Osłonięte krużganki otaczające dziedziniec są idealnym miejscem do schronienia się przed deszczem w jesień albo zyskania pożądanego cienia w lato. Na kamiennych balustradach często siadają uczniowie i opierając się plecami o kolumny spędzają czas w różnoraki sposób, od pochłaniania z fascynacją książek po ukradkowe palenie papierosów.
Sytuacja w której znaleźli się wszyscy uczniowie Howgartu wydawała się być Calliope naprawdę niepokojąca. Z uporem maniaka próbowała zachować dobrą minę i pomimo wszystko nie ukazać strachu, który z minuty na minutę narastał w głowie. Była twardą gryfonką i nie powinna się martwić bredniami, które wypowiedziała jakaś przeklęta, magiczna czapka, ale jeden fakt ciągle nie dawał spokoju. Parę razy zdarzyło jej się rzucić zaklęcie w Grecji i skutki nie zawsze były zadowalające. Strasznie wkurzało, gdy nie wychodziło głupie Lumos, jedno z najprostszych zaklęć świata i panna Mercouri nie mogła przeżyć, że jej umiejętności magiczne spadły aż tak. Co najmniej do poziomu przygłupa Vin-Eurico. Za każdym razem traktowała je bardzo poważnie, jak osobiste porażki, które mogły odbić się na przyszłym życiu. Całkowity brak magii i bycie zmuszonym do życia wśród mugoli brzmiało wyjątkowo strasznie. Poszła tam chyba po to by odpocząć. Gwar, który panował przez całą ucztę powitalną w Wielkiej Sali doprowadzał Brytyjkę do szewskiej pasji. Co za dużo ludzi, to nie zdrowo, jak to mawiał sławny poeta. Siedziała sobie w spokoju popalając papierosa i co chwilę zerkając na przeklęty badyl, który międliła w rękach. W pewnym momencie miała ochotę go złamać, może to właśnie on nie był dobrze do niej dopasowany, w głowie buzowało miliony myśli i żaden z głosów nie wydawał się być tym rozsądnym. Brunetka poprawiła okulary na nosie i strzeliła szyją. Ostatnio życie było wyjątkowo męczące, a ona nie mogła nic na to poradzić. Uwagę nastolatki zwrócił jednak znajomy, który najwyraźniej od dłuższego czasu się jej przyglądał. Może, gdyby była kimś innym to pomyślałaby, że straszny z niego dziwak, ale po części czuła się podobnie. Też była tą nienormalną. Nie uśmiechała się serdecznie, na jej twarzy pojawił się niezrozumiały grymas. Spoglądała na niego uważnie i bez słowa. Ostatni raz zaciągnęła się dymem i zgasiła papierosa o skraj murku. - Nie na uczcie? - była słaba w small talku. Zdecydowanie bardziej wolała milczeć lub latać lub czytać. Z wielką upartością ignorowała wszystkie przyjacielskie odzywki, oni wszyscy nie byli warci rozmowy - byli tylko ciemną masą bez treści.
Tego, co wydarzyło się podczas rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego, nikt się nie spodziewał. Sytuację na wielkiej sali Nicodéme obserwował z boku, jak najdalej ludzi. Czuł, jak napięte są nerwy uczniów. Chociaż niektórzy nie dawali tego po sobie poznać, było po prostu czuć ten lęk w powietrzu. Ich spojrzenia były puste, tak, jakby w ogóle nie skupiali się na ceremonii, tylko na słowach Tiary Przydziału. Spojrzenia go rozpraszały, próbował zrozumieć o co chodzi, jednak mimo swojej bystrości nie potrafił. Szybko powiązał fakt, że błazeńskie zachowanie tego jakże komicznego nakrycia głowy może być spowodowane tym, co działo się w Grecji. Trudno było ukryć to, że z magią zaczęło się