Osłonięte krużganki otaczające dziedziniec są idealnym miejscem do schronienia się przed deszczem w jesień albo zyskania pożądanego cienia w lato. Na kamiennych balustradach często siadają uczniowie i opierając się plecami o kolumny spędzają czas w różnoraki sposób, od pochłaniania z fascynacją książek po ukradkowe palenie papierosów.
Autor
Wiadomość
Daemon Avrey
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 187
C. szczególne : lekka wada wzroku, blizna w okolicy serca, sygnet rodu Avery na placu wskazującym
Odpowiedź dziewczyny mimowolnie wzbudziła w nim jeszcze większe zainteresowanie, co wywołało u Ślizgona uśmiech zadowolenia. Lubił tajemnice, bo te sprawiały, że życie było nie tylko ciekawsze, ale przede wszystkim dużo bardziej ekscytujące. A ona ukrywała jedną - jeśli nie więcej. Mimo ciekawości, która była nieodłączną częścią natury młodego Avrey'a jego usta nie opuściło tym razem żadne z pytań. Grzecznie przemilczał słowa Elaine, rzucając jej pytające spojrzenie, kiedy otworzyła usta, tylko po to by je sekundę później zamknąć. Miał wrażenie, że jedno zdanie zaprzeczało temu co mówiła wcześniej - najpierw wspomniałam o rodzinie, która zawodowo zajmowała się sztuką a teraz oświadczyła mu, że ołówek jest jedynie jej pomniejszą pasją. Nic więc dziwnego, że budziło to u niego mieszane uczucia a jednocześnie zwagało czujność. - Popsuły, to dość wymowne słowo - oznajmił wciąż patrząc jej w oczy, rozmawiając z kimś robił bardzo często wychodząc z założenia, że powiedzenie o oczach jako zwierciadle duszy jest prawdziwe. Tęczówki panienki Swansea choć miały piękny, niebieski odcień były przesiąknięte smutkiem, więc nawet kiedy ona sama się uśmiechała, nie można było dostrzec radosnych emocji w jej oczach. - Powiedzmy - odpowiedział zagadkowo, mimowolnie przenosząc spojrzenie na swoje dłonie, których kłykcie nosiły ledwie dostrzegalne blizny. Kimże by był gdyby nie podarował dziewczynie swojej szaty widząc jak marznie. Mimo wszystkich nieprzychylnych cech, jakimi się cechował bywał dżentelmenem. Na kolejne słowa Krukonki przytaknął głową - W takim razie do zobaczenia, Elaine Swansea - rzucił na odchodnym, wracając do Wielkiej Sali.
Zt x 2
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Pogoda tego dnia była naprawdę barowa. Było mokro, w powietrzu unosiła się mgła i wilgoć, a porywisty wiatr zrywał czapki z głów i utrudniał latanie. Ten piękny dzień B&S, czyli słynny duet oczyszczający szkołę i tereny z chochlików i niuchaczy, wybrał sobie na zajęcie sobie czasu. Tym razem ich celem nie była deratyzacja ani holokaust latających kamikadze, a misja detektywistyczna. Tak, detektywistyczna. Hogwart bowiem okazał się magicznym trójkątem bermudzkim, w którym ginęła cała normalność i rozsądek. Wielu uczniów wykorzystało zbliżające się Halloween jako pretekst, aby zabawić się w alchemików i na potęgę warzyli różne dziwne mikstury. Zadaniem agencji detektywistycznej „Brooks&Solberg” było schwytanie takich delikwentów. Zarobek? Marny, bo raptem kilka punktów w pucharze domów, ale nie od razu Rzym zbudowano, prawda?
Julia siedziała na jednej z balustrad i ze spokojem wypisanym na twarzy wpatrywała się w grube strugi deszczu, zamieniające trawiasty placyk w bajoro. Lubiła takie deszczowe dni. Szum deszczu działał na nią uspokajająco. Z plecaka wystawał zakręcony termos, w dłoni parował jej plastikowy kubek z miętową herbatą, a na kolanach dziewczyny leżał Harry, jej ukochane rude kocisko, które korzystało z tego, że dla odmiany pani siedzi na tyłku, zamiast znowu gdzieś latać. Nie widziała go zbyt często. Kot, jak to kot, chodził własnymi ścieżkami, ale gdy tylko miał ochotę na głaski, znajdował ją bez problemu, choćby była w najwyższym i najmniej przystępnym miejscu w zamku.
Spojrzała na zegarek. Solberg spóźniał się już dobre piętnaście minut, ale nie przeszkadzało jej to szczególnie. Miała ciepłą miętę w żołądku i puchatą kulkę miłości na nogach, a do tego tak pięknie zacinało. Właściwie to nie obraziłaby się, gdyby Ślizgon napisał jej na wizzengerze, że musi odwołać spotkanie. W końcu siedziało jej się tak przyjemnie i nieszczególnie miała ochotę na to, żeby się stąd ruszać.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Cała ta akcja była dla niego nieco zabawna. Sam nie raz warzył po kątach nielegalne eliksiry, a teraz nagle miał zostać tym, który wyłapuje takich delikwentów. Co następne? Odznaka prefekta naczelnego? Umówił się z Brooks i już miał być punktualnie na miejscu spotkania, gdy zaplątał się w jeden ze znikających stopni. Niestety potrzebował dobrych kilku minut, żeby się z tej pułapki wydostać. -Wybacz, już jestem. - Przywitał się z nią, gdy już udało mu się dotrzeć na miejsce spotkania. Podrapał Harryego za uchem na powitanie z nadzieją, że kot nie postanowi wydrapać mu za to oczu. -To co, partnerko, mamy już jakiś podejrzanych na liście? Poszlaki, zeznania, cokolwiek? - Zapytał uchylając lekko okulary przeciwsłoneczne. Wiedział, że kiedyś skorzysta z kopii stroju, którą zrobił na lekcji Walsha, a dziś nadszedł właśnie dzień, by wyjąć go z kufra i włożyć. Był naprawdę ciekaw, czy uda im się cokolwiek znaleźć. Zamek był ogromny, a błonia jeszcze większe, a jeżeli ktoś chciał się ukryć to na pewno znalazł na to sposób. Sam przecież był w stanie wymienić z milion dobrych kryjówek w tych murach. Też bardzo lubił deszczową pogodę. Niosła w sobie coś uspokajającego i przyjemnego. Poza tym Solberg naprawdę uwielbiał wodę, w przeciwieństwie do ognia, którego unikał jak....no cóż, ognia.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Dziewczyna spojrzała na strój chłopaka i zaniemówiła. Dosłownie zaniemówiła. Była w tak wielkim szoku, że nie była w stanie się nawet śmiać. Szybko jednak wyrwała się z tego stanu i wpadła nawet na jeden dziwny pomysł. Wycelowała w chłopaka różdżką, rzucając zaklęcie tarantallegra, a kiedy zdziwiony Ślizgon zaczął pląsać, wyjęł z kieszeni pomiętego funta, wsunęła mu za obcisłe majtki i klepnęła go w tyłek.
– Ślicznie. A teraz zrób pożytek z kajdanek, bo byłam bardzo niegrzeczna. – Dopiero teraz zaczęła śmiać, a gdy już zaczęła, nie mogła przestać.
Harry, oburzony tym, że ktoś przerwał mu wygodne leżenie, usiadł sfochowany obok, oblizując łapki.
– Czy ciebie Solberg do końca Bóg opuścił? – zapytała w końcu. Załóż coś na siebie. – Ponownie wycelowała w jego kierunku różdżką, ale tym razem postawiła na Glacius Opis i chłopaka otoczyło stadko lodowych ptaszków.
Kiedy znudziło ją dokuczanie Maksiowi, zdjęła z siebie podbitą kożuszkiem jeansową kurtkę i podała ją chłopakowi. – Chcę wiedzieć, skąd ten pomysł? – zapytała z szerokim uśmiechem, wskazując na osobliwy strój.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Domyślał się, że Julka będzie sobie z niego żartować. W końcu po to wyjebał dzisiaj ubrany tak, a nie inaczej. Gdy krukonka machnęła różdżką i zaczął tańczyć wyszczerzył się do niej. -Ty wiesz, że wystarczyło poprosić? - Rzucił łobuzersko, bo faktycznie by to pewnie zrobił bez problemu. W każdy razie na darmowego funta nie zamierzał narzekać. -A kiedykolwiek ze mną był? - Zapytał jeszcze, po czym sięgnął do torby. -Spokojnie, na wszelki wypadek mam szatę. - Pokazał dziewczynie materiał i zarzucił go na siebie, nie zawiązując jednak całkowicie. -Chciałem się ubrać tematycznie. Ponoć mundur wzbudza respekt. Czy coś. - Wyszczerzył się jeszcze przypominając sobie spotkanie z tajemniczą dziewczyną, tuż po lekcji u Walsha. -Dobra przestań już tak na mnie patrzeć i powiedz mi, jaki mam plan. - Rzucił na siebie Finite, by przestać pląsać przed Julią. Przyszedł czas na rozpoczęcie śledztwa, a to przecież trzeba było potraktować z najwyższą powagą.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Odetchnęła nieco z ulgą, gdy Solberg narzucił na siebie szatę. Co prawda wciąż było widać to i tamto, ale przynajmniej z daleka nie rzucał się w oczy jego chudy blady tyłek, a to już coś.
– No cóż, partnerze. Mój informator dał mi cynę, że grupa małolatów stara się zamienić degustację halloweenowych babeczek w psychodeliczną jazdę bez trzymanki. Słowem: chcą dodać do nich tęczowy. – Informatorem był Irek, domowy skrzat-alkoholik, ale Julia, jak na dobrego detektywa przystało, nie wyjawiała swoich źródeł, nawet partnerowi. – Ponoć coś kombinują w mugolskim pokoju.
Dziewczyna dopiła herbatę, pogłaskała Harrego i spojrzała na Maksia. Złośliwy uśmiech zakwitł na jej twarzy, kiedy zobaczyła, jak organizm chłopaka walczy z panującym chłodem i niesprzyjającym takiej pogodzie ubiorem. – Może herbatki? Miętowa. Może cię trochę rozgrzeje, a twoje sutki przestaną przebijać przez szatę. Wyglądasz jak pedofil w Disneylandzie.
Wyciągnęła w jego kierunku kubek z parującą cieczą, poprawiając grzywkę, zmierzwioną nieco przez wiatr.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Słuchał uważnie, co miała mu do powiedzenia. Nie miał nawet zamiaru pytać, kto był tym tajemniczym informatorem. Sam miał dość szemrane kontakty i wolał ich raczej nie ujawniać. Był jednak naprawdę dumny z kreatywności młodych. Chociaż raczej nie powinien. -No no, widzę mamy tutaj imprezowiczów. - Powiedział tylko, a w myślach obiecał sobie podpierdolić ten pomysł. -W mugolskim? Oni wiedzą, że tam będą mieli problem? - Jak nazwa wskazywała, mugolski pokój z magią miał mało wspólnego, a ta była potrzebna do poprawnego uwarzenia eliksiru. A już był zadowolony, że nowe pokolenia potrafią myśleć. Westchnął ciężko i pokręcił rozczarowany głową. -Dziękuję, spasuję. - Powiedział na propozycję herbatki. Zamiast tego wyciągnął różdżkę i rzucił na siebie zaklęcie rozgrzewające. -Lepiej? Postaram się nie straszyć dzieci. Zbyt mocno. - Ostatnio co chwilę latał za jakąś pierwszoklasistką, bo znajdował pełno zgubionych przez nie rzeczy. Pewnie i tak pół szkoły miała go już przez to za pedofila. -To co, bierzemy radiowóz i idziemy nakopać im w te bezmyślne dupska? - Zaproponował, poprawiając na głowie czapkę. Nie było czasu do stracenia!
Ostatnio miał bardzo dużo obiekcji względem swojej nauki magii leczniczej. Nie wychodziła mu ona tak jak sobie to zamierzył, a to skutecznie mogło krzyżować jego plany na jakiś rozwój swojej kariery – do czego absolutnie nie chciał dopuścić. Niemniej jednak był na półmetku... półmetku egzaminów i już teraz musiał decydować, które przedmioty sobie odpuści, a które jednak poweźmie, ażeby dalej się kształcić. I o tyle o ile transmutację, w której był dość ograniczony trzymał na swojej magicznej liście jedynie ze względu na raczej wrodzony upór i zapędy masochistyczne, o tyle zielarstwo, eliksiry i magia lecznicza to były naprawdę przedmioty go interesujące, ale nie we wszystkich szło mu tak dobrze jak zamierzał...
Po raz wtóry zatem posłał sowę do Felka, a żeby ten może ponownie rozpatrzył prośbę względem nauczania chłopaka. Wiedza Lowella była naprawdę ogromna i jeśli chciał się uczyć od kogokolwiek to musiał to robić od najlepszych. Niemniej jednak odczuwał swego rodzaju konflikt wewnętrzny, ponieważ w ostatnim czasie, bardziej niż zazwyczaj czuł, że nuży go teoria, a co za tym idzie nie przynosi oczekiwanych od niej efektów. To powodowało narastające w nim rozgoryczenie. Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że... No przy magimedycynie nie mógł odpuścić sobie jakiejkolwiek teorii. Jakby wytłumaczył się pacjentowi, gdyby ten trafił do niego zatruty... Lulkiem powiedzmy, a Cassian odparłby mu: “No siemka, słuchaj... Tego nie chciało mi się uczyć. Masz tu bezoar, powinien pomóc - działa w 75%.” Zapewne byłby to jego ostatni klient, przed zwolnieniem ze szpitala.
Siedząc na jednej z wolnych ławek, opatulony w swój jesienny płaszcz i szalik gryfonów przeglądał w międzyczasie podręcznik z zielarstwa. Szykował się na jedno z pierwszych spotkań z Christopherem, a co za tym idzie musiał wypełnić swoją obietnicę i się do tego przygotować. Pogrążony w opasłym woluminie kompletnie nie zauważył upływającego czasu, a przybył na miejsce odpowiednio wcześniej, tak by nadszarpując już dość napięty zapewne grafik Lowella nie kazać mu na siebie czekać. Miał dla niego pewną propozycję, ale nie wiedział, czy powinien się po nim spodziewać tego, że będzie chciał ją przedsięwziąć.
Powoli powracał do pełni sił. Powoli, kiedy to udało mu się uwarzyć wiggenowy i tym samym go zażyć, niwelując choć na chwilę skutki zaniedbania. Wyglądał ostatnio gorzej niż zazwyczaj, ale nie zamierzał się w żaden sposób zwierzać z własnych problemów, kiedy to umysł nadal znajdował się mentalnie przy spotkaniu z legilimentą, który to znalazł sobie w nim bardzo ciekawą zabaweczkę. Wkurzało go to - wkurzało go wszystko, co nie zmienia faktu, iż nie mógł tego ukazywać, kiedy to siedział w szkole. Czasami wracał do domu, do pracy, gdziekolwiek, byleby zapomnieć, aczkolwiek... zmęczenie nie było tym, z czym chciał mieć obecnie do czynienia. Nawet wsparcie ze strony najlepszego przyjaciela, które znacząco mu pomogło, nie gwarantowało jednak spokoju na duszy, która obecnie wiła się i wierciła z bólu. Musiał nad sobą zapanować; musiał tak naprawdę zapanować nad wieloma rzeczami, kiedy to powracał do struktur rzeczywistości, znajdujących się poza jego umysłem. Powracał, aczkolwiek powoli, by przypadkiem nie wrzucić samego siebie ponownie do ognia, gdzie języki nie tylko muskałyby jego skórę, lecz także pożerałyby żywcem, powodując powstanie ogromu obrażeń na psychice. Nie bez powodu zdawał się być zatem nieobecny, co nie zmienia faktu, że tak naprawdę perfidnie obserwował kręcących się wokół niego uczniów i studentów, jakoby chcąc uniknąć jakichkolwiek możliwych kontaktów. Niestety, nie zawsze jest to możliwe. Nie zamierzał jednak odpisywać na list Beaumonta w postaci odmówienia pomocy, nie bez powodu. Po pierwsze, nie chciał kierować w swoją stronę niepotrzebnych podejrzeń, po drugie - interesował go powód. Niezbyt podany na kawałku pergaminu, kiedy to sowa dostarczyła mu codzienną pocztę, dlatego zgodził się na spotkanie. Mimo zmęczenia, mimo widocznych jeszcze oznak bladej skóry, mimo zapomnienia o własnych lekach... brnął po prostu dalej w to wszystko. Byleby zapomnieć o jebanym legilimencie, boginie, wszystkim... klątwie. Zatopieniu własnych zębów w innego człowieka. To wszystko powodowało, że stawał się wyjątkowo niestabilny, ale przynajmniej wobec osób, które mało co znał, potrafił zachowywać się tak, jakby nic nie było na rzeczy. Zresztą, Cassian nie jest Maximilianem. Pójdzie ewidentnie łatwiej. Nie bez powodu Felinus narzucił na siebie ciemną, długą kurtkę, która to była wystarczająco ciężka, by nie obciążała w żaden sposób jego ruchów, a obuwie stanowiły tym razem zwyczajne trapery. Może ciemna barwa ubrań potęgowała poczucie, jakby miał za chwilę zemdleć, niemniej jednak sam czuł się pod względem fizycznym już całkiem dobrze. Dłonie, wciśnięte w kieszenie, chronione były przed nieprzyjemnym zimnem, a kosmyki włosów, poukładane w częściowym ładzie, wreszcie zostały w jakiś sposób umyte. Ciepły prysznic chyba pobudził go jakoś do działania. — Hej, Cassian. — uśmiechnął się do niego delikatnie i ostrożnie, machając ręką na powitanie i przybierając maskę tak dobrze wyuczonego od lat spokoju, kiedy to zauważył go na ławce. Czytającego jakiś podręcznik, na co przechylił własną głowę, kierując spojrzenie czekoladowych tęczówek na okładkę nieznanego tomiszcza. Zastanawiało go to, pomijając oczywiście fakt przyjętej wcześniej propozycji rozmowy. Sam nie uważał, by posiadał jakieś ogromne doświadczenie, niemniej jednak... poziom zainteresowania wcale tak łatwo nie spadał. — Zielarstwo...? — zapytawszy się, wyprostował własną szyję, by nie doznać jakiegoś skrzywienia, stojąc tuż przed Gryfonem, jakoby posyłając mu tym samym nieme pytanie. Swoje problemy, swoje skrzywienia i swoje wszystko odstawił poniekąd na bok, kiedy to poprawił materiał własnej bluzy, starając się strzepać z niej potencjalny kurz. Na piersi widniał natomiast krzyż, z którego nie miał może okazji aż tak bardzo korzystać, ale za to przyczyniał się do odsunięcia od siebie na jakiś czas wkurzającego Irytka. — Więc... nawiązując do twojego listu. O co dokładnie chodzi? — zapytawszy się, schował dłonie do kieszeni przydługawej kurtki, ściskając pięści z powodu ucisku w okolicy podbrzusza. Sam jednak nie pokazywał niczego na twarzy, nie zamierzając kierować w swoją stronę żadnych przypuszczeń.
