Osłonięte krużganki otaczające dziedziniec są idealnym miejscem do schronienia się przed deszczem w jesień albo zyskania pożądanego cienia w lato. Na kamiennych balustradach często siadają uczniowie i opierając się plecami o kolumny spędzają czas w różnoraki sposób, od pochłaniania z fascynacją książek po ukradkowe palenie papierosów.
Gdybym tylko potrafiła z ludźmi rozmawiać, byłoby łatwiej. Byłoby zdecydowanie łatwiej i mniej ryzykownie. Tylko co ja sobie myślałam? Że mówiąc o tym, co czuję, będę czyniła z siebie cel łatwy do zranienia. Bałam się mówić o problemach w rodzinie, myśląc, że odbije się to na ich dobrym imieniu. Bałam się mówić o swoich osobistych problemach, żeby ludzie nie pomyśleli, że naprawdę się tak wszystkim przejmuję i biorę do siebie. Ale gdybym nauczyła się o tym mówić, to z czasem tych problemów byłoby mniej, a nie więcej. Większość pewnie nie zdawała sobie sprawy, że u mnie też czasem dzieje się źle. Nie brali tego pod uwagę. Ja też byłam hipokrytką i traktowałam moje problemy jako największe i najtrudniejsze do rozwiązania, nie myśląc przy tym, że inni mogą mieć dużo gorzej. Riley był świetny. Wiedziałam, że naprawdę mu na mnie zależy i zawsze by mi pomógł, gdybym tylko go poprosiła. Wydawało mi się, że taka osoba jak on nie mogłaby się mną nigdy nie zainteresować. Ogólnie byłam raczej dziewczyną, która nie dostrzegała tego, jakie miała powodzenie. Narzekałam za to czasem przyjaciółkom, że nie mam chłopaka, a one pewnie irytowały się za każdym razem, bo przecież co chwila któregoś spławiałam. Może dlatego, że ja nie chciałam chłopaka. Tak w głębi duszy mi na tym nigdy nie zależało. Chciałam kogoś, kto byłby moim przyjacielem, a jednocześnie którego obecność wywoływałaby we mnie silne emocje. I choć bardzo chciałabym temu zaprzeczyć, to Riley idealnie pasował do tego opisu. Jednak tylko siłą ktokolwiek wyciągnąłby ze mnie to, z czego ostatnio zaczęłam sobie zdawać sprawę. Sama nigdy bym się do tego nie przyznała, z obawy przed utratą tego, co mamy teraz. Nie wiem tylko, jak długo mogłabym ukrywać, że każdy jego dotyk powodował, że przechodził mnie dreszcz. Ten przyjemny. Tak jak wtedy, kiedy zaczął gładzić moją dłoń. Miałam tylko nadzieję, że tego nie zauważył. - Fipków... - powtórzyłam i wybuchłam głośnym śmiechem, nawet nie komentując jego obaw co do sposobu nauczania nowego profesora. Riley chyba z tego wszystkiego zapomniał zupełnie, jak się mówi. Brzmiało to jednak jakoś tak wręcz uroczo. Pośmialiśmy się chwilę z jego znakomitego doboru słów. - Balet chcesz ćwiczyć? - spytałam, bo humor do żartów jeszcze mnie nie opuścił i nie mogłam sobie pozwolić, żeby ten brak sprecyzowania umknął mojej uwadze. Zachichotałam uroczo, bo lubiłam go czasem irytować, łapiąc go za słówka czy poprawiając. Oczywiście nie dało się ukryć,że z naszej dwójki to Riley mógł się pochwalić wyższym ilorazem inteligencji, dlatego te docinki były tym bardziej satysfakcjonujące - Żartuję, oczywiście, że wpadnę - odpowiedziałam chwilę później z szerokim uśmiechem. Przecież tak naprawdę wiedziałam, co miał na myśli. Sama też chętnie wybadałabym, na ile potrafię jeszcze kontrolować moje przemiany przy wszechobecnym zakłóceniach magii. Moja przerwa na papierosa dobiegła końca i właściwie powinnam już chyba wracać do dormitorium pisać pracę na starożytne runy. Z trudem wyciągnęłam dłoń z uścisku, podparłam się o balustradę i odskoczyłam. Stanęłam przodem do siedzącego wciąż Krukona. - Muszę iść pisać pracę na runy. Mam nadzieję w końcu po tylu latach zaskarbić sobie sympatię twojego wujka - uśmiechnęłam się do niego - Mam nadzieję, że wyrobię się przed wieczorem - dodałam jeszcze, przewracając oczami. Prace pisemne zajmowały mi dłuższą chwilę, bo wszystko musiałam dokładnie sprawdzić w książkach, żeby nie palnąć jakiejś głupoty - Przyjdziesz po mnie o dziewiętnastej? - spytałam, robiąc minę zbitego psa. Znacznie przyjemniej chodziło mi się po tych licznych szkolnych korytarzach, mając przy sobie towarzysza.
____ Przenosimy się do sali baletowej?
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Uciekałem od tych myśli, kryjąc się za tak trudną dla siebie codziennością, że zapomniałbym nawet jak przyjemna potrafi być zwykła paplanina o byle czym, gdyby nie ona. Odkąd sięgałem myślą, zawsze była gdzieś blisko mnie. Jej obecność przemykała nawet w tych najsmutniejszych dla mnie wspomnieniach, naznaczając je pastelowymi barwami i promyczkami niewyraźnych uśmiechów. Sprawiała, że wreszcie świat nie był już tylko czarny i biały. Żałowałem tylko tego, iż przy okazji Melody stała się świadkiem mojego upadku. Nie fizycznego, bo tego uniknąć się nie dało, a i przy okazji transmutacja własna ostatecznie pomagała chwilowo zażegnywać ten problem, ale no właśnie, moja głowa to już była kompletnie inna bajka. Nie potrafiła już nawet skupić się na tej chwili wesołości, jaką uchwyciła moja przyjaciółka. Poczułem się trochę zdezorientowany, bo i sam nie do końca zarejestrowałem co takiego powiedziałem, co mogło wywołać u niej uśmiech. Zsunąłem wargi, tworząc z nich cienką linię, a między moimi brwiami pojawiła się zmarszczka zastanowienia. Powtórzyłem sobie bezgłośnie tego nieszczęsnego „fipka”, smakując go chwilę na języku zanim uśmiechnąłem się jednocześnie z rozbawieniem, jak i zażenowaniem. Precyzja w wysławianiu się nie była mi obca, dlatego taki oślizgły kolokwializm chyba dobrze mi w tym momencie zrobił. Trochę się rozluźniłem, chociaż jeszcze przed chwilą gubiłem nastrój na śmiechy i żarty w oceanie niepokoju. Zacmokałem krótko. Moja cierpliwość do drobnych uszczypliwości z zasady była rozległa. Dla Melody chyba po prostu nie istniała granica, jaką mogłaby przekroczyć, a przynajmniej do tej pory żadne z nas na nią nie natrafiło. Jak na przyjaciół, wyjątkowo rzadko się sprzeczaliśmy. Dość miałem atrakcji w życiu, więc zazwyczaj na to nie narzekałem. Uniosłem oczy ku niebu w niezwykle wymownym geście. - Z Tobą zawsze - odpowiedziałem wbrew swojej minie, nagle już szczerząc zęby. Niesamowite jak potrafiłem otworzyć się w jej towarzystwie i jak wiele nabierałem przy tym ekspresji. - ja ubiorę tutu, a Ty będziesz nosiła mnie na rękach po całej sali. - Zarządziłem, brnąc w to dalej skoro już podłapałem temat, ale jednak nie zapędzałem się zbyt daleko. Trwanie przy jednym dowcipie nie byłoby do końca w moim stylu. Z ulgą przyjąłem jej zgodę, ale zamiast podziękować jej za ten gest, jedynie mocniej uścisnąłem jej dłoń. Musiała wiedzieć, że w ten sposób dziękuję jej także za to, że jest ze mną… po prostu musiała, prawda? Pozwoliłem jej wstać, chociaż spojrzałem spode łba na swoją dłoń, gdy zabrakło w niej znajomego dotyku Mel. Znowu zacisnąłem palce na skraju płaszcza, jakby nie mogąc znieść powstałej w niej pustki. Uniosłem wzrok, ale sam nie wstawałem. Słuchałem jej słów, a na mojej twarzy niemalże automatycznie, zupełnie nieproszona pojawiła się nagle pewna złośliwość. - Wyrobić się do wieczora przy pracy dla Fairwyna? - Zapytałem ironicznie. - Wydaje mi się, że możesz mieć delikatny poślizg. - Nie chciałem za mocno wbijać szpili, ale delikatne wejście pannie Kingston na ambicję zawsze było w cenie. Ponadto, chyba też manipulowałem faktami jakoś bardzo mocno. Wuj Edgar nie zadowalał się byle czym i często zadanym przez niego pracom domowym poświęcało się trzykrotnie więcej czasu niż wszystkim innym razem wziętym, a przynajmniej tak miały się sprawy, gdy chodziło o mnie. Chyba po prostu nie chciałem sprawić mu zawodu, samodzielnie nakręcając w ten sposób swoją ambicję. - Przyjdę, a i owszem. Pięć minut za wcześnie, żebyś mogła poprawiać wyniki w zdobywaniu informacji. - Obiecałem, ale nie było już we mnie złośliwości, a jedynie ta mania samodoskonalenia, jaką Melody musiała rozumieć równie dobrze jak ja sam. Potem już tylko patrzyłem jak odchodzi, samemu nie mogąc w zamyśleniu ruszyć się z miejsca jeszcze przez kwadrans. Kiszki grały mi marsza i tylko one ostatecznie wykurzyły mnie z krużganków. Gdyby nie one, pewnie siedziałbym tu do kolacji, poddając bezmyślnej analizie to co mieliśmy zrobić, chociaż przecież wiedziałem, że nie ma to najmniejszego sensu. Magia była kapryśna, nie mogłem przewidzieć co się stanie, a głód chociaż mogłem powstrzymać.
