Osłonięte krużganki otaczające dziedziniec są idealnym miejscem do schronienia się przed deszczem w jesień albo zyskania pożądanego cienia w lato. Na kamiennych balustradach często siadają uczniowie i opierając się plecami o kolumny spędzają czas w różnoraki sposób, od pochłaniania z fascynacją książek po ukradkowe palenie papierosów.
Elisabeth miała wyjątkowo zły dzień. Nie dość, że na lekcji poszło jej beznadziejnie, to kiedy wybrała się na spacer, zaczęło się jedno wielkie oberwanie chmury i musiała wrócić do zamku. Szła więc całkowicie wkurzona na wszystko i miała tylko nadzieję wrócić do pokoju i zamknąć się w sypialni. Właśnie rozmyślała nad swoim ciepłym łóżkiem, gdy nagle wpadła na kogoś na krużgankach. Korytarz był pusty o tej porze i przy tej pogodzie, raczej niewiele osób decydowało się wtedy na wyjście z zamku, a jednak ktoś tam był. - Przepraszam - mruknęła Beth - Nie zauważyłam Cię. To mówiąc podniosła wzrok i zauważyła, że wpadła na nikogo innego jak @Crystal White. Nie było to nic dziwnego, w końcu widywały się co jakiś czas, na lekcjach czy korytarzach, ale od tamtych czasów chyba nigdy nie spotkały się tak twarzą w twarz. Beth zupełnie zamurowało i nie wiedziała, co powiedzieć. Nie mogła tak po prostu sobie pójść, w końcu ich wspólna przeszłość zobowiązywała ich chociaż do nawiązania rozmowy. Po prostu Eff nie potrafiła wydukać słowa. Wróciły stare obrazy i dziewczyna zaczęła żałować, że ich stara paczka tak po prostu się rozpadła. No cóż, nie było to tak po prostu. Ona zaczęła się umawiać z Adamem (nie wiedząc, że wcześniej chłopak wyznał miłość właśnie Crystal) i się od siebie oddalały, coraz bardziej. Crystal może była zazdrosna, a może bardziej bała się powiedzieć przyjaciółce, co wcześniej dowiedziała się od jej chłopaka. W każdym razie ich drogi się rozeszły. I nawet jak już Beth nie była z Adamem, przyjaźń dziewczyn wyblakła i każda z nich poszła w swoją stronę. Przypominając sobie ich relacje Beth szybko robiła się smutna. Właściwie często o tym rozmyślała. Dlatego wpadając na krukonkę odżyły w niej wspomnienia. Uśmiechnęła się do dziewczyny. - O, witaj Crystal - przywitała się - Nie wiedziałam, że to Ty - przyznała szczerze, ale widać było, że czuła się lekko zakłopotana. Nigdy nawet nie miały okazji pogadać o tym, co właściwie między nimi się stało. - Co u Ciebie słychać? - spytała. Na brodę Merlina, tylko na tyle Cię stać rudzielcu?, skarciła się w duchu. Pozostawało jej tylko liczyć, że Crystal nie przejmie się zbytnio takim rozpoczęciem rozmowy. Jednak na co ona liczyła, skoro było to widać jak na dłoni.
Otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że pustka wypełnia jej umysł. Zawsze tak było. Chwila ciszy, błysku, jednakże trwała ona tylko sekundę, a może i mniej. Nie każdy to zauważał. Crystal należała do tych z przeciwnej frakcji. Leżała w dormitorium wydłużająć ten czas, jak najdłużej. W końcu okazało się, że ominęło ją kilka lekcji. Czuła się tak dobrze, że zapomniała o wszystkim co ją otaczało. Chyba weszła w jakiś rodzaj transu. W końcu mrugnęła, kolejny raz, aczkolwiek akurat ten delikatny ruch spowodował u niej wybudzenie się z chwili, która towarzyszyła jej od rana. Ziewneła i przekręciła się na bok, po czym wstała. Ubrała się w co miała pod ręką, czyli wczorajsze ciuchy. Wytarte dżinsy, czarna koszulka z jakimś krzyżem, na pewno nie odnaszącym się do religii chrześcijańskiej. No i oczywiście na to szata krukońska. Nieuczesana wybiegła, zostawiając po sobie niepościelone łóżko. O czym myślała Crystal? Tego nikt nie wiedział. Po szybkim biegu znalazła się na krużgankach. Szczerze, nie spodziewała się, że ujrzy tu Elisabeth. Spojrzała na nią nieco zaszokowana? Zadumiona? Nie potrafiła określić tego uczucia. Po za tym nie dało się tego przypasować do worków z napisami "uczucia dobre" i "uczucia złe". Nie widziała co zrobić. Patrzyła tak na eks przyjaciółkę chyba znów pogrążając się w transie, jednakże ta autohipnoza stawała się czymś nie miłym. White nie miała wspomnień. Nie włączała ich. Zamazywała je. Czasami zastanawiała się, czy to normalne. Prawdopodobnie to tylko, albo aż reakcja obronna z psychologicznego punktu widzenia. - Cześć. - Powiedziała, no bo przecież coś trzeba było. Wpatrywała się, jak zaczarowana w puchonke. Jej uczucia mówiły, że została odrzucona, a emocje mieszały się ze złością, smutkiem, obojętnością. Na koniec zostało to przyprawione wisienką nieufności. Adam zabrał jej przyjaciółkę, a Elisabeth jeszcze mu na to pozwalała. Następnie wyznał C miłość. Co za idiota. - Dużo u mnie słychać przez ostatni rok...
Znała Crystal na tyle, żeby umieć stwierdzić, kiedy coś jest nie tak, kiedy jak się czuje. Teraz zdecydowanie widać było, że to spotkanie wywołało u dziewczyny mieszane uczucia. Beth wyraźnie widziała, że czuła się może wręcz zdradzona. Dobrze wiedziała, że nie dostanie od niej nagłego przebaczenia i wszystko będzie jak dawniej. W końcu to było niemożliwe. Chociaż nie znaczy to, że Eff tego nie chciała. Owszem, cały czas żyła nadzieją, że wszystko się samo naprawi. Ale jak mogłoby? Ludzie się zmieniają szybciej niż nam się wydaje. Ona sama nie była już tą samą osobą co rok temu. Właściwie wydarzyło się całkiem dużo. Crystal nie wiedziała o Gabrielu. Skąd miałaby wiedzieć? To znaczy oczywiście wiedziała, kim był, wiedziała, że był najbliższym zaraz po niej przyjacielem Elisabeth. Ale nie wiedziała, że już go nie było. Nie wiedziała, co się z nim stało chociaż puchonka chciała jej wszystko opowiedzieć, wypłakać się na jej ramieniu. Ale nie mogła. Po prostu nie mogła zebrać się na odwagę, bo to znaczyłoby że musiała przyznać się do błędu. Przyznać, że zaniedbała ich przyjaźń na koszt jakiegoś związku, który i tak się rozpadł. A tego nawet nie potrafiła zrobić przed sobą. Dlatego odpuściła tę rozmowę, odłożyła ją na kiedy indziej. Czy to była ta chwila? - Domyślam się - odpowiedziała krukonce spuszczając głowę. - U mnie niewiele mniej zakładam. Nie wiem, czy chcesz o tym słuchać. Podjęła próbę rozpoczęcia jakiejkolwiek rozmowy. Chociaż serce zaczęło jej kołatać. Nigdy nie była dobra w kontaktach międzyludzkich. Ale to było co innego. Crystal była jej przyjaciółką. Przynajmniej kiedyś. W jej towarzystwie nie miała się o co martwić, zawsze mogła być sobą. Ale tym razem miała pewną blokadę. Czuła gulę w gardle i miała wrażenie, że jej oczy zachodzą łzami. No ale cóż. Czemu przejmowała się teraz? Miała kupę czasu, żeby cokolwiek zrobić. Żeby porozmawiać. Ale tego nie zrobiła. Pewnie był to ogromny błąd. Z czasem robi się coraz trudniej. Albo człowiekowi po prostu coraz bardziej przestaje zależeć. Odsuwa w głąb umysłu wszelkie poczucie winy albo osamotnienia i wraca do tego tylko czasami. Kiedy mu się chce. Ktoś mógłby to nazwać hipokryzją i pewnie w dużej części miało to w niej swoje podłoże. Beth obwiniała siebie. Głównie siebie. Ale nie tylko. Żywiła też urazę do Crystal. Była jej przyjaciółką, a jednak przeszkadzał jej związek puchonki z Adamem. Odsuwała się od niej. Im bardziej zaawansowany był ich związek, tym bardziej czuła się odrzucana przez dziewczynę. Odnosiła wrażenie, jakby jej nie zależało i jakby była… zazdrosna? Tak jej się wydawało. - Zrozumiem, jeśli nie chcesz się do mnie odzywać - dopowiedziała.