Mimo tego, że los ścieżki tych dwóch osobników splótł dość przypadkowo, to Cassian już od samego początku nie żałował, że zdecydował się napisać do chłopaka z prośbą o pomoc. Felinus poza całą ogromną biblioteką wiedzy, względem magii leczniczej był przy tym niesamowicie otwartym człowiekiem, o czym zdążył się już chłopak przekonać. Przedziwnie ich ścieżki, gdy już raz się spotkały to potrafili wpadać na siebie raz po raz, czy to na zajęciach czy też poza nimi – niemniej jednak były to spotkania miłe, przyjazne, w żadnym wypadku nie wpędzające młodego gryfona w zakłopotanie, jak to potrafiły sprawić interakcje międzyludzkie.
Było wiele powodów, dla których należało zainteresować się zielarstwem – tak przynajmniej sądził sam Beaumont. Przede wszystkim, to praktyczna wiedza przy eliksirach i tworzeniu potencjalnych antidotów czy mikstur. Znając właściwości jakichś konkretnych roślin łatwiej jest się nam kierować przy sporządzaniu wywarów z nich. Dodatkowo Cassian wychodził z przeświadczenia, że jeszcze wielu rzeczy nie wiedzą, o zastosowaniu wielu nie mają pojęcia wiedząc, że nauka czarodziejów rzadko kiedy bywa... postępowa. Brakowało jej takiej myśli rewolucyjnej, która niejednokrotnie potrafiła przyświecać mugolom pchając ich dalej i dalej. - Felek, cześć... - Powitał go radosnym uśmiechem zamykając wolumin. Powoli zaczął dość niezgrabnie pakować go do swojej torby. W międzyczasie zdążył poczerwieniać na twarzy wiedząc na co właściwie się szarpie... O co chce poprosić chłopaka.
Jego prośba nie dość, że niosła za sobą zapewne jakieś prawne konsekwencje mogła być i dla samego puchona dość ryzykowana, a jednak... Wewnętrznie coś powodowało u Cassiana myśli odnośnie tego, że powinien właśnie o to poprosić, że to może pozwoli mu zweryfikować jako tako swoje zainteresowania i określić, czy faktycznie... Czy to jest kierunek, w którym powinien zmierzać. Ostatnio pojawiały się w jego głowie bowiem coraz częściej myśli poddające mocno w wątpliwość zasadność jego studiowania magimedycyny. Głównie ze względu an to jak marnie potrafiły mu wychodzić zaklęcia lecznicze. Szczytem niepomyślności zdawało się podpalenie manekina na zajęciach z laboratorium medycznego. - Tak... Widzisz, czytałem o fidze abisyńskiej, bo... Nie zastanawiało cię to, czy jej korzenie mają jakieś właściwości medyczne? - Zagaił ze względu na wiercące się w jego głowie myśli, które od kilku minut zdawały się maskować wszystko to co sobie wyrzucał. Przynajmniej pozornie.
Po chwili jednak machnął głową, jakby... Nie oczekując nawet odpowiedzi od chłopaka. Takie rozważania leżały u jego natury, bo w końcu, kto jak nie Beaumont uwielbiał szukać dziury w całym i sprawiać, że nagle plany i przedsięwzięcia sypały się niczym domek z karty. Jednocześnie wskazał mu miejsce obok siebie zachęcając do tego by ten spokojnie usiadł. W głowie układał właśnie kilkanaście scenariuszy tej rozmowy, szukając tego odpowiedniego, najbardziej wyważonego i najbardziej realnego. Kiedy zaczął nerwowo przygryzać dolna wargę już wiedział, że... powinien jakkolwiek odpowiedzieć Lowellowi na zadane przez niego pytanie. - Zabierzesz mnie do św. Munga? - Wypalił niwecząc piękną i długą wypowiedź, która jeszcze chwilę temu wybrzmiewała w środku jego głowy. - W sensie... nic mi nie jest. Przynajmniej nie fizycznie. - Zażartował. - Chodzi mi o to, że chciałbym się przyjrzeć zawodowi magimedyka... Ostatnio martwię się, że to nie dla mnie. Z resztą... Patrząc na moich rozgrzanych żywym płomieniem potencjalnych pacjentów, ty też to zdążyłeś zauważyć...
W tym konkretnym przypadku Cass wyjątkowo nie miał problemu by przyznać się do swojej słabości. Czuł się tak, jakby miał prawo do tego. Jakby zwierzenie się swojemu po trosze przyjacielowi, a po trosze nauczycielowi sprawiało, że ma pełne prawo do przeżywania katharsis – oczyszczenia się, z tego co do tej pory paliło i trawiło jego trzewia, gdy tylko pozwalał za bardzo folgować swoim rozmyślaniom.
Felinus nie miał nic przeciwko Cassianowi. O ile sam obecnie nie czuł się specjalnie jakoś na siłach, o tyle jednak nie potrafił mu jakoś odmówić pomocy. Podejrzewał, że to musi wynikać przede wszystkim z różnicy wieku, jaką sobą reprezentują - jakby nie było, Lowell znajdował się na ostatnim roku studiów, a Cassian... na szóstym roku w Hogwarcie. Uruchamiający się wówczas instynkt obrony najsłabszego w stadzie nie pozwalał mu poniekąd ryzykować tym, że zdesperowanie spowoduje chęć zdobycia potrzebnych informacji z innego, być może mniej pewnego i bezpiecznego źródła. Nie zamierzał to pod tym względem odtrącać - ciekawość jest czymś, co występuje naturalnie. Tylko trzeba mieć odwagę poprosić o pomoc. I mieć kogo o nią poprosić, w związku z czym jakoś cieszył się gdzieś na duchu, że to do niego z problemem wystąpił Cassian, a nie gdzieś indziej, gdzie mogłoby to się zakończyć niezbyt... radośnie. Niemniej jednak tak naprawdę, na chwilę obecną, nie znał dokładnej przyczyny, dlatego Faolán podchodził do tematu ostrożnie, choć bez żadnego skrępowania. Sam siebie nie uważał jakoś za wielce otwartego człowieka, a prędzej odsłaniał struktury wtedy, gdy było to konieczne i nie narażało go na odkrycie wrażliwych informacji, które mogłyby się przedostać do nauczycieli. Sam Lowell jakoś niespecjalnie interesował się zielarstwem. Owszem, wiedza z tego zakresu jest ważna, niemniej jednak nie było to coś, co wprawiało go w dobry nastrój. Sam tyle razy naciął się na brzytwotrawie, że nawet nie zwracał na to już uwagi, zjadacze trupów chciały go skonsumować i wyssać płyny, a diabelskie sidła skutecznie pokazały jego koleżance, że tak naprawdę nie jest warto w żaden sposób z nimi walczyć. Ale, gdyby nie własny idiotyzm z tego przedmiotu, wtedy nie spotkałby swojego przyjaciela, więc w sumie, koniec końców, wychodził na plus. Nawet jak wspomnienia dawały czasami o sobie znać, a prawdę ukrywał przez parę ładnych miesięcy. O ile problemów z czytaniem leksykonów i zdobywaniem informacji na temat danych roślin nie miał, o tyle jednak gorzej z wykorzystaniem danej wiedzy w praktyce. Felinus nie wymagał od siebie, by jednak był wspaniałym. Świadczyły o tym liczne blizny, zdobiące jego ciało. — Hm... — student zastanowił się na chwilę nad pytaniem, które zadał mu wychowanek Gryffindoru, jakoby starając się odnaleźć w tym wszystkim odpowiednie połączenia. Kwiat kojarzył doskonale, ze względu na jego właściwości lecznicze, aczkolwiek korzystał z eliksirów wyjątkowo rzadko, by móc stwierdzić, czy także korzenie mają jakiekolwiek medyczne aspekty, które mogłyby być wysoce przydatne w zakresie eliksirowarstwa. — Na pewno jej korzenie bardzo szybko się rozrastają, co świadczy o szybkiej budowie tkanek i komórek. Korzenie mogą, ale, jak to przystało w magicznym świecie, nie muszą posiadać takich właściwości. Osobiście nie kojarzę żadnych powiązań korzeni z jakimkolwiek zastosowaniem, ale myślę, że odpowiednie stężenie soków może mieć właściwości pobudzające tkankę do odbudowy... o ile nie będzie trucizną. — powiedziawszy zaskakująco szczerze, dłużej po rozwinięciu tego nie zastanawiał się nad dodatkowymi właściwościami. Owszem, mógł, ale koniec końców, bez odpowiednich testów, jedyne, co tak naprawdę zyskają, to przypuszczenia, a nie twarde jak skała dowody. Lowell był świadom tego jednak, iż jest to jedna z najciekawszych części. Poszczególne interakcje z poszczególnymi składnikami, mogą naprawdę pochłonąć mnóstwo czasu; sam jednak nie potrafił wyobrazić sobie wszystkiego w głowie. Gdy dochodziło więcej rzeczy dla niego bardziej zaawansowanych, wszak wiedzy nie posiadał, to jednak gubił się, zbierając naprędce własne myśli. Nawet jak Beaumont machnął głową, jakoby chcąc tym samym przenieść temat rośliny na trzeci plan, zajmując się czymś kompletnie innym. Albo na czwarty. Piąty. Może szósty? Nie wiedział, kiedy to pod kopułą czaszki pojawiało się wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Gdyby sprawa była tak błaha, młodzieniec by go tutaj nie ściągał, a pytanie zadałby listownie. Do czego zatem dążył? Faolán nie zmarszczył brwi, a zamiast tego przyglądał się uważnie, jakoby chcąc samemu odnaleźć prawidłową sentencję na nurtujące go pytanie. Nie przeszywał jednak duszy - jego spojrzenie było spokojne, serdeczne. Pozbawione większego dna. Oczy w jego przypadku nie stanowiły zbyt mocnego zwierciadła duszy; student wiedział, jak się bronić przed pokazywaniem własnych uczuć względem innych osób, o ile tylko tego chciał. Nie bez powodu wychowanek Hufflepuffu skorzystał z miejsca, zastanawiając się, co musi być na rzeczy, wszak do myśli siedzącego obok chłopaka nie potrafił spojrzeć. Może byłoby mu wtedy łatwiej, ale koniec końców z taką mocą musiałby naprawdę srogo uważać; nie wiedział nic. Ani o wątpliwościach względem wykonywania danego zawodu, ani o tym, jak młody układał scenariusze, starając się wybrać ten najlepszy, najkorzystniejszy. — Hm? — mruknął na początku, słysząc pytanie. Naprędce zlustrował wzrokiem sylwetkę, nie dopatrując się na niej żadnych obrażeń, które mogłyby w jakikolwiek sposób wpłynąć na taką, a nie inną decyzję. Nic nie znalazł. Żadnego zgrzytu w mechanizmie funkcjonujących zębatek. — Nie no, da się załatwić, dla mnie to nie jest problem. Jakiś oddział konkretnie cię interesuje?— nie widział sensu w zabranianiu tego procederu, a poza tym Max tyle razy do niego przychodził, opuszczając szkołę, że już kompletnie nie przejmował się tym, w jakim wieku musi być Cassian, że postanowił go poprosić o pomoc w tak błahej kwestii. Błahej, jeżeli człowiek nie boi się wyjść i potrafi w teleportację; sam Felinus nie był do niej przekonany, niemniej jednak, koniec końców, czasami nie miał wyjścia. Bolało go to, ale nic z tym nie mógł zrobić; piętno przeszłości lubiło się w nim odzywać w różnych chwilach, zazwyczaj tych najgorszych. Ale chyba bardziej martwiło go to, że Beaumont wątpił w swoje zdolności, w takim wieku. Czuł się dosłownie tak, jakby widział w nim samego siebie - wędrującego między pasjami, starającego znaleźć się ten odpowiedni kierunek, w którym czułby się dobrze. Perfekcjonizm odzywał się w nim jednak na każdym kroku; zajęcia Działalności Artystycznej dobijały go, gdy widział dzieciaki z bogatych rodów, mające własne przyrządy i instrumenty, na które nie było go stać. ONMS? Sam jakoś nie był do tego przekonanany, gdy większość magicznych stworzeń potrafi zabić i odebrać z łatwością ludzkie życie. W jego wieku czuł się wyjątkowo w tyle, nie znajdując w sobie ani cienia umiejętności, z których mógłby być dumny. Sam, znajdując się na studiach uzdrowicielskich, nie wiązał własnej przyszłości z tymże zawodem - może dla osób o silnych cechach charakteru i spokoju jest doskonały, ale Lowell czułby się, że jego potencjał ulega zmarkotnieniu. Przynajmniej na uzdrawianie nie musiał wydawać pieniędzy - wystarczało zazwyczaj ostre narzędzie i różdżka, by trenować w zaciszu opuszczonych pomieszczeń własne zdolności. — Nie ma co się zrażać. — powiedział, spoglądając na niego w spokojny, harmonijny spokój. Nie odgradzał się w nadmierny sposób, ale też, jego oczy nie pokazywały pełnej ekspresji uczuć. Nie lubił okazywać własnych słabości, lecz koniec końców doceniał to, że Cassian miał odwagę stanąć w cztery oczy z własnym problemem. On nie miał. Trzymając się w cieniu, rzadko kiedy wpuszczał do własnego świata inne jednostki. Nawet w związku z ostatnimi wydarzeniami. — Początki z uzdrawianiem dla mnie też nie były najlepsze, ale przyszło mi to całkiem naturalnie. Kosztem innych przedmiotów. Masz jeszcze rok, by zadecydować - wbrew pozorom wiek siedemnastu lat czy tam osiemnastu, w wyborze kierunku studiów, jest wyjątkowo niestabilny. — mruknąwszy, mówił to przede wszystkim na własnym doświadczeniu. Młody człowiek wtedy jeszcze nie jest do końca pewien, co chce tak naprawdę robić. Owszem, może snuć przypuszczenia, ale koniec końców marzenia mogą się zmienić. Albo stać niemożliwe do zrealizowania. — Widzisz, ty masz pecha z rzucaniem zaklęć...— powiedział, wstając na chwilę i odsłaniając całą prawą rękę, na której to znajdowały się liczne, czarnomagiczne blizny, całą możliwą skórę. Mniejsze lub większe cięcia, pozostawiły na nim nieodwracalne piętno. Rozpięcie kurtki poszło mu równie naturalnie, tak samo pokazanie prawego fragmentu miednicy, na której znajdowała się ogromna szrama, pozostawiona po pustnikach. Każde oko, które go spotykało na zajęciach, mogło odnaleźć blizny na kończynie górnej; miednica była tylko i wyłącznie dopełnieniem tych słów. Wiadomo, że nie odkrył całego materiału, ale pokazał tyle, ile to znajdowało się w granicy zdrowego rozsądku. No i robił to, gdy upewnił się, że nikt ich nie obserwuje. Czasami nawet takie uchylenie rąbka samego siebie może nieść długofalowe konsekwencje. — ... a ja mam pecha, znajdując się często tam, gdzie nie trzeba, o nieodpowiedniej porze. Nawet jak pozornie jest bezpiecznie. — skrył blizny, nie zamierzając nimi szpecić, by tym samym wziąć głębszy wdech, kiedy to usiadł ponownie na ławce. Wszystko musiało iść nie po jego myśli; — Do własnych porażek z przeszłości można przywyknąć, tylko trzeba mieć do tego siłę. Koniec końców świadczą o tym, że przebyliśmy drogę, że zdobyliśmy doświadczenie, nawet jak przez dłuższy czas mieliśmy z nimi problem. — powiedział. — Owszem, możemy przystanąć i możemy zrezygnować, ale czy wtedy jest sens? Warto porzucać to, co nas w większości motywowało, bo los kopnął nas w dupę i skrzywił trochę pod tym względem? — zapytawszy się zaskakująco szczerze, skierował czekoladowe tęczówki na własne dłonie, a potem na kamień, z którego zostały wykonane krużganki. — Każdy kiedyś zaczynał. Gdyby nie siła i motywacja wobec własnego nieszczęścia, nie siedziałbym tutaj i nie rozmawiałbym, a ty byś do mnie nie napisał, gdybyś zrezygnował z własnych decyzji. — podniósł kąciki ust do góry, bo to jednak motywacja wyciągnięcia matki z ruiny, jaką był dom na wsi, gdzie ojczym chwytał po kolejną butelkę, było decydującą kwestią. Nawet jak skurwiela nienawidził, to w nienawiści do niego znalazł przede wszystkim chęci do samodzielnego rozwiązania problemu. I nauki. — Także się nie poddawaj, ot moja drobna rada. Wierzę, że nabierzesz doświadczenia, bo koniec końców żaden z nas nie był od początku koksem potrafiącym rzucać zaawansowane zaklęcia za pomocą pstryknięcia palcami. Tego też nie potrafię. — nawet jeżeli miałoby być oznaczone licznymi porażkami. On miał na swoim koncie inne, mniej przyjemne. — Kiedy chciałbyś się wybrać do Munga? — zagaił o poprzedni temat.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Były na dobrą sprawę cztery dziedziny, którym Cassian postanowił zaprzedać swoje życie poddając tym samym każdą inną naukę. Był święcie przekonany, że nie można być mistrzem we wszystkim i bacznie przyglądając się tak poczynaniom swoim, jak i swoich kolegów był tego bardziej niż pewien... Zaniechał zatem zaklęć i Obrony przed Czarną Magią na poczet ukochanych przez siebie eliksirów. Ich warzenie, a także nauka ingrediencji i możliwość eksperymentowania z nimi przesądziły o tym, że to właśnie w nich odnalazł swego rodzaju kunszt i finezję. Jednocześnie był łowcą i zwierzyną... Uczył się trucizn i antidotów. Wiedział, że należało poznać swojego wroga, jeśli chciało się z nim jakoś walczyć. Z samą walką łączyła się zatem też magia lecznicza, uzdrawianie... Na poczet której zaniechał historię magii, starożytne runy, astronomię i wróżbiarstwo. To właśnie magicznej medycynie zamierzał finalnie zaprzedać swoją duszę, a co za tym idzie spełniać się w roli wybawiciela – tego, który śmiało walczy ze śmiercią w nierównej walce. Do tego całego kompletu wręcz idealnie wpasowywało się zielarstwo, którego uczył się w ramach całego czasu, który mógłby poświęcić na magiczne gotowanie czy jakąkolwiek działalność artystyczną. Rośliny same w sobie mogły leczyć, a jako składnik w eliksirach były często ingrediencjami, które wręcz wymagały odpowiedniego kunsztu zbieracza.