Nie miałam pojęcia, która jest godzina, bo nawet jeśli było w miarę wcześnie, to wokół panowały egipskie ciemności. Niespecjalnie zresztą mi to przeszkadzało - nie śpieszyłam się, za nic miałam sobie punkty domu, kiedy odniosłam prywatny sukces. Dotarłam do zamku! W całości, jednym kawałku, prawie bez niczyjej pomocy, a mój pomysł z wyjściem do apteki po głębszym namyśle i tak uważałam za głupi, chociaż dzięki temu miałam medykamenty, by przeżyć kolejne kilka dni bez interwencji szkolnej pielęgniarki. Mimo wszystko i tak odnosiłam wrażenie, że od dłuższej chwili stałam się (nie)szczęśliwą posiadaczką wysokiej temperatury, kiedy męczył mnie każdy, najmniejszy krok, a nawet kamienny murek wydawał mi się idealną okazją do krótkiego postoju. Albo i drzemki, w tej kwestii nie byłam dzisiaj zbyt wybredna. Zatkany nos skutecznie utrudniał mi oddychanie, zaś łapanie powietrza ustami też stało się ciężkie w połączeniu z uporczywym kaszlem. I chociaż ledwo żyłam, to nie widziałam w tym szczególnych przeszkód do zapalenia sobie na poprawę nastroju. Nawet nie dotarłam do newralgicznego punktu dziedzińca, z kolei w taką pogodę nie sądziłam, że komukolwiek chciałoby się wyściubiać nos poza zamek; ukryłam się więc za murkiem, w bardzo bezpiecznej i sprawdzonej odległości, wyjmując z ozdobnej papierośnicy ostatni, mały rulonik magicznego ziółka jaki posiadałam w swojej kolekcji. Nie krępowałam się z odpaleniem go; uznałam, że nawet gdyby mnie ktoś złapał, to niewiele mógłby mi zrobić - i tak przecież byłam na ostatnim roku, więc zawieszenie mnie, czy usunięcie ze studiów, byłoby absolutnie bezsensownym posunięciem. Stanie sprawiało mi ogromny wysiłek, dlatego też bez większego namysłu usiadłam na ziemi, spierając się plecami o ścianę, wystawiając co najwyżej swoje patykowate nogi poza kryjówkę.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Mógł narzekać na Hogwart - ba, notorycznie to robił. Zawsze był w stanie znaleźć jakieś "ale", coś co po prostu zwyczajnie mu nie pasowało. Miewał dość tych wszystkich ludzi ściśniętych w jednym zamku; tak ogromnym, ale jednak przypominającym klatkę. Nie lubił tego, że w dormitorium Slytherinu wpadał notorycznie na te same osoby, że jeśli ktoś go denerwował (bardziej niż inni), to i tak widywał go ciągle na korytarzu. Mefistofeles nie był wielkim fanem rutyny, a popadał w nią za każdym razem, kiedy stawiał stopę na kamiennej posadzce Hogwartu. Zawsze na granicy października i listopada łapały go rozmyślania po co mu to wszystko i czy nie byłoby ciekawiej wprowadzić jakieś zmiany. Teraz koncentrował się na myśli, że to ostatni rok - później zniknie, nie obejrzy się w stronę Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Dobrze byłoby do tego czasu wpaść na jakiś plan, wykombinować co dalej. Spacerował po zamku, żeby odpocząć od nudnego Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Czuł się nieco słabo po ostatniej pełni, ale nie miał ochoty tego pokazywać ludziom. Potrzebował samotności, błogiej ciszy, która wypełniała puste korytarze. Kilka razy ktoś przemknął obok niego, ale Noxa nikt nie zaczepiał - nie, kiedy tonął właśnie w przyjemnej fakturze wielkiej bluzy, spod której prowokująco wyglądały liczne tatuaże. Nie, kiedy z tak mało obecnym spojrzeniem patrzył w dal, rozmyślając o tym co było i o tym co będzie. To był leniwy wieczór. Do momentu, gdy dostrzegł czyjeś szczupłe nogi na krużgankach. Odruchowo wychylił się nieco, aby zobaczyć kto tutaj sobie odpoczywa; nie chciał zaczepiać i narzucać swojego towarzystwa. Rozpoznał w postaci znajomą Ślizgonkę i aż uśmiechnął się cynicznie, widząc intrygujący rulonik w jej dłoniach. Zanim się powstrzymał, już cmokał z dezaprobatą, podchodząc jeszcze bliżej. - Tak na dziedzińcu? Zuchwale - uznał, a głos miał nieco zachrypnięty i zniekształcony zmęczeniem po wilkołaczej nocy pełnej wrażeń. Nie zastanawiał się nad tym, jak słabo wygląda - bardziej rzucało się w oczy wyraźne osłabienie panny Wright.
Uczucie zamknięcia w klatce chyba towarzyszyło każdemu w tej szkole chociaż raz, a jeśli znalazł się taki, który tego nie doświadczył, to mogłam mu jedynie pozazdrościć. Zamek był wielki, skrywał pewnie jeszcze wiele pomieszczeń, których nie widziałam, ale mijane na korytarzu twarze znałam aż za dobrze i w czasami już miałam ich zwyczajnie dość. Gorzej było z imionami - tych przeważnie w ogóle nie pamiętałam, o ile dana osoba nie była mi do czegoś potrzebna, nie miałam wobec niej zaciągniętego długu lub nie zajmowała miejsca na liście osób do odstrzału. Skręt w ogóle mi nie pomógł i przyjemność z palenia go była w zasadzie nijaka, nim jednak zdążyłam go zgasić i zostawić na później, przerażona czyjąś nagłą obecnością wyrzuciłam zawiniątko hen przed siebie, dodatkowo kaszląc przy tym jak stary tetryk. Nie usłyszałam w pierwszej chwili kroków; nie skupiałam się na tym i nie podejrzewałam, że ktoś mnie tu znajdzie, stąd też wynikał mój szok i zdziwienie. Cóż, najwidoczniej zdarzało mi się czasem mylić. - Czyś ty oszalał? Co się tak skradasz jak złodziej i straszysz ludzi? Przez ciebie zmarnowałam ostatni zapas. - Powiedziałam wreszcie, gdy udało mi się opanować kaszel, jednocześnie przenosząc na chłopaka szklane spojrzenie. Nie spodobało mi się to, że nade mną stał, bo z perspektywy siedzącej musiałam nieźle wytężyć wzrok, by dostrzec jego twarz, usilnie ignorując wystające spod bluzy tatuaże. Nie rozumiałam idei zdobienia swojego ciała, szczególnie w takich ilościach i przez to już pierwszego dnia uznałam, że powinnam unikać jego towarzystwa. Odnosiłam też wrażenie, że mogłam spokojnie mówić o nim jako o swoim prywatnym synonimie problemów; gdy tylko coś się działo, zadziwiająco zawsze był obok. To był drugi z powodów, dla którego musiałam się stąd ewakuować, choć jak na razie nie miałam wystarczająco siły, żeby podnieść ręki a co dopiero całej siebie. - Zresztą, i tak mi dzisiaj nie smakował. - Przyglądnęłam mu się uważniej, skoro i tak już stał nade mną jak kat nad duszą pokutującą, dostrzegłszy po jakimś czasie, że nie wyglądał wcale lepiej ode mnie. - Wyglądasz okropnie. Jakbyś co najmniej odnalazł pandemonium i cudem uciekł. Powinieneś wreszcie o siebie zadbać, zamiast łazić nie wiadomo gdzie. - Wychrypiałam, dumna, że byłam jeszcze w stanie tak dużo powiedzieć bez przerywania wypowiedzi smarkaniem i kaszlem. Do wydawania oceniających opinii zresztą byłam pierwsza, niekoniecznie interesując się prawdziwą przyczyną takiego stanu i nie bardzo widząc coś złego w swoich słowach.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Nie spodziewał się aż tak panicznej reakcji na jego nadejście - sam lubił pozostawać czujnym, nawet w tych gorszych momentach. W końcu Melinoe mogła się wcześniej zainteresować, czy te kroki nie należą do jakiegoś profesora, nie? Poza tym skoro już się chowała, to wybrała wyjątkowo beznadziejne, łatwo dostępne miejsce, z którego widoku na korytarz nie posiadała. Mefistofeles uśmiechnął się pobłażliwie, czekając aż dziewczyna skończy się pieklić i, co ważniejsze, kasłać. - Ojoj - rzucił jedynie, bez cienia skruchy w głosie. - Nie skradam się, chodzę normalnie. To ty nie zwracasz uwagi na to, co dzieje się dookoła - wyjątkowo chodziło mu tylko i tę sytuację, a nie o samą w sobie wyniosłą postawę Ślizgonki. Tak czy inaczej, uwaga była trafna. Noxa wcale nie ciągnęło do tej jasnowłosej istotki i gdyby wiedział, że celowo go unika, to pewnie by się kompletnie nie przejął. Wiele ludzi skreślało go już na samym wstępie i nie dziwił im się zupełnie. Prawdę mówiąc jego wygląd częściowo właśnie to miał zapewnić - pozbycie się tych bardziej wyrafinowanych i uprzedzonych osób z jego otoczenia. Jak ktoś potrafił przetrwać tatuaże i wiecznie pojawiające się na rękach rany, to Mefistofeles skutecznie odstraszał ich charakterem. Przykucnął obok Wright, nie chcąc tak wisieć. Skoro już i tak przystanął, to mógł kilka słów zamienić. Ślizgonka wyglądała na tę osobę, którą fenomenalnie się denerwowało. - Nie jesteś w odpowiedniej pozycji, żeby tak mówić - oznajmił z rozbawieniem, wyłapując chrypę w jej głosie i spoglądając znacząco na zaczerwieniony nos. Melinoe wyglądała po prostu źle i chyba faktycznie złapała ją choroba, a nie dar od losu, tak jak w przypadku chłopaka. - O mnie się nie martw, czuję się wspaniale - zapewnił ją zupełnie szczerze, bo to zmęczenie było tylko fizyczne, a przy okazji dawało mu niesamowicie dużo frajdy. Kochał przemiany.