Znały się nie od dziś. Ich przyjaźń była silna. Nie byle jaka, ale coś się zepsuło. Po prostu jakiś element całej tej układanki pękł. Czym to było spowodowane? Wszystkim i niczym. Chyba miało tak być. Teraz Crystal często spędzała czas samotnie. Akceptowała to, jednakże odczuwała jeszcze coś. Dziwne uczucie, które właśnie ją wypełniło, było tym uczuciem. Nie potrafiła go zlokalizować, więc po prostu zostawiła to danej chwili. White nie wybaczała bo właściwie nie miała pojęcia co to znaczy. Ponowne odbudowanie relacji z Beth stało się trudne. Zresztą nawet jeśli... ta przyjaźń nie byłaby już taka, jak wcześniej. Crystal się bała, mimo, że zaprzeczała temu uczuciu. Odpychała każdego kto się do niej zbliżył - reakcja obronna. Nie chciała znów doświadczyć tego co wcześniej. Wiedziała, że to by ją zabiło w środku. Nie wytrzymałaby kolejnego oddalenia się przyjaciółki. Oczywiście C również miała wspomnienia te dobre związane z puchonkom i innymi z ich starej paczki, ale nie myślała o tym zbyt długo. Czasami tylko wspominała i uśmiechała się do siebie. - Mamy dużo do nadrobienia... chyba. - Krukonka nigdy nie była zbyt wylewna zwłaszcza w takich chwilach. Wpatrywała się w Elisabeth, nadal mając pustkę w głowie. Myśli gdzieś uciekły. Nagle zdała sobie sprawę, że spotkanie z Beth sprawiło coś... pozytywnego. - Dlaczego miałabym nie chcieć z tobą rozmawiać? - Przekręciła głowę niczym zdziwiony piesek. Przecież to nie było tak, że się pokłóciły. Tylko pokłóciła ich cisza. Oddalanie się coraz bardziej od siebie... Każda robiła krok wstecz, obserwując siebie z daleka.
W Elisabeth na zmianę pojawiały się różne emocje. Zaczęło się od smutku, przez poczucie winy, żal, aż przyszła pora na dozę szczęścia. Miło było znów słyszeć głos przyjaciółki. - Właściwie nie wiem… Mam poczucie, jakbym Cię zraniła - odpowiedziała szczerze. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nade wszystko Beth nie znosiła kłamstwa. Dlatego zawsze była uczciwa. Starała się być przynajmniej. Nie lubiła też niedomówień i jakiegoś czajenia się ze swoimi uczuciami. Wolała wyłożyć kawę na ławę, jak to mówią mugole. - Ciągle się obwiniam. Korzystając z okazji, przepraszam, jeśli kiedykolwiek zrobiłam coś źle. Może było to głupie. Ale taka już była. Nie lubiła stwarzać problemów. Wolała nie narzucać ludziom swojej osoby. - To był trudny czas. Ostatnie miesiące… Ale już jest chyba lepiej - przyznała eks przyjaciółce. Nie chciała wchodzić w szczegóły. Wolała porozmawiać o Crystal. Jak wyglądało jej życie, czy dużo się zmieniło. Tęskniła za nią. Zaczęła sobie przypominać wszystkie szczęśliwe momenty. A było ich całe mnóstwo. Ich przyjaźń była naprawdę czymś szczególnym. Prawie nigdy się nie kłóciły. Mogły sobie powiedzieć wszystko. Cały czas trzymały się razem. Wiele osób pewnie patrzyło z zazdrością na ich relację. A jednak i tak silne więzi mogą się rozpaść. Tak po prostu. Takie upadki bolą najbardziej. Kiedy nie ma kogo obwinić, kiedy właściwie nic się nie stało, a jednak nic nie jest takie same.
C, nie była taka obojętna na jaką wyglądała. Ona w głębi duszy przeżywała wszystko na swój sposób, zwłaszcza to... W końcu były najlepszymi przyjaciółkami. Zdanie, które wypowiedziała Wonderwood spowodowało, że White niemal spetryfikowała. Potrzebne będą mandragory. Nie no, a tak na poważnie to pustka w jej głowie minęła i poczuła się, jakby znów była pod wodą kilka lat temu... Chyba wstrzymała powietrze, bo nim odpowiedziała wzięła głęboki oddech. - Tak, myślisz? - Odparła niczym robot. Zabrzmiało to tak głupio, że gdyby nie sytuacja, w której obecnie się znajdowała, wybuchłaby śmiechem. Krukonka nie lubiła wyjawiać swoich uczuć, a tym bardziej emocji, ale przed Beth zapewne nic nie udałoby się jej ukryć. Zresztą White wiedziała, że Wonderwood tego nie znosiła. - Chyba obydwie się zraniłyśmy nawzajem. - Przyznała i delikatnie uśmiechnęła się do puchonki. - Lepiej... - To takie dziwne słowo. Brakował jej Beth. Brakowało jej przyjaźni. Brakowało. Ciągle czegoś brakowało. Jak zapełnić tą pustkę? Jak załatać tą dziurę?
// Powiedzmy, że piszemy teraz po lekcji ONMS. Na ONMS będę na Ciebie zła. xd
Właściwie to ucieszyła ją reakcja Crystal. Brzmiało to oczywiście trochę komicznie. Właściwie samo stwierdzenie Beth było dość retoryczne. Oczywiście, że ją zraniła. Dopiero to do niej dotarło. Może nie naumyślnie, ale jednak. Każda skończona przyjaźń boli. Wszystkie rozstania, nawet te, które sami w jakiś sposób spowodowaliśmy. - No tak. Masz rację - odwzajemniła nieśmiało uśmiech C. Było lepiej. W kontekście zdrowia psychicznego Beth, było dużo lepiej. Przeżyła już śmierć przyjaciela. Właściwie nie zamartwiała się tym tak bardzo jak wcześniej. Oczywiście, że odczuwała pustkę, od kiedy Crystal nie była tak częstym gościem w jej życiu. A ta pustka stała się jeszcze bardziej nie do zniesienia, kiedy straciła też Gabriela. Ale to już minęło na szczęście. Właściwie dzięki temu spotkaniu poczuła się jeszcze lepiej niż zwykle. Miło było móc znów porozmawiać. Postanowiła wyrzucić z siebie to, co leżało jej na sercu. Chciała jej powiedzieć, o swojej niedawnej tragedii. - Gabriel… Został zabity - wypowiedzenie tego na głos trochę ją zasmuciło. Teraz to było nie do odwrócenia. Zwierzenie się z tego C. było dość przełomowym momentem. Krukonka dobrze wiedziała o jej relacji z przyjacielem. Wiedziała, że był to jej przyjaciel od kołyski i właściwie był jej bliższy niż jej własny brat. Beth nie była pewna, po co jej to mówiła. Być może chciała się znów poczuć tak jak kiedyś, kiedy mogła powiedzieć przyjaciółce o wszystkim, co się działo w jej życiu. Wzięła głęboki oddech i głośno wypuściła powietrze. - Tym właściwie głównie żyłam, kiedy niezbyt rozmawiałyśmy - przyznała i znów starała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego dziwny grymas, który musiał wyglądać bardzo zabawnie. Mimo że przeżywała to dość niedawno, potrafiła już o tym normalnie mówić. Nie potrzebowała już pocieszycieli. Wystarczyło jej, że ludzie ją zrozumieją. Przyjmą do wiadomości i uda im się zrozumieć jej sytuację. Niczego więcej nie potrzebowała. - Przepraszam, że mówię o sobie, ale pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Może w końcu należało odnowić ich przyjaźń? Albo chociaż nieco polepszyć relacje między nimi. Mówić "cześć" na korytarzu, a z czasem gdzieś wypaść na wagary, czy po lekcjach? Wskoczyła na kamienną balustradę i klasnęła w dłoń, niczym małe dziecko domagające się uwagi. - Mam racje! – Krzyknęła radośnie, po czym przytuliła chłodną kolumnę. Dziwna czasami była C. Zwłaszcza teraz. Może coś brała? Raczej nie, aczkolwiek można ją o to podejrzewać. Zrobiła krok w przód, a potem w tył, jakby bawiła się nad przepaścią. Słuchała uważnie Beth, jednakże nie patrzyła jej w oczy. Niespodziewanie, kiedy usłyszała znane imię. Gabriel. Wiedziała kim on był dla puchonki. Właśnie powiedziała, że nie żyje co spowodowało, że zachwiała się i spadła z balustrady. Upadła na ręce i lekko je zdarła. Wstała spojrzała na dłonie, a następnie na koleżankę. - Przepraszam Beth, przepraszam, że nie było mnie obok. – Nie miała ochoty płakać. Czuła nienawiść do siebie. Dobrze, że spadła! Głupia Crystal. Zacisnęła pięść, a następnie uderzyła w kamienną kolumnę. Ból przeszył jej rękę. Zacisnęła powieki, a następnie założyła kaptur na głowę i usiadła na ziemi. - Powinnam. – Powtórzyła słowa koleżanki. – Jak to się stało? – Chciała wiedzieć. Zerknęła na Elisabeth. Miała nadzieje, że przyjaciółka się przed nią nie zamknie, tak jak szybko się otworzyła. Ręka jej pulsowała, ale właściwie White nie czuła tego. Lubiła ból, tak właśnie odreagowywała.