dziać coś dziwnego. Po prostu nie działała tak, jak zawsze. d'Impérieux nie miał z tym problemu, gdyż magii używał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Nie chciał być taki jak wszyscy, co w tym wypadku było dziwne. Żył w świecie magii, a nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Mimo to widział, jak trudzą się inni uczniowie, próbując zastosować najprostsze zaklęcia pokroju zwyczajnej alohomory. Nienawidził przebywać w tłumach, bo mimo tak dużej ilości osób, nie miał się przed kim otworzyć i odezwać chociaż słowem. Przyzwyczaił się do roli obserwatora, ale tym razem obserwacje były zbędne, na twarzach uczniów było widać stres. Nicodéme nie chciał, żeby ten nastrój przeszedł na niego, więc po prostu wyszedł. Jego nieśmiałość wypchała go z budynku i zostawiła na świeżym powietrzu, gdzie mógł odetchnąć. Po chwili ogarnął go lekki niepokój, jakby o czymś zapomniał, czuł, że musi wrócić na salę. Toczył ze sobą walkę, bo wiedział, że powrót tam nie miał sensu. Oparł się o murek i wpatrywał w kolumny, starając się opanować. Pstrykanie palcami skończyło się niespodziewanymi wybuchami płomieni ognia z palców, więc wolał tego zaprzestać. Magia naprawdę tutaj szalała. Gdy był już spokojny, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest sam, bo zobaczył @Calliope I. Mercouri ,która stała kawałek dalej. Najwidoczniej ona również miała dosyć tej całej szopki. Wyżej wspomniana nieśmiałość zabraniała mu podejść i się przywitać, więc tylko się jej przyglądał. Dopiero, gdy ich spojrzenia się spotkały, Francuz się złamał i skierował w jej stronę. -A ty na papierosie?- Zapytał patrząc na to, co trzymała w dłoni. Doskonale wiedział, że dziewczyna nie pali. -Stresujesz się? Pytanie było zbędne, bo niby z jakiego innego powodu miałaby wyjść na papierosa? Jej zachowanie wcale go nie dziwiło, sam by zapalił, gdyby miał przy sobie papierosa. -Tiara Przydziału jest już stara, bredzi. Poza tym widzisz, co się dzieje z magią. To pewnie przez te zakłócenia Tiara mówiła te wszystkie rzeczy.
Rok szkolny dopiero się rozpoczął, a mnie już przytłaczały szkolne obowiązki. Jakby tego było mało zostałam prefektem i niestety musiałam się pilnować, żeby świecić przykładem dla innych, szczególnie dla tych młodszych. W takich momentach byłam niezmiernie wdzięczna moim genom metamorfomaga. Ciężko byłoby mi wytrzymać ten stres związany z obecną sytuacją bez chociaż papierosa na tydzień, a przecież gdyby mnie na tym nakryli, pewnie musiałabym się pożegnać z odznaką. Dlatego wtedy korzystałam z moich umiejętności. Zmieniałam kolor włosów, parę rysów twarzy i nikt nie był w stanie mnie poznać. Od przyjazdu do Hogwartu minęły jakieś dwa tygodnie, a ja wciąż byłam na odwyku nikotynowym i głód dawał o sobie znać. Dzień był raczej kiepski jeśli chodzi o warunki pogodowe, więc krużganki świeciły pustkami. Usiadłam przy jednym z filarów, tak żeby bacznie obserwować każde wejście, co dawało mi szanse na ucieczkę. Dziś dla zabawy zmieniłam się w krótkowłosą blondynkę o malutkich ustach i pyzatych policzkach. Zawsze wybierałam inną osobę, tak żeby każde użycie mojej umiejętności było jednocześnie treningiem. Nikt nie nadchodził, więc mogłam w spokoju spalić przemyconego do szkoły Lordka.