Westchnęła ciężko, próbując złapać powietrze i jednocześnie powstrzymać się od ciągłego pociągania nosem. Było to co najmniej tak upierdliwie, jak jej nowy towarzysz, kiedy jednak przykucnął obok, na bladych wargach dziewczęcia pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Była mu wdzięczna, że nie musiała patrzeć na niego z tak niekomfortowej perspektywy, ale nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego zawiesiła wzrok na jego tatuażach, przyglądając im się bardzo uważnie. Mimo, że była raczej przeciwnikiem ozdabiania swojego ciała, tak zawsze interesowała się historią powstania każdego z skrupulatnie wykonanych rysunków - nigdy jednak nie miała okazji, by o to zapytać, a swoją ciekawość - w tym konkretnym przypadku - mogła aktualnie usprawiedliwić chorobą. - Cieszę się w takim razie, że przynajmniej ty nie masz gównianego dnia. - Pomimo bardzo ciepłego ubioru i nie najgorszej temperatury na zewnątrz, odniosła wrażenie, że telepie się z zimna a na jej ciele pojawia się gęsia skórka. - Ale jak patrzę na twój ubiór to zastanawiam się kiedy ty będziesz chory. W razie czego mam całe wyposażenie. - Spuściła z tonu, nie mając ani siły ani ochoty na bycie złośliwą zołzą, za którą ją miało wiele osób, machając mu przed nosem papierową torbą z medykamentami. Zaraz potem oparła się bezsilnie o murek, wskazując podbródkiem na jeden z wystających spod bluzy. - Dlaczego to zrobiłeś? - Spytała, powstrzymując się przed sięgnięciem i odsunięciem kawałka materiału w celu dalszej obserwacji.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Melinoe miała jeszcze bardziej zmienne humorki niż Mefisto. Dalej spokojny i tak cyniczny jak zawsze, nie spodziewał się półuśmiechu i tajemniczego złagodnienia. Trwał przykucnięty w bezruchu, pozwalając aby dziewczyna napatrzyła się na jego tatuaże - takiego rodzaju uwaga nie była dla niego niczym dziwnym. Przyzwyczaił się do bardziej lub mniej sceptycznych spojrzeń i szczerze go niczyja opinia nie obchodziła. - Jak empatycznie - mruknął, nie pozbywając się z głosu cienia pogardy. Fakt, że Wright tak szybko przeszła z irytowania się na normalną rozmowę, trochę go denerwował - co więcej, nudził. Powstrzymał się od ostentacyjnego przewrócenia oczami, bujając się łagodnie poprzez przenoszenie ciężaru ciała z pięt na palce i z powrotem. - Poradzę sobie. Zresztą, jestem stałym bywalcem Skrzydła Szpitalnego, do apteki zwykle nie mam okazji się wybrać. W gruncie rzeczy czekał na to pytanie, choć wyjątkowo bardziej marzyło mu się zbycie Melinoe z tematu, niż w niego zagłębianie. Chwilę milczał, zastanawiając się czy nie będzie wygodniej wstać i pójść w swoją stronę. - Dla mnie mają duże znaczenie - oznajmił wreszcie, całkiem szczerze. Nie musiał kochać osobno każdego tatuażu, ale całość i idea ich tworzenia i noszenia... to było to. - A co, interesujesz się tatuażami? - Zaśmiał się, nieco zbyt szyderczo.
Pomimo choroby była w stanie wyłapać wszystkie negatywne emocje pojawiające się zarówno w jego głosie, jak i zachowaniu czy mimice. Nie była też tak głupia, by nie zwrócić uwagi na niechęć jaką ją darzy, zresztą, wzajemną. Chociaż w jej przypadku wynikał on tylko i wyłącznie z prywatnych uprzedzeń, opowieści matki i przestróg ojca. Skąd miała wiedzieć, że tak naprawdę wcale nie był taki zły? Przewróciwszy oczami na jego słowa, podciągnęła nogi pod klatkę piersiową, by zatrzymać jakkolwiek resztki uciekającego ciepła. - Masz rację, jeszcze cię otruję i co wtedy? Taka strata dla Hogwartu, brak jednego przystojnego chłopaka. - Dochodziła czasami do wniosku, że nie opłaca się być miłą, ani tym bardziej wysuwać do ludzi serce na dłoni, skoro oni odwracali się zadkiem. Wcale też nie widziała w tym swojego błędu i nie wpadła na pomysł, że być może widzą w tym ukryte dno, element fałszu, gry, czy nawet zemsty za krzywe spojrzenie. - To zdążyłam wywnioskować sama. Bardziej chodziło mi o powód, moment w życiu, w którym zdecydowałeś się na nie. Bo chyba jakiś istnieje, prawda? - Odwróciła wzrok od tatuaży, przenosząc go w bok, na mury szkoły. - Jestem po prostu ciekawa co kusi ludzi to ozdabiania swojego ciała. - Sama tego nie robiła i zrobić nie mogła. Była baletnicą, aspirującą do roli najlepszej w zespole, a więc nie mogła pozwolić sobie na tatuaż w miejscu, którego nie zakrywa strój. - Zresztą, sprawdzam czy potrafisz normalnie rozmawiać, czy tylko na mnie warczeć. W ostatnim czasie zawsze masz o coś pretensje. - Spojrzała nań jeszcze raz, nieco irytując się jego chorobą sierocą.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nocne dyżury w Hogwarcie były niepotrzebnym zachodem. W Tecquali na przykład faktycznie było czego pilnować, bo między azteckimi potomkami co ruch dochodziło do krwawych bójek, czy pojedynków, a kilka razy nawet morderstw. Między innymi dlatego Edgar musiał zmienić placówkę. Nie mniej jednak, po takich doświadczeniach z początku kariery, patrolowanie hogwardzkich korytarzy wydawało mu się po prostu idiotyczną stratą czasu. Największym przewinieniem, na jakim zdarzyło mu się złapać ucznia, było rysowanie penisa na jednym z portretów. Mordowanie się przynajmniej miało jakiś sens... Obowiązek był jednak obowiązkiem, toteż tej nocy, wolnym krokiem przemierzał pogrążone w mroku i ciszy korytarze, nie udając nawet, że obchodzi go co się na nich działo. Przy świetle podążającej za nim kuli magicznego światła przeglądał teksty w języku liguryjskim i elymijskim, oceniając podobieństwo. Nie zwracał zbytnio uwagi, gdzie jest - szedł przed siebie, uważając jedynie na schodach. Wygodniej byłoby mu w gabinecie, ale cisza i bezruch panujący na korytarzach też nie był zły. Nie przeszkadzało mu nic aż do parteru, gdzie w jego nozdrza uderzył zapach tytoniu. Wciągnął głęboko powietrze, mając wrażenie, że każda jego komórka zaciska się, przypominając o stu piętnastu godzinach nikotynowego głodu. Zatrzymał się, usiłując znów skupić się na studiowanym tekście - zignorować gówniarza z papierosem i wrócić na piętro. Już miał zawrócić, kiedy zatrzymała go kusząca myśl: to był jego obowiązek - pójść tam i zarekwirować papierosy. Obowiązek. Krótką chwilę jeszcze walczył ze sobą, by w końcu, usprawiedliwiając się spełnianą powinnością, ruszyć w stronę krużganków. Nikt nie mówił przecież, że po skonfiskowaniu zajrzy do paczki. Wątpliwości jednak go nie opuszczały i im intensywniej czuł zapach dymu, tym bardziej rosła w nim tłumiona irytacja względem palącemu. Nie minął nawet tydzień... - W dormitoriach nie ma już okien? - zapytał cicho, wychodząc zza rogu. Dopiero wtedy zobaczył, że palacz nie był uczniem - A... - frustracja, rozgoryczenie i nieodstępująca go pogarda, do wszystkiego, co szło nie po jego myśli - ten krótki, nieartykułowany "komentarz" był prawdopodobnie bardziej emotywny niż wszystkie pełne i merytoryczne zdania, które wypowiedział w przeciągu ostatniego miesiąca razem wzięte - Byłem pewien, że będzie pan w wieżach - dodał zimno, przebierając palcami po trzymanych w ręku papierach. Ilekroć trafiał na dyżur z Bergmannem, unikali się za obopólną, niepisaną i niewypowiedzianą zgodą. Edgar z czystej niechęci do towarzystwa, Daniel... kogo to w ogóle obchodziło. Fairwynowi wystarczał fakt, że nie musiał męczyć się, żeby się go pozbyć jak w przypadku Forestera czy Bennett, gdy jeszcze nie pełniła funkcji dyrektora.