Beth mimo dość ponurej początkowo atmosfery wybuchnęła śmiechem widząc Crystal w takim stanie. Brakowało jej takich momentów. Kiedy każda była sobą. Nawet jeśli była to ich bardzo dziwna strona. W końcu znały się na wylot. Reakcja Crystal właściwie bardzo wzruszyła Beth. Wystraszyła się jednak upadkiem dziewczyny i od razu wyciągnęła rękę, żeby jej pomóc. Upadek wyglądał dość groźnie. - Nic Ci nie jest? Pokaż rękę - przyciągnęła ją do siebie. - Powinno być okej, ale może chcesz iść do skrzydła szpitalnego? - spytała zupełnie zmartwiona. - Ach, nie masz za co przepraszać - prawie oburzyła się Beth. Zaczęła właściwie żałować, że powiedziała o tym krukonce. Obawiała się właśnie, że mogłaby zacząć się obwiniać i przez to niepotrzebnie by się zamartwiała. - Wracaliśmy z imprezy, bo za bardzo mi się nie podobało. Byliśmy właściwie już prawie w domu, ale… Napadli na nas. A Gabriel niepotrzebnie zaczął się im stawiać… A wiesz, jak tacy ludzie nie lubią sprzeciwu. Nie było jak go uratować. A ja nie mogłam nic zrobić… Myślała, że już się z tym pogodziła i jej przeszło. Ale mówiąc o tym, znowu przypomniała sobie to uczucie bezradności. Do oczu napłynęły jej łzy, ale szybko je przetarła. I zaczęła myśleć o czymś innym. Wystarczyła chwila i już się uspokoiła.
Gabriel przecież był najlepszym przyjacielem Beth. Puchonka traktowała go, jak brata. Musiała bardzo przeżyć jego stratę, a Crystal niczego nie zauważyła. Krukonka miała wrażenie, że robi się mniej ludzka, bardziej egoistyczna? No, ale czy to jej wina? Wszystkie uczucia i emocje często się jej mieszały. Zapewne nie jeden uczeń, a może i nawet nauczyciel miał ją za osobę niepoczytalną, albo chorą psychicznie. Dlatego takim osobom, jak C należy współczuć, nie zbliżać się do nich pod żadnym pozorem. Bywa tak, że można się tym wirusem zarazić, co prowadzi do bycia napiętnowanym. Okey! Nie rozwijajmy już tego tematu, skupmy się na tym co teraz, więc tak... White chwyciła dłoń Elisabeth i pozwoliła sobie wstać. Pokazała posłusznie lekko skaleczoną i obolałą dłoń, po czym ją pospiesznie zabrała, jakby obawiała się, że będzie zmuszona iść do skrzydła szpitalnego. - Nic mi nie jest. - Uśmiechnęła się nieco, aby nie dawać Wonderwood powodów do niepokoju. Słuchała, jak puchonka mówi, o tym, co stało się Gabrielowi. Nie miała za co przepraszać? Jak to? Zrobiła zdekoncentrowaną minę, ponieważ właśnie w tej chwili, w jej głowie dochodziło do mieszanki i wybuchu różnych dziwnych odczuć i emocji, nie wiedziała, do którego worka ma je wrzucić. - Ten świat jest okrutny. - Palnęła bez namysłu. No, bo niby jesteś czarodziejem. Niby coś wyróżnia Cię od tego mugola, a tak naprawdę nie możesz nic zrobić. To było okrutne.
Widziała zmianę w spojrzeniu Crystal. Patrzyła na nią tak jak dawniej. Beth była mile zaskoczona, że dziewczyna tak się tym przejęła. - No skoro tak mówisz - zgodziła się nie zaprowadzać krukonki to skrzydła szpitalnego, ale postanowiła wciąż ją obserwować, czy aby na pewno ręka jej nie puchnie. - No jest. To prawda. Ale cóż. Czasem tak bywa. Po prostu trzeba to przeżyć, a ja chyba już się z tym pogodziłam - przyznała rację Crytal i upewniła ją, że nie jest już tak zrozpaczona jak dawniej. Zaczęła się zastanawiać, czy może jednak miały szanse na naprawienie ich relacji. Co prawda wiele się zmieniło i na pewno nie byłoby tak jak kiedyś, ale może… Od czegoś trzeba było zacząć, wcześniej czy później. - Słuchaj… Może… Mogłybyśmy się widywać trochę częściej? Brakuje mi Ciebie, naprawdę - przyznała byłej przyjaciółce - Myślisz, że dałybyśmy radę?
Przejęła się i to było dla niej dobre uczucie, ponieważ czuła, że nie jest sama i jednak nadal zależy jej na Elisabeth. Dłoń właściwie ją już nie bolała, bardziej skupiona była na Beth. Czyli pogodziła się z tym. Dała radę. C, nie chciała drążyć tematu skoro Lisa się już to przeżyła i wytrzymała taką stratę to oznaczało, że była silna. Silna niż kiedykolwiek. - Jesteś silna Lissi. - Nazywała ją tak, jak się przyjaźniły. Lubiła eksperymentować z jej imieniem i przestawiać w nim literki, przez co czasami puchonka zapewne nie wiedziała, czy Crystal mówi coś do niej, czy do kogoś innego. Krukonka też pragnęła naprawić to co się zepsuło i uśmiechnęła się na słowa Beth. - Oczywiście! - Niemal krzyknęła. Podeszła bliżej Lisy i przytuliła ją mocno. Tym razem nie pozwolę Ci odejść... Zamknęła oczy, po czym spojrzała na dziewczynę, ponownie się uśmiechając. - Wysyłaj sowy, dużo sów i ten... widzimy się, kiedy będziesz chciała. Piszesz, ja już biegnę. - Ich rozmowa dobiegała końca, właściwie raczej powinna. Było już tak późno, że nawet nie zauważyły.
Zaśmiała się na stwierdzenie Crystal, że jest silna. Może faktycznie była. A może po prostu przestała się przejmować uczuciami i odrzuciła je na drugi plan. Najważniejsze obecnie było dla niej, by nie zostawać samej. Wtedy jej myśli galopowały w złym kierunku. Wtedy właśnie wszystko wracało i zaczynała się przejmować. Lissi, pamiętała, kiedy krukonka ją tak nazywała. I nie tylko tak. Beth, Eff, Effie, Eli, Lis, Lissi. Miała to szczęście, że z jej imienia każdy mógł ułożyć co tylko chciał. Co było czasem bardzo zabawne, bo kiedy się przyzwyczaiła do jednego, zdarzało jej się nie zareagować na drugie. Czasem wynikały z tego różne nieporozumienia. - Bardzo się cieszę - powiedziała i przytuliła przyjaciółkę. Miała nadzieję, że już zawsze tak będzie. Że już wszystko będzie dobrze i nie będą musiały przeżywać tego wszystkiego ponownie. - Na pewno będę - uśmiechnęła się. Właściwie robiło się późno. Nie wiedziała, która jest godzina, ale bardzo możliwe, że już dawno powinna być w domu wspólnym puchonów. - Oj, chyba pora wracać - spojrzała na Crystal pytająco - Zaraz oberwie nam się szlabanem. Na pewno niedługo się zobaczymy. Do następnego! - rzuciła do przyjaciółki. Zebrała swoje rzeczy z ławki i pospieszyła w kierunku schodów. - Obserwuj tę rękę! - rzuciła jeszcze znikając za rogiem.
