie trafił się nikt, kto chciałby go wyprowadzić z błędu.
A teraz koniec retrospekcji...
Thomas zastanawiał się jak ta mogłaby mieć na imię.. niespecjalnie go to interesowało i miał kilka określeń, które mógłby rzucić w jej kierunku ale bardziej zależało mu na celowym przekręceniu. Słońce? Słoneczko? Coś słonecznego... chyba. Dziwne. Nie chcąc jednak stać tak bez słowa, odparł: -Szczęścia szukam zawsze a te mi często towarzyszy. - zaczął by zaraz dodać -A co Ci do tego? Chcesz iść na trzeciego czy bardziej pasuje Ci rola piątego koła u wozu? - zarzucił lekko się grymasząc. To jednak jej jak widać nie wystarczyło. Z lekko podniesionymi brwiami obserwował ją, jak ta zaczyna go okrążać, jakby szukając czegoś lub starając się coś wydedukować -Oczy mam tu... - palcem wskazującym i środkowym wskazał swoje dwie gałki oczne, niby żartem ale to nie było wszystko -Może i jestem bezczelny, ale widzę, że Tobie brakuje obycia w towarzystwie.. - ocenił jej poczynania. Oczywiście mógł powiedzieć to bardziej dosadnie i chciał, powstrzymał się jednak na chwilę. Dlaczego? Pewnie wywołałoby to już reakcję w postaci wyciągnięcia różdżki i rzucania na siebie zaklęć. Nie był jednak tak impulsywny jak Eliot, miał inne metody działania.
Chlopak stal w milczeniu przez dluzsza chwile co wywolalo u niej lekkie zdziwienie. Pewnie myslal o swojej dziewczynie hihihi. -pomyslala smiejac sie w myslach. W koncu sie odezwal. Oczywiscie bez irytujacej uwagi sie nie obeszlo. Stanela przed nim i wbila swoje oczka w jego. Skoro chcial by patrzyla mu w oczy to prosze bardzo. -Oczywiscie. Lubie byc ta trzecia. -odpowiedziala wywracajac teatralnie oczyma. Prychnela na jego kolejna uwage. -Skoro Ty jestes bezczelny to ja tez moge. -stwierdzila jesnym prostym zdaniem i wzruszyla lekko ramionami. Nie przestawala oczywiscie patrzec mu w oczy chociaz bylo to dosc dziwne. Jego oczy byly takie..takie.. Inne? Czula sie bardzo nie swojo patrzac w nie. Wzdrygnela sie i pospiesznie odwrocila wzrok. -Chcial bys mnie jeszcze troche poobrazac? Smialo nie krepuj sie. -powiedziala spokojnie. Do tej pory nie zirytowal jej za bardzo. Moze i mial glupie odzywki, ale byla do tego przyzwyczajona. Przeniosla na niego swoje spojrzenie unikajac spotkania jego oczu. Nie chciala znow tego uczucia. Nie szedl na randke, wiec gdzie? Malo kto zapuszcza sie po zmroku na ten korytarz. Wiec troche sie zaciekawila powodem jego spaceru.
Dziewczyna niespecjalnie była przejęta całą tą wymianą zdań, nawet momentami wydawała się delikatnie zainteresowana. Nasuwało się więc pytanie, czym dokładnie. Jego oczami? Wyglądem? Głosem? Zachowaniem? Lubiła być w takich sytuacjach? A może po prostu była wyrobiona wystarczająco, by nie brać do siebie żadnych negatywnych uwag? Oczywiście nie można wykluczyć jakieś cichej chęci wyprowadzenia go z błędu. Nie wyczuwał od niej agresji, także raczej mała szansa, by póki co doszło do jakieś konfrontacji. Nie mając zaś niczego lepszego do roboty, postanowił coś sprawdzić i przy okazji lekko się zabawić. Skoro była tak mocno na nim skupiona, to czemu tego nie wykorzystać?
Lubił kobiety, doceniał je i podziwiał, lecz nadal nie był w stanie zmyć tutaj barw Hufflepuffu. Dom ten jak widać mocno zakrzywiał jego światopogląd. Oczywiście Thomas rozejrzał się wpierw wokół, czy aby przypadkiem nikogo nie ma na korytarzu. Kiedy był już o tym przekonany, uśmiechnął się lekko ale tym razem nie był to gest jaki można było odebrać pozytywnie. Było tutaj coś bardziej... złośliwego? Po właściwym skupieniu się odparł spokojnie: -Podejdź do pobliskiej ściany plecami i oprzyj się o nią... - rzucił rozkazująco. Kiedy kobieta wykona polecenie, Ecclestone podejście bliżej, wchodząc w strefę kwalifikowaną jako intymną. Dzielił ich więc niewielki dystans, liczony spokojnie w centymetrach -Przypomnij mi jak masz na imię i opowiedz o swoim największym strachu... - kolejna komenda i narzucony wręcz wpływ. Symbolikę także sobie cenił. O czym mowa? O zajętej przez nią i przez niego pozycji. Naciskał i zarazem stworzył sytuację, gdzie ta nie mogłaby się wycofać czy uciec. Była to pewne forma intymidacji i budowania napięcia.
Czy był zainteresowany imieniem? Niespecjalnie na tą chwilę. Chciał jednak przypomnieć sobie jak ma się do niej zwracać. Oczekiwał jednak z większą cierpliwością na usłyszenie jej sekretu.. co powoduje u niej trwogę. Pragnął mieć nad nią jakąś władzę? Możliwe. Czy zdradzi jednak ten sekret komuś? Nie widział powodów, wolał to trzymać dla siebie. Niczym drapieżnik, który stara się stymulować jak najdłużej, nim zatopi swoje zęby w ofierze.
Wpatrywała się w niego w milczeniu czekając na dalszy rozwój akcji. Cała ta sytuacja była dość dziwna, ale nie miała zamiaru się wycofać. Kiedy Thomas zaczął się rozglądać uniosła delikatnie brew ku górze. Słysząc jego słowa zmrużyła oczka, ale zrobiła to posłusznie. Podeszła do ściany i oparła się o nią plecami podążając za nim wzrokiem. Zbliżył się do niej na niebezpieczną odległość, drgnęła niespokojnie. Przeniosła spojrzenie na jego oczy i rozchyliła delikatnie usta. -Sunny.-odpowiedziała spokojnie. Miała dość mieszane uczucia co do tej sytuacji. Nie potrafiła mu się jednak sprzeciwić. Stała przed nim, całkowicie bezbronna. Było to strasznie denerwujące bo nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji. Kiedy wspomniał o jej największym strachu jej wyraz twarzy zmienił się. Czego tak naprawdę bała się najbardziej? Tego, że jej ojciec nigdy nie wyzdrowieje? Tego, że zaufa komuś otworzy się przed nim a on ją zrani? Czego tak na prawdę się bała? -Największy strach ..-wyszeptała a jej oczy pociemniały. Spuściła głowę tak by na niego nie patrzeć. -Najbardziej boję się tego, że nie będę w stanie pomóc mojemu choremu ojcu.-tak to był jej największy strach. Od kiedy jej ojciec poważnie chorował Sunny całkowicie oddała się magii leczenia, eliksirom, zaklęciom..wszystkiemu co mogło pomóc go wyleczyć. Nie szło jej za dobrze z eliksirów, ale nie poddawała się. Najbardziej bała się, ze nie podoła temu zadanie, że jej ojciec umrze z jej winy. Tak z jej winy. Drgnęła niespokojnie wpatrując się w podłogę. Dlaczego mu to powiedziała? Nikt o tym nie wiedział. Nikt! A ona tak po prostu mu to powiedziała? Coś było nie tak.