Do całego tego obrazka nie pasowała transmutacja, która działała na chłopaka niczym magnes. Im mocniej odpychało go jakieś zagadnienie, im cięższe w opanowaniu było, tym bardziej lgnął w jego kierunku i chciał się go nauczyć. Poświęcając całkowicie czas, który mógłby jako stateczny uczeń poświęcić na opanowywanie wiedzy o magicznych stworzeniach czy umiejętności latania, ślęczał nad księgami z transfiguracją, z przemianami przedmiotów. Wczytywał się nocami w pożółkłe pergaminy by jakkolwiek wyciągnąć z przeglądanej wiedzy choćby ułamek potrzebnego zaklęcia. Ta właśnie medyczna triada i transmutacja, te cztery przedmioty były tym... Co miało zagwarantować chłopakowi życie w przyszłości na kreślonym poziomie. Życie, w którym robił to co chciał robić. To o czym marzył... A przynajmniej tak mu się wydawało. - Bo ja... - Westchnął na chwilę i popatrzył w kierunku Felka jeszcze raz, jakby rozważając czy dobrze robi mówiąc mu o tym. Po chwili jednak, jakby doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ma przecież do mężczyzny pełne zaufanie posłał mu ciepły uśmiech i przeszedł dalej. - Nie jestem pewien czy już czegoś takiego nie ma, więc i tak przede mną jeszcze długa droga... Ale to chyba mogłoby być przydatne, przy maści niwelującej blizny albo... Jakimś eliksirze pozbywającym się blizn. - Przymrużył lekko oczy nie chcąc zaprzątać akurat tym teraz głowy Felka. Niemniej jednak zastanawiał się, czy to, aby odpowiednie, że w tak młodym wieku mącił już nad składami eliksirów szukając nowego leku... Miał przed sobą jeszcze całe życie, nie musiał skakać od razu w kierunku słońca, by je podbić.
Proces tworzenia potencjalnego remedium byłby zapewne dość skomplikowany i długotrwały, ale jeśli... Jeśli Cassian odkryłby uzasadnioną w przypuszczeniach recepturę, w której to udałoby mu się stworzyć coś takiego, to w sumie... Chyba dobrze by o nim świadczyło? Ostatnio całkiem wyrobił się w eliksirach. Można było powiedzieć, że powoli i ustawicznie stąpał krok po kroku po drabinie sukcesu, którą sam sobie przecież wizualizował. Droga przed nim niosła jeszcze znamiona wyboistości i złożenia, ale nic nie wskazywało na to, że jakkolwiek mógłby się poddać. Przynajmniej nie z warzenia mikstur, bo jeżeli chodziło o magiczną medycynę... To tutaj sprawa komplikowała się odrobinę. Cieszył się, że ilekroć rozmawiał z Felinusem spotykał z jego strony czystą serdeczność i zrozumienie. Nie czuł jakkolwiek negatywnej emocji, która mogłaby go karcić. To jeszcze bardziej sprawiało, że młodszy gryfon, z resztą dużo młodszy, czuł się pod skrzydłami Lowella bezpiecznie. Wiedział, że może sobie pozwolić na bycie sobą i nie musi udawać, że z całą pewnością przy pytaniu, które śmiało można byłoby zaliczyć do głupich nie spotka go ostracyzm z jego strony, a naprostowanie i stosowne wytłumaczenie. Czuł się dobrze i z chęcią kiedyś o tym powie puchonowi. - A więc tak... Generalnie to... - Kompletnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi... A może, nie spodziewał się, że odpowiedź, której oczekiwał wybrzmi tak oczywiście w ustach Felinusa, który zdawał się jakby tylko czekać na takie pytanie. - Chciałbym zobaczyć, jak to jest na oddziale, na którym dużo się dzieje. Na oddziale, na którym stres winduje cały czas w górę, a ty masz tylko kilka chwil na poprawną diagnozę. - Kiedy mówił ogniki entuzjazmu zdawały się tańczyć frywolny taniec w kącikach oczu, a chłopak zdawał się być jeszcze bardziej ożywionym niż do tej pory. Niemniej jednak szybko speszony zaistniałą sytuacją odtajał i popatrzył już trochę pokorniej w kierunku starszego towarzysza. - Ja wiem, że proszę o całkiem sporo... - Przygryzł dolną wargę. - Dodatkowo to dość nieodpowiedzialne, ale... Sytuacja jest poważna. Przynajmniej dla mnie.
Słowa otuchy choć mocno pokrzepiające to nie trafiały do wnętrza chłopaka zatrzymując się na filtrujących je uszach. Cassian zdecydowanie należał do grona osób, które są uparte i ciężko było je przekonać do swojej racji. Zwłaszcza w zagadnieniach, które nie dotykały nikogo innego jak samego Beaumonta. Potrafił cicho zamknąć się na zdanie innych i chociaż bardzo tego nie chciał, ignorował wszystko to czym oni próbowali przekonać go do swojej racji. Z drugiej strony... W tym co mówił teraz Lowell widział trochę też siebie. On samemu też wiedział, że magia lecznicza ma to do siebie, że trzeba zaniedbać inne nauki dla jej samej, a co za tym szło poświęcić coś. W sumie... Cała medycyna niosła ze sobą jarzmo poświęcenia, na które godził się chyba każdy wstępujący na jej ścieżkę, a ci, którzy nie byli w stanie pojąc tej zależności, szybko z niej zbaczali... Bowiem tak jak poświęca się inne przedmioty na rzecz nauki magii uzdrawiania, tak poświęca się siebie na rzecz ochrony zdrowia i życia własnych pacjentów, a to dość duża ofiara... - Ja wiem... Zdaję sobie z tego sprawę tylko... Muszę podjąć decyzję. A nie chcę czegokolwiek w swoim życiu żałować. Już i tak... Mam takich rzeczy parę na koncie i będę je musiał ze sobą przepracować. Jakoś.
Momentalnie jakby zwiększyło się zainteresowanie Cassiana kiedy to Lowell przeszedł do momentu, w którym przyznał się do własnego, życiowego pecha. I faktycznie... Cass po raz pierwszy stwierdził, że to co jemu się przytrafia to doprawdy pikuś przy tym co potrafiło zdarzyć się biednemu puchonowi. Ta mnoga ilość ran, wpadek za samo to, że był w złym miejscu o złej porze... W sumie to wcale nie musiało być złe miejsce - wystarczyło by pora nie sprzyjała jakkolwiek. By w tym samym miejscu zjawił się ktoś lub coś z nikczemnymi zamiarami, o złej właśnie porze. Złej dla Felinusa. Cassian tak mocno współczuł chłopakowi, że o sobie dała znać jego natura wrażliwca... Czarnomagiczne blizny i ślady poruszyły go dogłębnie, jakby co najmniej sam nosił ich piętno na sobie. Poczerwieniał na twarzy, z własnego wstydu, że przy kimś, kto nosił na sobie ślady źle podjętych decyzji, on sam przeżywa własne głupotki. - Ja właśnie... Bardzo nie chcę rezygnować. - Powiedział pociągając nosem. Różnica temperatur sprawiła, że powoli dostawał kataru. Na zamek bądź co bądź oddziaływały zaklęcia, nawet te grzewcze, nie wspominając już o kilkunastu ciągle żarzących się paleniskach... Było w nim po prostu przytulnie. Na zewnątrz ostatnim czasem natomiast robiło się coraz zimniej i coraz mniej sprzyjało to jakimkolwiek aktywnościom. - Chciałbym być tym uzdrowicielem...
Od puchona biła jakaś taka wewnętrzna mądrość życiowa. Jakby każde doświadczenie, które przeżył czyniło go jedynie mądrzejszym. I Beaumont był wdzięczny, że ten chciał i postanowił podzielić się tą mądrością, ta była bowiem po stokroć cenniejsza niźli cokolwiek zapisanego w książkach - od zawsze tak uważał i nigdy zdania nie zmieni. - Masz rację Felek... Masz rację. - Posłał mu lekki uśmiech zaciskając mocniej nagie ręce, na opasłym, zielarskim woluminie.
Termin, który naprędce wybrał Cassian był mocno motywowany innymi przedsięwzięciami, które przedsięwziął w swoim życiu chłopak. Większość czasu w grudniu zapewne poświeci na warzenie Veritaserum z Maxem, a co za tym idzie potencjalny wypad z Felkiem mógłby dość mocno kolidować z nauką w Hogwarcie, do czego dopuścić nie chciał - tak ze względu na siebie jak i ze względu na starszego studenta. Styczeń wydawał się zatem do tego przedsięwzięcia dużo lepszym pomysłem i takim, który daje czas na odpowiednie przygotowanie się, a to przecież było potrzebne... Wymykali się w końcu ze szkoły, prawda? - Po feriach świątecznych? Odpowiada ci? - Zapytał jakby dla potwierdzenia własnych przemyśleń. Jednocześnie chciał skonfrontować czy chłopak nie ma żadnych obiekcji względem tego terminu.
Felinus miał tylko parę lubianych dziedzin. Mimo to nie zaprzestawał w poznawaniu innych, jakoby będąc świadomym dość specyficznej zależności między nimi wszystkimi. Poza tym, kiedyś nawet ta nieinteresująca go wiedza może się w rzeczywistości przydać - wiedział o tym doskonale, kiedy to został zamknięty w pomieszczeniu z dwoma pustnikami. Ostatni test z ONMS pozwolił mu stwierdzić, z czym ma tak naprawdę do czynienia i czego może się spodziewać po tych magicznych stworzeniach, w związku z czym unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego, skupiając się w pełni na wydostaniu z pomieszczenia i obronie. Tak samo inne rzeczy - może nie działało to bezpośrednio z brzytwotrawą, ale koniec końców zdobywał doświadczenie, potrzebne doświadczenie do przetrwania w tymże świecie. Nawet jeżeli na jego ciele widniało bardzo dużo blizn, a sam, w wyniku nieprawidłowej teleportacji, utracił po prostu jądra. Nie zaprzestawał uczenia się, nie zaprzestawał drążenia wiedzy z zakresu uzdrawiania, bo nawet jeżeli znał wiele podręczników na pamięć i świetnie mu szło w warunkach polowych, o tyle jednak im człowiek bardziej zawęzi temat, tym dowie się bardziej o tym, jak mylił się w zakresie wiedzy, jaką może tak naprawdę przyswoić. Był tego świadom. Nadal interesowała go zależność uzdrawiania od czarnej magii w leczeniu blizn niemożliwych do usunięcia - chcąc dokonać czegoś niemożliwego, będzie musiał prędzej czy później za to zapłacić. Nie - samo przyswajanie wiedzy kosztowało go już dodatkowe ślady po tym procederze, w związku z czym jest już za późno na powrót. Mogąc krzyczeć, mogąc modlić się do każdego z bogów, nic to tak naprawdę nie zmieni. Świadomość takiego, a nie innego losu, dawała o sobie znać, kiedy to zrządzenie losu co chwilę próbowało go tak naprawdę ściągnąć na samo dno. Sam, kosztem własnego zdrowia, nie pozwalał na to, by siła wyższa jakkolwiek go zniszczyła, potępiła, pozbawiła fizyczności, uwalniając duszę z naczynia zwanego ciałem. To jeszcze nie jest jego czas. Niespecjalnie jednak interesował się transmutacją - ogarniał ją, ale to nie było coś, co uważał za wysoce konieczne. Owszem, zamiana niektórych rzeczy w inne, lżejsze, może tak naprawdę wpłynąć porządnie na szanse przeżycia, ale koniec końców, zanim chwyciłby za różdżkę, nie będąc całkowicie gotowym na odparcie ataku, prędzej by się teleportował. I o ile nie miał problemów z tą pozbawioną drugiej osoby, o tyle jednak łączna powodowała u niego powrót wspomnień i tym samym to, z jakim urazem ma obecnie do czynienia. Nie skrzywił się jednak na ból, z którym to miał do czynienia, będąc już powoli do niego przyzwyczajonym - jakoby splątanie ze sobą rąk było tak naturalne, iż już nie zwracał na to uwagi. Nie powodowało to kolejnego dreszczu nieznanych emocji, będąc tylko złudnym uczuciem rutyny i niepotrzebnych rzeczy, z którymi to chciał skończyć. Niestety, kwestia leczenia przystała w miejscu i zdawała się nie być pchaną do przodu, a Lowell począł mieć praktycznie gdzieś to, czy kiedykolwiek odzyska utraconą część ciała. Koniec końców... zapisał się na to, a teraz chciał zrezygnować. To nie było ani odpowiedzialne, ani dojrzałe. — Gdyby było, pewnie widniałoby jako składnik właśnie tych maści lub eliksirów. Jeżeli nie ma, to znaczy, że droga jest przed tobą otwarta i możesz próbować... poza tym, proces ten może się różnić znacząco od tego, co ktoś wcześniej zrobił. — zamyślił się na chwilę, kładąc własny łokieć na otwartej dłoni i tym samym bawiąc się palcami w obrębie własnego policzka, jakoby chcąc tym samym bardziej przemyśleć to, co powiedział. — Wiesz, procesy wydobywania substancji skondensowanych są naprawdę różne. Zmiana tego procesu może przynieść nowe właściwości składnika. Więc, nawet jak ktoś wynalazł taką substancję, to nie znaczy, że wydobył z niej pełen potencjał. — powiedział, pozwalając sobie na lekkie podniesienie kącików ust do góry, jakoby tym samym chcąc zachęcić Cassiana do podjęcia się jakichkolwiek prób. Sam od początku uważał, że próby są ważniejsze, niż tylko i wyłącznie gdybanie. Tym bardziej, że świat magiczny jest tak trudny do przewidzenia, że po prostu każde doświadczenie może przynieść coś, co w rzeczywistości może tak naprawdę wywołać widoczną rewolucję względem leczenia poszczególnych obrażeń. Czy to blizn, czy to obrażeń - niezależnie od zastosowania, świat czarodziejski przyjąłby to, nie będąc pod względem postępu znaczącym pionierem. Sam nie wizualizował sobie jakoś specjalnie drabiny, która pozwoliłaby mu pokazać swój postęp. Nie zależało mu na tym - nie zależało mu na sukcesie, karierze zawodowej. Po tylu latach, kiedy to żył w stresie, chciał mieć normalną pracę i po prostu spokojne życie, pozbawione stresu ze strony ojczyma. Lowell pozostawał jednak świadom jednej, bardzo ważnej rzeczy - że prędzej czy później będzie musiał wydobyć z samego siebie resztki chęci do odwiedzenia gospodarstwa i tym samym spotkania się z byłym mężem Lydii, jakoby tym samym chcąc zakończyć ten rozdział. Rozdział, który przeszywa jego głowę, wbija się w umysł niczym pijawki, a do tego uniemożliwia prawidłowe funkcjonowanie. Paraliż ciała nie jest wskazany. Paraliż życia też, kiedy to człowiek stoi i czeka na cud zbawienny, mając nadzieję na lepsze jutro. Bycie kowalem własnego losu pozwoliło mu zażegnać większość problemów, ale nadal, na niektóre nie znalazł remedium. Przynajmniej wobec innych, kiedy to sam nie miał zapewnionej opieki, mógł być tym cichym aniołem. Podświadomie umieszczającym innym pod swoje poniszczone skrzydła, z dobrymi zamiarami, a nie tymi złymi, nasyconymi złem, które to znajduje się w każdym ludzkim sercu, ale nie zawsze pozwala na wyjście, ze względu na moralność i zasady prawne, jakie to funkcjonują w danym społeczeństwu. — Myślę, że Izba Przyjęć byłaby odpowiednia. — powiedziawszy, Faolán skierował swoje ciemne tęczówki w stronę Gryfona, oczekując poniekąd odpowiedzi - może nie do końca słownej, lecz po prostu z wyrazu twarzy. Sam wiedział co nieco o tajnych przejściach w Świętym Mungu, a do tego mógł poudawać jeszcze starego, poczciwego sprzątacza, w związku z czym nie bez powodu czuł się w miarę swobodnie, kiedy to rozmawiali na temat przedostania się w struktury funkcjonowania szpitala. Zauważył mimo wszystko i wbrew wszystkiemu pewny błysk w oczach młodzieńca, jakoby to właśnie ten temat najbardziej go interesował - miejsce, gdzie ludzie nieustannie walczą o innych, byleby nie przegrać ze Śmiercią i nie pozwolić na to, by ta odebrała jakiegokolwiek człowieka. Niesprawiedliwa walka, aczkolwiek konieczna, wymagająca ludzi gotowych do poświęcenia własnego czasu, własnego zdrowia psychicznego. — Nie no, naprawdę, dla mnie to nie jest problem. — dla niego to nigdy nie byłby problem. — Ani nie jest to sporo, bo mogę się przemieszczać bez większych ograniczeń, chociaż wiem, że dla ciebie może to znaczyć... wiele. — przyznawszy, wiedział, że pewne rzeczy, mimo że błahe dla innych, mogą mieć dla poszczególnych jednostek wagę życia i śmierci. — Poza tym, pracowałem na Mungu, więc w sumie będzie nam