Sydney łaziła po zamku nudząc się niemiłosiernie. Jako, że dosyć miała już wszechobecnych duchów i gadających obrazów, wyszła na zewnątrz. Pogoda do najlepszych nie należała,ale dziewczyna lubiła takie warunki. Usiadła na balustradzie i wyciągnęła nogi przed siebie. Było jej dosyć wygodnie i nawet rozmowy przechodzących od czasu do czasu osób nie przeszkadzały jej tak bardzo jak zazwyczaj. Do czasu. Do czasu, gdy w zasięgu jej wzroku nie pojawiła się pewna Gryfonka, na której widok coś w pamięci Syd przeskoczyło. Potrzebowała chwili skupienia, ale po chwili wszystko sobie przypomniała. Ta bójka, mimo że w tak młodym wieku, należała do jednej z tych pamiętnych. Już nawet nie pamiętała, o co im poszło, ale za to potrafiła przypomnieć sobie ból oka i włosów,których sporo w tamtym starciu straciła. Jej spojrzenie, spoczywające na Gryfonce, pałało niechęcią.
Sytuacja w której znaleźli się wszyscy uczniowie Howgartu wydawała się być Calliope naprawdę niepokojąca. Z uporem maniaka próbowała zachować dobrą minę i pomimo wszystko nie ukazać strachu, który z minuty na minutę narastał w głowie. Była twardą gryfonką i nie powinna się martwić bredniami, które wypowiedziała jakaś przeklęta, magiczna czapka, ale jeden fakt ciągle nie dawał spokoju. Parę razy zdarzyło jej się rzucić zaklęcie w Grecji i skutki nie zawsze były zadowalające. Strasznie wkurzało, gdy nie wychodziło głupie Lumos, jedno z najprostszych zaklęć świata i panna Mercouri nie mogła przeżyć, że jej umiejętności magiczne spadły aż tak. Co najmniej do poziomu przygłupa Vin-Eurico. Za każdym razem traktowała je bardzo poważnie, jak osobiste porażki, które mogły odbić się na przyszłym życiu. Całkowity brak magii i bycie zmuszonym do życia wśród mugoli brzmiało wyjątkowo strasznie. Poszła tam chyba po to by odpocząć. Gwar, który panował przez całą ucztę powitalną w Wielkiej Sali doprowadzał Brytyjkę do szewskiej pasji. Co za dużo ludzi, to nie zdrowo, jak to mawiał sławny poeta. Siedziała sobie w spokoju popalając papierosa i co chwilę zerkając na przeklęty badyl, który międliła w rękach. W pewnym momencie miała ochotę go złamać, może to właśnie on nie był dobrze do niej dopasowany, w głowie buzowało miliony myśli i żaden z głosów nie wydawał się być tym rozsądnym. Brunetka poprawiła okulary na nosie i strzeliła szyją. Ostatnio życie było wyjątkowo męczące, a ona nie mogła nic na to poradzić. Uwagę nastolatki zwrócił jednak znajomy, który najwyraźniej od dłuższego czasu się jej przyglądał. Może, gdyby była kimś innym to pomyślałaby, że straszny z niego dziwak, ale po części czuła się podobnie. Też była tą nienormalną. Nie uśmiechała się serdecznie, na jej twarzy pojawił się niezrozumiały grymas. Spoglądała na niego uważnie i bez słowa. Ostatni raz zaciągnęła się dymem i zgasiła papierosa o skraj murku. - Nie na uczcie? - była słaba w small talku. Zdecydowanie bardziej wolała milczeć lub latać lub czytać. Z wielką upartością ignorowała wszystkie przyjacielskie odzywki, oni wszyscy nie byli warci rozmowy - byli tylko ciemną masą bez treści.
Tego, co wydarzyło się podczas rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego, nikt się nie spodziewał. Sytuację na wielkiej sali Nicodéme obserwował z boku, jak najdalej ludzi. Czuł, jak napięte są nerwy uczniów. Chociaż niektórzy nie dawali tego po sobie poznać, było po prostu czuć ten lęk w powietrzu. Ich spojrzenia były puste, tak, jakby w ogóle nie skupiali się na ceremonii, tylko na słowach Tiary Przydziału. Spojrzenia go rozpraszały, próbował zrozumieć o co chodzi, jednak mimo swojej bystrości nie potrafił. Szybko powiązał fakt, że błazeńskie zachowanie tego jakże komicznego nakrycia głowy może być spowodowane tym, co działo się w Grecji. Trudno było ukryć to, że z magią zaczęło się dziać coś dziwnego. Po prostu nie działała tak, jak zawsze. d'Impérieux nie miał z tym problemu, gdyż magii używał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Nie chciał być taki jak wszyscy, co w tym wypadku było dziwne. Żył w świecie magii, a nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Mimo to widział, jak trudzą się inni uczniowie, próbując zastosować najprostsze zaklęcia pokroju zwyczajnej alohomory. Nienawidził przebywać w tłumach, bo mimo tak dużej ilości osób, nie miał się przed kim otworzyć i odezwać chociaż słowem. Przyzwyczaił się do roli obserwatora, ale tym razem obserwacje były zbędne, na twarzach uczniów było widać stres. Nicodéme nie chciał, żeby ten nastrój przeszedł na niego, więc po prostu wyszedł. Jego nieśmiałość wypchała go z budynku i zostawiła na świeżym powietrzu, gdzie mógł odetchnąć. Po chwili ogarnął go lekki niepokój, jakby o czymś zapomniał, czuł, że musi wrócić na salę. Toczył ze sobą walkę, bo wiedział, że powrót tam nie miał sensu. Oparł się o murek i wpatrywał w kolumny, starając się opanować. Pstrykanie palcami skończyło się niespodziewanymi wybuchami płomieni ognia z palców, więc wolał tego zaprzestać. Magia naprawdę tutaj szalała. Gdy był już spokojny, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest sam, bo zobaczył @Calliope I. Mercouri ,która stała kawałek dalej. Najwidoczniej ona również miała dosyć tej całej szopki. Wyżej wspomniana nieśmiałość zabraniała mu podejść i się przywitać, więc tylko się jej przyglądał. Dopiero, gdy ich spojrzenia się spotkały, Francuz się złamał i skierował w jej stronę. -A ty na papierosie?- Zapytał patrząc na to, co trzymała w dłoni. Doskonale wiedział, że dziewczyna nie pali. -Stresujesz się? Pytanie było zbędne, bo niby z jakiego innego powodu miałaby wyjść na papierosa? Jej zachowanie wcale go nie dziwiło, sam by zapalił, gdyby miał przy sobie papierosa. -Tiara Przydziału jest już stara, bredzi. Poza tym widzisz, co się dzieje z magią. To pewnie przez te zakłócenia Tiara mówiła te wszystkie rzeczy.
Rok szkolny dopiero się rozpoczął, a mnie już przytłaczały szkolne obowiązki. Jakby tego było mało zostałam prefektem i niestety musiałam się pilnować, żeby świecić przykładem dla innych, szczególnie dla tych młodszych. W takich momentach byłam niezmiernie wdzięczna moim genom metamorfomaga. Ciężko byłoby mi wytrzymać ten stres związany z obecną sytuacją bez chociaż papierosa na tydzień, a przecież gdyby mnie na tym nakryli, pewnie musiałabym się pożegnać z odznaką. Dlatego wtedy korzystałam z moich umiejętności. Zmieniałam kolor włosów, parę rysów twarzy i nikt nie był w stanie mnie poznać. Od przyjazdu do Hogwartu minęły jakieś dwa tygodnie, a ja wciąż byłam na odwyku nikotynowym i głód dawał o sobie znać. Dzień był raczej kiepski jeśli chodzi o warunki pogodowe, więc krużganki świeciły pustkami. Usiadłam przy jednym z filarów, tak żeby bacznie obserwować każde wejście, co dawało mi szanse na ucieczkę. Dziś dla zabawy zmieniłam się w krótkowłosą blondynkę o malutkich ustach i pyzatych policzkach. Zawsze wybierałam inną osobę, tak żeby każde użycie mojej umiejętności było jednocześnie treningiem. Nikt nie nadchodził, więc mogłam w spokoju spalić przemyconego do szkoły Lordka.