Rozkoszował się samotnością. Okolica, otulona w płaszcz nocy - przysyłała jedynie zdawkowe barwy, zdawkowe kształty i dźwięki (przyrównując do zwyczajnego gwaru niemal tożsame z mdłą ciszą). Uwielbiał zażywać towarzystwa samego siebie i własnych, kłębiących się nieustannie w granicach czaszki rozważań, uwielbiał porządkować swe myśli, poddawać się niby-filozoficznym, pozornie niewiele wartym zajęciom. W przeciwieństwie do osób, zdecydowanej większości łaknącej wcielać się w tło społeczeństwa, uczestniczyć w masie sylwetek - on potrzebował chwil samotności jak porcji krystalicznego powietrza, po którego wtłoczeniu w przestrzenie płuc potrafił na nowo oraz prawdziwie oddychać. Dyżury nocne sprzyjały z reguły swoim spokojem, niekiedy wyłącznie rażąc występkami potajemnych wycieczek. Sam z siebie - z pewnością nie szukał ofiar. Spokojnie. Do czasu. Zaciągał się właśnie (ponownie) dymem, kiedy usłyszał przecinający jak stal, doskonale znajomy ton głosu - mimo zdawkowej głośności pełen nieodwołanej precyzji. Dopiero później, ciskając spojrzenie w kierunku wybrzmienia - wpierw prędko, wyłapując sylwetkę, jawiącą się wśród promieni światła wyczarowanej, sferycznej formy, później - osiadając miękko i jakby bez większych emocji. Standardowo, jak mijający się, odrzucający zażyłość koledzy z pracy. Również papieros w dłoni niezbyt specjalnie mu ciążył. - Nie mam reguły - odpowiedział, po prostu, nie zanurzając tonu ponownie ani w zdziwieniu, niechęci, złości czy którymkolwiek z możliwych do wytworzenia impulsów. Ograniczał kontakty z Fairwynem - jeszcze za czasów Trausnitz, jeszcze przed t y m wszystkim, tym epizodem - do którego preferował nie wracać. Tym razem postanowił odmienić zwyczajny schemat nie-spotkań. Gra była w stanie okazać się ryzykowna tak długo, jak Fairwyn nie preferował w pobliżu siebie odmiennych osób, tak długo - jak tylko miała pozostać. Cóż. Zobaczymy. Był zbyt ciekawy - ciekawość zaś stanowiła (podobno) pierwszy ze stopni ku stromej podróży w piekło. - Osobiście - dodał - spodziewałem się pana na którymś z pięter. - Był równie szczery. Oczywiście, swojego czasu o wiele częściej pojawiał się w wieżach (konkretnie w jednej; gdy jeszcze Selma nie wyjechała Merlin wie dokąd). Nie wiedział, czy owe stwierdzenie zostało tym nawiązaniem podszyte czy wręcz przeciwnie. Minusy zdawkowego kontaktu. Uniósł nieco rękę dzierżącą paczkę papierosów (stał zwykle z dala od plotek, opowieści krążących w gronie nauczycieli). Niezobowiązujące, niewerbalne zaproszenie zastygło wówczas w powietrzu. Czekał.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Na pewno trudno byłby znaleźć cokolwiek, co zajmowałoby go mniej niż życie osobiste współpracowników, mimo wszystko lubił wiedzieć. Żadne pieniądze nie były w stanie kupić tyle co odpowiednia informacja i choć te najcenniejsze każdy skrywał najlepiej jak umiał, nie były to zabezpieczenia tak dobre jak w banku Gringotta. Od najmłodszych lat obserwował ludzi, szukając przede wszystkim tego, co próbowali ukryć i choć po pewnym czasie to zajęcie zaczęło go bardziej męczyć niż satysfakcjonować, stare nawyki pozostały. Nadal zapamiętywał najdrobniejszy ruch i najcichsze słowo, traktując je jako potencjalną wskazówkę do czegoś większego - czegoś, co kiedyś mogło się przydać. Nie lubił mówić i z reguły póki nie musiał, to tego nie robił. Szczególnie zaś nie znosił niewnoszących nic do życia pogawędek, które zawsze musiały towarzyszyć takim przypadkowym spotkaniom. Nietrudno jest więc domyślić się, że żadne wypowiedziane przez niego zdanie nie było przypadkowe, aczkolwiek jego motywy były dla większości ludzi niezrozumiałe. I dobrze. Wolno przeniósł spojrzenie z twarzy Bergmanna, na wyciągniętą w jego stronę rękę. Chwilę temu był gotowy wypalić nawet całą paczkę nie bacząc na nic, teraz jednak wahał się. Edgar całe życie starał się nie czuć. Unikał wszystkiego, co mogłoby zniekształcić postrzeganie rzeczywistości lub odciągnąć jego uwagę, a wszelkie afekty stały na pierwszym miejscu czarnej listy. Zwykle udawało mu się to bardzo dobrze - potrafił nie czuć absolutnie niczego. Nie musiał się nawet wysilać. Papierosy coś w nim jednak budziły - coś, z czym nie tylko musiał walczyć, lecz także z tym przegrywał. Prosta świadomość, że nie były mu do niczego potrzebne, nie wystarczała, żeby się powstrzymać. Edgar jadł, bo musiał. Spał, bo musiał. Palił... bo chciał - chciał nawet wtedy, kiedy nie mógł, co najdobitniej wskazywało, że nie kierował się przez nie wyłącznie zdrowym rozsądkiem. Po chwili milczenia, pokręcił nieznacznie głową. - Rzucam - rzucał już od dwudziestu czterech lat, choć przez brak konsekwencji wiele osób nawet go o to nie podejrzewało. Właściwie powinien był iść już w swoją stronę. Stał jednak w miejscu, niejednoznacznie przyglądając się Bergmannowi - rozważał swoją decyzję, a może badał nauczyciela transmutacji w sobie tylko znanym celu. Z zamyślenia otrząsnął się dopiero po kilku sekundach.
Przeskakiwał pomiędzy szczeblami szerzących obecność zdarzeń; uchylał się, przybliżał, oddalał, pozwalał się zauważyć - d o s t o s o w y w a ł się wiecznie, czynił swój wizerunek plastycznym. Dlatego - większość reakcji była w istocie zagraniem, elementem większego planu powstałego na krosnach myśli, dostosowania wobec społecznych reguł i osiągnięcia zamierzeń. Dlatego - gdy podwaliny drogi kierującej do osiągnięcia celu poczynały lec w gruzach, wpadał w zaślepiające jego zdenerwowanie oraz oziębłość, czyniącą uprzednie oblicze spękaną maską, odsłaniającą brud wad oraz kłamstw, których nie wahał się wplatać, którymi nie wahał się żyć, którymi wysycał cząstki niedalekiego powietrza. Niemniej do tego należało zastosować specjalne, wybadane z precyzją ciosy, idealne trafienia prosto w łączenia zbroi, pod jaką kryło się drżące i niestabilne wnętrze. Standardowa, wypadająca w czas międzyludzkich spotkań serdeczność była w rozumowaniu Bergmanna głównie synonimem przetrwania, czasem też - zaspokojenia swej ciekawości. Czasem - jak w tym przypadku - rzuceniem Fairwynowi wyzwania w postaci adaptowania się do przypadku, który to w swojej ironiczności wrzucił dwie ich postacie na identyczny obszar. Rozmowy zgodnie z nakazem niezapisanych norm w środowisku pracy. Krótki, rzucony przekaz - jeden, wymowny wyraz, oszczędność wyzbywająca się niejasności. Coś przeistoczyło się w skierowanym spojrzeniu Bergmanna - czy to błysk zrozumienia, czy może, zwyczajnego przyjęcia faktu do wiadomości (faktu własnej niewiedzy przy sprawach zmian pośród ludzi, zmian niekoniecznie potrzebnych i niespecjalnie nadal go obchodzących). Reszta była już krótkotrwałym milczeniem. Szansa przepadła - dłoń, dzierżąca paczkę odstąpiła od postaci Fairwyna, chowając skarb papierosów ponownie wewnątrz kieszeni, odstąpiła jak nieświadoma kusicielka - szepcząca o sposobności powrotu do zażywania gryzących oparów tytoniu. Druga z rąk zaś wciąż niestrudzenie dzierżyła ćmionego papierosa, z którego uchodzący dym wił się, skręcał, zanikał, powstając na żarzącym się cmentarzysku popiołu, strzepywanego przy zachodzącej potrzebie. - Tym się różnimy. - Padło wyłącznie z ust; kolejnym był już wetknięty pomiędzy wargi (których to linia czerwieni uginała się w czymś na kształt uśmiechu) papieros, przyjemnie zatrute powietrze rozszerzające klatkę piersiową przy zaciągnięciu. Zawarł w tym zdaniu wszystko - prawdę na temat teraźniejszości, w kwestii wcześniejszych czasów, w kwestii poglądów; nie tylko - prozaicznego wyboru pomiędzy kontynuacją nałogu a decyzją o odstąpieniu od nikotyny. Daniel Bergmann nie zrezygnowałby nigdy z tego, co uznał raz za przyjemne.