obu łatwiej. — przyznawszy, nie chciał jakoś specjalnie wywoływać w przedstawicielu Domu Godryka poczucia winy, że musi prosić. Byli na wygranej pozycji pod tym względem, dlaczego więc miał za coś takiego przepraszać? A tak wywnioskował przynajmniej z jego postawy Lowell, kiedy to młody się przed nim poniżał. Niepotrzebnie; dla Felinusa to była naprawdę bułka z masłem. Gorsze rzeczy robił w życiu - czy to łażąc pod Nokturnie, czy to włamując się do Działu Ksiąg Zakazanych... Szpital Świętego Munga wydawał się zatem być milszą odskocznią, bardziej bezpieczną - no ale to może być nadal tylko i wyłącznie pozorność. Coś może zawsze wyskoczyć, spowodować problemy, trwałe obrażenia, nawet w publicznej placówce ochrony zdrowia. — Ile masz lat? — zapytawszy się, chciał tylko wiedzieć, czy w przypadku okrytego w barwy szlacheckiej czerwieni nadal działa namiar. Wtedy lepiej byłoby nie używać różdżki, chociaż nie zamierzałby jej jakoś specjalnie odbierać, wiedząc doskonale, że lepiej jest już złamać zasady, aniżeli tak naprawdę ryzykować własnym życiem w celu zachowania całkowitej prywatności. Sam na siebie nie narzekał pod tym względem. Świadomie poświęcił pozostałe przedmioty na rzecz uzdrawiania, niemniej jednak nie żałował. Czasami, jak to jest z ludźmi, popełni błąd, wszak nie jest maszyną, która wie, jaka opcja jest jedną z najkorzystniejszych, niemniej jednak to właśnie te liczne porażki i próba cofnięcia czasu powodowały, że tak naprawdę tutaj stał. Istniał. Nawet jeżeli przecierpiał dużo, to stanowił samego siebie, nie poddając się aż tak łatwo. Nawet jeżeli legilimenta zignorował jego prywatność, nawet jeżeli miał do czynienia ostatnio z bardzo wieloma rzeczami, które koniec końców odcisnęły na nim nieusuwalne piętno... istniał. I to się chyba liczyło, pomimo ustatkowania, pomimo świadomości tego, że już może zniknąć, wszak swoją misję wypełnił. — To pomogę ci się jej podjąć. — powiedział, przytaknąwszy głową, wszak nie zamierzał pozostawiać młodzieńca w niepewności. Druga część bardziej go zastanawiała, niemniej jednak Felinus nie wiedział, czy może wypytywać. Czy może subtelnie zadać pytanie, kiedy to w sumie Beaumonta kojarzył z lekcji jako tego cichego. Niemniej jednak, gdyby los ich nie złączył, może nie mógłby spróbować? Może nie mógłby tak naprawdę dowiedzieć się? To go zastanawiało. — Parę rzeczy? — zapytawszy się subtelnie, nie napierał jednak, zachowując pogodność w swoich oczach. Nie chciał napierać, ale, gdyby Cassian chciał to zachować w całkowitej tajemnicy, nie wspominałby o tym. Coś musiało być na rzeczy, że akurat wywlekł poniekąd fakt istnienia u siebie problemów. Problemów? Kto wie, być może. Nie wiedział na jego temat nic, tak samo jak on nie wiedział na jego temat zbyt wiele. Nie zmienia to faktu, iż tak naprawdę pod kopułą czaszki samego Lowella rodziło się sporo pytań, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi. Żadne powiązanie nie pasowało, w związku z czym pozostawał tak naprawdę z niczym - no, pomijając uczucie nie tyle niedosytu, co zaniepokojenia. Nie robił tego, by wywołać jakiekolwiek dozy współczucia - blizny, czarnomagiczne, okalające jego ciało, jak również te po zwierzętach, stały się w pewnym momencie jego nieodłączną sylwetką. Nienawidził tak naprawdę współczucia. Tyle lat bez niego przeżył, tak samo bez pomocy kogokolwiek innego, że ostatnimi czasy naprawdę czuł się źle, jak chociażby na zajęciach z Uzdrawiania, kiedy to musiał poprosić o uleczenie ran. Nie bał się własnych szram jednak pokazywać - czy to na lekcji, kiedy to ściągał bluzę, by podać ją następnie szczurkowi, czy to po prostu przechadzając się po ciepłych korytarzach. Nie zamierzał bać się samego siebie, kiedy to oczy napotkały więcej, będąc świadomym, iż mogło się to zakończyć znacznie gorzej. Mapa historii. Mapa jego myśli. Mapa tego, co się wydarzyło, co jest nieuchronnym piętnem każdego człowieka. Puchon nie widział również sensu w tym, by jakkolwiek maskować te ślady - nie był to powód do wstydu. A przynajmniej nie taki, jak utrata jąder. O dziwo plotki poczęły się roznosić, a on na razie nie miał sił, by się przyznać do czegokolwiek. Nie miał odwagi - w przeciwieństwie do Cassiana, który jednak ją posiadał. Coś, co cechuje wychowanka Gryffindoru - on jest natomiast sklepieniem nieznanych cech, które spowodowały, że trafił po prostu w ramiona Hufflepuffu. — To zróbmy wszystko, by do tego nie doszło - byś nie zrezygnował. — powiedziawszy, ubrał z powrotem własne odzienie, nie przejmując się nazbyt różnicą temperatur, reprezentowaną poprzez zdjęcie własnej kurtki. Sam nie rezygnował, chociaż rok temu jego ambicje naprawdę wyglądały tak, jakby ktoś je zdeptał i powiedział, że są po prostu bezużyteczne. Teraz Lowell, kiedy to miał bliskich, kiedy to znał swoje miejsce, wiedział, że tak naprawdę to on decyduje o tym, kim będzie. Że to on, nie ktokolwiek inny, ma wpływ na to, kim zostanie. Sam chce zostać nauczycielem. I nim zostanie, dążąc uparcie do własnego celu; jego postawa stała się dziwnie pewniejsza, a z oczu zaczęło bić pewnego rodzaju upartość. Przez krótką chwilę, ułamek sekundy, zanim to nie odciął się od tego, nie zamierzając w pełni okazywać tego, z jaką burzą emocji czasami ma do czynienia wewnątrz własnej czaszki, między membranami własnego umysłu. — Tu nie chodzi o przyznanie racji... tu chodzi o zrozumienie i trzymanie się tego. — napomknął, choć zrobił to uprzejmie i z delikatnym uśmiechem, bo sam nie uważał, by był najmądrzejszy. Nie chciał być uznawanym za kogoś takiego. Chciał po prostu, by młody zrozumiał. By znał swoją wartość, nie pozwalając na to, by porażki wpłynęły na jego upór i ambicje, jakie to sobą reprezentuje. By nie był przestraszony, jak on kiedyś. Nawet nie wierzył, jak z łatwością identyfikował się z Cassianem. Może nie pokazywał tego, co nie zmienia faktu, że gdyby zmienić wygląd i zwiększyć aspołeczność, ukrywanie samego siebie, to tak naprawdę spotkałby się praktycznie, pod względem podejścia, ze samym sobą. Pewny instynkt mu się naprawdę odpalił, jakby wczucie się w sytuację Beaumonta, nawet jeżeli go nie znał. Może nie pod względem posiadanego nieszczęścia, ale bardziej pod względem podejścia do tego wszystkiego. Lowell nieświadomie wpychał młodzieńca pod własne skrzydła, czując większą więź, niż zazwyczaj mógł czuć; jakby odczuwał empatię. Chciał pomóc. Nie, chce pomóc. Wszak nigdy nie potrafił o tę pomoc poprosić, wszak zawsze wszystko w sobie dusił, wychodząc koniec końców na niestabilnego człowieka. — Jasne, nie ma problemu. Jakbyś znalazł czas wcześniej, to daj znać. — odpowiedział, bo przecież sam miał go sporo, tylko wszystko zależało od priorytetów. Chwilowe umieszczenie Cassiana na samej górze nie sprawiłoby żadnego, większego problemu; zrezygnować miał z czego zrezygnować. — Jestem dostępny przez większość czasu. Moglibyśmy nawet to ugrać w weekend. — zaproponował, bo przecież co mu szkodziło? Tylu uczniów potrafi zniknąć w ciągu jednej nocy, a i tak nikt się nimi nie interesował. Doskonałym przykładem był przecież jego przyjaciel.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Cassian miał tendencję do nad przesadnego analizowania otaczającego go świata. Tendencję do zadawania tak bardzo niepotrzebnych pytań. Przynajmniej tak właśnie nazywane były przez znamienitą większość osób, którym po prostu ciekawość świata, którą sobą reprezentował gryfon najzwyczajniej w świecie nie odpowiadała bądź nie sprawiała jednoczesnej przyjemności jako osobie pytanej, co pytającemu. Jednocześnie... Potrzeba ustawicznego zadawania pytań o tyle o ile była naprawdę czymś co powodowało, że codziennie chłopak budził się jeszcze bardziej ciekaw następnego dnia, o tyle często powodowała w nim narastającą frustrację ze względu na rzucane w eter właśnie pytania. Wielokrotnie pozostawione bez odpowiedzi. Bądź też takie, na które padła odpowiedź zdawkowa, niekompletna, niewyczerpująca tematu tak bardzo jakby początkowo tego oczekiwał. Pragnął i wręcz żądał tego, żeby być karmionym odpowiedziami, czy to przy zielarstwie czy przy jakiejkolwiek innej dziedzinie nauki... Niestety świat nie do końca tak funkcjonował. - Właśnie tak myślałem... W sensie, nie chcę teraz wyjść na kogoś pyszniącego się bądź... No mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi. - Westchnął frustrując się na własną nieporadność językową. - Liczę na to, że jak przyjrzę się temu zagadnieniu to okaże się, że może niekoniecznie zbawiłem naród, ale przysłużyłem się jakkolwiek by ukrócić ludzkie cierpienia bądź dyskomfort. By po prostu komuś żyło się lepiej... - Jego ręka mimowolnie trafiła w okolice kącika oka, zakończenia policzka, gdzie była jedna z jego mniej widocznych blizn – efekt jednej ze zbyt poluzowanych lina łodzi.
Im więcej czasu przebywał z Lowellem tym ciaśniejsza relacja zdawała się pomiędzy nimi występować. Znaczna różnica wieku, a także poziom doświadczenia życiowego sprawiały, że postać puchona budziła w chłopaku swego rodzaju respekt. Naprawdę w jego oczach był personą silnie poważaną, z resztą dziwnym byłoby to, gdyby tak nie było biorąc pod uwagę mnogość sytuacji, w których starszy z nich wykazał się cechami tak mocno imponującymi czy pożądanymi przez młodego Beaumonta. Niesamowite obycie względem magii leczniczej czyniło z niego prawie że mentora chłopaka w tej materii i niewątpliwie sprawiało, że będzie pierwszą osobą, którą raczy spytać o zdanie w tej materii... Z resztą... Coś wewnętrznie podpowiadało młodemu gryfonowi, że Lowellowi po prostu można ufać, a co za tym idzie był kolejnym na wyboistej drodze życia, z którego rad może skorzystać. Bardzo to cenił.
Cassian naprawdę chciał i widział siebie w samym ogniu wydarzeń. Na pierwszej linii frontu, dzierżącego różdżkę i eliksir w dłoni, ratującego ludzkie życia... I chociaż faktycznie, niewątpliwie byłą to mocno wyidealizowany obraz, zakrawający wręcz o marzenia w swoim uproszczeniu, to właśnie takiego życia pragnął. Brakowało na tym pełnym płonnych nadziei obrazu jedynie fajerwerków w tle, które mogłyby jakkolwiek baśniowo podkreślić nierealność całego zajścia - a to wynikało przede wszystkim z tego, że Beaumont nie do końca wiedział z czym się tak właściwie je medycynę. Przepełniony był obrazami znanymi z popkultury, gdzie z sytuacji bez wyjścia dawało się zawsze coś ugrać, a to przecież makabryczna ruletka... Taka, w której gra się ludzkim życiem i nie zawsze jest jakieś “wyjście”. Czasem po prostu ludzie giną, umierają i nie ma odwrotu. Ludzie – medycy i uzdrowiciele się mylą. Nie wiadomo jak często, ale generalnie człowiek jest stworzeniem omylnym, a co za tym idzie wybory tych, który postanowili uczestniczyć w tej moralnie i etycznie cudownie uzasadnionej ruletce, hazardowi ludzkiego życia, też takie bywają. Cassian mimo wszystko zdawał się kompletnie tego nie widzieć wiedząc, że... Jakoś to będzie. Magicznie po skończeniu szkoły będzie tym, który nie popełnia błędów, a co za tym szło... Po prostu będzie świetnie sobie dawał radę. I faktycznie... być może tak właśnie będzie, że wyjdzie mu to świetnie. Nieomylny jednak nigdy nie będzie. - Dziękuję... Naprawdę bardzo dziękuję. - Mówiąc to posłał mu ciepły uśmiech. Nie wiedział, czy faktycznie jest tak jak mówił chłopak. Czy faktycznie kosztowało go to tak mało jak mówił. Niemniej jednak.... Był mu wdzięczny jak wiele nakładów jego pracy by to nie było. Za to, że faktycznie się tego podejmuje i za to co robi w tym kierunku. - Też mi się wydaje, że izba przyjęć może okazać się... Nad wyraz owocna w najróżniejsze zawiłe przypadki. - Dodał podniośle jakby siląc się na wyszukany język. Szybko jednak go poddał dając się porwać po prostu entuzjazmowi, który w nim się właśnie budził. - Mam nadzieję, że naprawdę będę mógł się czegoś nauczyć...
Przedziwnym właśnie w tym wszystkim było to, że to ludzie motywowani chęcią nauki podejmowali się właśnie takich działań. Działań, które mogą być odebrane przez władze placówki, czy to oświatowej czy ochrony zdrowia jako coś... Wywrotowego? Może nie do końca, ale coś co wykracza poza ramy subordynacji jako takiej i zasługiwałoby na karę. Paradoksalnie gryfon nigdy nie przypuszczał, że za potencjalną naukę kiedykolwiek może go spotkać kara... Najwidoczniej jeszcze naprawdę mało wiedział o świecie. - W marcu skończyłem siedemnaście. - Powiedział z pełna powagą, choć mimo osiągnięcia pełnoletności to wciąż należało brać poprawkę na to jak mało mógł zrobić. Miał przed sobą jeszcze bardzo długą ścieżkę, a co za tym szło... Dużo do przeżyci i to napawało go jakimś takim optymizmem. Ile jeszcze przed nim było niezadanych pytań? Nie wiedział nikt... Ale Cassian zamierzał się o tym przekonać.
Był osobą, której nie sposób było łatwo czytać. Wielokrotnie krył się za woalem swojej maski obojętności. Nie wspominał o sobie niczego z przeszłości bądź nie objawiał się z każdą cechą swojego charakteru. Wiedział, że funkcjonuje w ogromnym teatrze, w którym każdy nosi większą bądź mniejszą maskę. Dodatkowe problemy z zawieraniem znajomości spowodowane jego... mylnym rozumowaniem względem tego jak funkcjonuje społeczeństwo wcale nie rozganiało chmur nad jego osobą, która najzwyczajniej w świecie chowała i kryła swoje sekrety, o których mało kto wiedział. Najbardziej z bolesnych sekretów, które tak dumnie do tej pory spoczywały na dnie jego serca, była rodzina i to tego tematu unikał jak ognia. Niemniej jednak... Tym razem, ze względu na to co go czekało postanowił i tutaj otworzyć się przed Lowellem licząc na nic więcej jak akceptację. Już przeprocesował to wiele razy, teraz potrzebował usłyszeć tylko zwykłe: “okej”. - Wiesz Felek... Każdy ma rzeczy, z których nie jest dumny. - Powiedział głośno przełykając ślinę. - U mnie jest to rodzina, a raczej... Moje podejście względem ich i na odwrót? To strasznie zagmatwane... - Mówił gubiąc się we własnych słowach, po czym wszystko skwitował głośnym westchnięciem. - Dobrze... Zatem pochodzę z wyspiarskiej rodziny. Byłem wychowywany od kiedy tylko przyszedłem na świat jako ten, który ma przejąć rodzinny biznes. Co za tym idzie moje rodzeństwo chciało wyrwać się w wielki świat. Plany pokrzyżował mój dar... A raczej klątwa, bo właśnie tak kiedyś o tym myślałem. - Ścisnął ręce w pięści jeszcze mocniej chowając je tym razem do kieszeni płaszcza. - Stałem się wrogiem rodzinnym numer jeden. Cieniem kładącym się na honorze rodzinny. Byłem niewygodny dla rodzeństwa a obojętny dla rodziców. Więc szukałem czegoś, co zmieni ten stan rzeczy, pozwoli mi odnaleźć spokój. Chciałem się pozbyć magii. Jak widać bezskutecznie. - Powiedział przyoblekając to wszystko w żart i uśmiechając się. Oczywiście zrobił tak tylko ze względu na to, że chciał przybrać taką maskę. Na nic innego.