__ @Riley Fairwyn załóż, że mnie poznałeś, bo tylko włosy mam inne - chciałam zrobić tak, żeby zakłócenia magii miały wpływ na moje zmiany wyglądów
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Spacer po szkole potrafił czasami naprawdę dobrze oczyścić myśli, ja wiedziałem o tym jak mało kto. Takie wypady powoli stawały się już swoistą tradycją w moim dziennym rozkładzie zajęć. Udając się w ustronne miejsce, odreagowywałem emocje towarzyszące mi przez kilka ostatnich godzin. Czytałem, ćwiczyłem zaklęcia, grałem w karty z niewidzialnym przeciwnikiem lub po prostu myślałem, nie istniała żadna reguła, która ściśle kontrolowałaby przebieg takich wypadów, aczkolwiek istniała pewna zależność. Zdecydowanie chętniej uciekałem na tereny leśne, nie uważając kamiennych murów za godne polecenia wszelakim myślicielom. One wszystkie były takie same, zimne i bezduszne, zupełnie wyzute z uroku, jakim nierzadko potrafiła emanować natura, a ja… ja po prostu łasy byłem na piękno, ciszę i spokój, oczywiście. Toteż przez pierwszą chwilę nie reagowałem. Wkraczając na krużganki nie spodziewałem się dojrzeć nikogo znajomego. O tej porze większość uczniów objadała się pysznościami w wielkiej sali i raczej nikt nie myślał o tym, aby się głodzić i zamiast tego sięgać po papierosy. Nikt poza samotnie siedzącą dziewczyną, wpatrującą się z uwagą w korytarze odchodzące od krużganków długimi, krętymi wstęgami przywodzącymi na myśl zastygłe w bezruchu wężowe ciałka. To wzbudzało ciekawość, ale nie to ostatecznie popchnęło mnie ku rezygnacji z oddalenia się z zajętej miejscówki. Przysiadłem pod filarem obok, wyciągnąwszy jedną nogę przed siebie, podczas gdy drugą zgiąłem w kolanie i przyciągnąłem do siebie ramionami. Zmarszczyłem brwi, gdy dotarł do mnie przyjemny, znajomy zapach papierosów. Niemalże od razu poczułem suchość w gardle i klepnąłem się po kieszeni, ale pustka, którą poczułem nie była zaskakująca. Już od dawna nie nosiłem przy sobie swojego opakowania fikuśnych, srebrnych Wizz-Wizzów, trochę po to, aby nie kusić losu, a z drugiej strony dlatego, że gdy nie miałem ich pod ręką, paliłem zdecydowanie rzadziej. Niemniej jednak w takich chwilach ciężko było mi się od tego powstrzymać. Papierosy bardzo dobrze koiły rozedrgane nerwy, a rozpoczęcie roku szkolnego po rocznej przerwie było dla mnie niezwykle stresującym przeżyciem, chociaż pewnie nie było tego po mnie widać. Dzisiaj moja twarz także nie była specjalnie ekspresywna, a jednak uśmiechnąłem się z przekorą, zerkając na dziewczę siedzące obok. - Ładniej Ci w długich włosach. - rzuciłem w jej stronę, tonem z pozoru niewinnym. - Przed kim próbujesz się ukryć? Nawet ślepy by Cię poznał.
Mieszkanie od małego w Anglii przyzwyczaiło mnie do beznadziejnej pogody, która dla nas była chlebem powszednim. Większość jednak, nawet żyjąc w tym deszczowym kraju od lat, dalej miało problemy z aklimatyzacją. Ja chyba byłam zbyt zakochana w Wielkiej Brytanii, żeby przejmować się koniecznością noszenia parasola. Zła pogoda nie była wystarczającym zabezpieczeniem przed wpadnięciem na kogoś niepożądanego, więc na papierosa wybrałam się w porze obiadu. Nie byłam specjalnie głodna, zresztą rzadko bywałam naprawdę spragniona jedzenia i często zdarzało mi się omijać ten teoretycznie największy posiłek w ciągu dnia. Może stąd wielokrotnie profesorowie wyrażali swoje zaniepokojenie moim stanem zdrowia, sugerując, że mam jakieś zaburzenia związane z jedzeniem. Oczywiście są w błędzie. Po prostu głód nikotynowy jest jednak silniejszy od tego standardowego. Z kolei moją drobną sylwetkę zawdzięczam genom i wiecznie nieobecnym rodzicom, którzy doprowadzili pięcioletnią dziewczynkę do lekkiej anoreksji. Hm, może więc profesorowie się aż tak nie mylili. Z każdym palonym przeze mnie papierosem przychodził mi do głowy wizerunek mojej mamy, która sama oddawała się nieraz nałogowi. Stresująca i odpowiedzialna praca, przerost ambicji (który tak się składa, że odziedziczyłam) i masa innych rzeczy powodują, że palenie staje się jakąś drogą ucieczki. To samo siedziało mi w głowie teraz. Kiedy zobaczyłam zbliżającą się znajomą twarz. Stwierdziłam, że pewnie mnie nie pozna i pójdzie sobie dalej, więc zdziwiłam się, kiedy się do mnie przysiadł. Na początku pomyślałam, że pewnie będzie próbował wycyganić szluga, ale ten zachowywał się, jakbym była normalną Melody, a nie jakąś podróbką. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Z jego wypowiedzi wynikałoby, że nic prócz włosów nie udało mi się zmienić, a przecież planowałam coś zupełnie innego. - O czym Ty mówisz? - spytałam i jeszcze, żeby upewnić się, że dobrze go zrozumiałam, wyjęłam z kieszeni szaty podręczne lustereczko, którego często używałam. Miał racje. Przecież twarz, którą w nim widziałam, należała do tej zwykłej, codziennej Melody... Coś tu było bardzo nie w porządku. Zaklęłam pod nosem i wyrzuciłam resztki papierosa gdzieś w trawę przy krużgankach, mając gdzieś środowisko i tak dalej - Ty też masz takie problemy z magią? Myślałam, że to moja różdżka, ale najwyraźniej to coś więcej - kompletnie nie wiedziałam, co mogło być powodem tych dziwnych sytuacji. Po wyrzuceniu papierosa wróciłam do mojej normalnej fryzury, bo nie musiałam się już przecież chować. Riley zresztą dobrze wiedział, że zmieniałam twarz, kiedy szłam zapalić lub robiłam inne niezgodne z regulaminem rzeczy - pani prefekt powinna przecież utrzymywać nieskalaną reputację.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Siedziałem tak po prostu i wpatrując się w jej ciemne oczy okalane atramentowymi rzęsami, bynajmniej nie czekałem na jej reakcję bezczynnie. Chłonąłem wzrokiem jej delikatną, przyjemną dla oka aparycję, obserwując jak rozpływa się w kłębach szarego dymu i myślałem, dlaczego Melody była taka jaka była. Za wszelką cenę dążąc do perfekcji na wielu polach, potrafiła kryć się nawet z tym, że popalała, jakby takie niewiele znaczące przewinienie miałoby odebrać jej odznakę prefekta, do której także przywiązywała, moim zdaniem, zbyt dużo uwagi. Jednakże ja nie od wczoraj byłem ignorantem, jeśli o to chodziło i dobrze wiedziałem, że akurat ze mnie byłby kiepski prefekt. Mogłem więc nie pojmować tego fenomenu brania na siebie nikomu niepotrzebnych obowiązków dyscyplinowania kolegów z klasy, a jednak i tym razem nie wdawałem się w tej sprawie w zbędne dysputy. - Chociaż tutaj to jakby Ci coś drgnęło - wskazałem na jej policzek, gdy szukała w kieszeni lusterka, chcąc zasugerować, że jest jakby nieco okrąglejszy, chociaż było to przecież zwykłe kłamstwo. Zwyczajnie chciałem poprawić jej humor. Nie tylko ją jedną męczyły te niepokojące anomalie. Poczułem, że mimowolnie wykrzywiam usta. - Nie do końca - odpowiedziałem na jej pytanie dość enigmatycznie, odwracając do niej twarz przodem, aby mogła rzucić okiem. - z „tym” wszystko wydaje się być w porządku, do czasu kiedy próbuję zrobić coś więcej. Myślałem, że tylko ja mam taki kłopot, wiesz dlaczego. - przesunąłem palcami wzdłuż szczęki, jak to już miałem w zwyczaju, a potem splotłem szybko palce na piszczelu, wiedząc że jak już zacznę przypominać sobie co skrywała ta sztuczna skóra, zapragnę znowu spróbować skorygować swój nos czy cokolwiek innego tylko po to, aby po raz setny sprawdzić czy coś w działaniu mojej magii się nie polepszyło. - Przemiana może mi się udawać pod warunkiem, że zażyczę sobie odwrotności docelowego efektu. Więc poranny „make up” zajmuje mi teraz więcej czasu, a różdżka to zupełnie inna historia. Chciałem ją nawet wymienić na coś od wujostwa, ale podobno nasze różdżki wcale nie są w tym momencie lepsze. Jak na ironię. - uśmiechnąłem się z dezaprobatą przeznaczoną dla niesprawiedliwości świata, a potem ponownie zerknąłem na Melody, uprzednio kiwając dłonią w stronę niedawno zgasłego papierosa, jakiego zapach wciąż wydawał się wisieć w powietrzu pomiędzy nami. - Nie łatwiej Ci robić tego na wieżach? Tam grasują tylko sowy… i wentylacja też nie najgorsza.