__ @Riley Fairwyn załóż, że mnie poznałeś, bo tylko włosy mam inne - chciałam zrobić tak, żeby zakłócenia magii miały wpływ na moje zmiany wyglądów
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Spacer po szkole potrafił czasami naprawdę dobrze oczyścić myśli, ja wiedziałem o tym jak mało kto. Takie wypady powoli stawały się już swoistą tradycją w moim dziennym rozkładzie zajęć. Udając się w ustronne miejsce, odreagowywałem emocje towarzyszące mi przez kilka ostatnich godzin. Czytałem, ćwiczyłem zaklęcia, grałem w karty z niewidzialnym przeciwnikiem lub po prostu myślałem, nie istniała żadna reguła, która ściśle kontrolowałaby przebieg takich wypadów, aczkolwiek istniała pewna zależność. Zdecydowanie chętniej uciekałem na tereny leśne, nie uważając kamiennych murów za godne polecenia wszelakim myślicielom. One wszystkie były takie same, zimne i bezduszne, zupełnie wyzute z uroku, jakim nierzadko potrafiła emanować natura, a ja… ja po prostu łasy byłem na piękno, ciszę i spokój, oczywiście. Toteż przez pierwszą chwilę nie reagowałem. Wkraczając na krużganki nie spodziewałem się dojrzeć nikogo znajomego. O tej porze większość uczniów objadała się pysznościami w wielkiej sali i raczej nikt nie myślał o tym, aby się głodzić i zamiast tego sięgać po papierosy. Nikt poza samotnie siedzącą dziewczyną, wpatrującą się z uwagą w korytarze odchodzące od krużganków długimi, krętymi wstęgami przywodzącymi na myśl zastygłe w bezruchu wężowe ciałka. To wzbudzało ciekawość, ale nie to ostatecznie popchnęło mnie ku rezygnacji z oddalenia się z zajętej miejscówki. Przysiadłem pod filarem obok, wyciągnąwszy jedną nogę przed siebie, podczas gdy drugą zgiąłem w kolanie i przyciągnąłem do siebie ramionami. Zmarszczyłem brwi, gdy dotarł do mnie przyjemny, znajomy zapach papierosów. Niemalże od razu poczułem suchość w gardle i klepnąłem się po kieszeni, ale pustka, którą poczułem nie była zaskakująca. Już od dawna nie nosiłem przy sobie swojego opakowania fikuśnych, srebrnych Wizz-Wizzów, trochę po to, aby nie kusić losu, a z drugiej strony dlatego, że gdy nie miałem ich pod ręką, paliłem zdecydowanie rzadziej. Niemniej jednak w takich chwilach ciężko było mi się od tego powstrzymać. Papierosy bardzo dobrze koiły rozedrgane nerwy, a rozpoczęcie roku szkolnego po rocznej przerwie było dla mnie niezwykle stresującym przeżyciem, chociaż pewnie nie było tego po mnie widać. Dzisiaj moja twarz także nie była specjalnie ekspresywna, a jednak uśmiechnąłem się z przekorą, zerkając na dziewczę siedzące obok. - Ładniej Ci w długich włosach. - rzuciłem w jej stronę, tonem z pozoru niewinnym. - Przed kim próbujesz się ukryć? Nawet ślepy by Cię poznał.
Mieszkanie od małego w Anglii przyzwyczaiło mnie do beznadziejnej pogody, która dla nas była chlebem powszednim. Większość jednak, nawet żyjąc w tym deszczowym kraju od lat, dalej miało problemy z aklimatyzacją. Ja chyba byłam zbyt zakochana w Wielkiej Brytanii, żeby przejmować się koniecznością noszenia parasola. Zła pogoda nie była wystarczającym zabezpieczeniem przed wpadnięciem na kogoś niepożądanego, więc na papierosa wybrałam się w porze obiadu. Nie byłam specjalnie głodna, zresztą rzadko bywałam naprawdę spragniona jedzenia i często zdarzało mi się omijać ten teoretycznie największy posiłek w ciągu dnia. Może stąd wielokrotnie profesorowie wyrażali swoje zaniepokojenie moim stanem zdrowia, sugerując, że mam jakieś zaburzenia związane z jedzeniem. Oczywiście są w błędzie. Po prostu głód nikotynowy jest jednak silniejszy od tego standardowego. Z kolei moją drobną sylwetkę zawdzięczam genom i wiecznie nieobecnym rodzicom, którzy doprowadzili pięcioletnią dziewczynkę do lekkiej anoreksji. Hm, może więc profesorowie się aż tak nie mylili. Z każdym palonym przeze mnie papierosem przychodził mi do głowy wizerunek mojej mamy, która sama oddawała się nieraz nałogowi. Stresująca i odpowiedzialna praca, przerost ambicji (który tak się składa, że odziedziczyłam) i masa innych rzeczy powodują, że palenie staje się jakąś drogą ucieczki. To samo siedziało mi w głowie teraz. Kiedy zobaczyłam zbliżającą się znajomą twarz. Stwierdziłam, że pewnie mnie nie pozna i pójdzie sobie dalej, więc zdziwiłam się, kiedy się do mnie przysiadł. Na początku pomyślałam, że pewnie będzie próbował wycyganić szluga, ale ten zachowywał się, jakbym była normalną Melody, a nie jakąś podróbką. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Z jego wypowiedzi wynikałoby, że nic prócz włosów nie udało mi się zmienić, a przecież planowałam coś zupełnie innego. - O czym Ty mówisz? - spytałam i jeszcze, żeby upewnić się, że dobrze go zrozumiałam, wyjęłam z kieszeni szaty podręczne lustereczko, którego często używałam. Miał racje. Przecież twarz, którą w nim widziałam, należała do tej zwykłej, codziennej Melody... Coś tu było bardzo nie w porządku. Zaklęłam pod nosem i wyrzuciłam resztki papierosa gdzieś w trawę przy krużgankach, mając gdzieś środowisko i tak dalej - Ty też masz takie problemy z magią? Myślałam, że to moja różdżka, ale najwyraźniej to coś więcej - kompletnie nie wiedziałam, co mogło być powodem tych dziwnych sytuacji. Po wyrzuceniu papierosa wróciłam do mojej normalnej fryzury, bo nie musiałam się już przecież chować. Riley zresztą dobrze wiedział, że zmieniałam twarz, kiedy szłam zapalić lub robiłam inne niezgodne z regulaminem rzeczy - pani prefekt powinna przecież utrzymywać nieskalaną reputację.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Siedziałem tak po prostu i wpatrując się w jej ciemne oczy okalane atramentowymi rzęsami, bynajmniej nie czekałem na jej reakcję bezczynnie. Chłonąłem wzrokiem jej delikatną, przyjemną dla oka aparycję, obserwując jak rozpływa się w kłębach szarego dymu i myślałem, dlaczego Melody była taka jaka była. Za wszelką cenę dążąc do perfekcji na wielu polach, potrafiła kryć się nawet z tym, że popalała, jakby takie niewiele znaczące przewinienie miałoby odebrać jej odznakę prefekta, do której także przywiązywała, moim zdaniem, zbyt dużo uwagi. Jednakże ja nie od wczoraj byłem ignorantem, jeśli o to chodziło i dobrze wiedziałem, że akurat ze mnie byłby kiepski prefekt. Mogłem więc nie pojmować tego fenomenu brania na siebie nikomu niepotrzebnych obowiązków dyscyplinowania kolegów z klasy, a jednak i tym razem nie wdawałem się w tej sprawie w zbędne dysputy. - Chociaż tutaj to jakby Ci coś drgnęło - wskazałem na jej policzek, gdy szukała w kieszeni lusterka, chcąc zasugerować, że jest jakby nieco okrąglejszy, chociaż było to przecież zwykłe kłamstwo. Zwyczajnie chciałem poprawić jej humor. Nie tylko ją jedną męczyły te niepokojące anomalie. Poczułem, że mimowolnie wykrzywiam usta. - Nie do końca - odpowiedziałem na jej pytanie dość enigmatycznie, odwracając do niej twarz przodem, aby mogła rzucić okiem. - z „tym” wszystko wydaje się być w porządku, do czasu kiedy próbuję zrobić coś więcej. Myślałem, że tylko ja mam taki kłopot, wiesz dlaczego. - przesunąłem palcami wzdłuż szczęki, jak to już miałem w zwyczaju, a potem splotłem szybko palce na piszczelu, wiedząc że jak już zacznę przypominać sobie co skrywała ta sztuczna skóra, zapragnę znowu spróbować skorygować swój nos czy cokolwiek innego tylko po to, aby po raz setny sprawdzić czy coś w działaniu mojej magii się nie polepszyło. - Przemiana może mi się udawać pod warunkiem, że zażyczę sobie odwrotności docelowego efektu. Więc poranny „make up” zajmuje mi teraz więcej czasu, a różdżka to zupełnie inna historia. Chciałem ją nawet wymienić na coś od wujostwa, ale podobno nasze różdżki wcale nie są w tym momencie lepsze. Jak na ironię. - uśmiechnąłem się z dezaprobatą przeznaczoną dla niesprawiedliwości świata, a potem ponownie zerknąłem na Melody, uprzednio kiwając dłonią w stronę niedawno zgasłego papierosa, jakiego zapach wciąż wydawał się wisieć w powietrzu pomiędzy nami. - Nie łatwiej Ci robić tego na wieżach? Tam grasują tylko sowy… i wentylacja też nie najgorsza.