Faktycznie... Poddawanie się nie leżało ani w gestii Cassiana ani gryfonów jako tako. Wiele na temat uczniów przywdziewających czerwień i złoto można było powiedzieć, ale nie to, że się łatwo poddają. Wręcz przeciwnie... Czasami, gdyby przyjrzeć się niektórym sytuacjom można by śmiało stwierdzić, ze to właściwie osioł powinien znajdować się w godle tego domu ze względu na upór, który sobą reprezentowali. Niemniej jednak była to tak samo ich zasługa jak i osób, w których pokładali własne wsparcie. I tym razem to Lowell był postacią, która nie chciała dać poddać się gryfonowi. Ot, kolejna cegiełka, pieniążek wpadający do skarbonki puchona, - Dziękuję... - Smutno się uśmiechnął. Jednak z każdą kolejną sekundą ten pozornie zawiedziony wyraz twarzy nabierał na sile i wręcz promieniał zachwytem. - Tak za pomoc jak i wsparcie. I chciałbym, żebyś wiedział, w co szczerze wątpię... - Dodał drugą część zdania już zdecydowanie żartując, chcąc obniżyć trochę podniosłość tej sytuacji, która niewątpliwie stała się niesamowicie ciężka dla chłopaka. - Gdybyś kiedykolwiek potrzebował mojego wsparcia bądź pomocy, to jestem. Możesz walić śmiało. - Skrycie w duchu miał nadzieję, że nie brzmiał z ty wszystkim śmiesznie. Kim on w sumie był by wygłaszać takie deklaracje zwłaszcza biorąc tak krótki staż w znajomości z chłopakiem. Z drugiej strony wiedział i poczuwał się do tego, że należało jakoś się odpłacić Faolánowi chociażby samym słowem i zaangażowaniem, ale także chęcią wynikającą z tego.
Przytaknął mu głową w momencie, w którym puchon zdecydował się na lekkie zdemontowanie i zmianę aranżacji je poprzedniego wywodu. Nie miał powodów by się z nim nie zgadzać, a z tej wypowiedzi wybrzmiewało to, jakimi właśnie zasadami w życiu kieruje się Felinus. To z kolei sprawiało, że widział pewną koneksję między ich charakterami, a tym samym jeszcze bardziej gdzieś wiedział, że powinien trzymać się blisko chłopaka. Jednocześnie mocno rozważał jego propozycję odnośnie wcześniejszego wypadu do szpitala. Może faktycznie za bardzo rozwlekał swoje życiowe wybory i decyzje? Może powinien działać szybciej, iść za ciosem? - To brzmi jak doskonały plan! - Powiedział aż podskakując. Oczywiście, że kierowany był chwilą. Nagłym przypływem werwy i zadowoleniem z pomyślnego obrotu sprawy. - Może faktycznie w weekend... O której byśmy się złapali w takim razie? W sensie. Wiesz już może jak to powinno wyglądać? - Zagaił szukając jakieś wstępnego planu. Spodziewał się, że pod brąz czupryną Lowella już tkwiło z dziesięć planów realizacji powyższego celu, a co za tym szło... Cassian chciał wysłuchać ich wszystkich.
Lowell zastanawiał się nad naprawdę wieloma aspektami życia codziennego. Starając się je polepszyć, zautomatyzować poniekąd, nie bez powodu poczuwał się jednak wcześniej do nadmiernych przemyśleń, które w jego przypadku prędzej stanowiły demony, aniżeli anioły mające na celu podnieść go na duchu. Jego dusza pod tym względem była poniszczona - tak samo jak skrzydła, którymi okrywał innych, pod które to umieszczał ostatnio wiele jednostek, mimo braku świadomości takiego procederu. Coś się w nim zmieniało, ale sam... sam nie wiedział, co dokładnie. Jakby wydarzenia z Nokturnu były czymś w rodzaju punktu kulminacyjnego, w którym to doszło do czegoś więcej, niż tylko i wyłącznie ataku na jego prywatność. I mimo że nadal stosował się do zasad oklumencji, zachowując zdrowy rozsądek w trzymaniu emocji na smyczy, to jednak... trzeci pies. Widział w nim zmianę. Ogromną zmianę. Wilczur nie bał się jego dotyku dłoni, kiedy to liście opadały pod wpływem wiatru na ziemię; nie chował już ogona, a zamiast tego dawał się dotknąć. Pozwalał na to, by smukłe palce dotykały jego sierści, aczkolwiek robił to z należytą dozą ostrożności - jakby łańcuchy, którymi sam oplótł stworzenie, pękły i tym samym uwolniły go. Lowell, kiedy to głaskał zwierzę, gdzieś pod kopułą czaszki, naprawdę się zastanawiał, skąd naszła taka dość gwałtowna zmiana. Nadal bał się ataku ze strony kogokolwiek, ale ten pies nie bał się, merdając poniekąd ogonem, puszystym, z bardziej zadbaną sierścią. Przykucając, emocje w pierwszym, tym agresywniejszym, zdołały wystarczająco zelżeć, a środkowy... był zawsze taki sam. Spokojny, wycofany, z harmonijną dozą kunsztu, gdy poruszał się na swoich chudych, okrytych sierścią, łapach, udowadniając, że nie zawsze musi w pełni odcinać się od siebie, mogąc tym samym zobaczyć więcej. Zrozumieć więcej - w szczególności, gdy wymagała tego sytuacja. — Spokojnie, wiem, co masz na myśli. — podniósł kąciki delikatnie do góry, zastanawiając się nad tym, czy aby na pewno dobrze pokierował myśli Beaumonta, niemniej jednak koniec końców była to dobra decyzja. A na pewno lepsza niż odbieranie jakichkolwiek resztek nadziei na wynalezienie czegoś nowego, co mogłoby ulżyć niektórym w cierpieniu. I mimo że Lowell nie pokazywał tego, zachowując stabilność i ukrywanie większości emocji, to jednak podziwiał go poniekąd za siły, jakie to reprezentuje, by spełnić swój cel. Jakby... jego życie było tylko i wyłącznie czymś w rodzaju misji, proroczej misji. Uwolnienia innych od cierpienia, które to jest jedynie wypadkową zadanych obrażeń. Uleczyć - przyczynić się do pomocy. Sam Felinus jednak wiedział, mimo posiadanej wiedzy, że nie będzie nadawał się na uzdrowiciela, woląc jednak zająć się czymś innym. Sam nie wiedział, skąd wzięło się w nim nagle powołanie na zostanie nauczycielem, na przekazywanie wiedzy, ale może to właśnie te sytuacje, kiedy mógł nakierować innych w stronę sukcesu i kolejnych udanych prób, tak naprawdę odcisnęły na tym piętno? Przypieczętowały jego los? — Czarodzieje... no cóż, nie posiadają zbyt wielu wynalazców. Trochę pozostali w tyle względem mugoli, pod względem postępu, więc każda jednostka, która stara się wymyślić coś nowego, jest na wagę złota. Każdy pomysł, każda idea. — mruknął, być może sam do siebie, a być może po to, by pocieszyć Gryfona. Jakby nie było, to świat magiczny jest trochę zacofany, głównie poprzez fakt, iż wiele rzeczy można wykonać tak naprawdę różdżką. Uzdrowiciele z oddziałów Świętego Munga zapewne nie byliby w stanie zrozumieć wielu narzędzi, z jakich korzystają lekarze z odpowiednimi kwalifikacjami, no i vice versa. Niemniej jednak, pod względem postępu, to właśnie ci pozbawieni zdolności magicznych przodują w zakresie nowych technologii. Ale sam nie widział w sobie kogoś w rodzaju mentora... a przynajmniej nie teraz. I może to wynikało z czystej uprzejmości i znajomości miejsca, w którym obecnie się znajduje. Sam nie posiada najlepszej opinii względem tego, co są w stanie powiedzieć inni na jego temat. Nie zmienia to jednego, znaczącego faktu - Felinus rzeczywiście odprawia na lekcji najróżniejsze, niezrozumiałe rzeczy, ale przy bliższym zapoznaniu, bez jakiegokolwiek napierania, stanowi tak naprawdę kogoś, komu można zaufać. Kto będzie strażnikiem tajemnic, mimo błędu, do którego musiał zostać postawiony pod względem odpowiedzialności. Nienawidził chwalić się cudzymi problemami, tak jak to robił prefekt naczelny, natomiast plotki, okrążające powoli i zgodnie z rytmem serca, szkołę, zdawały się to uwarunkowywać. Sam nie wiedział, skąd niektórzy dowiedzieli się o osobie przyjmującej testosteron, ale obecnie oskarżenia padły kompletnie gdzieś indziej - Lowell, nie należąc do końca do kategorii osób potrafiących wylać z siebie więcej niż tylko serdeczność, w szczególności na początku, wymagał czasu. Odpowiedniego podejścia. Rozpracowania. Ale, zyskując jego zaufanie, można było zyskać naprawdę wiele. Pomimo opinii, mimo plotek, mimo niezbyt ciekawej historii, pod względem jej nacechowania. — Nie musisz dziękować. — odpowiedział prosto, ale odwzajemnił podniesienie kącików ust do góry w szczerym tego typu geście. Zazwyczaj wobec pozostałych wysilał się w postaci kłamliwej, aczkolwiek nadal, trudniejszej do odszyfrowania. Do młodszych czuł coś w rodzaju instynktu ochrony osoby najsłabszej w stadzie; sam nie wiedział, z czego to wynikało, niemniej jednak nigdy nie posiadał młodszego rodzeństwa. Nie zamierzał pozwolić na to, by coś się takiej jednostce stało, a do tego, podchodząc z większym zrozumieniem, poniekąd był w stanie zaadaptować się w taki sposób, by ulżyć jakimkolwiek problemom, tudzież rozterkom. Widział w nich samego siebie. W Cassianie także - jakoby jednostkę, która trochę błądzi, trochę się rozgląda niepewnie, aczkolwiek ma marzenia. I nie zamierzał ich zmazywać perfidnie, pozwalając na to, by młodzieniec przekonał się, czy zawód, który chce pełnić, jest dla niego. — Jest, nigdy nie ma tam większego spokoju. — potwierdził go w tychże słowach, wszak trochę wiedział, jak to tam wszystko wygląda. Czy znajdowanie się w ogniu wydarzeń, czy stresująca praca i czy walka ze Śmiercią na arenie niesprawiedliwości jest tak naprawę grą wartą świeczki. Nie bez powodu się zgodził; utrzymywanie młodszego kolegi w niepewności koniec końców mogłoby się skończyć poszarpanymi nerwami. — Różni się to od tego, o czym uczą nauczyciele na lekcji. Tak naprawdę to więcej doświadczenia zdobędziesz z przebywania na oddziale niż z zajęć, które są przystosowane dla większości - także dla tych, którzy zamierzają wykonywać zawód powiązany z uzdrawianiem. — odpowiedział na końcowe słowa, jakoby zastanawiając się nad tym, czy tak naprawdę szkoła mogła ich przygotować do pełnienia takiej profesji. Z doświadczenia Lowell wiedział jednak, że stosowanie zaklęć na prawdziwym, żywym człowieku, to całkowicie inna bajka. W przypadku fantoma, jęczącego pod wpływem zaklęć, można się pomylić; w stosunku do życia ludzkiego błędy nie są natomiast zbytnio wskazane. Sama świadomość leczenia kogoś innego, niż tylko pustej lalki, tak naprawdę wiele zmienia. Obraca obraz o sto osiemdziesiąt stopni. Na kolejne słowa Cassiana jedynie kiwnął głową, gdzieś ciesząc się na duchu, że użycie zaklęcia nie będzie wiązało się z większymi konsekwencjami w tejże kwestii. Londyn wcale nie był już taki bezpieczny, mimo działających na jego terenie aurorów; szkoda, by stali się czymś w rodzaju pionka używanego do politycznej przepychanki. Cholera wie, czy ktoś nie zechce wykonać jakiegoś sabotażu... teraz wszystko jest przecież możliwe. Bardziej niż konsekwencjami własnych działań zamartwiał się tak naprawdę zdarzeniami, na które nie będzie miał wpływu. Felinus zmarszczył mimowolnie brwi na to, jak Cassian zechciał opowiadać. Już był gotów nawet do tego, by zaprzeczyć, by powiedzieć, że nie wymaga żadnych zdań, żadnego wytłumaczenia, a został jednak postawiony na głębokiej wodzie, wsłuchując się w to, co ma do powiedzenia młodzieniec. Wbrew pozorom, Puchon tak naprawdę nie patrzył w stronę życia innych ludzi - a przynajmniej nie w stronę tych, na których mu nie zależy. Wiadomo, iż na pewne jednostki patrzył z większym przymrużeniem oka, a na inne, specyficzne tylko i wyłącznie dla niego - z należytą dozą opieki. Czasami można tylko przyglądać się zza szyby, nie mogąc nic zrobić. Czasami można się wkurzyć, rozbić szkło, wbić sobie je perfidnie w dłoń i przeskoczyć, powstrzymując przed popełnieniem jakiegoś błędu bliską osobę. Czasami można o niczym nie wiedzieć. Dlatego nie bez powodu wsłuchiwał się w historię młodzieńca z należytym spokojem, jakoby analizując ją, odcinając się od własnych emocji w celu przyswojenia najpierw suchych faktów, które to potem zamierzał pomalować za pomocą emocji chwyconych w dłoń, jakoby muśnięciem pędzla nadając odpowiednich barw całej sytuacji. Rodzina, która nie lubi własnego syna, potomka majątku, za to, że nie może spełnić funkcji spadkobiercy mugolskiego interesu. Rodzeństwo, które miało inne plany, a koniec końców pozostaje kimś w rodzaju wyboru, jeżeli Cassian przejawia jakąkolwiek magię. Z logicznym, zimnym spojrzeniem na to wszystko... Nie da się spojrzeć. A przynajmniej nie da się, kiedy to chociaż część obrazu nie zostanie w odpowiedni sposób pomalowana. W większości fragmentów, stosując chłodne barwy, w niewielkiej z ich ilości - te ciepłe, kojarzące się z czasami beztroski, dopiero po takim procederze był w stanie podejść do tego odpowiednio. Na chłodno, ale nie do końca w sposób ukazujący brak jakichkolwiek uczuć. Na Cassiana spadła odpowiedzialność za poprowadzenie interesu rodziców, którzy postanowili się go wyprzeć, gdy tylko coś przestało w nim pasować i pokrzyżowało ich plany. Jakby... jakby dziecko było czymś w rodzaju zabezpieczenia, by nazwisko rodu przetrwało, a nie stało się tylko i wyłącznie bliżej nieokreślonym wspomnieniem. Felinus nienawidził takiego podejścia do tworzenia sobie dzieci; mimo swojego przedsiębiorczego podejścia, nigdy nie odepchnąłby od siebie bliskiej osoby tylko i wyłącznie z takiego błahego powodu. Trochę go to wkurzyło, ale koniec końców odpowiednio ograniczył ekspresję emocji, zachowując należyty spokój; pociągnięcie psa za łańcuch pokazało, że ma tak naprawdę nad sobą sporą kontrolę. — Cass... — wypowiedział pod nosem, może niezbyt głośno, kładąc mu subtelnie dłoń na ramieniu, jakoby okrywając tym samym skrzydłem, które to skierował w jego stronę. Poniszczone, ale z dobrymi zamiarami. Nawet jeżeli krew z nich czasami spływała, z powodu nadmiernego przeciążenia, z powodu splugawienia. — Nazwisko... to nie wszystko. Interes rodzinny też. Jeżeli rodzina nie jest w stanie zobaczyć tego, że traktowanie cię od początku jako kogoś, kto ma przejąć rodzinny biznes, a potem odrzucenie... że świadczy o ich podejściu w sposób tylko i wyłącznie mający na celu przedłużenie tego, to są naprawdę ślepi. Bez obrazy, ale koniec końców... — nawet jeżeli nie wie nic na temat jego rodziny, nawet jeżeli nie jest świadom tego, na jakim gruncie tak naprawdę się porusza, nie zamierzał pozwolić na to, by ktoś tak traktował kogoś, kto po prostu jest inny. Tak naprawdę nie ma nikogo, kogo można byłoby oskarżyć w pełni, wszak nie jest to rozprawa sądowa, na którą się spóźnili, co nie zmienia faktu, iż... wina widocznie była po stronie rodziców. Ojca. Matki. Pochodzenie tego nie tłumaczy. — Usunięcie sygnatury magicznej... wiesz, z czym by się wiązało. — powiedziawszy te słowa, spojrzał czekoladowymi tęczówkami wprost na te jego, jakoby chcąc tym samym znaleźć odpowiedź na to, czy byłby w stanie wcześniej ryzykować własnym życiem w celu usunięcia z siebie magii. W celu uleczenia własnej duszy. Z tym to się wiąże. Uszkodzenie sygnatury, koniec końców, wiąże się ze śmiercią. Stłumienie magii - z wystąpieniem obskurusa. Żadna z opcji nie jest wskazana; nawet jeżeli życie zgodnie z czarodziejskimi zasadami zobowiązuje do porzucenia marzeń o wykonywaniu mugolskiego zawodu. Lepiej umrzeć, wiedząc, że przeżyło się własne życie, że samemu człowiek podjął się rzeczy, że zbudował coś, z czego może być dumny, aniżeli próbować zniszczyć samego siebie w taki sposób. Ale kim jest, skoro uważa, iż jego życie i sens, przynajmniej ten biologiczny, zakończył się w momencie utraty jąder? — Za każde dziękuję to chyba będę Ci naliczał pięć galeonów wpadających radośnie do mojej kieszeni. — pokręcił głową, niemniej jednak trochę rozbawiony, może trochę poważnie; niezależnie od tego, jakby to brzmiało, Lowell nie uważał samego siebie za zbawiciela, który to wysłucha i pomoże. A przynajmniej sam siebie nie widział w takiej roli, mimo że pełnił pewnego rodzaju oparcie, kiedy to podniósł kąciki ust delikatnie do góry, zastanawiając się nad tym, czy naprawdę wystarczy tak niewiele, by wesprzeć na duchu innego człowieka. Na kolejne słowa ciemne obrączki zwierciadeł źrenic utkwiły w zamyśleniu, niemniej jednak wiedział, że nie będzie potrzebował pomocy. A przynajmniej miał taką nadzieję, bo sam u siebie nie akceptował próśb o cokolwiek, zamierzając pozostać jednostką kompletnie niezależną od innych osób. — Zapamiętam. Doceniam gest. — kiwnąwszy głową, niewielu chciałoby zapoznać się z jego przeszłością. Sam się nią niespecjalnie dzielił, co było, zresztą, doskonale widać. Ale właśnie w taki sposób został przystosowany do życia - gdyby nauczyciele dowiedzieli się wcześniej o jego sytuacji w domu, zaczęliby traktować go ze współczuciem. A tego nie chciał - nie chciał współczucia. Nie chciał wzroku litościwego, akceptującego go głównie za to, co się wydarzyło. Nie byłby w stanie tego zdzierżyć - a przynajmniej nie on. — Albo z rana, albo wieczorem. W południe będzie szczyt pacjentów... — zaproponował na wstępie. — Więc... mam peleryny niewidki. Moglibyśmy wtedy przebywać na izbie, nie zwracając na siebie uwagi. Jedna powinna pomieścić dwie osoby, a w razie konieczności... mam dwie. — zaczął zastanawiać się nad tym, jak to powinno wyglądać. Przyglądanie się gdzieś obok rzeczywiście mogło być lepsze, przyglądanie się po kryjomu, zważywszy uwagę na to, że przebywanie tuż obok pacjenta w stanie agnonalnym nie jest zbyt wskazane. Wiele sposobów, wiele możliwości... Nie bez powodu aż dłonie Felinusa powędrowały w stronę własnej twarzy, analizując każdy z możliwych przypadków. — Mam też eliksir postarzający, działający godzinę. Mogę skądś skołować dodatkowy, żeby się nie okazało, że ze względu na młody wygląd ktoś zwróci na naszą dwójkę uwagę. Teoretycznie przebywanie na oddziale nie jest zabronione, ale, chcąc dostać się do cięższych przypadków bądź w przypadku dużego oblężenia, raczej będziemy musieli skorzystać z pelerynki. — wziął głębszy wdech, ale w sumie nie narzekał, koniec końców. Zawsze wyglądało to lepiej, aniżeli włamywanie się do Działu Ksiąg Zakazanych.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Generalnie Cassian sam nie wiedział co pchało jego myśli ku odkrywaniu nowych lądów na różnych płaszczyznach. Bo właśnie do tego chyba był ustawicznie pchany... By działać, by postawić bosą stopę n nieznanym lądzie, bo go nazwać i zwiedzić, tak wzdłuż jak i w szerz. Może to właśnie dusza marynarza-odkrywcy, kolejnego Magellana czy Kolumba tkwiła gdzieś głęboko w nim sprawiając, że ten chciał piąć się dalej. Może jednak to po prostu szlachetne serce, które na wskutek wpajanych mu za młodu wartości powoli kwitło i dawało emocje. Nie wiedział i gubił się wśród własnych przemyśleń na ten temat. Do tego stopnia, że powoli zaczynał znajdować nawet znamiona pyszności co na dobrą sprawę... Wcale by go chyba nie zdziwiła. Od zawsze uważał, że altruizm jest jedynie objawem egoizmu skrzętnie i ładnie zapakowanym. Tak by nikt nie widział i nikt się nie dowiedział.