Nie zauważałam tego głębokiego spojrzenia Krukona. Pewnie dlatego, że sama nigdy nie nawiązywałam z ludźmi zbyt długiego kontaktu wzrokowego. Częściej unikałam spojrzeń niż je nawiązywałam. Pewnie miałabym trudności z określeniem koloru oczu nowo poznanej osoby, z którą gawędziłam ostatnie 5 minut. Najgorsze, że zdarzało mi się to też w rozmowach z zupełnie mi bliskimi. Bałam się, bo wiedziałam, że nawet krótkie nawiązanie kontaktu wzrokowego mogło powiedzieć więcej niż godzina rozmowy, a przede wszystkim ujawniało każde kłamstwo, które chciałabym zatuszować. Dlatego też żałowałam, że umiejętność metamorfomagii nie pozwalała manipulować swoim wyglądem aż do takiego stopnia. Nie musiałam jednak patrzeć w oczy Rileyemu, żeby wiedzieć, że mój policzek wcale nie wyglądał inaczej niż zwykle. Doceniałam jego próbę podniesienia mnie na duchu. Nie załamywałam się jak na razie kilkoma nieudanymi modyfikacjami, bo przecież zdarzały się one i wcześniej. Choć nie ukrywam, że ciężko byłoby mi pogodzić się z tym, że nie będę potrafiła zmienić się kiedy i jak tylko bym chciała. Przyjrzałam się twarzy przyjaciela, żeby ocenić, czy wyglądała "normalnie". Wyglądało na to, że on nie miał większych problemów z utrzymaniem swojego wyglądu w takiej formie, w jakiej chciał. Może było to też dlatego, że utrzymywał go na pełny etat, a nie od czasu do czasu jak ja. Ale jak się okazuje większa ingerencja w wygląd dawała mniej więcej taki sam efekt co mnie, a to już było niepokojące. Skoro oboje mieliśmy taki problem, to nie my byliśmy problemem, a coś z zewnątrz. Pokręciłam głową, utwierdzając go w przekonaniu, że to nie jest kwestia jego umiejętności. - Miejmy nadzieję, że to się nie pogorszy - powiedziałam. Dla mnie to jeszcze nie byłby koniec świata, ale nie wiem, czy Riley pogodziłby się z tym z taką samą łatwością. Mi nigdy nie przeszkadzała jego prawdziwa twarz. Oparzenie na lewej części twarzy nie rzucało się tak bardzo w oczy, bo pamiętam, jak wyglądał niedługo po wypadku... Ślad, który pozostał jest niczym w porównaniu do tego. - Z moimi płucami zeszłabym na zawał zanim dotarłabym do połowy schodów - zaśmiałam się, bo rzeczywiście często łapałam zadyszkę, co trochę mi przeszkadzało przy uprawianiu jakże uwielbianych przeze mnie sportów - A myślisz, że czemu nie bywam na astronomii? - prawda jest taka, że unikałam tego przedmiotu ze względu na to, że jestem z niego raczej kiepska, a nie że nie podołałabym setkom schodów prowadzących na szczyt wieży - Jestem wdzięczna losowi, że moje dormitorium znajduje się tak blisko ziemi - przyznałam. Podziwiałam Gryfonów i Kurkonów, że codziennie wdrapują się do swoich wieży. Chyba wolałabym spać w kuchni..