Nieopodal @Daniel Bergmann i @Edgar T. Fairwyn schowany między filarami popalał papierosa młody, na oko dwunasto- lub trzynastoletni Gryfon. Nic dziwnego, że bardzo mu zależało na tym, żeby nauczyciele go nie zauważyli. Po chwili chłopak (chcąc jeszcze bardziej ukryć się przed mężczyznami) zrobił krok do przodu nie zauważając, że przed nim leży wielki kamyk. Potknięcie skończyło się bardzo spektakularnym upadkiem - chłopak nie dość, że zwrócił uwagę nauczycieli, to jeszcze upadł twarzą wprost w ziemię łamiąc sobie nos i parząc się trzymanym w zębach papierosem. Nawet jeśli Fairwyn i Bergmann jakimś cudem nie usłyszeli, ze się przewrócił, to ich uwagę musiał zwrócić okropny krzyk wydobywający się z jego ust.
Oczywiście liczy się jako ingerencja w pracy dla obu Panów.
______________________
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nie umiałby grać kogoś innego nawet, gdyby chciał. Natura miała to do siebie, że lubiła równowagę, toteż obdarzony ponadprzeciętną inteligencją zarówno logiczną jak i matematyczną, był zupełnie pozbawiony umiejętności interpersonalnych. Nie tylko nie umiałby określić własnych emocji - zakładając, że jakieś w ogóle posiadał - lecz także nie potrafił odczytywać ich u innych. Nie byłby w stanie przybrać odpowiedniej maski. Nie odczuwał jednak braku tej umiejętności. Od zawsze brzydził się wszelkim fałszem. Jego strategią na otrzymywanie tego czego chciał lub potrzebował były szantaże i przekupstwa. Może nie były one tak wysublimowane jak manipulacja, w każdym razie na pewno nie bardziej nieetyczne, a w jego oczach nawet mniej, chociaż nigdy specjalnie się tym nie przejmował. - Mógłbym wskazać jeszcze kilka rzeczy - skomentował oschle. Edgar nawet nie dopuszczał do siebe myśli, że coś oprócz taksonu łączyło go z innymi ludźmi. Pierwszą rzeczą, którą robił zawsze przy poznawaniu kogoś nowego, było wyszukiwanie w nim irytujących cech charakteru. Nie spotkał jeszcze nikogo, kogo nie skreśliłby w ciągu kilku minut. Później, o ile nie był w stanie uciec od kontaku, drążył wokół tego co uważał za niedoskonałość, usiłując wykorzystać ją przeciwko rozmówcy. Tym razem szczęśliwie nic nie trzymało go na krużgankach, więc już miał się po prostu wycofać, kiedy kiedy panującą w korytarzu ciszę, rozdarł krzyk. Fairwyn posłał apatyczne spojrzenie jego źródłu, a widząc leżącego na ziemi dzieciaka, zrobił nieśpiesznie kilka kroków, niezbędnych do identyfikacji sprawcy całego zdarzenia. Zakrawiona twarz chłopaka zupełnie nic mu nie mówiła, zgadywał więc, że ani nie uczęszczał na runy, ani - co najważniejsze - nie był Ślizgonem. Spokojnie mógł przerzucić obowiązek na Bergmanna. - Palenie szkodzi zdrowiu, nie słyszał pan? - zapytał gówniarza sarkastycznie, przyglądając się jego ewidentnie złamanemu nosowi obojętnym wzrokiem - Profesor Bergamnn będzie pewnie w stanie powiedziec panu na ten temat więcej - przyniósł spojrzenie na drugiego mężczyznę i trzymanego przez niego papierosa. Mówienie o nagatywnych skutkach palenia, podczas gdy samemu dochodziło się w "szczycie formy" do kilku paczek dziennie, było niezaprzeczalnie hipokryzją i Edgar nawet nie próbowałby zahaczać o ten temat w innych warunkach. Zresztą nie obchodziło go, czy uczniowie się truli - dla niego mogli nawet wciągać nosem arszenik, byle jak najdalej od niego. Zakładał, że Bergmann również nie szedłby w tym kierunku, ale cóż... dostosawywanie się do sytuacji było przecież jego specjalnością, Edgar zaś nie mógłby odmówić sobie satysfakcji płynącej z możliwości zakpienia z czyjegoś rzekomego autorytetu.
Sorencja, że tak długo. Bardzo zły okres na bycie inteligentną postacią ;_;
spoko, mnie też nie ma #sesja i jakość i chęci siadają
We wnętrzu czaszki zdołało się wyodrębnić pytanie - wyblakłe oraz niknące, nieobdarzone wielkim ciężarem zobowiązania; a jednak, jakby posiadało pierwiastek chcącej wzbijać się ciekawości. Co kryło się pod warstwą ścisłych, składających się na zewnętrzność Edgara Fairwyna tkanek, w których obecne ciepło tkwiło wyłącznie dzięki regułom biologicznego świata? Metafizycznie zaś emanował chłodem, wyrzucając jedynie z ust proste oraz konkretne przekazy, innym razem tnąc precyzyjnie zauważeniem słabości. Czy tkwiła w tym choćby nikła kurtyna pozorów? Jak przedstawiały się jego myśli? Nie wiedział. Nie drążył. Musiał się obejść z niesmakiem. Krzyk zadrżał w zimowym, smagającym twarz chłodem powietrzu. Rozerwał ciągłe, pragnące znowu nastąpić milczenie, zasiany na podobieństwo chwasta - natychmiastowo kiełkując, garnąc do siebie wszelkie promienie uwagi. Spojrzenie Bergmanna, naturalnie powędrowało do źródła upadającej, ujawniającej swoją obecność postaci. Cholera jasna. Szedł wolniej, dogaszając piekącego w wargi, ukróconego już papierosa. Lepiej nie próbuj. Wysyczałby Fairwynowi na osobności - nieosiągalnej oraz poniekąd niechcianej. Cios uwłaczającego przekazu nieuchronnie pozostał, a jemu, cóż, pozostało wyłącznie taplać się w jego skutkach. Wewnętrznie zachwiał się z irytacji - z wątpliwie sprzyjającego nie-towarzystwa mężczyzny, niefortunnie zaistniałego wypadku, akurat teraz. Zewnętrznie - nie miał zamiaru odgrywać się w słownych, równie dziecinnych co zaistniały występek potyczkach. Był nauczycielem. Miał obok siebie nauczyciela. Co nie równało się zejściu z podkulonym ogonem. - Zbyt wcześnie - przetransmutował swój niedopałek w guzik - na możliwość wyboru. - Zastosował wpierw banał w kwestii używek w tym wieku. W kilku krokach, pozbawiony nadmiernego dystansu, pomógł delikwentowi się podnieść (o ile potrzebował pomocy). Fakt (na jak długo?) porzucania nałogu wprowadził w postać Fairwyna aż tak uchodzący entuzjazm? Niesamowite. Kilka niewybrednych epitetów wybarwiło się, niemal automatycznie, pośród myśli mężczyzny. - O wymykaniu się w takich porach nie wspominając - dodał. Cóż, efekt pozostawał paskudny - z ciemną, rozlaną krwią, ściekającą w dół twarzy. Zarówno pod względem estetycznym jak zgromadzonych doznań. - Przygotuję wiadomość dla opiekuna domu - zwrócił się połowicznie do swojego kolegi z pracy. - Profesor Fairwyn zaprowadzi ciebie do skrzydła.
sześć przerzuciłam na cztery, nie planuję szaleństw, dlatego bez kodu
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Pod zewnętrzymi tkankami Edgara kryły się jego wewnętrzne tkanki. Tyle w temacie - tylko tyle i aż tyle. Metafizyka, jak i cała filozofia, była jego zdaniem szukaniem dziury w całym, tworzeniem sztucznych problemów i miała tyle wspólnego z mądrością, co kukurydza z rydzem. Jeżeli gardził jakąkolwiek dziedziną nauki, to właśnie filozofią, która uparcie nie pozwalała zamknąć się w żadnych logicznych ramach. Z kamienną twarzą przyglądał się Bergamannowi zręcznie podnoszącemu swoją godność wraz z leżacym na ziemi smarkaczem. Imponujące... imponujące, że chciało mu się bronić własnego autorytetu przed nieznaczącym nic dwunastolatkiem. Szukał dowartościowania? Piłeczka tymczasem znów znalazła się po jego stronie. Obrzucił chłopaka wzgardliwym spojrzeniem. - Nogi ma pan, zdaje się, sprawne - wycedził, nie ruszając się z miejsca. Przeniósł wzrok na Bergmanna, sprawdzając czy ten ma coś jeszcze do dodania. Dzieciak jednak w mig pojął aluzję i nie czekając na reakcję deugiego nauczyciela, ulotnił się z miejsca zbrodni. Słusznie - prawdopodobieństwo, że na dystansie dwóch pięter straci przytomność z powodu krwotoku z nosa było zdecydowanie mniejsze niż szanse na uszczerbek na zdrowiu psychicznym, którego w tym czasie mógł dokonać Fairwyn. Rozdrażnienie spowodowane palącym go od środka brakiem nikotyny, dodatkowo podjudzane zapachem papierosów, rozpaczliwie szukało ujścia i z całą pewnością wykorzystałby towarzystwo dużo słabszej emocjonalnie jednostki. Gryfona uratował tylko plik papierów w ręku Edgara - transportowanie smarka do skrzydła było stratą czasu. Palenie było jedynym świadomym uzależnieniem Edgara, ale nie jedynym w ogóle. Pracoholizmu nigdy nawet nie rozpartywał w tej kategorii.