Jak można opisać akcję podjęta przez Thomasa? Niegroźna zabawa? Pewnie tak odparliby Ci, którzy staraliby się go bronić. Karygodne i wymagające kary? Tu pewnie by się zebrali Ci, chcący go ukarać. Moralnie niewłaściwe? Było w tym dużo prawdy. Czy Ślizgon się tym jednak przejmował? Swój dar uwielbiał i nie raz czy dwa był niemalże pijany rozmyślaniem, jakie możliwości mu on dawał. Był jednak ostrożny, nie korzystał z niego za każdym razem, bo to zwróciłoby niepotrzebną uwagę.
Kobieta wykonała jego polecenia i na samym początku podeszła do ściany i się przedstawiła. Sunny? Rzeczywiście, dobrze kojarzył wcześniej, że chodziło o coś związanego ze słońcem. Dalsza część jednak niespecjalnie go zadowoliła, bo nie tego oczekiwał. Nastawiony był bardziej na jakieś stworzenie czy sytuację, która doprowadziłaby ją do histerii. A co otrzymał w zamian? Chorego rodzica. Ecclestone zmrużył lekko oczy, zastanawiając się czy rzeczywiście ma ochotę dalej bawi się jej kosztem. Nie był osobnikiem pozbawionym serca czy współczucia. Pewien poziom empatii także u niego widniał, więc był w stanie sobie wyobrazić, jak sam czułby się gdyby jego matce coś by się stało. Położył palec wskazujący lewej dłoni na jej podbródku, podnosząc lekko głowę do góry. Chciał, by jej wzrok raz jeszcze zetknął się z jego własnym. -Odpowiedź mi teraz, kim jest Twój ojciec, na co choruje i jakich prób się podejmujesz, by mu pomóc... - pozostawał wciąż skupiony, nie chcąc przerywać swojego uroku. Skoro doszedł do takiego momentu, równie dobrze mógł mieć lepszy wgląd w sytuację. Co chciał z tym zrobić? Jeszcze nie wiedział, wieczór przecież był młody... Dziwne jednak było to, że zamiast zmienić temat i zrobić coś zabawnego bądź niewłaściwego, dalej ciągnął ten jeden i to dla niej ważny..
Chlopak milczal po uslyszeniu jej slow. Stala nie patrzac na niego, rowniez milczala. Poczula jego chlodne palce na swoim podbrudku i drgnela niespokojnie. Tym gestem zmusil ja do spojrzenia mu w oczy. Kiedy w koncu sie spotkaly nie potrafila oderwac od nich oczu. Byly takie hipnotyzujace. Slyszac jego slowa mimowolnie rozchylila wargi i zaczela mowic. -Moj ojciec jest mugolskim lekarzem. Nikt nie wie na co tak na prawde choruje. Bylismy juz u wielu mugolskich lekarzy jak i uzdrowicieli. -powiedziala cichhtko. Nie lubila rozmawiac o chorobie ojca. Jej twarz brzybrala bardzo smutny wyraz a oczy zeszklily sie jak by miala zaraz plakac. Jednak nie uronila ani jednej lzy. Twardziel z niej co? Wciaz wpatrywala sie w oczy Thomasa, jej klatka piersiowa unosila sie szybciej niz kilka minut temu. Czy to bylo normalne, ze opowiadala takie rzeczy slizgonowi? Co on jej wlasciwie zrobil, ze zaczela mowic? Niepokoilo ja to wszystko, ale nie potrafila mu sie sprzeciwiac. Kiedy wydal jakas komende ona poslusznie ja wykonywala. Jak by byla jakas jego podwladna. Dosc dziwne uczucie, bardzo dziwne. Nic jednak nie mogla na to poradzic. Czyzby potrafil uzywac Hipnozy? W tak mlodym wieku? Moze po prostu Sunny miala tak slaba wole, ze akurat mu sie to udalo? Az strach pomyslec co bedzie za lilka lat, gdy bedzie jeszcze lepszy w hipnozie.
Thomas wsłuchiwał się w wypowiedź, którą jakby nie patrzeć wymusił na dziewczynie. A więc jej ojciec jest mugolem i cierpi na dolegliwość, którą póki co żaden lekarz czy uzdrowiciel nie był w stanie wyleczyć. Ciekawe co to mogło być... nie poświęcał jednak temu nadmiernej uwagi. Jego ekspertyza leżała w eliksirach a nie w zaklęciach leczniczych. Rzecz jasna Ślizgon dostrzegł zaszklenie oczu oraz szybsze ruchy klatką piersiową, wywołane emocjami. Powstrzymywała się jednak przed łzami, na tyle miała jeszcze kontroli.
Jej sytuacja była smutna, ale jeszcze nie tragiczna. Ecclestone sam był z natury nienaturalnym optymistą. Na dłuższą metę mogłoby to być niezdrowe, jednak pomagało w takich chwilach jak te. Jego twarz przyozdobił delikatny uśmieszek, który był reakcją jednak na samego siebie. Już prawie zapomniał jak wspaniałe było to uczucie, móc wpływać na innych. Osiągnąć mógł tym wiele, lecz jak już było wspominane wcześniej, ostrożność była niezwykle wskazana.
Po krótkim przemyśleniu, doszedł do prostego wniosku. Woli zdecydowanie inną atmosferę i wykorzysta swoje zdolności, by ją wykreować. Skoncentrował się ponownie, zmrużył lekko oczy i gdy miał pewność, iż ta wciąż w nie spogląda odparł: -Zapomnisz o czym przed chwilą rozmawialiśmy... - złapał oddech i kontynuował -Pomyśl teraz o najciekawszych i najbardziej szalonych rzeczach, jakie mogłabyś zrobić w towarzystwie drugiej osoby. Będziesz chciała wprowadzić je w życie, pragnąc zdobyć moją aprobatę, niezależnie od ceny.. - zakończył, pozwalając by wszystkie jego słowa do niej dotarły. Czy to podziała? Zobaczymy. Jedno było pewne, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, obecna relacja obróci się o 180 stopni. Było w tym wiele korzyści zarówno dla niego jak i dla niej. Sunny będzie mogła więc się rozerwać i przestać myśleć o swoich problemach. Thomas natomiast chciał jakiś przygód i nowych przyjemnych doznań, jak na hedonistę przystało. A jego własne ego również będzie w tej chwili głaskane..