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Odwróciłem spojrzenie, wreszcie pogodziwszy się z brakiem zainteresowania nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Nigdy nie odzywałem się na ten temat ani słowem, chociaż nie potrafiłem pojąć dlaczego nigdy nie potrafiła spojrzeć mi w oczy w taki sposób, w jaki robiłem to ja względem niej samej. Dla mnie kontakt wzrokowy był czymś więcej niż jedynie pustą obserwacją czyjejś twarzy, oceną jego urody czy inteligencji na podstawie jednego błysku w oku. Czułem się po prostu dziwnie, kiedy robiłem krok w tym kierunku i nagle byłem sam na środku jezdni, kompletnie pozbawiony oparcia. Wycofawszy się odruchowo, zacząłem zawzięcie dłubać przy mankiecie swojej szaty, jakby to miało pomóc w czymkolwiek poza zajęciem rąk na kilka sekund. - Melody, to nie może się pogorszyć. - powiedziałem, czując jak w samym środku żołądka tworzy mi się niewidzialny supeł. Zacisnął się mocno, a mnie aż zrobiło się niedobrze na samą myśl o wypowiadaniu dalszych słów. - Nie wiem co zrobię, jeżeli kiedyś obudzę się w domu i nie będę mógł nic z tym zrobić.- mój głos gdzieś po drodze zgubił emocje, dzięki czemu ostatnie słowa wypowiedziałem równiutko, jakbym był jednym z tych dziwacznych metalowych urządzeń, z jakich korzystają mugole, a które gadają takie śmieszne rzeczy jak „power on” czy coś w tym rodzaju. Nie musiałem mówić nic więcej na głos. Moja twarz, często tak stateczna i nieporuszona, wreszcie zadrżała lekko w niepokoju, a ręce natychmiast przypomniały sobie nagle o skubaniu, drapaniu i stukaniu. Zajęcie dla nich, wolność dla umysłu. Chciałbym, aby to było takie proste. Kompletnie nie wyobrażałem sobie życia bez mojej maski. Nakładanie jej co rano wydawało mi się już tak nieodłączną częścią mojego istnienia, że zapomniałbym nawet o tym cholernym piekle, w którego środek sam niegdyś wstąpiłem, gdyby nie konieczność odprawiania porannej rutyny. Przyglądanie się sobie wciąż było trudne i nie sądziłem, aby nawet Melody potrafiła to zrozumieć, nawet pomimo szczerych chęci. Kiedy patrzyłem na siebie samego, wciąż widziałem jedynie minione dni. Gorzała we mnie nienawiść tak silna, że niejeden raz zbijałem lustra nagą dłonią, nie chcąc już nigdy więcej się oglądać, aby za kilka godzin, w całej swej próżności, pokaleczonymi od szkła dłońmi składać je w całość. Dopiero wówczas, gdy moje codzienne odbicie wykrzywiały skazy na szkle, ponownie wieszałem je na ścianie, aby wreszcie pozwolić skrzatowi Fairwynów na naprawienie go zaklęciem. Nie pamiętam już ile luster zniszczyłem w ten sposób. Uważałem taki brak kontroli nad sobą za niedopuszczalny, a jednak teraz znów miałem ochotę to zrobić. Zacisnąłem mocniej szczęki, czując jak supeł przesuwa się z miejsca na miejsce, przyprawiając mnie o mdłości. Za daleko zabrnąłem, aby teraz się wycofać i żaden eliksir upiększający tego nie zmieni. Musiałem też podziękować swojemu brakowi akceptacji swej osoby za te wszystkie niemiłe słowa i odrzucanie przyjaznych gestów innych ludzi. Nadzwyczaj ciężko było przyjąć pomoc, kiedy człowiek dzień w dzień starał się wyprzeć problemu. Niemniej jednak, to musiała być przeszłość, a przynajmniej tak to sobie wmawiałem, obserwując jak z dnia na dzień staję się mniej… dziki. Inaczej sprawa miała się w zakazanym lesie, ale o tym nie wiedział już nikt poza mną i kilkoma zaufanymi jednostkami. Nagle kąciki moich ust nieznacznie wygięły się ku górze, a wyobraźnia natychmiast pomknęła mi w stronę rozkapryszonego profesora nauczającego astronomii w minionych latach. Przywołanie w myślach jego twarzy wcale nie sprawiło mi przyjemności, ale niechże już stracę. - To profesor Robertson za silnie na Ciebie działa. Nie wymawiaj się brakiem kondycji. - spróbowałem, ciekaw czy wda się w dyskusję na temat tego kontrowersyjnego belfra, który zawsze gdzieś tam z tyłu głowy budził mój lekki niepokój. To pewnie przez jego jawną niechęć do dziewcząt i idące za nią pikantne plotki, jakie nie ominęły także moich zachłannych w ciekawości uszu, ale hej, pewnie jestem po prostu uprzedzony przez swoją heteroseksualność. - Ten to dopiero wydziela mocne fluidy. - i poruszyłem sugestywnie brwiami. Przy Melody odzyskanie odrobiny humoru zawsze było łatwiejsze. Worek galeonów dla tego, kto wyjaśni mi dlaczego tak się działo.