Nie zauważałam tego głębokiego spojrzenia Krukona. Pewnie dlatego, że sama nigdy nie nawiązywałam z ludźmi zbyt długiego kontaktu wzrokowego. Częściej unikałam spojrzeń niż je nawiązywałam. Pewnie miałabym trudności z określeniem koloru oczu nowo poznanej osoby, z którą gawędziłam ostatnie 5 minut. Najgorsze, że zdarzało mi się to też w rozmowach z zupełnie mi bliskimi. Bałam się, bo wiedziałam, że nawet krótkie nawiązanie kontaktu wzrokowego mogło powiedzieć więcej niż godzina rozmowy, a przede wszystkim ujawniało każde kłamstwo, które chciałabym zatuszować. Dlatego też żałowałam, że umiejętność metamorfomagii nie pozwalała manipulować swoim wyglądem aż do takiego stopnia. Nie musiałam jednak patrzeć w oczy Rileyemu, żeby wiedzieć, że mój policzek wcale nie wyglądał inaczej niż zwykle. Doceniałam jego próbę podniesienia mnie na duchu. Nie załamywałam się jak na razie kilkoma nieudanymi modyfikacjami, bo przecież zdarzały się one i wcześniej. Choć nie ukrywam, że ciężko byłoby mi pogodzić się z tym, że nie będę potrafiła zmienić się kiedy i jak tylko bym chciała. Przyjrzałam się twarzy przyjaciela, żeby ocenić, czy wyglądała "normalnie". Wyglądało na to, że on nie miał większych problemów z utrzymaniem swojego wyglądu w takiej formie, w jakiej chciał. Może było to też dlatego, że utrzymywał go na pełny etat, a nie od czasu do czasu jak ja. Ale jak się okazuje większa ingerencja w wygląd dawała mniej więcej taki sam efekt co mnie, a to już było niepokojące. Skoro oboje mieliśmy taki problem, to nie my byliśmy problemem, a coś z zewnątrz. Pokręciłam głową, utwierdzając go w przekonaniu, że to nie jest kwestia jego umiejętności. - Miejmy nadzieję, że to się nie pogorszy - powiedziałam. Dla mnie to jeszcze nie byłby koniec świata, ale nie wiem, czy Riley pogodziłby się z tym z taką samą łatwością. Mi nigdy nie przeszkadzała jego prawdziwa twarz. Oparzenie na lewej części twarzy nie rzucało się tak bardzo w oczy, bo pamiętam, jak wyglądał niedługo po wypadku... Ślad, który pozostał jest niczym w porównaniu do tego. - Z moimi płucami zeszłabym na zawał zanim dotarłabym do połowy schodów - zaśmiałam się, bo rzeczywiście często łapałam zadyszkę, co trochę mi przeszkadzało przy uprawianiu jakże uwielbianych przeze mnie sportów - A myślisz, że czemu nie bywam na astronomii? - prawda jest taka, że unikałam tego przedmiotu ze względu na to, że jestem z niego raczej kiepska, a nie że nie podołałabym setkom schodów prowadzących na szczyt wieży - Jestem wdzięczna losowi, że moje dormitorium znajduje się tak blisko ziemi - przyznałam. Podziwiałam Gryfonów i Kurkonów, że codziennie wdrapują się do swoich wieży. Chyba wolałabym spać w kuchni..
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Odwróciłem spojrzenie, wreszcie pogodziwszy się z brakiem zainteresowania nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Nigdy nie odzywałem się na ten temat ani słowem, chociaż nie potrafiłem pojąć dlaczego nigdy nie potrafiła spojrzeć mi w oczy w taki sposób, w jaki robiłem to ja względem niej samej. Dla mnie kontakt wzrokowy był czymś więcej niż jedynie pustą obserwacją czyjejś twarzy, oceną jego urody czy inteligencji na podstawie jednego błysku w oku. Czułem się po prostu dziwnie, kiedy robiłem krok w tym kierunku i nagle byłem sam na środku jezdni, kompletnie pozbawiony oparcia. Wycofawszy się odruchowo, zacząłem zawzięcie dłubać przy mankiecie swojej szaty, jakby to miało pomóc w czymkolwiek poza zajęciem rąk na kilka sekund. - Melody, to nie może się pogorszyć. - powiedziałem, czując jak w samym środku żołądka tworzy mi się niewidzialny supeł. Zacisnął się mocno, a mnie aż zrobiło się niedobrze na samą myśl o wypowiadaniu dalszych słów. - Nie wiem co zrobię, jeżeli kiedyś obudzę się w domu i nie będę mógł nic z tym zrobić.- mój głos gdzieś po drodze zgubił emocje, dzięki czemu ostatnie słowa wypowiedziałem równiutko, jakbym był jednym z tych dziwacznych metalowych urządzeń, z jakich korzystają mugole, a które gadają takie śmieszne rzeczy jak „power on” czy coś w tym rodzaju. Nie musiałem mówić nic więcej na głos. Moja twarz, często tak stateczna i nieporuszona, wreszcie zadrżała lekko w niepokoju, a ręce natychmiast przypomniały sobie nagle o skubaniu, drapaniu i stukaniu. Zajęcie dla nich, wolność dla umysłu. Chciałbym, aby to było takie proste. Kompletnie nie wyobrażałem sobie życia bez mojej maski. Nakładanie jej co rano wydawało mi się już tak nieodłączną częścią mojego istnienia, że zapomniałbym nawet o tym cholernym piekle, w którego środek sam niegdyś wstąpiłem, gdyby nie konieczność odprawiania porannej rutyny. Przyglądanie się sobie wciąż było trudne i nie sądziłem, aby nawet Melody potrafiła to zrozumieć, nawet pomimo szczerych chęci. Kiedy patrzyłem na siebie samego, wciąż widziałem jedynie minione dni. Gorzała we mnie nienawiść tak silna, że niejeden raz zbijałem lustra nagą dłonią, nie chcąc już nigdy więcej się oglądać, aby za kilka godzin, w całej swej próżności, pokaleczonymi od szkła dłońmi składać je w całość. Dopiero wówczas, gdy moje codzienne odbicie wykrzywiały skazy na szkle, ponownie wieszałem je na ścianie, aby wreszcie pozwolić skrzatowi Fairwynów na naprawienie go zaklęciem. Nie pamiętam już ile luster zniszczyłem w ten sposób. Uważałem taki brak kontroli nad sobą za niedopuszczalny, a jednak teraz znów miałem ochotę to zrobić. Zacisnąłem mocniej szczęki, czując jak supeł przesuwa się z miejsca na miejsce, przyprawiając mnie o mdłości. Za daleko zabrnąłem, aby teraz się wycofać i żaden eliksir upiększający tego nie zmieni. Musiałem też podziękować swojemu brakowi akceptacji swej osoby za te wszystkie niemiłe słowa i odrzucanie przyjaznych gestów innych ludzi. Nadzwyczaj ciężko było przyjąć pomoc, kiedy człowiek dzień w dzień starał się wyprzeć problemu. Niemniej jednak, to musiała być przeszłość, a przynajmniej tak to sobie wmawiałem, obserwując jak z dnia na dzień staję się mniej… dziki. Inaczej sprawa miała się w zakazanym lesie, ale o tym nie wiedział już nikt poza mną i kilkoma zaufanymi jednostkami. Nagle kąciki moich ust nieznacznie wygięły się ku górze, a wyobraźnia natychmiast pomknęła mi w stronę rozkapryszonego profesora nauczającego astronomii w minionych latach. Przywołanie w myślach jego twarzy wcale nie sprawiło mi przyjemności, ale niechże już stracę. - To profesor Robertson za silnie na Ciebie działa. Nie wymawiaj się brakiem kondycji. - spróbowałem, ciekaw czy wda się w dyskusję na temat tego kontrowersyjnego belfra, który zawsze gdzieś tam z tyłu głowy budził mój lekki niepokój. To pewnie przez jego jawną niechęć do dziewcząt i idące za nią pikantne plotki, jakie nie ominęły także moich zachłannych w ciekawości uszu, ale hej, pewnie jestem po prostu uprzedzony przez swoją heteroseksualność. - Ten to dopiero wydziela mocne fluidy. - i poruszyłem sugestywnie brwiami. Przy Melody odzyskanie odrobiny humoru zawsze było łatwiejsze. Worek galeonów dla tego, kto wyjaśni mi dlaczego tak się działo.