Nastąpił koniec zastanowienia Bergmanna - nurkującego wówczas wyłącznie w rzeczywistym dialogu, w brutalnie nakreślonym, nieszczęśliwym wypadku - mącącym spokój na równi z zagoszczeniem osoby Fairwyna. Gryfon rzeczywiście, biorąc sobie ów oznajmienie dosadnie, nie pozwolił drugiemu z mężczyzn na wyrażenie opinii - rozpłynął się w otaczającym ich krąg półmroku. Usta zadrżały, chciały wypuścić przekaz, lecz teraz wszelka werbalizacja rozproszyłaby się, pozbawiona skutku w eterze. Niech go szlag. Odczekał moment, nie nazbyt długi - doskonale wiedział - Edgar Fairwyn nie zostałby tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie miał tu czego, tym bardziej kogo szukać. - Nogi miał dostatecznie sprawne, aby poprowadziły go w inną stronę - zwrócił się więc bezbarwnie, bez uczuć, najzwyczajniej dzieląc się faktem swoich spostrzeżeń. Tęczówki, wcześniej tonące w bliżej nieokreślonym punkcie, ponownie śledziły swojego niby-rozmówcę. - Aby mógł się przewrócić albo upozorować upadek, który posłużyłby jako proch artylerii pełnych pretensji rodziców. - Zakończył; nie sprawiając wrażenia gwałtownego odejścia. Nie, kiedy chciał coś przekazać. Nie, kiedy uznał zaskakujący wręcz czyn za błąd. Nie wprowadziłby osoby Bergmanna w zdziwienie sarkastycznym wytknięciem lenistwa, udaniem się z łaską lub przerzuceniem obowiązku odprowadzenia na jego barki. Na kartach swych scenariuszy tego, co było prawdopodobne, nie uwzględnił puszczenia Gryfona wolno. A jednak. - Zbyt bardzo ufa pan ludziom - powiedział nagle, ukrywając z wężowym sprytem ironię; zakpił (nie)jawnie. Zabawne. Daniel Bergmann wytyka to jemu. Tę jedną, konkretną cechę. Posądza o brak. Z a b a w n e.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Odchrząknął i już otwierał usta, żeby rzucić formalnym i absolutnie nieszczerym "do widzenia", uważając, że kwestia Gryfona została już zamknięta, kiedy ubiegł go Bergmann. Edgar wzruszył ramionami tak nieznaczenie, że można było wątpić, czy nie była to aby tylko gra cieni. Naprawdę nie obchodziło go, gdzie poniosło gówniarza - nie zamierzał nikogo siłą ciągać po szpitalach, szczególnie że o własny czas dbał bardziej niż cudze zdrowie. - Mhm... - mruknął sarkastycznie, przewróciwszy oczami - Już widzę jak pędzi do rodziców z płaczem, że nikt się nim dostatecznie nie zaopiekował, kiedy zrobił sobie krzywdę, paląc papierosy na korytarzu, po ciszy nocnej - wykpił obawy nauczyciela transmutacji bezbarwnym tonem. Właściwie taka intryga mogłaby być albo niewiarygodnie głupia, albo bardzo sprytna - zależało od tego jakimi ludźmi byli rodzice chłopaka. Tak czy owak dwunastolatek wyglądał na zupełnego przeciętniaka, a nie geniusza zbrodni. Co do faktycznych wypadków, które mogły przydarzyć się uczniowi, to chyba obaj mężczyźni zdawali sobie sprawę, że nic mu nie będzie - Ale może pan za nim biec, jeśli się pan martwi - dodał. W końcu siedzieli w tym razem, o ile 'to" w ogóle istniało. Edgar w każdym razie nie zamierzał ponownie zrzucać obowiązku na współpracownika w banalny sposób. - Możliwe - przeniósł zimne spojrzenie na Begmanna, błądząc wzrokiem po jego twarzy - Być może dlatego, że nie mam nic do ukrycia. W istocie nie ufał ludziom, ale tylko w sprawach ważnych. W każdych innych zwyczajnie nie zwracał na czynnik ludzki uwagi. Nigdy nie kłamał, nigdy nie zatajał prawdy. Jeżeli czegoś nie mówił, to tego nie ukrywał i był w stanie w każdej chwili podać powody, dlaczego to robi. Sam sobie nie miał nic do zarzucenia, a czepliwą resztę był w stanie przedyskutować, do tego - jak uważał - w zaledwie kilku zdaniach.
Nie widział sensu w konfliktach; acz z jednej strony dogadywanie i formowanie docinek było niezmiernie kuszące, z drugiej zaś - bezowocne i stawiające w niezbyt korzystnym miejscu. Poniżającym samego siebie, który to jakby pragnął wojować z własnym kolegą z pracy. Chcąc nie chcąc, Edgar Fairwyn miał tę wątpliwą przyjemność (odwzajemnioną zresztą) nauczania z nim w jednej szkole. Podobnie w Trausnitz. W tym czasie, w tym beznadziejnym czasie. Niestety. - To był pański punkt widzenia oraz decyzja - odparł bez większego zaangażowania. Dalsza dyskusja nie wprowadziłaby nic nowego; wymienili się tylko zdaniami, rozkaz, nauczycielski autorytet (którego nie śmiał podważać) już zapadł, sylwetka ucznia została pożarta przez mrok, echo kroków ucichło, zrzucając niemal bezdźwięczną masę. Insynuacja? Wgryzała się nieprzyjemnie, aczkolwiek Bergmann nie wierzył w tę absolutną szczerość; k a ż d y miał jakiś sekret. Mniejszy lub większy, mniej albo bardziej wstydliwy, społeczność nakazywała żyć w świecie licznych przemilczeń, w świecie kłamstw tkanych na podobieństwo ubrań, odbierających od zawsze prawdziwe zarysowania sylwetki. Zasady uwiązywały człowieka bez najmniejszego wyjątku, wszyscy mieli jakieś ograniczenia - przynajmniej było tak w jego oczach. Sam, rzeczywiście targał ogromny bagaż doświadczeń niegodnych utrzymywanej postawy. Mając za swymi plecami rozwiązły tryb życia, samobójcze podejście, wdrażanie się w czarną magię (co prawda w młodzieńczych latach) i znieważenia tego jednego punktu kodeksu, był on raczej parodią i wypaczeniem niż rzeczywistym zobrazowaniem nauczyciela. Niemniej, zasady były wyłącznie utrzymywanym pozorem, a on pozornie sprawiał wręcz doskonałe wrażenie - na którym się utrzymywał. Jak długo? Odczekał chwilę, spokojnie, nie mając jednak problemu w podarowaniu opinii. Wcześniej zaś śledził stransmutowany guzik, na którego powierzchni mrugały przebłyski sprowadzonego zaklęciem światła. Uśmiechnął się, lekko, dosyć niejednoznacznie. - Tym bardziej powinien się pan obawiać. - Przyznał jak gdyby z żalem, podsumowując prawdę. Wszystko na wierzchu? Cóż, w zdradliwości człowieczych istot było to niczym jawnie dawana prośba o zanurzenie ostrza w swych miękkich, nieosłoniętych trzewach. Gdyby nadeszła niełaska? Doprawdy, co za dziwaczna rozmowa.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nieprawdopodobnym było, że nadal tu stał i do tego jeszcze rozmawiał. Udręka nikotynowego głodu, wdzierająca się w każdą niemal myśl, domagała się satysfakcji i szukała ujścia w dawnych, prawi całkiem porzuconych rozrywkach. Chęć pofolgowania starym sadystycznym skłonnościom, przedzierała się przez grubą warstwę nabytej obojętności i przyjętych przyzwyczajeń, skutkując pasywno-agresywną grą, którą mniej lub bardziej w zgodzie z samym sobą właśnie uskuteczniał. - A to jest pański punkt widzenia i decyzja - powtórzył za Bergmannem jak zobojętniałe echo, niemal wchodząc mu w zdanie - Proponuję zostawić argumentację rodzicom i dyrekcji - dodał z lekkim sarkazmem, (nie)wyraźnie wskazującym na to, że prędzej spodziewał się wzrostu sukulentów na dłoni niż podobnej sytuacji. Gdyby nawet do tego doszło, bardziej przejąłby się zaskakującym zjawiskiem botanicznym, a niżeli opinią na temat tego jak wykonywał swoją pracę, której notabene nie znosił i której nie zamierzał bez potrzeby się poświęcać. Nie brnął w nic, co mu się nie kalkulowało, chociaż jego przelicznik wartości był dość niekonwencjonalny. Zdaniem wielu, zajmujący się przez całe życie rozwiązywaniem tajemnic Fairwyn, sam był chodzącą enigmą. Wśród zainteresowanych osobą zamkniętego w sobie pisarza krążyło wiele spekulacji na temat tego co skrywało się za jego kamienną twarzą - o czym myślał, czym zajmował się w wolnym czasie, jakim namiętnościom oddawał się, gdy nikt nie patrzył i czy robił to w ogóle - nie potrafili przyjąć prostej odpowiedzi. Edgar nie dzielił się ze światem wieloma aspektami swojego życia i być może po części robił to właśnie dlatego, że ludzie by nie zrozumieli. Co jakiś czas jednak niechlubne epizody jego życia wyglądały na światło dzienne, a on odkrywał, że zupełnie go to nie obchodziło. Tak, zabijał zwierzęta do rdzeni. Tak, maczał palce w nielegalnym handlu artefaktami. Tak, pomógł wyciec kilku zastrzeżonym informacjom dotyczącym klątw jako dziennikarz. Owszem, nie przejął się śmiercią rodziców, ani kolejnych członków rodziny. Tak, zostawił kobietę z jego dzieckiem. Nie, nie zamierzał wygłaszać żadnej mowy ku pamięci zaginionym w piramidzie członkom jego ekspedycji. Jakimś sposobem wciąż znajdowali się ludzie, którzy byli w stanie znaleźć za niego jakieś usprawiedliwienia na każdy z tych czynów. Być może były to benefity płynące z bycia celebrytą. On nie mógłby jednak dbać o to mniej. Jedynym elementem reputacji na jakim mu zależało był jego autorytet w archeologii, czyli niezaprzeczalny fakt. Wszystko inne było nieistotne i przykuwało wyłącznie uwagę ludzi maluczkich, którzy tracili zainteresowanie tak szybko, jak tylko na horyzoncie pojawiały się nowe nagłówki. - Grunt to wyciąganie wniosków z własnych błędów, czyż nie? - Daniela Bergamanna plotki jednak zgubiły i mimo nowego początku, postać profesora transmutacji znów zaczynała osiadać na wargach ciekawskich. Był albo kiepskim strategiem, albo beznadziejnym pechowcem - tak czy owak - wątpliwym doradcą. - Cóż - wtrącił poprawiając mankiet koszuli - Pozostaje mi życzyć spokojnej nocy - pożegnał się w nieznaczących nic słowach, swoim najzwyklejszym tonem, pozbawionym wszelkiego afektu poza drobną nutą pogardy i zmęczenia, po czym znudzony towarzystwem odszedł ciemnym korytarzem.