Czy zdawałam sobie sprawę z tego jak unikanie spojrzeń jest krzywdzące dla innych? Ależ skąd. A już w ogóle nie wiedziałam, że bliscy potrzebowali go najbardziej. Może właśnie tu tkwi mój błąd i dlatego trudno jest się do mnie zbliżyć. Z drugiej strony każde głębsze spojrzenie w oczy drugiej osobie było z mojej strony gestem najszczerszym i najbardziej prawdziwym. Nic innego bardziej nie demonstrowało moich uczuć i myśli jak to, co mówiły moje oczy. Do spojrzenia trzeba mnie zmusić, a najczęściej udaje się to, kiedy ktoś mnie denerwuje. Okazanie ludziom niechęci i złości przychodziło mi znacznie łatwiej niż okazanie czułości i troski. Widząc reakcję jaką moje zmartwienie wywołało w Riley, od razu poczułam się źle. Nie lubiłam patrzeć na czyjeś cierpienie, a szczególnie to psychiczne. Wiedziałam, że od jego umiejętności zależało wszystko. Przynajmniej dla niego i nie byłam sobie w stanie nawet w małym stopniu wyobrazić, jak on by to przeżył, gdyby jednak problemy z magią miały się pogorszyć. Sama też miałam nadzieję, że tak się nie stanie. Byłam pewna, że znajdą się ludzie, którzy przyjrzą się temu problemowi. Kto to widział czarodziei żyjących jak mugole. Słysząc z tonu głosu Krukona jak bardzo koszmarna była dla niego ta wizja, odruchowo położyłam dłoń na jego dłoni, która uparcie stukała w kamienną powierzchnię balustrady. Tym razem nie uciekałam od jego spojrzenia, wręcz przeciwnie, przysunęłam twarz bliżej jego twarzy, tak żeby nasze oczy się spotkały. Takie spojrzenia nie przychodziły mi z trudem. Były moją reakcją na cierpienie. Pokazaniem, że osoba może szukać we mnie oparcia i zawsze będę. Nie wiem, czy ludzie odczytywali z nich taką wiadomość. Miałam nadzieję, że tak. - Jestem przekonana, że do tego nie dojdzie - powiedziałam zupełnie szczerze, zmuszając go do przekonania się o tej szczerości w moich oczach. Trwało to tylko chwilę. Odsunęłam się od niego, jednak wciąż trzymałam dłoń na jego dłoni. Pozwoliłam mu spokojnie odrzucić te myśli, które niechcący zasiałam w jego głowie. Czułam się trochę winna, ale tego już nie dawałam po sobie poznać. Jeszcze tego brakowało, żeby myślał, że wywołał we mnie poczucie winy. Rozmowa zeszła na inne tory i zostawiliśmy temat niesfornej magii, do którego pewnie niejednokrotnie będziemy wracać. Nie wiedzieć czemu, moja dłoń dalej nie zmieniła swojego miejsca, ale skłamałabym mówiąc, że to z nieuwagi. Było mi całkiem przyjemnie czuć obecność Riley jeszcze jednym zmysłem. - Oj, weź nawet nie zaczynaj - zaśmiałam się, kręcąc oczami. Profesor Robertson należał do bardzo specyficznych nauczycieli i z pewnością nie był on moim ulubionym członkiem kadry - Robertson bynajmniej nie zwiększa moich chęci na wdrapywanie się na szczyt wieży - to nie to, że miał jakieś obiekcje do dziewczyn. Bywa, urodziłam się z macicą, taki mój los i świata nie zmienię nawet jakbym się bardzo starała. Mam tylko nadzieję, że świat sam się kopnie w cztery litery i postanowi się naprawić. W każdym razie w Griffinie przerażało mnie strasznie dużo rzeczy. Poruszał się tak jakoś dziwnie, jakby wręcz sunął. A do tego miał takie nienaturalnie długie kończyny. Ogólnie był jakiś taki podłużny, na twarzy też. Dodatkowo wężomowa w jego wykonaniu brzmiała jeszcze bardziej przerażająco niż normalnie i na samą myśl miałam ciarki.