Z zainteresowaniem teraz czekał, aż wydobą się z niej jakieś słowa, zdanie lub sugestia. Co takiego mogło się wytworzyć w jej główce? Nastał dopiero wieczór, także cała noc przed nimi.
Przez caly czas wpatrywala sie w jego oczy. Nie potrafila przestac, byly tak hipnotyzujace. Stala w milczeniu czekajac na jego slowa z ogromna niecierpliwoscia. Chciala sluchac jak mowil, cokolwiek by uslyszec jego glos. Kiedy Thomas sie odezwal jego slowa odbily sie echem roznoszac sie po jej glowce. "Zapomni.. Zapomni.. Zapomnij.." powtarzal glos w jej glowie. Zamrugala kilkakrotnie powiekami i wbila w niego wzrok przechylajac glowke w bok. Po dluzszej chwili do jej glowy wpadl pewien pomysl. Gdyby chlopak sie zgodzil mogli by wymknac sie poza zamek. W koncu byla zima, lodowisko. Kto by nie lubial jezdzic na lyzwach? Thomas byl dosc ponury wiec Sunny postawila sobie za cel uszczesliwienie go! Dlaczego? Wlasciwie to sama tego nie wiedziala. -Chodzmy na lyzwy!-powiedziala podekscytowala lapiac jego chlodna dlon. Wciaz patrzyla mu w oczy, nie dlatego ze musiala teraz tego chciala. Jej oczy zaczely blyszczec z podekscytowania a na gwarzy pojawil sie delikatny usmiech. Wspiela sie na paluszki. -Wymkniemy sie po cichutku, nikt nas nie zobaczy. -dodala szepczac mu te slowa na ucho by nikt inny tego nie uslyszal. Mimo iz byli sami to sciany czasami maja uszy.
Thomas cierpliwie czekał a miał ku temu dość konkretne powody. Wraz z upływem minut, coraz częściej wykorzystywał swój wpływ na przedstawicielkę Hufflepuffu. Nie było to poprawne, jednakże nie mógł odmówić sobie pewnej przyjemności jaką przez to czerpał. Ilu z nas tak naprawdę nie chciałoby mieć bezpośrednią kontrolę nad czyimiś akcjami? Zapewnia to rozrywkę, ułatwia życie no i oczywiście pieszczotliwie głaszcze samo ego. Była tutaj jednak pewna wada i nie chodzi o potrzebną koncentrację. Taka władza potrafiła uzależnić niezwykle szybko i w cale nie gorzej niż niejeden narkotyk. Czy ślizgon zdawał sobie z tego sprawę? Ależ oczywiście, głupi nie był. Czy jednak rzeczywiście był w stanie się opanować i zaprzestać w każdej chwili? Był pewien, że problemu żadnego nie będzie. Tak jednak nie raz zaczyna się problem uzależnienia...
Oczywiście jego twarz przyozdobiona była uśmiechem zadowolenia. Kobieta zapomniała o wcześniejszych nieprzyjemnościach i teraz starała się zadowolić Ecclestona, chcąc poprawić mu humor. Rzuciła propozycję i w sumie by na nią przystał, ale miał jednak dość łyżew jak na jeden tydzień. Tę przygodę odbył już z gryfonką i mimo, iż wspomnienie samo w sobie miłe, pragnął pozyskać nowe. Kiedy go złapała za rękę by poprowadzić po korytarzach, lekko przyciągnął ją do siebie, wymuszając raz jeszcze nową pozycję i kontakt wzrokowy. -Mam lepszy pomysł.. udajmy się do Hogsmeade. Jest tam taki przytulny pub zimowy. - zaczął, by teraz raz jeszcze wykorzystać umiejętność hipnozy -Ubierz się ciepło, będziemy musieli się kawałek przejść. Dodatkowo, pod spodem załóż coś nieprzyzwoitego... - złapał oddech by kontynuować -Pamiętaj... pragniesz mojej uwagi i zależy Ci na mojej akceptacji.. - celowo zarzucił tutaj takie a nie inne zachowanie. Był jednak świadom, że prawdziwych uczuć nie wytworzy i są to jedynie złudne projekcje, ale na ten moment mu wystarczą. Kiedy jego dłonie już się rozgrzały, przejechał palcem wskazującym delikatnie jej lewy policzek. Zrobił to specjalnie, gdyż przecież nie szkodziło jednak wywołać jakiegoś realnego odczucia poprzez czynności fizyczne. Bawiło go to i był ciekaw, gdzie ich jego wyobraźnia jeszcze poniesie...
[z/t] x2 :D. Wspólnie do Hogsmeade. Sunny -click- idziemy wspólnie do tego tematu, możesz napisać pierwsza posta na miejscu już ;D pomijając odpowiedź tutaj.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Pokonując kolejne stopnie, starał się wytłumaczyć Gryfonowi przewagę zagadki nad zwykłym hasłem. Jasne, czasami była ona niepraktyczna, bo Ezra nie wyobrażał sobie zostawić czegoś w pokoju i dobijać się do tego przez pół dnia. A takie sytuacje zdarzały się rzadko, bo właściwie non stop ktoś wchodził lub wychodził z wieży. Musiałaby to być naprawdę niecodzienna godzina. No, taka jak teraz. Z drugiej strony zagadka przynajmniej dawała możliwość wykombinowania odpowiedzi - u Gryfonów, jak się nie znało hasła to już był to koniec. Nie można w końcu stworzyć właściwego hasła z powietrza. Wyprawa na siódme piętro trwała co najmniej dwa razy dłużej niż powinna. Ale Ezra mógł pochwalić Leo, który radził sobie zaskakująco dobrze. Ogólnie chyba byli dosyć zgraną drużyną, bo po kilku pierwszych zgubionych krokach, nierównym tempie, obijaniu się o siebie, udało im się wypracować wspólny rytm. I Ezrze nawet nie było ciężko, bo Gryfon faktycznie w ponad osiemdziesięciu procentach sam utrzymywał się w pionie. Jedyne co właściwie musiał robić Ezra, to kontrolować trasę, którą się poruszali - wiadomo, schody potrafiły płatać figle. Ze śmiechem przytaknął chłopakowi, ciesząc się na ten entuzjastyczny błysk w jego oczach. Mimo wszystko była to szybka zmiana nastroju. W czym przyjaciel nie pomoże, to zrobi to wcielenie się w ninje. Czego