Czy zdawałam sobie sprawę z tego jak unikanie spojrzeń jest krzywdzące dla innych? Ależ skąd. A już w ogóle nie wiedziałam, że bliscy potrzebowali go najbardziej. Może właśnie tu tkwi mój błąd i dlatego trudno jest się do mnie zbliżyć. Z drugiej strony każde głębsze spojrzenie w oczy drugiej osobie było z mojej strony gestem najszczerszym i najbardziej prawdziwym. Nic innego bardziej nie demonstrowało moich uczuć i myśli jak to, co mówiły moje oczy. Do spojrzenia trzeba mnie zmusić, a najczęściej udaje się to, kiedy ktoś mnie denerwuje. Okazanie ludziom niechęci i złości przychodziło mi znacznie łatwiej niż okazanie czułości i troski. Widząc reakcję jaką moje zmartwienie wywołało w Riley, od razu poczułam się źle. Nie lubiłam patrzeć na czyjeś cierpienie, a szczególnie to psychiczne. Wiedziałam, że od jego umiejętności zależało wszystko. Przynajmniej dla niego i nie byłam sobie w stanie nawet w małym stopniu wyobrazić, jak on by to przeżył, gdyby jednak problemy z magią miały się pogorszyć. Sama też miałam nadzieję, że tak się nie stanie. Byłam pewna, że znajdą się ludzie, którzy przyjrzą się temu problemowi. Kto to widział czarodziei żyjących jak mugole. Słysząc z tonu głosu Krukona jak bardzo koszmarna była dla niego ta wizja, odruchowo położyłam dłoń na jego dłoni, która uparcie stukała w kamienną powierzchnię balustrady. Tym razem nie uciekałam od jego spojrzenia, wręcz przeciwnie, przysunęłam twarz bliżej jego twarzy, tak żeby nasze oczy się spotkały. Takie spojrzenia nie przychodziły mi z trudem. Były moją reakcją na cierpienie. Pokazaniem, że osoba może szukać we mnie oparcia i zawsze będę. Nie wiem, czy ludzie odczytywali z nich taką wiadomość. Miałam nadzieję, że tak. - Jestem przekonana, że do tego nie dojdzie - powiedziałam zupełnie szczerze, zmuszając go do przekonania się o tej szczerości w moich oczach. Trwało to tylko chwilę. Odsunęłam się od niego, jednak wciąż trzymałam dłoń na jego dłoni. Pozwoliłam mu spokojnie odrzucić te myśli, które niechcący zasiałam w jego głowie. Czułam się trochę winna, ale tego już nie dawałam po sobie poznać. Jeszcze tego brakowało, żeby myślał, że wywołał we mnie poczucie winy. Rozmowa zeszła na inne tory i zostawiliśmy temat niesfornej magii, do którego pewnie niejednokrotnie będziemy wracać. Nie wiedzieć czemu, moja dłoń dalej nie zmieniła swojego miejsca, ale skłamałabym mówiąc, że to z nieuwagi. Było mi całkiem przyjemnie czuć obecność Riley jeszcze jednym zmysłem. - Oj, weź nawet nie zaczynaj - zaśmiałam się, kręcąc oczami. Profesor Robertson należał do bardzo specyficznych nauczycieli i z pewnością nie był on moim ulubionym członkiem kadry - Robertson bynajmniej nie zwiększa moich chęci na wdrapywanie się na szczyt wieży - to nie to, że miał jakieś obiekcje do dziewczyn. Bywa, urodziłam się z macicą, taki mój los i świata nie zmienię nawet jakbym się bardzo starała. Mam tylko nadzieję, że świat sam się kopnie w cztery litery i postanowi się naprawić. W każdym razie w Griffinie przerażało mnie strasznie dużo rzeczy. Poruszał się tak jakoś dziwnie, jakby wręcz sunął. A do tego miał takie nienaturalnie długie kończyny. Ogólnie był jakiś taki podłużny, na twarzy też. Dodatkowo wężomowa w jego wykonaniu brzmiała jeszcze bardziej przerażająco niż normalnie i na samą myśl miałam ciarki.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie musiałem wyczuwać tej delikatnej zmiany nastroju żadnym dodatkowym zmysłem. Wystarczył mi dotyk jej delikatnych palców na mojej skórze. Z zasady nie przepadałem za tego typu gestami, kierując się w życiu zasadą, że wycofanie emocjonalne i fizyczne pozwala na o wiele większą kontrolę spotkania. Także zazwyczaj to ja decydowałem o tego typu gestach, obdarzając nimi jedynie bardzo nielicznych i szczędząc ich nawet tym, dla których dotyk moich dłoni powinien być normalnością. To nie było specjalnie uczciwe. Czasami same czyny mówiły o wiele więcej niż słowa, podczas gdy ja tak beznamiętnie pozbawiałem się możliwości rozmowy na poziomie samego ciała. Łatwiej było udawać, że nie widzi się jego mowy, chociaż okłamywałem się w ten sposób, kpiąc sobie ze swej inteligencji. Nic nie mogłem na to poradzić. Moja skóra tworzyła granicę zaufania i to wcale nie od czasu wypadku. Zawsze tak było, ale od tamtego momentu to wszystko tak jakby się nasilało. Nigdy jednak nie miałem swoim przyjaciołom za złe tego, że uzewnętrzniali się w ten sposób i niekiedy nawet sam tego potrzebowałem. Duma jest ogromną wadą. Gdybym nie był tak pyszny, pewnie czerpałbym ze swoich znajomości o wiele więcej korzyści i szybciej obdarzałbym ludzi zaufaniem na jakie zasługiwali. Dziś przyjąłem gest Melody z prawdziwą, nieskrywaną wdzięcznością. Tylko z nią rozmawiałem o swoich ułomnościach, woląc aby osoby z zewnątrz nie widziały mnie w chwilach słabości, a więc i nawet tak delikatne pocieszenie w tej trudnej sytuacji było na wagę złota. Przez moment rozkoszowałem się ciepłem jej niewielkiej, kobiecej dłoni, wcale nie odczuwając braku stukania. Nie musiałem mówić, że wierzę w jej słowa całym sercem… że chciałbym w nie uwierzyć. Moja twarz zdradzała lekkie wahanie, ale wzrok miałem wciąż ocieplony jej gestem, a więc i łagodny, zupełnie rozbrojony ze zdeterminowanego powątpiewania, jakie pewnie dostrzegliby wszyscy inni. Rozsunąłem palce, splatając nasze dłonie w delikatnym, nienachalnym uścisku. Łowiąc jej spojrzenie, pozwoliłem sobie się w nim zatracić jedynie na kilka krótkich chwil. Szukałem w nich odpowiedzi na niewypowiedziane nigdy pytania i wydawało mi się, że więcej nie było mi potrzeba… a potem Melody się odsunęła. Pozwoliłem jej na to, ale nacisk moich palców odrobinę się pogłębił. Nie odchodź, mówiły, chociaż takie słowa pewnie nigdy nie padną z moich ust. Byłem zbyt zdezorientowany w naszej relacji, aby uformować obawy w zdania. W każdym razie, zamknąłem już kwestię niesfornej magii, postanawiając chociaż ten jeden raz pokierować się nadzieją, a nie zdrowym rozsądkiem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że się uśmiechałem, dopóki nie dostrzegłem jak dziewczyna się śmieje. - Koniec z wymówkami, pani prefekt. - zagroziłem jej palcem, a wyraz mojej twarzy zmienił się. Teraz wcale nie był o wiele poważniejszy, ale sugerował, że mam dla niej prawdziwą bombę. Ach, słodkie tajemnice i plotki. - Słyszałem, że Robertson zamierza się wynieść. Kilka dni temu znalazłem się niedaleko wieży z gabinetami. Widziałem jak przechadza się z Hampsonem i podsłuchałem fragment rozmowy o pociągach z Hogsmeade i transporcie bagaży. Tak sobie pomyślałem, że to może oznaczać tylko jedno… no bo po co chciałby wywozić stąd te wszystkie gadające walizy zaszyfrowane wężomową? - rozgadałem się, ale to najpewniej dlatego, aby odegnać od siebie myśli o tej przygnębiającej wizji magicznych zaburzeń sprzed kilku minut. - Mam nadzieję, że nie odczytałem błędnie tej sytuacji, też działał mi na nerwy. - w końcu mogłem tolerować jakieś tam elementy szowinizmu, nie każdy musi być od razu idealnym, ale gdy było się profesorem warto było znać granicę. Robertson miał z tym problem. - Jeśli to się sprawdzi to jak myślisz, jaki będzie ten następny? - zapytałem, a w moich oczach zapłonął ogień podniecenia. Typowanie czegoś tak przyziemnego też było elementem hazardu, a przy okazji gimnastyką dla umysłu. Nic więc dziwnego, że tak bardzo mi się to spodobało.