Cieszył się, że w puchonie odnalazł zrozumienie. Nie wszystkie wypowiedzi gryfona brzmiały logicznie, bo pozwalał swoim myślą gnać niczym mustangom na dzikich równinach. To wiodło do wielu fascynujących, ale też często bzdurnych konkluzji. Zderzenie się z nimi często też potrafiło spowodować tak zawstydzenie jak i rozproszenie uniemożliwiające logiczne przesiewanie faktów, zdrowego ziarna od plewa, a co za tym szło od czasu do czasu i gardło powtórzyło przetworzona przez mózg bzdurę. I chociaż w tym momencie wcale się tak nie stało, to chłopaka wielce by to nie zdziwiło, gdyby w niedalekiej przyszłości Faolán natrafił na podobne zjawisko.
Dopiero słowa Lowella uświadomiły go, że faktycznie... Magiczny świat nie jest specjalnie płodny w wynalazki i niespecjalnie naukowcy i myśliciele świata czarodziejskiego poddają się działaniom, które jakkolwiek skutkują dla rozwoju społeczności. Na dobrą sprawę nie wiedział czy jest to spowodowane tym, jak bardzo ekskluzywną grupę stanowili i jak wierni byli tradycji, czy może motywowało to lenistwo i wrodzony lęk przed postępem, przed zmianami, które mogłyby wywrócić nie tylko Hogwart i Ministerstwo Magii, ale całą czaro społeczność do góry nogami. Niemniej jednak młody Beaumont nie zamierzał popuścić... Wizja wymyślenia czegoś samemu jawiła się mu jeszcze bardziej interesująco niż do tej pory, a jeśli w dodatku miało to komukolwiek pomóc... Tym lepiej! Na jego twarzy pojawił się delikatny, prawie niezauważalny uśmiech, który jasno mógł zwiastować, że jest usatysfakcjonowany z takiego obrotu spraw.
Jeszcze bardziej zapragnął tak jak wycieczki do św. Munga tak pracy tam. Czy to jako lekarz, już po studiach, czy jako stażysta bądź pomocnik lekarza jeszcze w trakcie studiów. Potencjał, który mógł spotkać na oddziale jeszcze bardziej pobudzał jego wyobraźnie i ekscytację. Zderzenie z prawdziwym życiem mogło dać mu inny punkt odniesienia, a tym samym przynieść zapotrzebowanie na konkretne rzeczy, których jeszcze nie było w społeczności magicznej... Oczywiście w świecie medycyny było tego jakby... Więcej niż gdziekolwiek indziej. Było jeszcze wiele nieuleczalnych chorób, takich, które potrafiły pustoszyć społeczność czarodziejską, a tym samym przekreślać istnienia i żywoty tysięcy zdolnych do parania się magią czarodziejów. Może te choroby jednak dałoby się wyleczyć? Trzeba tylko było podejść od niestandardowej strony, od tej, od której jeszcze nikt nie próbował. - Ale... Chyba musi być tego jakaś przyczyna? Ludzie sami dobrowolnie przecież nie rezygnują z wygody. A postęp to przecież wygoda, prostota i łatwość. Czyni świat lepszym. - To naprawdę było jego zdanie. Chłopca wychowanego w ścisłej izolacji, na jednej ze szkockich wysp z jednym portem. W żadnym wypadku nie wygadało jak zaściankowe myślenie, które tak często potrafili wypomnieć mu co poniektórzy.
Temat rodziny zdecydowanie nie należał do jego ulubionych i wszyscy ci, przed którymi zdążył się otworzyć wiedzieli doskonale, dlaczego. O tyle o ile do rodziców nie miał w sumie zbyt dużego żalu, o tyle... Rodzeństwa nienawidził z całego serca. Miał do nich paskudny i wstrętny żal jak prześladowali go od najmłodszych lat, w których wiadomo, że będzie czarodziejem. Jak wyśmiewali się z niego i jak w myślach płonął w ich głowach na stosie. Prawda była taka, że ktoś musiał przejąć rodzinny biznes i chociaż z namaszczeniem zrobiłby to Cassian, to... Nie mógł. Nie dałby rady i nie odnalazłby się tam. Nie dziwił się zatem rozgoryczeniu Puchona, który ewidentnie czuł się zbulwersowany i oburzony zaistniałą sytuacją. Sam, gdyby usłyszał coś takiego z pewnością prezentowałby podobną postawę, jednak... W obecnej sytuacji czuł się całkowicie obojętny. No może to okłamywanie samego siebie jednak przywykł do tego, zdążył się przyzwyczaić, a co za tym szło rzadko kiedy coś irytowało go ponad ogólnie przyjęty i zaaprobowany próg tolerancji. - Wiesz... Ja jeszcze bym to rozumiał gdybym ja był dziedzicem jakiejś ogromnej fortuny. Potentatem ziemskim, pochodził z rodziny królewskiej... Cokolwiek, ale... Fel... My jesteśmy pieprzonymi rybakami. Ja kocham morze. I świetnie się na nim czuję. Kocham, kiedy bryza muska moją twarz i czesze włosy. Na łodzi jest mi lepiej niż na lądzie i naprawdę... Przez wiele lat młodości cieszyłem się, że kiedyś to ja będę mieć tych kilka łodzi i tę fabrykę, ale... Ja się tam uduszę. Widząc ten wspaniały świat magii i pozbawiając się go samemu. Skazałbym się na śmierć za życia.
Pomysł z pozbawieniem się magii był idiotyczny i doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Niemniej presja rodzinna wywierana na niego przez tyle lat sprawiła, że ten szukał i grzebał w odmętach opasłych woluminów szukając jakiegoś obrządku, czegoś co sprawi, że będzie mógł w spokoju wieść żywot mugola. Oczywiście potrzebowałby też amnezjatorów by nic nie mamiło go do powrotu i żałowania tego po paru latach. Szybko jednak zorientował się, że zawsze kończy się to śmiercią. W obu przypadkach. - Wiem. - Odparł chłodno. - W obu przypadkach to śmierć i chyba tylko dlatego nie poczyniłem kroku dalej. - Kontynuował wręcz lodowaty ton głosu. Nie były to przyjemne wspomnienia, wręcz budziły w nim złość i gorycz. To zawsze będzie z nim, ale... Chciałby o tym zapomnieć. Już. Raz na zawsze.
Na dobra sprawę... Komentarz chłopaka faktycznie dał mu do myślenia. Powinien się w jakikolwiek odpłacić. Pomijając już oczywiście fakt, że nadal nie zapłacił za pierwsze korepetycje z chłopakiem. Co prawda wiedział już jak zamierza się odwdzięczyć chłopakowi i dlatego też jeszcze nie poruszył tej kwestii. Niemniej jednak takie zadanie, to konkretne, które teraz mu dał wymagać będzie od niego całkiem sporo zaangażowania, nie ważne jak będzie zaprzeczać, że nie. - Może faktycznie powinienem założyć ci taką skarbonkę. - Odparł przekornie, pół żartem pół serio, bo już teraz w głowie kiełkowały mu pomysły jak właściwie powinien odwdzięczyć się chłopakowi. Kilka prezentów, może... Zabrałby go gdzieś? Pokazałby mu podwodną sale? Na dobrą sprawę mógłby tam już być parę razy. To nie był dobry pomysł. Może... Powinien spytać Ignacego? Mężczyźni chyba się znali i może właśnie to ten puchon jakkolwiek przyczyniłby się do jakiegoś ciekawego pomysłu.
Faktycznie... Plan bardzo szybko zaczął się ziszczać. Już przy tej samej rozmowie zastanawiali się and tym, kiedy i gdzie, o jakiej porze i po co udać się do św. Munga. Lowell zabierał się do wszystkiego bardzo profesjonalnie i ten wniosek nie był wysnuty tutaj i teraz, ale Cassian już dawno zauważył, że wszelkiej maści kółka laboratorium medycznego, jak i korepetycje są przez niego dość jasno i klarownie zorganizowane, a tym samym... przejrzyste i miłe w odbiorze. - Wieczór brzmi całkiem nieźle. - Przytaknął mu. Słysząc natomiast plany o eliksirze postarzającym czy pelerynach niewidkach unosił brwi ku górze ze zdziwienia. Był pod wrażeniem zaangażowania i ofiarności... hojności, którą reprezentował sobą chłopak. - Felek... Naprawdę. Ile powinienem ci oddać za to wszystko galeonów? - Zagaił nie wierząc, że tyle ze swojej własnej kieszeni wyciąga na to wszystko chłopak. Cassian posłał mu spojrzenie czując tylko jak ten już przymierza się do poddania w wątpliwość jakiegokolwiek oddawania pieniędzy. I chociaż nie wyglądał groźnie, głównie ze względu na chłopięce rysy twarzy i niski wzrost, to teraz bardzo się na to silił. Nie chciałby być w tym przypadku niepotrzebnie zbyty.
W głębi serca młody Beaumont nie wiedział kompletnie jak powinien Faolanowi dziękować... Przepełniała go tak ogromna wdzięczność połączona z dobrocią serca i zdziwieniem, że to wszystko działo się naprawdę, że raz po raz miał ochotę naprzemiennie szczypać się w rękę albo powtarzać jak bardzo jest wdzięczny i dziękuję. Teraz co prawda się powstrzymywał, choć nie wiedział na jak długo jeszcze, bo wiedział, że taka postawa, szczególnie przedłużająca się może być męcząca. Niemniej jednak kiedyś mu się za to odpłaci. A przynajmniej taki miał plan.