to można się było dowiedzieć? - Chyba zrobiłem już wszystko, co w mojej mocy, żeby poprawić ci ten dzień - powiedział, odsuwając się wreszcie od chłopaka, który już nie potrzebował podpórki. Od drzwi Gryfonów dzieliło ich parę metrów, więc Vin-Eurico nie miał już za bardzo szans zboczyć z trasy. Przez chwilę nic nie dodawał, ale Leo mógł obserwować, jak na jego ustach powoli formuje się głupi uśmieszek, kiedy jeden pomysł wpadł mu do głowy. - Ale wiesz, jeśli to wciąż za mało to słyszałem, że całowanie się podnosi hormony szczęścia. Więc jeśli przez następne dni wciąż będziesz w depresji, to wiesz do kogo się zgłosić. - Mrugnął do niego żartobliwie. Pointą, którą powinien wyłuskać z tej wypowiedzi Leo, było oczywiście to, że Ezra chciał mu jak najbardziej pomóc w przejściu przez tę całą sytuację. Nie chodziło o samo całowanie, gdyby komuś przyszło to na myśl. Nie istniała nawet taka rzeczywistość, w której Ezra poważnie chciałby całować Leo. To byłoby bardzo, bardzo niesmaczne.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Ciężko było do niego dotrzeć. Chyba nie nadawał się na prowadzenie zbyt porządnych dyskusji, toteż argumenty Ezry średnio do niego w ogóle trafiały. Pomrukiwał co jakiś czas przytakująco, ale potem i tak powtarzał, że normalne hasła mają więcej sensu, są fajniejsze i wygodniejsze. - Ale jak się zmieni i nikt ci nie powie... To słabo - dodał jedynie, bo przecież nawet tak wspaniały system miewał w swoje wady. Nikt ich jeszcze nie przyłapał, nic nie zniszczyli i nie zabili się na schodach (swoją drogą, czy tych stopni magicznie przybyło? Leo był pewien, że normalnie jest ich mniej...). Dotarli na siódme piętro i Gryfon był pełen podziwu i dumy, bo Ezra nie narzekał tylko prowadził go i podtrzymywał. Leo zanotował w pamięci, żeby jakoś się odwdzięczyć - nie miał niestety pewności, że to wszystko w ogóle nie wyleci mu z głowy następnego ranka. Optymistycznie założył jednak, że da radę podrzucić Krukonowi jakieś babeczki, albo coś. Jedzenie dobre na każdą okazję... Nie powiedziałby, że "nie potrzebował podpórki", ale wystarczyło lekko podtrzymać się ściany, aby utrzymać w pełni równowagę. Uśmiechnął się blado do Clarke'a, zastanawiając się, jak bardzo zła będzie Gruba Dama, gdy ją obudzi. Nie pozostawał mu jednak wielki wybór... - Ta, dzięki - mruknął, a gdy chłopak wspomniał o całowaniu, zaśmiał się krótko. Gdy ucichł, "pomysł" Ezry nagle zaczął wydawać się jakiś mniej zabawny, a bardziej sensowny i interesujący. - Mówisz? - Rzucił bez przekonania. W tej jednej chwili kompletnie stracił nad sobą panowanie. Tak po prostu uznał, że czemu nie? Żart żartem, ale teorię można było przetestować. Zresztą, jeden malutki pocałunek nic nie znaczył. W skrócie, Leo kompletnie wyłączył myślenie i twierdząc, że jego sumienie będzie czyste, przysunął się do Ezry i pochylił lekko nad nim. Zapomniał, że to jego przyjaciel, a przede wszystkim przedstawiciel tej samej płci. Położył dłoń zdrowej ręki do jego policzka i delikatnie musnął swoimi wargami jego, żeby dopiero przejść do bardzo łagodnego, niemalże czułego pocałunku.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Powinien się przyzwyczaić, że jak mówiło się do Leonarda to trzeba było cały czas pamiętać, że generalnie przypominało to rzucanie grochem o ścianę. Westchnął, ostatecznie porzucając temat - jak to było możliwe, że Leo i Ezra praktycznie non stop się nie kłócili, skoro niemal na każdy temat mieli odmienne zdanie? I skoro Leo bardzo wybiórczo traktował wypowiedzi Ezry. Clarke mógł wiele zrozumieć, ale moment, w którym Gryfon wziął na poważnie jego słowa prawdopodobnie miał być dla niego zagadką na następne wiele lat. Tego nawet nie dało się sensownie wytłumaczyć! W jednym momencie uśmiech na ustach Ezry zamarł, zastąpiony szokiem i jedyne, co zdążył zrobić nim jego towarzysz postanowił złączyć ich wargi, było wyrzucenie spanikowanego "co ty...". Czuł jak wszystkie mięśnie w jego ciele niekontrolowanie sztywnieją, a myśli obracają się tylko wokół jednego krótkiego słowa - nie. Przyłożył ręce do klatki piersiowej chłopaka, próbując bezskutecznie go odepchnąć i pozbyć się trochę wyczuwalnego posmaku alkoholu z warg. Jednocześnie z jego ust uciekł krótki jęk, będący pierwszym zwerbalizowanym protestem... Który jednak bardzo łatwo było pomylić z wyrażeniem aprobaty. W końcu to nie tak, że Leo źle całował. Właściwie to był w tym całkiem niezły... Ezra nawet nie zorientował się, kiedy przesunął dłoń w górę jego klatki piersiowej, a potem na kark, tylko po to, by przyciągnąć go do siebie jeszcze bliżej. Przymknął powieki i niepewnie zaczął odwzajemniać pocałunek, który nie był nawet w połowie tak niesmaczny jak mógłby podejrzewać. Dziwny ucisk w jego podbrzuszu przypominał mu, że działo się coś niewłaściwego, coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca... Ale serce szybko dudniące w piersi i myśli splątane niczym kłębek nici skutecznie odwracały jego uwagę, przekonując, że nawet jeśli, to było to całkiem dobre i przerwanie momentu byłoby wręcz działaniem przeciwko sobie... To były te hormony szczęścia?