Czas krótkotrwałej niby-zabawy przeminął. Wiedział o tym, wiedział już doskonale - uleciał poza złudzenie linii zwącej się horyzontem, w nieokreśloną przestrzeń. To nieistotne, dodaje w myślach mężczyzna, przyjmując z godnym stoika opanowaniem ostatnie podrygi uwspólnionego przypadku. Sytuacji, namalowanej w kanonie szkolnego życia, dyżur, nużący, ciężki i nieprzyjemny niczym otaczające powietrze. Chłód - tak jak papier ścierny, szoruje skórę; dłonie aczkolwiek, zawzięcie, nie zamierzają się skrywać w kieszeniach płaszcza. Chłód zewnętrzny złączony z emocjonalnym chłodem. Z różnicą, że jego chłód jest fałszywy. Chłód Edgara Fairwyna prawdopodobnie przeciwnie. Zbyt długie pozostawanie w swym towarzystwie byłoby niekorzystne, zaciskałoby pętlę jak na skazanym i osądzonym wisielcu. Z przypadku nic nie wynikło - wyniknąć nie mogło - równa dezaprobata, nieprzyjemność rozmowy przewijała się, podobnie jak podczas Trausnitz, podczas początków i miała najwyraźniej trwać wiecznie. W przypadku osoby Fairwyna zbyt wiele pytań waliło z łoskotem w czaszkę, lecz bezskutecznie. Dlaczego wybrał tę pracę? Dlaczego… Cholerne dlaczego. Najgorsze ze wszystkich, najtrudniejsze, najbardziej idiotyczne pytanie zdolne wypadać z ust. Liczyło się tylko jedno, mianowicie - w owym momencie obaj nie zdołali sobie nawzajem zaszkodzić, nie zszargali do resztek nerwów, nic nie wybuchło, wszystko funkcjonowało dalej. Cudownie. Edgar Fairwyn był nieszkodliwie niewygodny - tej nocy. On również. Gorzej, jeśli jeden drugiemu postanowi w niedalekiej przyszłości zaleźć przysłowiowo za skórę. Gorzej, jeśli spróbuje wygrzebać przeszłośćktóra jest znowu teraźniejszością. Łamanie zasad ma swoją cenę, Danielu. - Ze wzajemnością - odpowiedział fałszywie serdecznie, odprowadzając postać mężczyzny z lekkim, nieuchodzącym uśmiechem. Sam również, miał w planach wrócić do korytarzy zamku. Był świadom, jak żadne z zapadłych słów nie miało choć odrobiny wartości. Były bezużyteczne. Zapychające ciszę. Ewentualnie irytujące. Słowa niemniej przeminęły.
Ile razy to trafiały się Tobie najgorsze dyżury o najróżniejszych porach? O ile ostatnia sytuacja nie była zbyt szczęśliwa, o tyle jednak zdołałaś zauważyć pewną niedogodność - że najciekawsze sytuacje trafiały się właśnie podczas Twojej warty. Krążąc po okolicy, skupiałeś się przede wszystkim na odpoczynku - o ile praca nauczyciela wiązała się z pewnymi wyrzeczeniami, o tyle jednak spełnianie narzuconych z góry obowiązków o tej godzinie wydawało się być nieraz najbardziej widocznym w całej karierze absurdem. Było ciemno, było chłodno, od czasu do czasu chłodny wiatr przeszywał Twoją skórę, kiedy to przemieszczałeś się po najróżniejszych odmętach starej, pokrytej wiekiem i czasem budowli. Westchnięcie wystarczyło, wystarczyło przejść się po bardziej odsłoniętych terenach, by poczuć unoszący się na zewnątrz zapach papierosów. O ile byłeś przyzwyczajony, o tyle jednak należało sprawdzić, co to jest; kto wie, być może komuś przyszło do głowy udawanie się na zewnątrz w celu zwyczajnego oddania się własnym demonom, własnym nałogom? Nie pozostawało nic innego jak się przekonać, poprawiając ubranie, które miało Ci zapewnić ochronę przed nieprzyjemnymi warunkami.
Rzuć jeszcze raz kostką, by przekonać się, co spotkało Twoją postać! 1, 6 - zaklęcie Lumos zdawało się załatwić sprawę, niemniej jednak, kierując wzrok w stronę pobliskich krużganek, musiałeś zachować należytą ostrożność. Wyłaniając się z zakrętu, zauważasz grupę uczniów korzystających jak najbardziej z uroków najróżniejszych używek - nie wiesz, skąd udało im się je uzyskać, niemniej jednak wygląda na to, że ich zabawa zakończyła się razem z Twoim wtargnięciem. Uczniowie, wystarczająco odurzeni, zdawali się nie być świadomi tego, na kogo się natknęli - ostatecznie lądując z punktami minusowymi u dyrektor za różne obelgi, które poleciały w Twoją stronę - i nie tylko. Ostatecznie zdobywasz trzydzieści galeonów premii - odnotuj zysk w odpowiednim temacie. 2, 5 - zachowując odpowiednią ostrożność, udaje Ci się przez chwilę podsłuchać rozmowę nastolatków - jakby intuicja nakazywała Twojemu ciału pozostać w absolutnym bezruchu. Kłęby wilgotnego powietrza z płuc przeszywały otoczenie, gdy usłyszałeś dialog osób znajdujących się nieopodal jednej z krużganek. Jak się okazuje, mają ze sobą nie tylko alkohol i papierosy, lecz także narkotyki, które najwidoczniej się skończyły. W pewnym momencie, kiedy postanawiasz wkroczyć do akcji, jedna z dziewczyn upada na podłogę i traci przytomność; cała rozgrzana, blada, spocona oraz przede wszystkim wyczerpana. Oczywiście, jak mogłeś się tego spodziewać, przyjaciele uciekli, gdy Twoja sylwetka wyłoniła się zza rogu. Co najgorsze - uczennica wymagała natychmiastowej pomocy. Rzuć jeszcze raz kostką! Parzysta - nie wiesz, co się dzieje, aczkolwiek wiesz, że nie możesz w żaden sposób zwlekać z udzieleniem pierwszej pomocy dziewczynie leżącej na kamiennej posadzce. Korzystając z zaklęcia Mobilicorpus, choć z początku zakłócenia dawały o sobie znać, udaje Ci się przetransportować ją bezpiecznie do pielęgniarki. Gratulacje, otrzymujesz punkt do kuferka z Zaklęć - zgłoś się po niego w odpowiednim temacie! Nieparzysta - różdżka odmawia posłuszeństwa - tak samo nie możesz w żaden sposób zastosować zaklęć bez jej pomocy, w związku z czym jesteś zobowiązany do podniesienia jej oraz zaniesienia do pielęgniarki. Trwa to znacznie dłużej, niemniej jednak wywiązujesz się z własnych obowiązków - pozostając z czystym sumieniem. 3, 4 - pech nie postanowił Cię w żaden sposób opuścić - nie dość, że jest Ci zimno, to jeszcze przy okazji zaklęcie Lumos zdaje się nie działać w tymże miejscu. Ostatecznie, błądząc w ciemnościach, potykasz się o jakiś mniej przyjemny stopień, w związku z czym upadasz z hukiem na ziemię, zmagając się tym samym z stłuczeniem ramienia; nieprzyjemny, niefortunny upadek wieńczony jest przy okazji przez tupot kroków uciekających przed Twoją obecnością. Przez chwilę czujesz się niezbyt dobrze; ostatecznie jesteś zmuszony albo do zakupu Szkiele-Wzro (zapłać 18g tutaj), albo napisania jednego krótkiego posta na terenie Skrzydła Szpitalnego. W przeciwnym przypadku w następnym wątku nie będziesz w stanie korzystać z ręki wiodącej.