Jedną z rzeczy, którą wyróżnia się ludzkość, jest tak naprawdę chęć poznawania, chęć doświadczania, chęć zdobywania wiedzy. Żaden inny gatunek nie przejawia tak ogromnego zainteresowania względem otaczającego go świata, co właśnie człowiek. Człowiek, który narodził się z popiołów, który to, poprzez liczne zmiany w otoczeniu, jest w stanie tak naprawdę się do nich dostosować. Ludzie, jako jeden z tych nielicznych gatunków, jeżeli liczyć tylko i wyłącznie świat bez magii, pławi się jako istota znajdująca się ponad wszystkimi. Ponad każdym. Może tworzyć własną kulturę, może tworzyć własny dorobek, który zostanie przekazany z pokolenia na pokolenia. Może zaoszczędzić, by nie martwić się zanadto o nadchodzącą przyszłość. Nie musi poniekąd, zważywszy uwagę na dzisiejsze czasy, zastanawiać się, za co będzie żyć kolejnego dnia. Może przejawiać wysoce rozbudowaną empatię, jakoby zaglądając w głębię posiadanej przez drugą osobę duszy - jakoby wtapiając się w sytuację, z którą ma do czynienia ktoś bliski. Lub też i mniej. Może uczyć się. Komunikować na wielu płaszczyznach. Nie bez powodu zatem, tak naprawdę, przedstawicieli gatunku ludzkiego ciągnie do poznawania nowych lądów. Przekraczania swoich granic, gdy podstawowe potrzeby w piramidzie Maslowa. Poprzez spełnienie najbardziej podstawowych założeń danych poziomów, można brnąć do góry, a to, poprzez czystą naturalność logiki, będzie koniec końców kierowało ku samorealizacji. Być może właśnie zaspokajał jedną z cegiełek piramidy. Być może poprzez własne nastawienie do Cassiana, pozwalał mu brnąć nadal w kierunku, który go interesował, oferując podświadome wsparcie psychiczne - jakoby chcąc tym samym zrekompensować to, czego on nie miał. Nie chciał przecież, by młodzieniec wyrósł na kogoś... jego pokroju. Pokroju człowieka kompletnie zagubionego, znajdującego od czasu do czasu światło w otaczającej go ciemności. Wbrew pozorom Lowell nie jest wcale taki zły, ale też, nie jest wcale taki wielce dobroduszny. W każdym człowieku znajdują się dwa wilki, karmione zazwyczaj naprzemiennie - i nie inaczej jest w jego przypadku. Raz skupia się głównie na tym dobrym, a momentami na tym złym. Pod kopułą jego czaszki natomiast znajduje się jeszcze jeden, ten neutralny, który nie przejawia żadnych złych cech, a jest prędzej neutralnością, czymś w rodzaju złotego środka między złem a dobrem. Między czynieniem krzywdy a rozdawaniem dookoła współczucia, empatii, pomaganiu nawet kosztem własnego siebie; dając swoistą mieszankę, której to się nieustannie trzymał. Kurczowo przecież, za każdym razem, głaskał sierść tego środkowego psa, starając się tym samym oswoić dwa pozostałe, niemniej jednak uzyskanie pełnej kontroli nad nimi... nie należy do najłatwiejszych czynności. Koniec końców, wynalazców w świecie czarodziejów jest wyjątkowo mało. A przynajmniej jest ich mocny niedobór, kiedy to choroby zbierają żniwa, nadal nie znaleziono odpowiedzi na wiele pytań, a wygoda, którą preferują osoby posiadające magiczne korzenie, przyczynia się do potęgowania takiego stanu. Wbrew pozorom może być tak naprawdę wiele sytuacji, w których po prostu... taka kolej rzeczy przyczyni się i tak czy siak do widocznego upadku. Świątynia upadnie, ludzie będą błagać o pomoc, nastąpi apokalipsa. Dokładnie to pokazywało, jak, koniec końców, wiele osiągali mugole - czy to mugolskie rozgrywki, które to są rozpowszechnione, czy to możliwość komunikacji z każdego miejsca na ziemi. No, praktycznie każdego. Czarodzieje podpierdolili pomysł, nazwali go Wizzbook, potem Wizzenger i cyk, oryginalność na zajebistym poziomie. Tylko pozazdrościć. — Najwyraźniej jest tak wygodnie, że na razie nie ma czynnika, który przyczyniłby się do postępu. — zaproponował prostą odpowiedź. Bez powodu nikt nie ruszy szanownych czterech liter z miejsca. Bez powodu nie powstaną nowe, doskonale metody, o ile wszyscy będą z pozostałych zadowoleni. Ciche westchnięcie, wydobywające się spomiędzy ust Lowella, było tylko i wyłącznie jakoby potwierdzeniem tez snujących się leniwie pod kopułą jego czaszki. Wkurzało go to, ale nie mógł z tym nic, koniec końców zrobić. Prokrastynacja matką magicznej społeczności i kultury. Nawet nie twierdził, by z powodu zaściankowego wychowania Beaumont musiał charakteryzować się równie ciemnym podejściem do tego tematu; koniec końców młodzież może z łatwością łamać zasady. Nie bez powodu Lowell poczuł gniew do członków rodziny Gryfona, ale nie mógł z tym nic przecież zrobić. Nie mógł poradzić na jego obecną sytuację, ale też, nie mógł poniekąd udawać, że się czuje z tym w porządku, bo po prostu to się nie godziło. Nie tylko ze względu na społeczne zachowania, wymagane przez pozostałych, ale po prostu własną moralność. Wbrew opinii, jaką to posiadał, wbrew wszystkim słowom wydostającym się z ust pozostałych uczestników życia hogwarckiego, gdzieś tam kręgosłup moralny posiada. Zachował pewne zasady, którymi się, koniec końców, znacząco kieruje. Gdyby nie one, już dawno stałby się rozpustnikiem, być może nawet i mordercą - pewne schematy, pewna chęć ucieczki do przeszłości, zabraniały mu jakichkolwiek czynności, które mogłyby zostać podpięte jako świadoma próba przyczynienia się do uszkodzenia kogokolwiek. I nie tylko z powodów czysto prawnych tego nie robił. Po prostu, nie zgadzałoby się to z jego kodeksem, przyczyniłoby się do widocznego konfliktu zależności, na rzecz którego musiałby albo porzucić zasady, albo porzucić myśli mroczne, splugawione. Chce być protektorem - chronić, osłaniać, narażać być może nawet i samego siebie, nie wymagając żadnego wynagrodzenia. Nie bez powodu zastanawiał się ostrożnie nad kolejnymi słowami, jakoby chcąc powoli i ostrożnie przedostać się, bez żadnego szwanku, poprzez sytuację, w której to został postawiony. — I to wszystko zostało ci... po prostu odebrane. — nie mógł inaczej tego skomentować, bo strata, której doświadczył młodzieniec, nie była łatwym tematem do omówienia. Jakoby rozumiał go, wszak gdyby ktoś, gdyby coś uszkodziło jego przepływ magii i tym samym odebrało zdolność do rzucania zaklęć uzdrowicielskich, sam by się chyba z mostu prędzej rzucił. Sens jego życia poniekąd, jakby nie było. Lowell rozumiał Cassiana, rozumiał jego sytuację, ale koniec końców nie wiedział, jak ma to skomentować - słowa zbierały się w jego membranach umysłu, ale nie mogły ułożyć się w jedną, logiczną całość. Wkurzało go to, chciał coś wypuścić spomiędzy swoich warg, ale tylko subtelnie położył dłoń na jego ramieniu, pokrzepiająco, bez żadnego przeświadczenia; może kiedyś miał problem z interakcjami międzyludzkimi, ale teraz czuł się w nich bardziej swobodnie. — Dlatego myślę, że najlepiej będzie, jak posłuchasz się własnego serca. Jeżeli chcesz wykonywać zawód uzdrowiciela, skoro została ci odebrana możliwość dalszego żeglowania, to... włóż w to swoje serce. Poświęć się, wiedząc, że to, co robisz, jest słuszną rzeczą. Odnajdź w tym sens, którego inni nie mogą odnaleźć. Ja... ci pomogę. — zagwarantował, kiedy to czekoladowe tęczówki spojrzały w te również ciemne, jakoby starając się zadziałać jakkolwiek pokrzepiająco. Niestety - jego zdolności w tej kwestii kwiczą i leżą nieustannie, wymagając kolejnych nauk, kolejnych lekcji. Niemniej jednak, jeżeli Cassian widział w tym sens, a jeżeli los się z niego perfidnie śmiał, nie zamierzał tak łatwo pozwolić zrządzeniu, by tym samym śmiało się z niego prosto w twarz. Przed Beaumontem jest jeszcze długa droga, być może pełna zawiłości, ale z odpowiednim przewodnikiem, z odpowiednią osobą u boku, jeżeli tylko będzie wiedział, gdzie może otrzymać pomoc, jego starania zostaną prędzej czy później wynagrodzone. Kiwnąwszy głową, był świadom tego, że śmierć jest kwestią, która powstrzymuje tak naprawdę wielu ludzi. Czymś, co nie pozwala podejmować się prób pokonania własnych barier, rozbicia ich na kawałki; wbrew pozorom instynkt przetrwania jest znacznie silniejszy od wielu idei. Sam, podejmując się walki na noże, nie bez powodu czuł płynącą w swoich żyłach adrenalinę - sam, zamiast podejmować się radykalnych prób skończenia tego tu i teraz, po prostu przyjmował obrażenia. Albo specjalnie je sobie zadawał - trzymanie noża w kieszeni wcale nie jest spowodowane tylko i wyłącznie pobudkami praktyczności takiego rozwiązania. Pozwalało mu to na chwilę zapomnieć, ale też, czerwony flamaster przydawał mu się w tych kwestiach znacząco, kiedy to nie chciał zwracać na siebie żadnej, większej uwagi. — Uważaj, bo uznam to za twój obowiązek. — uśmiechnąwszy się, by odgonić myśli od poprzednich tematów, dodał to wszystko w postaci okraszonego, żartobliwego tonu głosu. Temperament miał wyjątkowo spokojny, nawet jeżeli temat, którego się podjęli, mógł być dla pozostałych przybijający. Felinus tak naprawdę nie potrzebował żadnej nagrody, żadnego wynagrodzenia wysiłku, który w to wkładał, bo koniec końców... widział w nim siebie samego. I chciał pomóc - nawet jak większości mogło się wydawać, że jest tak naprawdę kimś w rodzaju niepoważnej osoby, nastawionej głównie na zysk. — No to przystaniemy na wieczór w takim przypadku. — powiedział, spoglądając na niego czekoladowymi tęczówkami poniekąd w zamyśleniu, kiedy to obmyślał kolejny plan działania. Tak naprawdę było przy tym jakieś ryzyko, ale, koniec końców, nie mogli uznawać tego za coś, co ich odciągnie od pomysłu. Sam Lowell organizował nie jedną taką akcję, w związku z czym czuł się w miarę pewnie, gdy wiedział, z czym będzie miał do czynienia. — Nie martw się kosztami. Te rzeczy tylko mi się kurzą w kuferku. — mruknąwszy, nie zamierzał w żaden sposób wymagać od niego zapłaty, wypłaty, czegokolwiek. Wcześniej może rzeczywiście by wziął pieniądze, ale też, zaszły w nim spore zmiany; widział w tym doświadczenie nie tylko dla Beaumonta, ale też dla samego siebie. Nie wymagał wdzięczności. Nie wymagał żadnego bardziej przyjaznego spojrzenia, gdy wiedział doskonale, że tego tak naprawdę nie potrzebuje. Jako jednostka dość niezależna od innych, nie potrzebował niczego.
Z ogromną ulgą wydostał się z lochów gdzie bite dwie godziny tkwił nad kociołkiem pod czujnym wzrokiem profesor Dear, która nie miała absolutnie żadnej litości. Musiał zdać te testy warzenia jeśli miał być dopuszczony do SUMów, a więc po wyjściu z zadymionego pomieszczenia wyglądał dosyć szaro. Popiół osiadł na jego twarzy, włosach, krawacie, rękawach i dłoniach. Potargany i pognieciony nie przedstawiał się najkorzystniej, a jednak wyglądał całkiem sympatycznie dzięki wilowatości. Nie musiał się martwić, że gdy kogoś spotka to ktoś się zacznie śmiać z jego niekorzystnego wyglądu. Olewał to i po prostu czmychnął w kierunku świeżego powietrza. Zbierało się na deszcz jednak obecność słońca i ciemnych chmur nie zapędzały go do dormitorium. Lochów póki co miał serdecznie dosyć. Poprawił na ramieniu plecak, a jego zamiarem było zaszyć się przy szkolnych krużgankach, gdzie mógłby w spokoju wypić kremowe piwo, przegryzając je żelkami z pierścionka Andvarciego. Wyminął jakąś dziewczynę siedzącą między filarami i nie zwróciłby na nią uwagi gdyby nie fakt, że poznał ją niedawno i nie można było przejść obojętnie. Cofnął się te parę kroków i wpakował się perfidnie przed nią, siadając okrakiem na murku. - Siema. - przecież nie pozwoli Alise robić tego, czym się aktualnie zajmowała. - Słuchaj, mam sprawę.- zapomniał się ogarnąć, naprawdę. Musiał prezentować się zaiste zabawnie.- Muszę z tobą obgadać Lucasa bo tak robią kuzyni i bracia. Nie znam za dużo żenujących historii z jego życia, ale wiesz, musimy to odbębnić.- posłał jej krótki uśmiech i usadowił się wygodnie, zrzucając plecak u swoich stóp, a plecy opierając o filar. O tak, teraz można odpoczywać!
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Pogoda była przepiękna, nie mogła spędzić przerwy między zajęciami w szkolnym korytarzu lub bibliotece, marnować jej! Poprawiła plecak na ramionach, kierując się schodami w stronę wyjścia na dziedziniec, wybierając sobie krużganki jako to idealne miejsce. Miała wszystko, co było potrzebne — referat do skończenia, paczkę wafelków z polecenia Boyda, sok pomarańczowy i promienie słońca wyglądające coraz śmielej zza obłoków. Stąd też jasnowłosej nie schodził uśmiech z twarzy, gdy oparła plecak o kamienny element siedziska, siadając po turecku i opierając się o kolumnę, ułożyła na nogach książkę oraz pergamin, sięgając ostatecznie po pióro. Odetchnęła głębiej, ruchem głowy zgarniając jasne kosmyki na plecy, luzując wolną dłonią krawat pod szyją i odpinając guzik białej koszuli, zanuciła coś pod nosem, biorąc się do pisania. Nie miała pojęcia, ile czasu i skrobnięć po papierze minęło, nim dotarł do niej znajomy głos. Wyprostowała głowę, napotykając spojrzeniem sylwetkę Eskila, co natychmiast wywołało łagodny uśmiech. Nawet osmolony wyglądał absolutnie uroczo. - Cześć! Piękny dzień, prawda? - odparła na przywitanie, przesuwając spojrzenie niebieskich oczu na niebo, jednak dalsza część jego wypowiedzi sprawiła, że zmarszczyła brwi i odłożyła pióro na pergamin, kiwając głową, zamieniła się w słuch. No prawie, bo resztki ciemnego pyłku na jego policzkach były rozpraszające i nie byłaby sobą, gdyby nie wyjęła z bocznej kieszeni torby chusteczki z haftem smoka, wyciągając ją w jego stronę. - Oh! Jak mnie wystraszyłeś głupku, że coś się stało! Masz, wytrzyj się. Jak mogłabym odmówić? Odparła ze śmiechem i wzruszeniem ramion, chowając swoje prace domowe na bok i poprawiając się, ułożyła dłonie na kolanach. Miał rację, kuzyni i bracia tak robili, a ona o Lucasie uwielbiała słuchać. Wbiła spojrzenie w jego twarz. - Macie podobny wyraz oczu wiesz? Czy on w ogóle miał żenujące historie? Mam wrażenie, że to chodzący ideał, który nie popełnia błędów i to ja jestem niezdarą tego związku.. Jęknęła z niedowierzaniem, kładąc dłonie na policzkach z iście teatralnym wyrazem twarzy, jednocześnie zszokowanym spojrzeniem odszukując wzroku przystojnego Ślizgona. Był taki uroczy!
Ledwie wprosił się do towarzystwa a jego uwaga została skierowana na pogodę. Zerknął kontrolnie na niebo jakby w ciągu tych kilku sekund miało coś się zmienić i powrócił spojrzeniem do uśmiechniętej Alise. Na brodę Merlina, z tym wyszczerzem ust pasowała do Lucasa jak zagubiona para rękawiczek. - No, niezła jest. Na suficie w wielkiej sali dzisiaj rano były gradowe chmury. Nie wiem kto to czaruje, ale powinien dać więcej słońca a nie jakieś dołujące deszcze. - rozwinął wypowiedź i zaraz zapomniał o komentowaniu pogody (no halo, nie po to tu przyszedł) bowiem okazało się, że czymś ją wystraszył. Uniósł osmolone brwi i posłał jej niewinne, pytające spojrzenie. Odebrał od niej chusteczkę i wytarł twarz, ale też nie starał się jakoś bardzo, bo teraz nie miał na to za dużo czasu skoro mieli do obgadania ważną rzecz. - No w sumie nie mogłabyś odmówić, bo ja nawet nie zapytałem czy masz chwilę. - zauważył i próżno było szukać na jego twarzy śladów skruchy. Cokolwiek zapisywała na pergaminie to nic się złego nie stanie jeśli zrobi sobie od tego przerwę. Na chwilę wytchnienia zawsze znajdzie się czas, a zwłaszcza wtedy kiedy ktoś myśli, że czasu właśnie na to nie ma. Potrafił to udowodnić, jeśli się rzecz jasna uparł. - Podobny wyraz oczu? Jak to? - zamrugał i wyobraził sobie twarz Lucasa jednak nie potrafił znaleźć w tym żadnego podobieństwa. Byli wszak kuzynami, a nie rodzonymi braćmi, a szkoda. Może miałby wtedy te zalety co Lucas. - No nie gadaj! Jesteś jego dziewczyną i nie widzisz jego wad? Buuuu.... - jęknął z żalem, nieźle zdziwiony postawą Alise. On tu był przekonany, że dzięki niej pozna te mniej znane strony własnego kuzyna, a okazuje się, że ta też ich nie widziała. - To ile wy razem jesteście, że nie znasz jego wszystkich ukrytych wad? - dopytał, bo może to jakaś sprawa z jakichś paru miesięcy? Nie miał bladego pojęcia. Co prawda sam Lucas dawał mu parę wskazówek dotyczących wad jednakże nie były one na tyle "wow", aby miał o nich trajkotać. Gdzie tu jakiś haczyk? Gdzie tu jakaś historyjka, którą może się sycić, a potem wypominać kuzynowi w żartach? Marzyła mu się taka luzacka braterska relacja bo chciał być kuzynem świetnym. Zaczynał poprawiać ten stan poprzez nawiązywanie znajomości z jego dziewczyną. - To mu potem powiedz, że wcale cię nie podrywam bo on się śmieje, że ciebie odbiję. - rzucił w jej stronę, a na jego ustach utrzymywał się cały czas ten zaciekawiony uśmiech. Przeczesał palcami włosy, odgarniając je z czoła. Jak to jest, że Robin dalej go nie zmusiła do ich obcięcia? Za słabo się starała, ot! Bawił się chusteczką dziewczyny, nie kwapiąc się do zwrotu.