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
A więc oficjalnie kompletnie postradał zmysły. Gdyby tylko był w stanie myśleć (a z jakiegoś nieznanego mu powodu nie był), z całą pewnością wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Podziękowałby Ezrze, może by go przytulił, a potem powlókłby się do łóżka. Pewnie obudziłby połowę biednych Gryfonów, tak jak zrobił to z Krukonami. Następnego ranka ktoś by się perfidnie na nim zemścił poprzez okrutną pobudkę, a on sam wstałby i miał niezły humor. I, oczywiście, odwdzięczyłby się jakoś swojemu przyjacielowi za opiekę. Ale jednak tymi babeczkami, a nie pocałunkiem. Normalnie kiedy kogoś chce się pocałować (może lepiej "zamierza się", bo Leo wcale normalnie by nie uznał, że "chce" to zrobić), należy patrzeć na dawane przez niego sygnały. Szok i ogólnie negatywna reakcja nie powinna być ignorowana, ale Vin-Eurico właśnie tak postąpił i nie przerwał pocałunku nawet wtedy, gdy Ezra spróbował go odepchnąć. Sam nie wiedział czemu. Może dlatego, że było wyjątkowo przyjemnie? Zresztą nim miał szansę jakoś zareagować, Clarke jakby zmienił zdanie. Leo pozwolił sobie na subtelne przygryzienie jego dolnej wargi i nawet nie zauważył, że zaczął na Krukona lekko napierać, przysuwając się jeszcze bardziej. To mogło być, złe, tak. Co więcej, było... Ale w tej jednej chwili wydawało się właściwe i skoro żaden z nich nie oponował, czemu w ogóle powinno się kończyć? Chciał przytrzymać Ezrę przy sobie, chciał już tak po prostu pozostać - więc odruchowo wyciągnął drugą rękę, aby złapać go lekko za przód koszulki. Wywołało to jedynie kolejną falę bólu z naruszonego ramienia i ten jeden impuls wystarczył, aby Leonardo na chwilę otrzeźwiał. CAŁOWAŁ SWOJEGO PRZYJACIELA?! Przerwał pocałunek i zaczął się odsuwać powoli, puszczając Ezrę i wpatrując się w niego z otępieniem. Zachowywał się trochę tak, jakby nie chciał spłoszyć dzikiego zwierzęcia - w rzeczywistości po prostu zupełnie nie wiedział, co zrobić. Teraz chciał się tylko zapaść pod ziemię. Szumiało mu w głowie, ale raczej nie od alkoholu, raczej przez emocje. Gryfon był wstrząśnięty, zaskoczony i przerażony swoim własnym zachowaniem, jednak najbardziej niepokoiło go, że pomimo tego wszystkiego tamta krótka (zdecydowanie za krótka!) chwila zdawała się być tak cholernie przyjemna. W końcu postanowił zrobić coś, co wychodziło mu najlepiej - a więc zaśmiał się, potrząsając lekko głową. Jakimś cudem dopiero teraz wróciła mu zdolność myślenia. - No dobra, może i coś w tym jest - uznał. Następnie udał, że się zachwiał i musiał oprzeć o ścianę... Ale tak naprawdę po prostu chciał się odsunąć, bo było bardzo, bardzo niezręcznie.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Może to wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej, ale ostatecznie Ezra nie narzekał. Całowanie Leonarda wychodziło mu jakoś tak naturalnie, nawet nie musiał się specjalnie skupiać na dostosowywaniu się do jego tempa i techniki, bo to wszystko było podobne do oddychania - być może Ezra potrafił to jeszcze zanim właściwie to zrobił. Nawet napór ciała Leonarda niespecjalnie mu przeszkadzał. Krukonowi było wręcz wciąż za mało... Dopiero moment, kiedy Leo przerwał pocałunek, był dla Ezry tym, gdy nagle poczuł się przygnieciony ogromnym ciężar pod postacią wstydu i oszołomienia. O ile Gryfon odsunął się powoli, Clarke wręcz odskoczył, jakby został rażony piorunem. Mimowolnie dotknął palcami swoich ust w kompletnym oszołomieniu i przerażeniu, unikając wzroku swojego przyjaciela. Przyjaciela. Przyjaciela? Chciał uciec. Chciał tylko stąd uciec i już nigdy więcej nie musieć patrzeć na Leonarda. Jasne, można było się zaśmiać i zbyć sytuację, ale świadomość chwili którą dzielili, już zawsze miała być gdzieś pomiędzy nimi, stając się barierą nie do przekroczenia. Krukon nie wyobrażał sobie teraz nawet poklepać go po ramieniu! - Wątpię, ja tam nic nie czułem... - Odparł obojętnie, wkładając w to swoje wszystkie umiejętności aktorskie. Nie tylko dlatego, że było to kłamstwo, ale również dlatego, że po Leonardzie najwyraźniej faktycznie już to spłynęło, skoro miał na tyle dobry nastrój, by skomentować to śmiechem. Co więcej miał coś na usprawiedliwienie - pijacki wybryk, ot co. A Ezra? Ezra od początku do końca gdzieś z tyłu głowy całkowicie wiedział, co robi. Po prostu postanowił to zignorować, narażając na szwank ich naprawdę dobrą przyjaźń. - Pójdę już. Postarał się wymusić uśmiech, robiąc dwa kroki w tył, a wtedy boleśnie nadział się plecami na poręcz schodów. Złapał się jej, odwracając się na pięcie, tylko po to, by potknąć się i prawie zlecieć ze stopni. Rzucił przez ramię jeszcze kontrolne spojrzenie na Leonarda i szybko zaczął zbiegać, chcąc znaleźć się ponownie we własnym łóżku. Lub na kanapie w pokoju wspólnym z Ruth... Ezra nie pamiętał, kiedy ostatnio tak bardzo potrzebował jej obecności i dobrego słowa jak teraz.
Zt
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Żałował, ale nie wiedział czego bardziej - pocałunku, czy przerwania go? Bo faktycznie gdyby ta sytuacja nigdy się nie wydarzyło, nie pojawiłby się na drodze ich cudownej przyjaźni żaden większy problem. Z drugiej strony było to tak niesamowicie przyjemne i w tamtej chwili, w której trwało, Leo zapomniał zupełnie o swoich zmartwieniach. Szkoda, że teraz uderzyły go ze zdwojoną siłą. Nie był w stanie zastanawiać się, co musi czuć Ezra. Ezra, który przecież nie poczynił żadnego pierwszego kroku (nawet pijany Leo wiedział, że jego słowa były żartem), który nie był pijany i który najprawdopodobniej miał teraz potworny mętlik w głowie. Gryfona za bardzo przytłoczyło to, co on odczuwał. Bezmyślnie wzruszył ramionami na słowa Krukona, bo niezbyt wiedział co innego zrobić. Nie było to zbyt inteligentne, bo w końcu jedno ramię miał rozwalone. Oczy automatycznie mu się zaszkliły, ale powstrzymał się cudem od pokazania tego, jak bardzo go to zabolało. Zresztą, Clarke i tak już się odsunął. Albo raczej, uciekał. Chciał jeszcze podziękować, ale nie dał rady wydusić z siebie ani słowa. Niezbyt nawet obserwował chłopaka, gdy ten nieporadnie próbował zniknąć. Na twarzy zastygł mu uśmiech, będący pozostałością po tamtym śmiechu, ale teraz nieco wykrzywił go ból. Leo stał tam chyba jeszcze dość długo, ale w gruncie rzeczy stracił rachubę czasu. W końcu powolnym, chwiejnym krokiem podszedł do Portretu Grubej Damy i rzucił hasło, przy okazji niezbyt przyjemnie ją budząc. Nie zwrócił uwagi na żadne jej słowa i pogróżki, tylko przedostał się do środka. Musiał się położyć i przespać. Pierwszy raz niemal nie mógł doczekać się kaca, mając nadzieję, że dzisiejszy wieczór pozostanie dla niego tajemnicą. O ile prostsze byłoby to i dla niego i dla Ezry...