Dotyk był dla mnie naturalną częścią każdej relacji. Był idealnym narzędziem do zdobycia czyjejś sympatii, zaufania i pokazania tego, jak bardzo jest się otwartym. Ale dotyk był zmysłem, którego używałam w chwilach uniesienia emocjonalnego - przeważnie ze szczęścia. W sytuacjach stresowych unikałam dotyku. Unikałam wzroku. Unikałam wszelkiego połączenia z drugim człowiekiem, mimo że to było jedyne, co mogło mi w takich sytuacjach pomóc. Dlaczego tak się krzywdziłam? Nie wiem. Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Wiedziałam jednak, że dotyk pomaga. Dlatego nie szczędziłam go innym. Spojrzeń się bałam, ale dotyk nie musiał być prawdziwy. Chociaż w przypadku Riley był. Wszystko z nim było w stu procentach szczere. Bardzo mi na tym zależało. Nie wiem, było w nim coś takiego... Zawsze mówiłam o nim jak o przyjacielu, ale wcale tak o nim nie myślałam. Był dla mnie kimś więcej, tylko nigdy nie zastanawiałam się nad tym na tyle, żeby to sprecyzować. Żadne z nas nie potrafiło. Czy to źle? Czy potrzebowaliśmy sprecyzowania? Ja się tego bałam. Całkiem szczerze bałam się zawsze przejść dalej. Bałam się wpuścić kogoś bliżej. Bałam się obowiązku, braku prywatności. Niestety bywało, że nawet z ludźmi, których traktowałam jak przyjaciół nie byłam do końca szczera. Było tak z Eliasem. Było tak z Bridget. To znaczy, nigdy ich nie okłamywałam, ale też nigdy im wiele nie mówiłam o moich problemach. Trudno mi ocenić, ilu z nich domyślili się sami. I z tym jednym szczególnym Krukonem miało tak nie być. Chyba potrzebowałam na to jednak dużo więcej czasu... Pod tym względem jestem okropnie ułomna. Gdyby inni nie podejmowali kroków w przód, pewnie nigdy sama bym się na nie nie zdecydowała. Potrzebowałam kogoś, kto pchnie mnie dalej, choćby siłą. Wielu nie dawało rady, bo nie czuło z mojej strony żadnego zaangażowania. Nie winiłam ich. Całym sercem przywiązywałam się jednak do tych, którym udawało się mnie rozgryźć. - W takim razie obiecuję, że na następną astronomię już przyjdę - wiedziałam, że mówiąc to, nie zostawiałam sobie pola do wymówek. Obietnica to obietnica i nie mogłam jej złamać - Mam nadzieję, że masz dobry słuch i twoja zdolność łączenia faktów nie zawodzi - zażartowałam oczywiście, bo Riley był piekielnie inteligentny i zawsze go za to w tajemnicy podziwiałam - Merlinie, na pewno będzie lepszy niż Robertson. Chociaż normalny też pewnie nie będzie - no bo w profesorach w Hogwarcie zawsze przecież było coś nie do końca normalnego - Ale niech będzie tak zdrowo nienormalny - wyraziłam swoje życzenia - O, a może to będzie kobieta? I dla odmiany będzie mało tolerancyjna w stosunku do chłopców - zaśmiałam się, bo to oczywiście było głupie gadanie. Wtedy przypomniał mi się nasz nowy profesor od zaklęć i nie mogłam się powstrzymać, żeby wtrącić coś na jego temat - A ten Mograine? Niezły jest, nie? - spytałam, puszczając oko do Riley. Tylko się z nim droczyłam. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie skomentowała faktu, że profesor odznaczał się całkiem niezłym wyglądem. Na pewno wszystkie studentki zdążyły już to zauważyć. Z jakiegoś powodu frekwencja na jego lekcjach była wysoka, szczególnie po tej damskiej stronie...
___ sorki, jeśli coś jest nieskładne i bez sensu, ale już padam na twarz xd
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Przepraszam, że tak szybko. Życie mnie zabiło < /3
Gdybym zdawał sobie sprawę z powagi rozterek Melody to pewnie nam obojgu byłoby w tym wszystkim łatwiej. Rozumiałbym wreszcie dlaczego unika mojego wzroku i czemu wycofuje się w chwilach, w których ja sądzę, że już jesteśmy bliscy osiągnięcia rozwiązania… ale jakiego tak właściwie? To był jeden z tych nieuchwytnych elementów naszej relacji. Drobiazg, jaki ustawicznie wymykał się mojej percepcji, ilekroć tylko miałem z nim styczność. Pewnie to dlatego, że i ja sam nie byłem zbyt pewien tego jak chciałbym kroczyć przez życie. Podejmowane przeze mnie decyzje, teoretycznie sensowne, w mojej głowie układały się w kompletny chaos, a większość z nich była dziełem przypadku. Zupełnie tak, jak tamten dzień, prawie rok temu. Dzień mojej śmierci. Jedna pochopnie wyrażona zgoda pociągnęła za sobą ogrom konsekwencji, cierpienia i leżących w trawie ciał. Od tamtej pory starałem się i uczyłem jak być uważniejszym i dbać nie tylko o samego siebie, chociaż egoizm nie od dziś był przywarą rodową większości Fairwynów. Jednakże wciąż mijały kolejne dni. Wskazówki zegara przesuwały się leniwie po jego tarczy, a mój kalendarz ścienny z wizerunkiem Srok z Montrose nieubłaganie wymieniał kartki z miesiącami, a ja wciąż tkwiłem w tym stanie zawieszenia. Wciąż nie wiedziałem co jest dla nas właściwe. Sposób na siebie już miałem, lecz cóż miałem czynić z drugim człowiekiem? Nawet nie spostrzegłem, kiedy mój kciuk zaczął delikatnie gładzić wierzch gładkiej dłoni mojej przyjaciółki. To był sygnał dla nas obojga - naprawdę jej teraz potrzebowałem. Całe to zwątpienie i marazm w postępach przygniatały mnie, a byłem przecież tylko nastolatkiem. Nie potrafiłem radzić sobie z problemami tak, jak zrobiliby to dorośli. Nie potrafiłem zaakceptować swojej codzienności. Nagle poczułem dziwny impuls. To było tak, jakby wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, a jednak nie byłem pewien co on miał oznaczać, co chciał zasugerować. - Oj tak, aż zbyt niezły. Trochę za młody jak na mój gust. Jak ta cała banda… - szukałem przez sekundę właściwego słowa -fipków ma znaleźć do niego szacunek, jeżeli nie będzie twardą ręką trzymał klasy w ryzach? - Próbowałem ciągnąć konwersację, chociaż trochę się pogubiłem we własnych myślach. Fipki, naprawdę? Od kiedy to w codziennych konwersacjach mówiłem slangiem? Zdziwiłbym się, gdyby Melody nie zareagowała śmiechem na takie podsumowanie, między innymi, nas samych. - A przyjdziesz też wieczorem do sali baletowej? - Wyrzuciłem z siebie nagle, pewnie zupełnie rujnując zabawną pogawędkę w jaką się wdaliśmy. Prawie przygryzłem wargę, czując w żołądku mdlący strach. Sam nie rozumiałem dlaczego tak obawiałem się odrzucenia tej propozycji z jej strony, skoro nie proponowałem niczego zdrożnego. - Żeby trochę poćwiczyć. - Dodałem, jakby te słowa wyjaśniały cokolwiek. Poćwiczyć co? Taniec, grę w karty? Chciałem potrenować z nią przemiany, więc odgórnie założyłem, że po prostu zrozumie co potrzebuję trenować w wolnych chwilach. Nigdy nie obiecywałem, że łatwo będzie się ze mną porozumiewać.