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Trudno było odmówić jej optymizmu. Naiwnie wierzyła, że uśmiech zaraża i jest najlepszą formą zbawienia świata, chociaż coraz mniej ludzi zdawało się to praktykować. A było przecież tyle pięknych rzeczy w życiu, które trzeba było doceniać i celebrować! Słuchała go uważnie, obdarzając spojrzeniem za każdym razem, gdy mówił. Jak Lucas mógł mieć tak słodkiego kuzyna? Wiedziała też o tym, że Ślizgon mógł przechodzić okropny czas, podobnie jak jej chłopak, tylko nie sądziła, że powinna była poruszać ten temat. Powrót do normalności był najważniejszy w przyzwyczajaniu się do nowych sytuacji. Ile można słuchać o tym, że ktoś Ci współczuje i mu przykro? - To prawda, a potem dziwią się, że uczniowie snują z miną nieszczęśliwego gnoma. - przyznała mu rację z delikatnym wzruszeniem ramion, bo wybór gradu przy tak pięknym popołudniu kwalifikował się, jak dramat i grzech ciężki. Niestety, nie zdążyła dziś na śniadanie do Wielkiej Sali i zjadła dopiero po którychś zajęciach, nie zwracając całkiem uwagi na sufit. -Gdy ktoś ma sprawę, to nigdy nie odmawiam i zawsze mam chwilę, więc racja, nie mogłabym. Praca domowa odeszła w zapomnienie, miała jeszcze wieczór i ewentualnie przerwę na dyżurze, aby dokończyć, więc i ona bez skruchy — chociaż z innego powodu, niż wycierający się Eskil, wrzuciła ją do torby. Wydała z siebie głośne "hmm" na jego pytanie, zastanawiając się, jak sprecyzować odpowiedź, aby nie wyjść na dziwadło, którym może w rzeczywistości trochę była. - No... Wiesz, takie iskierki dobrej osoby? Jak Ci na kimś zależy, to pewnie jesteś niezwykle oddany pomimo wszystko, a przynajmniej tak mi się kojarzy. Jejku, nie słuchaj, mnie, brednie gadam. Machnęła ostentacyjnie dłonią na własną głupotę, ruchem głowy zgarniając do tyłu luźne kosmyki włosów, które uciekły z objęć frotki do włosów. Na jego oburzenie roześmiała się, kręcąc głową. - To nie tak, że ich nie widzę i nie znam, ale ciężko wskazać je jako typowe wady po prostu. Bo na przykład jest niesamowitym pracoholikiem, ma zbyt dużo ambicji, ma tendencje do niedbania o siebie, gdy skupia się na innych. Bywa głupio uparty, ma nieuzasadnione pokłady braku wiary w siebie, może nawet drobne kompleksy? Mam wrażenie, że chce być najlepszy i nie docenia, jak wyjątkowy już jest. Jakby zawsze próbował coś dogonić, a jego teksty, że na mnie nie zasługuje.. Cóż, doprowadzą mnie do wewnętrznego szału. Taki jego urok. Ile jesteśmy razem? Licząc naszą szopkę, to już ponad rok będzie. Odpowiedziała ze wzruszeniem ramion i drobnymi rumieńcami na polikach, nie mając większego problemu z wytknięciem wszystkich negatywnych rzeczy na temat swojego chłopaka, które w gruncie rzeczy potęgowało jego własne wrażenie na ich temat. - Wydaje mi się, że nie ma ludzi bez wad, a jeśli są, to biedne z nich stworzenia Eskil. Tylko z nimi doceniamy perełki w charakterze. Dodała jeszcze po chwili namysłu, wbijając w niego spojrzenie. Był uroczy tym zainteresowaniem, zupełnie jakby czegoś na temat swojego kuzyna poszukiwał. Nie miała pojęcia, czy dała mu satysfakcjonującą odpowiedź, jednak w żaden sposób nie kłamała. Przekręciła głowę na bok, unosząc brwi w zaskoczeniu, po czym parsknęła najzwyczajniej w świecie, jakby powiedział najlepszy żart na świece. - Te jego żarty. Nikt w tej szkole poza nim nie jest szalony na tyle, aby mnie podrywać. Nie jestem najlepszym materiałem na dziewczynę, nie musi się martwić. Podoba Ci się haft? Wskazała ruchem głowy na chusteczkę, którą trzymał, gdy jego palce zaczepiały o ręczne zdobienie. Uśmiechnęła się pod nosem na ten widok. - Jeśli chcesz, to ją zatrzymał, albo jakąś Ci przygotuje. Zaproponowała jeszcze, ciesząc się, że mieli okazję ze sobą porozmawiać i lepiej się poznać. W końcu Eskil był jedną z najważniejszych osób w życiu Sinclaira.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Alise właśnie dostarczyła mu istotnej informacji dotyczącej własnej osoby - braku asertywności. Ogólnie rzecz biorąc planował być dla niej miły i słodki niczym miód, bo jest dziewczyną Lucasa jednak czuł w kościach, że kiedyś w sytuacji awaryjnej będzie zdolny wykorzystać ten brak asertywności... to czasami aż prosiło się o zainteresowanie, a już niegdyś żerował na cudzej dobroci i nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Miał nadzieję, że się powstrzyma przed pokusą bo przecież Alise była Krukonką, ci są cholernie mądrzy więc z pewnością mogłaby pomóc mu w napisaniu za niego tych trudnych referatów... coś czuł, że nie odmówiłaby mu pomocy. To ta chwila kiedy walczyła w nim dojrzałość, aby uczciwie ją lubić, a niedojrzałość, aby egoistycznie wykorzystać jej dobroć. Ciekawe co z biegiem czasu zwycięży. Wybałuszył na nią oczy kiedy powiedziała, że jest dobrą osobą. Przyjrzał się jej uważniej jakby podejrzewał ją o jakieś niecne zamiary. - Okeeeeej.... gadasz jak pod wilowaniem, ale to niemożliwe. - potarł swoje policzki jakby właśnie tam znajdowała się owa "wilowatość", ale nie uaktywniła się w nim więc Alise musiała mówić szczerze, z własnej trzeźwej inicjatywy. - Zabrzmiałaś jakbyś cytowała coś z jakiejś książki z tymi oczami i iskrami i dobrocią. - niestety nie był ani oczytany ani nie miał za dużo taktu. Takie górnolotne wypowiedzi musiały nadziać się na jego wielkie zdziwienie, że ktoś kieruje w jego stronę takie głębokie słowa. Wzruszył ramionami, bo jednak nie było to nic złego. To pewnie komplement, którego nie do końca ogarnął, a skoro porówanała go do Lucasa to był ogólnie rzecz biorąc zadowolony. - My mówimy o tej samej osobie? Lucas ma kompleksy? Nie wierzy w siebie? O kurw...znaczy się, o cholibka. No co ty gadasz! - po prostu nie mógł wyjść z szoku, bo przecież wyidealizował Lucasa do poziomu chyba mistrzowskiego i o tych wadach to żartował... nie wierzył w to. - Weź, ja się nim chwalę komu popadnie, bo jest taki super, a ty mi mówisz, że on jakieś teksty wali, że nie zasługuje na ciebie? - zamrugał, niedowierzał. Potrząsnął głową bo nie mieściło mu się to w głowie. Właśnie z tego powodu potrzebował porozmawiać z Alise, aby z jej pomocą poznać kuzyna z drugiej strony. Naprawdę mocno go wyidealizował w myślach, stąd trud w zaakceptowaniu faktu, że mogłoby tak nie być. Te drugie słowa, dotyczące perełek charakteru nie dotarł już do jego rozumu. Musiał pozbierać się ze swoim szokiem i umiejscowić siebie na nowo z posiadaną informacją. Lucas miałby mieć kompleksy? Przecież chciał być taki jak on... - Nie rozumiem... on mówi, że na ciebie nie zasługuje, a ty, że nie jesteś dobrym materiałem na dziewczynę... a mimo to jesteście ze sobą. Ja tego nie ogarniam. - to wszystko mu się wzajemnie wykluczało i nie rozumiał dlaczego zatem są ze sobą razem skoro mają takie zdanie na własny temat. Najwyraźniej nie dojrzał na tyle, aby pojąć, że to po prostu bardzo namacalne kompleksy. Nie od dziś wiadomo, że czasami Eskil potrafi się wysławiać z subtelnością pijanego trolla. Niezrozumienie szybko przerodziło się w śmiech. - Czy wyglądam na kogoś kto chodzi z haftowanymi chusteczkami w kieszeni? - zapytał, odsłaniając przy tym rząd zębów. Wygramolił elegancką różdżkę i bardzo niezgrabnym "Chłoszczyść" odrobinę wybielił materiał, który to zaraz zwrócił dziewczynie.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Wykorzystanie jej dobroci i naiwności nie było trudne. Źle jej szło odmawianie pomocy, często nie brała w ogóle samej siebie pod uwagę w sytuacjach, gdy powinna była. A że Eskil był rodziną Lucasa, to nie było w ogóle, o czym mówić. Pomijając jego iście książęcą aparycję, jawił się w jej oczach jako niewinny i bezbronny trochę młodzieniec, co poniekąd było winą Lucasa. Zaśmiała się na jego komentarz, kręcąc głową i wprawiając jasne kosmyki w ruch, nieco ostentacyjnie machnęła dłonią, przecinając powietrze ze świstem smukłymi palcami. - Akurat tego, że byś uroku na mnie nie użył, to jestem pewna. Pomijając już kwestie bycia dobrym, to Lucas byłby zły. Jesteście ze sobą zbyt blisko, żebyś tego chciał. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wyjaśniła mu pogodnie, przesuwając spojrzeniem niebieskich oczu po jego twarzy. Komentarza na temat jakości jej wypowiedzi — nie dała, uznając to za zbędne i kwitując uśmiechem. Idealizowała ludzi, ślepo wierzyła, że w każdym jest przecież dobro, a pójście ścieżką zła i czarnej magii było kwintesencją złych zbiegów okoliczności, szemranego towarzystwa i psychiki skorej do manipulowania. Chociaż Czarnoksiężników było coraz mniej, ojciec nigdy nie pozwalał o nich zapomnieć, zapewne przez Nature swojej pracy. I pewnie zdając sobie sprawę, jakie dziecko ma. O jakim beznadziejnym charakterze. Miało to chyba stanowić dla niej przestrogę. - A znasz osobę, która kompleksów nie ma? I jest pewna siebie w każdej sytuacji? On się stara, jak może, ale przecież wszystko widać w jego oczach i gestach. No wiesz, gdy bywa mu trudniej. - wzruszyła ramionami z miną, jakby mówiła coś bardzo oczywistego. Znała Sinclaira lepiej niż większość, ba, nawet prawie wszyscy mieszkańcy i studenci zamczyska, więc może i dla Ali to było oczywiste. Prefekt zawsze się starał być silny oraz idealny, co wcale nie było dobrym rozwiązaniem. - Bo przecież on jest super i niesamowity. Silny, odpowiedzialny.. Jednak przez to też, zapomina o sobie. No, czasem takie głupoty mu się zdarzają. Nie było sensu go kłamać, bo przecież prędzej czy później, sam zauważyłby pewne schematy zachowań u swojego kuzyna. Ślizgon poniekąd chciał, aby go idealizowano, stąd obraz perfekcyjnego Lucasa Sinclaira nie był czymś nowym, zaskakującym. W oczach Krukonki było to czasem trochę straszne, zwłaszcza jak postrzegali go uczniowie. Zbyt dobrze, jakby do końca człowiekiem nie był, bo chyba błędów nie popełniał i starał się za pięciu, bardziej niż musiał. Wy buchnęła śmiechem, szczerym i promiennym, kręcąc głową z odrobiną konsternacji na twarzy, co razem tworzyło specyficzną mieszankę emocji na buzi blondynki. - Ja też nie, ale tak jest. Czasem relacje, których się nie spodziewasz Eskil, są tymi, które będą najmocniejszymi w Twoim życiu, a nie te — których oczekujesz i w których przesadnie się starasz, zapominając o byciu sobą. Wydała z siebie mruknięcie zastanowienia, lustrując go wzrokiem z powagą, chociaż w tęczówkach wciąż tkwiła iskra rozbawienia, którą wywołał swoim trafnym komentarzem na temat ich "beznadziejnego" związku, bez którego życia sobie nie wyobrażała. Lucas sprawiał, że była kompletna, nawet plotąc głupoty. - Szczerze? To tak. Wyglądasz, niczym europejski książę, a Ci zawsze mają chusteczki, żeby to damy w opresji ratować. - przyznała szczerze, odbierając jednak od niego materiał, przesuwając palcem o hafcie. Uśmiechnęła się pod nosem, rozkładając na kolanie przedmiot i składając go. - W bajkach mugoli tak bywało, koleżanki mi mówiły. Wyjaśniła jeszcze, bo przecież sama wiedzy aż tak wielkiej na temat niemagicznego świata nie miała, chociaż dziadkowie kilkukrotnie za dzieciaka do takowego ja zabierali. Uwielbiała pudełko z piosenkami i obrazkami!
|ZT
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Powrót do Hogwartu wywołuje we mnie sprzeczne emocje. Których nie pokazuję. Z jednej strony miło jest wrócić w mury tej obskurnej szkoły, z drugiej przyjemnie jest siedzieć w domu nie robiąc kompletnie nic. Największym plusem jest to, że nie musze tłumaczyć się nieustannie przed rodziną. Chodzenie na lekcje nigdy nie było moim konikiem, ale wkrótce się przekonam co jest gorsze - wstawanie na poranne zaklęcia czy słuchanie złośliwości starego dziadka. Znowu jestem też w starych murach z całą swoją rodziną. Co prawda Camael jest na innej pozycji, ale nie wiem czy kiedykolwiek mógłbym traktować go na poważnie w tej roli. Jest stworzony do znacznie wyższych rzeczy. No i to mój brat. Zwracanie się do niego inaczej niż Cam, brzmi wręcz idiotycznie. Kiedy tylko mam chwilę wymykam się na krużganki, gdzie opieram się o kolumnę. Rozpieram się niefrasobliwie na miejscu, rozglądając się po okolicy w czarnych lenonkach. Sprawdzam czy wokół nie ma żadnych nauczycieli, prefektów czy innych osób, które mogłyby mi przerwać chwilę czillowania. Odwracam się plecami, do dziedzińca. Poprawiam za wielką, żółtą koszulę i mierzwię złote loki. Wyjmuję też pierwszą lepszą książkę, od Historii Magii - jedyną jaką noszę, którą kładę obok siebie, by udawać, że próbuję czytać cokolwiek. Mam nadzieję w spokoju zapalić papierosa. Poszedłbym gdzieś dalej, gdyby nie fakt, że po pierwsze - nie chce mi się, po drugie - liczę na to, że dzięki rodzinnym przywilejom nie odejmą mi punktów na samym początku roku szkolnego. Wyciągam papierosa, którym bawię się między długimi palcami. Poczekam aż ludzie za mną pójdą sobie, a ja nie będę musiał aż tak ukrywać się za głupimi kolumnami.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Miała o g r o m n e plany na ten rok szkolny. Jeszcze w wakacje gryzła się z myślami, czy aby na pewno jest sens się przykładać, skoro przez 6 lat szło jej raczej kiepsko, ale ostatecznie otrzymana w liście od dyrektora odznaka jasno wskazała jej ścieżkę. Po raz pierwszy w jej szkolnej karierze ktokolwiek zwracał na nią uwagę i przede wszystkim – oczekiwał czegoś od niej i spodziewał się po niej. Nie mogła tak po prostu zawieść tych, którzy w nią uwierzyli, nie? Być może to na taką właśnie motywację nieświadomie czekała, takiej potrzebowała, żeby nieco dorosnąć. Odkąd poszła do Hogwartu rodzice nie kładli na nią najmniejszej presji, co rzecz jasna było bardzo wygodne, ale nie pomagało na jej wrodzone lenistwo. Nie dziwiła im się – byli mugolami, zwyczajnie nie rozumieli co się tutaj dzieje. Dla nich było to jakieś czary-mary, trudno było spodziewać się czegokolwiek po takiej córce. Nie musiała długo się zastanawiać, aby wymyślić, na czym powinna skupić się najmocniej, aby przestać odnosić tak zjawiskowe porażki. Był tylko jeden przedmiot, który od pierwszego roku sprawiał jej wciąż taką samą trudność... i od pierwszego właściwie nie nauczył jej prawie nic nowego. Jeśli chciała udowodnić coś sobie i innym, to czas najwyższy, żeby zacząć szlifować swoją transmutację. Kto zaś mógł jej pomóc w tym lepiej niż... — Pan Whitelight? — zawołała, żeby nie wystraszyć go przypadkiem, jeśli niespodziewałby się kogoś od tyłu. Dziwnie było jej tytułować tak młodego mężczyznę profesorem, a więc w sytuacjach bardziej prywatnych niż np. lekcja łatwiej było jej mówić w taki sposób. Stał tyłem, ale w całej szkole była tylko jedna tak urokliwie złota czupryna, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Wzrost, coś w sposobie, w jaki stał... tylko styl ubierania trochę jej się nie zgadzał, co szybko zrzuciła na tęsknotę za wakacjami. Nie zatrzymywała się, po swoim ostrzeżeniu podeszła bliżej, od razu przechodząc do rzeczy – musiała to zrobić szybko, jeśli nie chciała, żeby brakło jej odwagi, bo tej, zwłaszcza jak na Gryfonkę, często nie było w niej zbyt wiele. — Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale nie chcę czekać z tym dłużej. Bo wie Pan, trochę mi się spieszy, owutemy coraz bliżej. Zastanawiałam się, czy może udziela pan dodatkowych lekcji z transmutacji, takich dla... — zawiesiła się, zabrakło jej słowa. Umysł krzyczał „dla debili!”, ale rozsądek chociaż raz postanowił zadziałać prawidłowo. Zamiast więc nazwać się debilem, po prostu go z siebie zrobiła, tak jakby chciała zademonstrować, z jakim poziomem głupoty miałby do czynienia. Znalazła się w końcu stosunkowo blisko i zmarszczyła brwi, bo profesor Whitelight wyglądał dzisiaj jakby inaczej. Z drugiej strony nie przyglądała mu się zbytnio w ostatnim czasie, na wakacjach nie było na to czasu, na uczcie – tym bardziej, a pierwsze zajęcia wciąż były jeszcze przed nią.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Nadal bawię się papierosem, przesuwając go między palcami z niezbyt dużym zaangażowaniem. Mam wrażenie, że dwie plotkujące za mną uczennice, które próbują uporządkować graczy qudditcha od najprzystojniejszego do najmniej interesującego, nigdy się nie zamkną. Postanowiłem już, że odejdę za winkiel, który wydał mi się nagle idealnym schronieniem. Zanim jednak zdążyłem się poruszyć słyszę kobiecy głos krzyczący pan Whitelight. Automatycznie podnoszę lekko głowę, odwracając się delikatnie profilem w stronę świergoczącej osoby. Nie widzę nigdzie mojego brata, a rudowłosa dziewczyna wyraźnie idzie w moim kierunku. Zamykam papierosa w dłoni, prędko dochodząc do wniosku, że musi mówić do mnie i bynajmniej raczej nie tytułowałaby mnie tak, gdyby wiedziała kim jestem. Odwracam głowę z powrotem, tak by przez chwilę mogła widzieć mój profil, tak by natychmiast nie zdradzał mnie mój pieprzyk; nie ściągam również okrągłych okularów przeciwsłonecznych, które zakrywają moje brązowe tęczówki. Zerkam z boku na rozpoczynającą krótki monolog dziewczynę; zwracam uwagę głównie na ogniste włosy stojącej obok Gryfonki. A najwyraźniej prefektki. Uśmiecham się delikatnie kiedy zacina się próbując dokończyć zdanie, trudno mi też nie zauważyć, że już marszczy brwi, wyraźnie zauważając, że Camael coś nie jest dziś sobą. Dosłownie. - Opornych? - podsuwam uprzejmie odpowiednie słowo. Kiwam również delikatnie głową, jakby zgadzając się na pomoc. Swoją drogą, jestem bardzo słaby z transmutacji. - Oczywiście. Z przyjemnością podejmę się dodatkowych zajęć z panią... - stwierdzam kurtuazyjnie; mam dość podobny tembr głosu do mojego brata, ale odrobinę bardziej przeciągam głoski w śpiewnym akcencie arystokracji, którego Camael raczej próbował się pozbyć na tyle ile mógł, a mi się nigdy wystarczająco nie chciało tego zrobić. - Proponuję zacząć już dziś. O dwunastej w nocy, spotkajmy się pod... łazienką prefektów. Przyjemne z pożytecznym - przy okazji sobie wyszorujemy plecy, sprawdzimy jak radzi sobie Pani z powiększaniem przedmiotów i lepiej się poznamy. Proszę tylko nie mówić Beatrice - gadam kompletne androny i nie mogę już się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, kiedy całkiem odwracam się w kierunku ognistorudej dziewczyny; na dodatek wyciągam dłoń, by odgarnąć rude kosmyki z dumnej odznaki.
Ostatnio zmieniony przez Hariel Whitelight dnia Pon Wrz 06 2021, 00:21, w całości zmieniany 1 raz