/zt
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nieregularne kroki odbijały się echem po opustoszałym korytarzu. Ironią był fakt, że skierowałem się właśnie tutaj. Nie w górę, ale w miejsce, w którym nieustannie palą się pochodnie. Jednakże, nie można mnie za to winić. W pokoju czterech pór roku nie myślałem trzeźwo. Zresztą, dalej nie potrafiłem dojść do siebie. Biegłem naprzód tak długo, aż wreszcie dobiegłem do miejsca, w którym znalazłem się całkowicie sam. Ręce mi się trzęsły, a nogi pewnie dygotałyby zawzięcie, gdybym tylko potrafił na chwilę się zatrzymać. Już dawno nie byłem aż tak przerażony. Mój koszmar powrócił. Wydawało mi się, że przeżywam ten dzień na nowo. Bolesne oparzenia znaczące moją twarz i ręce, zapach dymu, ognia i popiołu. Dusiłem się od tego smrodu, uciekałem przed nim, aż wreszcie upadłem wprost na schodach, gdy jeden ze stopni postanowił zniknąć. Moja noga zapadła się aż po kolano, ale wydostałem się prędko. Nie mogłem się zatrzymywać, lecz teraz już nie biegłem. Mój umysł szalał, lecz ja, wbrew jemu, starałem się skupić. Maskowałem swoje nowe oparzenia i wpatrzywszy się w swoje dłonie, zaciskałem zęby tak mocno, że ni z tego ni z owego na moim nadgarstku zalśniła kropla krwi. Przegryzłem wargę. Przesunąłem po niej językiem, zbierając czerwony płyn, lecz niewiele to dało. Metaliczny posmak rozlał się w moich ustach, a kolejna fala szkarłatu i tak przyozdobiła moje wargi. Nie miałem głowy do rzucania zaklęć leczniczych. Zresztą, różdżkę i tak zostawiłem w dormitorium. Po pięciu minutach upartego marszu po korytarzu na siódmym piętrze, postanowiłem się zatrzymać. Przyjrzałem się swoim dłoniom, znów tak czystym i nieskazitelnym. Moje serce powoli zaczynało bić odrobinę wolniej, chociaż w głowie wciąż szalało mi tornado. Wszystkie swoje siły wkładałem w odegnanie od siebie wizji przeszłości. Wspomnień, jakie zmieniły mnie na zawsze i skrzywdziły tak dogłębnie, że teraz każde dotknięcie ognia wywoływało we mnie atak paniki. Podszedłem do okna i wspiąwszy się na wysoki parapet, zwinąłem się w kłębek przy chłodnej szybie. Przytuliłem twarz do kolan, a ramionami odgrodziłem się od świata. Cholera, nie mogłem nawet powstrzymać wilgoci napływającej mi do oczu. Nie myślałem nawet o tym, że ktoś może mnie zobaczyć w tym stanie. Byłem kompletnie rozbity, otumaniony strachem i bólem. Skrywszy się w utkanym przez siebie kokonie, starałem się zdusić łzy i zapomnieć o oparzeniach. Nie mogłem udać się do skrzydła szpitalnego. Nienawidziłem szpitali. Nie potrafiłem już nawet wstać.
Wszystko poszło nie tak, od samego początku, miała to być dla nich zabawa, mogła się domyślić, że mając za sobą takie przeżycia nic nie może pójść tak jak tego chciała. Tym razem nie tylko ona miała pecha, trafiła na Rileya, wiedziała, że życie nie oszczędziło również i jego. Niby dlaczego miałoby to robić? Takie wydarzenia lubiły się ciągnąć za człowiekiem, jakby nie wystarczające było to, że muszą jakoś żyć dalej, starając się nie pamiętać. Ona się starała, mimo tego co widziała każdego wieczoru, kiedy przestawała się maskować. Tak wiele się zmieniło, a co się stało już się nie odstanie, jej ojciec wciąż był w więzieniu i nie zapowiadało się na to, że kiedyś się to zmieni. Miała względem niego mieszanie uczucia, a zbytnie rozmyślania o nim wprowadzały ją w stany depresyjne. Rozmawiała o tym tylko z Trixie, całej reszcie nie ufała na tyle, by choćby o tym wspomnieć. Relacja z Fairwynem była dziwna, wiedzieli to oboje, do czego to wszystko miało prowadzić? Poznawali swoje tajemnice bez uprzedniego powierzchownego poznania siebie nawzajem. To mogło prowadzić do katastrofy albo... sama nie wiedziała do czego. Czuła, że łączyła ich jakaś dziwna więź, więź, która doprowadziła do tego, że wyszła za nim, nie zwracając uwagi na to, że jej rozgrywka się nie zakończyła. Nie obchodziło ją to, w ciągu kilkunastu sekund wszystko przestało być dla niej ważne, a zabawne już dużo wcześniej. Wściekła pokonywała kolejne korytarze, nawet nie wiedząc gdzie idzie, póki co nie miała nawet pojęcia, że ruszą tą samą ścieżką. Jaka siła przyprowadziła ją na siódme piętro? Nie ważne. Bluzgając i przeklinając każdego istniejącego wilkołaka zbliżała się do niego. -Przeklęte stworzenia - mruknęła na początku, zaćmiona złością, nie zauważając kolegi. Dopiero gdy mimowolnie spojrzała na okno wystraszyła się, gdy nie ujrzała w nim krajobrazu, a zasłaniający go cień. Podskoczyła, dostając małego zawału - Cholera kim ty... - warknęła, złość mieszała się teraz ze strachem, nie miała przy sobie różdżki, więc pozostało jej jedynie zaciśnięcie pięści. Nie była bezbronna, a to dodawało jej pewności siebie, dzięki temu szybko się uspokoiła będąc gotowa na ewentualną konfrontację. Postać nie odpowiadała więc podeszła bliżej, oczywiste stało się to, że jest to po prostu człowiek, skulony człowiek - Hej, wszystko w porządku? - zapytała zmartwiona, nie wiedząc do kogo kieruje to pytanie.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Straciłem czujność. Wessany w labirynt niespokojnych myśli, wirując nieskładnie od "a co by było gdyby" do "chce zniknąć" pozwoliłem sobie popaść w bezdenny marazm. Moja głowa stała się nagle niezwykle ciężka i tkliwa. Ułożywszy ją bezpiecznie między własnymi barkami, przytulałem się przez kilka długich minut, aż wreszcie uzmysłowiłem sobie, że nie jestem już sam na korytarzu stanowiącym część siódmego piętra. Kobiecy głos wyrwał mnie z zamyślenia tak silnie, że byłbym drgnął, gdybym tylko przez tych kilka chwil nie zapomniał jak to jest się poruszać. Bezsilność spętała mi nogi i odebrała głos, przyduszając go bezceremonialnie do krawędzi krtani. Przełknąłem ślinę, lecz zamiast pozbyć się guli, jaka narosła mi w gardle, jedynie posmakowałem własnych łez. Moja twarz ostatecznie pozostała sucha. Nie pozwoliłem sobie na uronienie chociażby jednej kropelki, lecz emocje jakie mną targały były na tyle silne, że nie zdołałem powstrzymać suchego łkania. Jednakże teraz, gdy