Miał niebywałą ochotę zapalić. Kolejny dyżur; rutyna, ciągnąca się powtarzalność wpisana w schemat miesięcy. Chłodne powietrze uderzyło Bergmanna w twarz szorstką pięścią - niemniej, ten, kroczył wytrwale przed siebie. Na zewnątrz panował spokój, pozorny, pośród rozlanej ciemności. Wyuczył jednak się sztuki podejrzliwości; pielęgnował ją nieustannie - lub raczej - pielęgnowali uczniowie, przyłapywani na różnorakich występkach. Głód nikotyny trawił mężczyznę ciągle, płuca błagały o podsunięcie kolejnej z porcji, nieuchronnie wręcz narażenie na hipokryzję. Zamarł. Wymiana szeptów - skupiła w jednym momencie myśli. Głosy, wyłaniające się spośród ciszy, przełamywanej dotąd nieznacznym odgłosem mknącego wiatru oraz zakołysania pobliskich, ogołoconych gałęzi - są nakreślone ostro, wypowiadane spomiędzy ledwie rozchylających się warg. Wściekłe. Skończyły się im zapasy - uśmiech pogardy rozkwitał na twarzy Bergmanna; nie czynił jednak nic więcej. Obserwował ich. Słuchał. Czekał na odpowiedni moment, tak jak drapieżnik upatrujący swojej zwierzyny. Nagle, niemniej jednak, musiał natychmiast zareagować - uczennica upadła, niespodziewanie na ziemię. Próbował choćby doraźnie jej pomóc; jak na złość, uległa zablokowaniu różdżka. Użycie magii bez jej pomocy, byłoby zbędnym ryzykiem - zwłaszcza, skoro nigdy nie operował w takim wydaniu magią leczniczą (nie ukrywajmy - tak czy inaczej był beznadziejny w przypadku łączenia brzegów broczących ran, odbarwiania sińców oraz doprowadzania do stanu dostatecznej świadomości). Nienawidził medycyny, wobec tego przenigdy, nie zagłębiał się ponad miarę - nie zagłębiał się, w obliczu tego w żaden najmniejszy sposób. Szlag. Nie mógł nic zrobić - nic więcej, ponad przeniesieniem ów nieszczęśniczki do skrzydła szpitalnego. Później wyciągnie też konsekwencje - planował zgłosić tę kwestię opiekunowi domu oraz wprowadzić srogą sankcję szlabanu z woźnym. Irytowało go, jak zuchwali potrafili być wciąż uczniowie, jak próbowali, jak wciąż szukali choć niepozornej okazji. Idiotycznie. Z drugiej strony, jakże to było ludzkie.
POZIOM PODSTAWOWY 1 lub 2 części Pewne nagrody: 2 punkty do kuferka i 100 galeonów Możliwe nagrody dodatkowe:Przedmioty punktowane i zwykłe, eliksiry, galeony, punkty kuferkowe Możliwe zagrożenia: Lekkie i ciężkie ranienie postaci (z pobytem w Szpitalu Świętego Munga), choroba, szlaban*, strata galeonów, fabularne problemy w pracy
Choć Moers powierzył przejęcie skarbu Gainsborougha swoim sługom, to nie ufał im na tyle, aby powierzyć im opiekę nad poszczególnymi przedmiotami. Wiedząc, że Gainsborough będzie pragnął zemsty rozdzielił przedmioty między siebie, a jedyne osoby, którym ufał - swoje córki, znane w półświatku jako Czarne Córy Moersa. Nikt nie wie ile dokładnie ich jest, wiadomo jednak, że tak jak ojciec władają potężną magią. Aby odzyskać skarb Gainsborougha, a przynajmniej jego część, poszczególne grupy muszą zmierzyć się z Czarnymi Córami Moersa, a nawet z ich ojcem. Nikt pewnie nie spodziewał się, że córy Moersa znajdują się także w Hogwarcie! A jednak – dwie najmłodsze latorośle Moersa czyli Asterope i Tajgete to kolejno uczennice szóstej i trzeciej klasy. Nie dajcie się jednak zwieść młodym wiekiem – Asterope świetnie posługuje się hipnozą, zaś mała Tajgere zna więcej klątw niż przeciętny dorosły. Chociaż w ich rękach znajduje się mała część skarbu to jednak nie da się ukryć, że znalezienie jej jest równie istotne co w przypadku reszty. Pamiętajcie, że wszystko dzieje się w szkole, więc ważna jest dyskrecja i to, żeby dziewczynki wyszły z tej sytuacji bez szwanku.
Zasady
1. Event jest oparty na zasadach storytellingu. Korzystanie z kostek będzie zminimalizowane, zaś MG będzie brał pod uwagę raczej charakter i zachowanie poszczególnych postaci. Poza nagrodami pewnymi, opisanymi w poście z zapisami, możecie otrzymać dodatkowe profity – im trudniejszy poziom tym wyższe. 2. W zależności od Waszych działań grupa może brać udział w evencie w jednej lub dwóch częściach. Każda część składa się z kilku do kilkunastu postów Mistrza Gry. 3. Czas na odpowiedź na post Mistrza Gry oraz kolejność gry zostaje podana na końcu każdego postu MG, nie jest stała. 4. W przypadku gdy z uzasadnionego powodu nie jesteście w stanie wyrobić się w określonym czasie proszę o kontakt z @Vivien O. I. Dear w celu przedłużenia czasu. 5. Jeśli nie poinformujecie mnie o poślizgu, brak wyrobienia się w terminie może zostać ukarany konsekwencjami fabularnymi w evencie, a nawet wyrzuceniem z eventu osoby odpowiadającej za poślizg, a także zgodnie z regulaminem - utratą połowy galeonów z konta. 6. Dozwolone wyposażenie jest zależne od grupy i części eventu – wszystko zostaje określone w pierwszym fabularnym poście Mistrza Gry. Pod każdym swoim postem wklejamy poniższy kod, zaś ewentualne straty i zyski odnotowujemy w części „Wyposażenie” – zostaną one przyznane uczestnikom dopiero po zakończeniu eventu.
7. Wszelkie pytania i wątpliwości kierujemy bezpośrednio do @Vivien O. I. Dear – przez wiadomość prywatną lub GG. Aby mieć pewność, że MG widzi iż zakończyliście daną turę oznaczcie ją w ostatnim poście.
Choć otrzymane wskazówki mogły Was odrobinę zawieść to w Hogwarcie również czeka na Was niezwykle ważne zadanie. Nie dajcie się zwieść - choć mury zamku wyglądają na bezpieczne, to zagrożenie, które czyha na Was ze strony sióstr Moers jest większe niż się spodziewacie. Zanim przystąpicie do działania spotkajcie się na krużgankach i skonfrontujcie z resztą grupy. Działajcie ostrożnie - wykrycie Waszego działania w czymś tak nielegalnym może nieść za sobą duże konsekwencje! Miejsce zbiórki: Krużganki Warunki: Popołudnie, słoneczny dzień Pierwszy post ma charakter wstępny i pozwala mi na ustalenie Waszego samopoczucia, przesłanek i relacji. Choć nie dzieje się w nim dużo to nie lekceważcie go, bo może on mieć wpływ na dalszą fabułę. Zanim cokolwiek zrobicie upewnijcie się czy dopasowaliście się wystarczająco do otoczenia i że jesteście gotowi. Zadania: • Opiszcie swoje samopoczucie oraz obawy dotyczące misji • Określcie swój stosunek do reszty grupy • Opiszcie swój ubiór • Opiszcie swój ekwipunek – nie możecie zbytnio wyróżniać się wśród innych uczniów dlatego każdy z Was może mieć w ekwipunku: 1 przedmiot punktowany (oprócz różdżki), 1 przedmiot niepunktowany, 1 fiolkę dowolnego eliksiru i 100 galeonów. Ekwipunek może zmienić się w następnej części wyzwania. Pamiętajcie aby wybrać mądrze, bo zły wybór może Was pogrążyć! Termin:12 maja, godzina 23 - w tym etapie termin jest krótki ze względu na małą ilość działań, następnym razem będziecie mieli więcej czasu. Kolejność postów: dowolna