już wiedziałem, że ktoś nasłuchuje, ugryzłem się nie tylko w język, ale i w tę nieszczęsną wargę, z której na nowo popłynęła fala szkarłatu. Przysunąłem do niej rękaw szaty, uświadamiając sobie niespodziewanie, że paraliż minął. Mimo tego, nawet nie drgnąłem. Zdębiałem. Wytężyłem słuch. Kroki były lekkie, lecz nieszczególnie ostrożne. Kobieta. Albo niewprawiona w bezgłośnym poruszaniu się, albo definitywnie zdenerwowana. Wszystko to potrafiłem ocenić jedynie na podstawie jej chodu, a potem przyszło mi także zerknąć na jej szczupłą sylwetkę. Ręce zaciskała w pięści, a jej usta rzucały plugawe słowa niczym sztylety. Szukała celu? Nie potrafiłem tego ocenić. Na wszelki wypadek odwróciłem od niej wzrok, skupiając niebieskie spojrzenie na błoniach Hogwartu, znikających już w bezdennym mroku wieczora. Chciałem przeanalizować każdy wierzchołek drzewa, jaki jeszcze mogłem dostrzec w bladej poświacie, jaka jeszcze wypsnęła się słońcu. Nie było mi to dane. Uparcie milczałem. Czy jeżeli ją zignoruje, postanowi podarować mi spokój? Kolejne pytanie spłynęło z jej ust, a ja westchnąłem w duchu. Nie tylko ze zniecierpliwienia. Rozpoznałem ją wreszcie w rozedrganym świetle rzucanym przez pochodnie. Demetria. Zmartwiłem się, ocierając ukradkiem kąciki ust. - I am everything. I am nothing. I can make you tremble in fear or make your sadness disappear. I've been with you since you've arrived and I will be with you at the moment you die. We've know each other for our entire lives. I know you but you create me... what am I? - Zamiast odpowiedzi na jej pytania, podarowałem jej zagadkę. Kiedy ją recytowałem, mój głos powoli wracał do normalności. Odzyskiwał normalny tembr, nieprzerwany fałszywymi nutami wywołanymi przez zachwianie emocji. Podekscytowanie i determinacja, jakie towarzyszyły mi dnia, w którym usłyszałem ją po raz pierwszy, wciąż były żywe. Czerpałem z nich inspirację. - To była pierwsza zagadka, którą rozwiązałem, gdy przybyłem do Hogwartu. - Z niechęcią odsunąłem od siebie ramiona. Zwiesiłem jedną nogę z parapetu, odsłaniając swoją sylwetkę. Wolną od oparzeń, lecz zgarbioną. Przytłoczoną wspomnieniami. Nie musiałem nawet mówić, że nic nie było w porządku. Nie mogąc znieść otwartości swojej pozycji, wsparłem czoło o dłoń, a łokieć o zgięte kolano. Znów zamarłem, wpatrzony nie w Travers, lecz w chłodny mur wyściełający wnękę w ścianie, w której się skryłem.
Hypnos S. Shvets
Rok Nauki : I
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192cm
C. szczególne : przenikliwy wzrok, łańcuszek z czarną perłą na szyi, słaby rosyjski akcent
Hypnos słyszał tylko plotki i pogłoski o pewnym pokoju, który podobno znajdował się na siódmym piętrze. Wiedział też, że było to miejsce szczególne, niemal wyjątkowe. Mówiono, że można tam było znaleźć niemalże wszystko co by się potrzebowało – gdyby w tej chwili mocno pragnął miejsca, w którym mógłby poćwiczyć zaklęcia, z pewnością pokój byłby wielkim pomieszczeniem z manekinami, bądź innymi elementami i rekwizytami, które byłyby w stanie pomóc mu w potrzebie. To wszystko usłyszał od tutejszych uczniów, którzy jednak nigdy nie odszukali drzwi do Pokoju Życzeń, bo tak też to pomieszczenie było nazywane w Hogwarcie. Shvets postanowił sprawdzić to na własną rękę i pospacerować po ostatnim piętrze, mając nadzieje, że coś znajdzie. A nawet jeśli nie, to i tak nie uważał tego za czas stracony – chciał poznać zamek jak najlepiej, miał przecież w nim spędzić cały okrągły rok. Póki co, nie miał żadnych szczególnych wniosków co do Brytyjczyków, po niecałym miesiącu wspólnego egzystowania. Oczywiście od razu zauważył fundamentalne różnice, które nieraz dzieliły, a nie łączyły Hogwartczyków i uczniów Durmstrangu, jednak jemu personalnie w niczym one nie wadziły. Wszystko co odbywało się w jego głowie, to była czysta kalkulacja i obliczenia, strategia. Gdy patrzył komuś w oczy, w duszy myślał jak podejść tę osobę, przechytrzyć i wykorzystać, nie okazując żadnej wrogości, która była powszechną cechą wśród czarodziejów z jego szkoły. Hogwart był bardzo liberalny i pozwalał na bardzo wiele, co już samo w sobie dało wiele możliwości Hypnosowi w działaniu, choć na tamtą chwilę, nie podejmował jeszcze żadnych kroków. Czuł, że nie jest wystarczająco przygotowany do jakichkolwiek ruchów. Musiał zbierać różne informację i tworzyć siatkę znajomych, którzy potencjalnie mogliby mu pomóc w osiąganiu własnych celi. Najważniejszą kwestią zaś był sam fakt, że na razie Shvets nie posiadał żadnego konkretnego zadania, którego mógłby się trzymać. Gotycki Hogwart robił na nim wrażenie, a przede wszystkim był czymś zupełnie innym od surowej formy Durmstrangu. Tam nie liczyły się żadne ozdoby, forma była płaska i nieskomplikowana. Tutaj sprawa wyglądała inaczej i szczerze powiedziawszy, Hypnos potrzebował chwili, żeby się zaaklimatyzować w nowych warunkach. Podszedł do okna i upewniwszy się, że jest póki co sam na korytarzu (nie wiedział czy jest wyciągnął zza pazuchy płaszcza schludną fajkę z ciemnego drewna z złotymi zdobieniami. Odpalił ją końcem różdżki i wypuścił dym, chwile rozkoszując się posmakiem palonego tytoniu. Zaczął myśleć o własnych sprawach i wracał myślami do przeszłości, zastanawiając się jak się trzymała jego siostra.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Ostatnie dwa miesiące nie były dla niej łatwe; wakacje, które miały być czasem beztroski i zabawy, dla Gabrielle stały się istną męczarnią. Minutami… godzinami… dniami, w których zmęczony umysł nawet na chwilę nie zatrzymywał lawiny myśli, zmuszając blondynkę by dochodzić do coraz to bardziej irracjonalnych wniosków. Raz po raz analizowała ona swoje zachowanie, zastanawiała się gdzie popełniła błąd, który sprawił, że znalazła się w miejscu, w którym jest teraz. Zaraz po powrocie z Sahary wraz z rodzicami udała się do dziadków. Francja zawsze była jej jedynym domem, uświadomiła sobie to w chwili, kiedy woń morskiej bryzy zmieszana z zapachem dojrzewających winogron wypełniła powietrze, którym oddychała. Kochała to miejsce całą sobą i utożsamiała się z nim; tu się wychowała. Wciąż doskonale pamiętała ten dzień, w którym dowiedziała się, że musi opuścić rodzinny dworek i zamieszkać w deszczowej Anglii, ale czy wtedy miała wybór? Chciałaby go mieć. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, na koniec sprawiając, że znalazła się w punkcie wyjścia, a historia zdawała się powtarzać. Gdyby powiedziała, że tej nocy spała spokojnie, skłamałabym. Właściwie, to wcale tego nie zrobiła. Nie potrafiła zmrużyć oczu, nie była w stanie chociażby na chwilę dłużej zamknąć zmęczone powieki. Obraz Elijaha wciąż malował się przed jej oczami, torturując i tak zranione już serce. Przez pierwsze dni chciała wrócić na tą bezkresną, gorącą pustynię, chciała zatrzymać go przy sobie, rzucić się na szyje i już nigdy nie wypuścić ze swoich objęć, był przecież jej Julianem. Chciała uciec z nim na drugi koniec świata do miejsca, w którym nikt by ich nie znalazł. Chciała być z nim bez względu na otaczający ich świat. Chciała dla niego porzucić dotychczasową namiastkę spokojnego życia i pójść z nim, tam gdzie nogi same by ich poniosły. Chciała żyć ze świadomością, że on jest jej częścią. Chciała… Chciała wiele rzeczy, jednak scenariusz życia nie przewidywał takiego zakończenia. Zerwała z nim kontakt. Instynkt wciąż powtarzał jej, że dobrze zrobiła i nie powinna żałować swojej decyzji. Każdy zmysł podpowiadał blondynce, że właśnie takie zakończenie znajomości było najłatwiejsze i najmniej bolesne, tylko wciąż coś dziwnego ściskało ją w klatce piersiowej, zupełnie jakby podpowiadało jej, że nie tak to wszystko powinno wyglądać. Nie tak miało być, a już na pewno nie tak się kończyć. Właściwie, to wcale nie powinno się skończyć. On zdawało się twardo stąpał po ziemi, jej zdarzało się chodzić z głową wysoko w chmurach częściej niż często, mimo to w tym przypadku bez znaczenia, kto z nich był niepoprawnym optymistą, kto okrutnym pesymistą czy po prostu zwykłym realistą. Oboje tak samo w pewnym momencie zrozumieli, że nie dla nich były stworzone napisy „happy ending”, tak nachalnie przewijane na zakończenie wszystkich komedii romantycznych lub ta krótka fraza „i żyli długo i szczęśliwie” na upór i do porzygu powtarzana w każdej bajce. Prawdziwy świat wyglądał zdecydowanie brutalniej, a ona nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała księżniczki ze szczęśliwie kończących się opowieści. I chociaż doskonale to wszystko wiedziała, to jednak wciąż nie mogła się z tym pogodzić. Nie potrafiła się z tego pozbierać, z faktu, że nawet go nie miała, a już go straciła. Nie płakała tej nocy. Po części nie miała już czym, z drugiej strony tak właściwie nie miała po co i dlaczego. Bo co miała opłakiwać? Koniec czegoś co nawet nie zdążyło się rozpocząć? Odejście osoby, o której rychłą zgubę jeszcze niedawno sama modliła się po nocach? Siebie, świat, czasy które nadeszły, czy beznadziejne zakończenie książki, którą ostatnio przeczytała? Nie widziała sensu by płakać, w końcu to by i tak niczego nie zmieniło, przyniosłoby jedynie worki pod opuchniętymi oczami i czerwony, zasmarkany nos wraz ze stertą zużytych chusteczek higienicznych, chaotycznie porozrzucanych po całej sypialni. I nawet jeśli widok ten przypominałby smutny początek szczęśliwie kończącego się romansu, nie tędy szła droga, doskonale to wiedziała. Zdawała sobie sprawę również z czegoś jeszcze - że nie wiedziała co dalej. Walizki już dawno stały spakowane przy południowej ścianie, a ona wciąż uparcie zapierała się przed opuszczeniem Francji. Rok szkoły rozpoczął się już dawno, jednak ona nadal tkwiła w małej mieścinie u wybrzeży Marsylii mając nadzieję, że świat o niej zapomni. Niestety, tak się nie stało. Zaledwie kilka godzin później została przez własnych rodziców zmuszona do wyjazdu. Zielone oczy, które na co dzień odznaczały się niezwykłym blaskiem, teraz wydawały się pochmurne, zupełnie jak niebo nad głową blondynki. Podróż nie zajęła dużo czasu, Gabrielle nawet nie zauważyła, gdy zjawiła się w Hogwarcie. Sama myśl, że za chwilę przekroczy próg zamku wywoływała u niej odruch wymiotny. Jeszcze rok temu cieszył ją ten fakt, dziś - dołował. Pierwszym uczuciem poza ogólną paniką, które odczuwała blondynka było zaskoczenie. Mijając kolejne osoby na szkolnym korytarzu coraz bardziej marszczyła zdezorientowana czoło. Poza pierwszoroczniakami, których widok był naturalny pojawiło się wiele nowych twarzy, choć większość z nich zdawała się mieć więcej niż jedenaście lat. Czyżby podczas miesięcznej nieobecności w szkole tak wiele się zmieniło? Gabrielle wzruszyła jedynie ramionami.
Schody zawsze lubiły płatać Francuzce figle, po raz kolejny walczyła z tymi nagle znikającymi pod stopami oraz nagłym zmianami kierunku. Ostatecznie znalazła się na siódmym piętrze. - Czy coś dzisiaj pójdzie po mojej myśli? - zapytała sama siebie, a dźwięk wypowiadanych słów rozniósł się po - myślała - pustym korytarzu. Dopiero kiedy w jej nozdrza uderzył zapach palonego tytoniu, dotarło do niej, jak bardzo myliła się. Pierwszą osobą, o której pomyślała był Tyler, tylko on był na tyle głupi, by łamać szkolny regulamin. Już raz przeprowadziła z nim rozmowę na temat palenia pośród murów szkoły. Widocznie bezskuteczną. Zacisnęła dłonie w piąstki i śmiało ruszyła w stronę nonszalancko opartego o mur chłopaka. - Woods, naprawdę jesteś na tyle odważny, aby znowu palić w murach szkoły, a może po prostu głu… - przybrała odniosły ton, wręcz karcący od razu przybierając wrogą postawę wobec chłopaka, jednakże urwała w połowie zdania, kiedy "Tyler" odwrócił się w jej kierunku wypuszczając chmurę dymu. To właśnie wtedy do Gabrielle dotarło, że na do czynienia z zupełnie kimś obcym. Policzki zapiekły ją ze wstydu, od razu przybierając czerwony odcień. - Ja… Wybacz. Myślałam, że jesteś kimś innym… - przeprosiła od razu zmieniając ton głosu, stał się bardziej melodyjny. - Właściwie to kim jesteś? - zapytała unosząc do góry prawa brew.