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie musiałem wyczuwać tej delikatnej zmiany nastroju żadnym dodatkowym zmysłem. Wystarczył mi dotyk jej delikatnych palców na mojej skórze. Z zasady nie przepadałem za tego typu gestami, kierując się w życiu zasadą, że wycofanie emocjonalne i fizyczne pozwala na o wiele większą kontrolę spotkania. Także zazwyczaj to ja decydowałem o tego typu gestach, obdarzając nimi jedynie bardzo nielicznych i szczędząc ich nawet tym, dla których dotyk moich dłoni powinien być normalnością. To nie było specjalnie uczciwe. Czasami same czyny mówiły o wiele więcej niż słowa, podczas gdy ja tak beznamiętnie pozbawiałem się możliwości rozmowy na poziomie samego ciała. Łatwiej było udawać, że nie widzi się jego mowy, chociaż okłamywałem się w ten sposób, kpiąc sobie ze swej inteligencji. Nic nie mogłem na to poradzić. Moja skóra tworzyła granicę zaufania i to wcale nie od czasu wypadku. Zawsze tak było, ale od tamtego momentu to wszystko tak jakby się nasilało. Nigdy jednak nie miałem swoim przyjaciołom za złe tego, że uzewnętrzniali się w ten sposób i niekiedy nawet sam tego potrzebowałem. Duma jest ogromną wadą. Gdybym nie był tak pyszny, pewnie czerpałbym ze swoich znajomości o wiele więcej korzyści i szybciej obdarzałbym ludzi zaufaniem na jakie zasługiwali. Dziś przyjąłem gest Melody z prawdziwą, nieskrywaną wdzięcznością. Tylko z nią rozmawiałem o swoich ułomnościach, woląc aby osoby z zewnątrz nie widziały mnie w chwilach słabości, a więc i nawet tak delikatne pocieszenie w tej trudnej sytuacji było na wagę złota. Przez moment rozkoszowałem się ciepłem jej niewielkiej, kobiecej dłoni, wcale nie odczuwając braku stukania. Nie musiałem mówić, że wierzę w jej słowa całym sercem… że chciałbym w nie uwierzyć. Moja twarz zdradzała lekkie wahanie, ale wzrok miałem wciąż ocieplony jej gestem, a więc i łagodny, zupełnie rozbrojony ze zdeterminowanego powątpiewania, jakie pewnie dostrzegliby wszyscy inni. Rozsunąłem palce, splatając nasze dłonie w delikatnym, nienachalnym uścisku. Łowiąc jej spojrzenie, pozwoliłem sobie się w nim zatracić jedynie na kilka krótkich chwil. Szukałem w nich odpowiedzi na niewypowiedziane nigdy pytania i wydawało mi się, że więcej nie było mi potrzeba… a potem Melody się odsunęła. Pozwoliłem jej na to, ale nacisk moich palców odrobinę się pogłębił. Nie odchodź, mówiły, chociaż takie słowa pewnie nigdy nie padną z moich ust. Byłem zbyt zdezorientowany w naszej relacji, aby uformować obawy w zdania. W każdym razie, zamknąłem już kwestię niesfornej magii, postanawiając chociaż ten jeden raz pokierować się nadzieją, a nie zdrowym rozsądkiem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że się uśmiechałem, dopóki nie dostrzegłem jak dziewczyna się śmieje. - Koniec z wymówkami, pani prefekt. - zagroziłem jej palcem, a wyraz mojej twarzy zmienił się. Teraz wcale nie był o wiele poważniejszy, ale sugerował, że mam dla niej prawdziwą bombę. Ach, słodkie tajemnice i plotki. - Słyszałem, że Robertson zamierza się wynieść. Kilka dni temu znalazłem się niedaleko wieży z gabinetami. Widziałem jak przechadza się z Hampsonem i podsłuchałem fragment rozmowy o pociągach z Hogsmeade i transporcie bagaży. Tak sobie pomyślałem, że to może oznaczać tylko jedno… no bo po co chciałby wywozić stąd te wszystkie gadające walizy zaszyfrowane wężomową? - rozgadałem się, ale to najpewniej dlatego, aby odegnać od siebie myśli o tej przygnębiającej wizji magicznych zaburzeń sprzed kilku minut. - Mam nadzieję, że nie odczytałem błędnie tej sytuacji, też działał mi na nerwy. - w końcu mogłem tolerować jakieś tam elementy szowinizmu, nie każdy musi być od razu idealnym, ale gdy było się profesorem warto było znać granicę. Robertson miał z tym problem. - Jeśli to się sprawdzi to jak myślisz, jaki będzie ten następny? - zapytałem, a w moich oczach zapłonął ogień podniecenia. Typowanie czegoś tak przyziemnego też było elementem hazardu, a przy okazji gimnastyką dla umysłu. Nic więc dziwnego, że tak bardzo mi się to spodobało.
Dotyk był dla mnie naturalną częścią każdej relacji. Był idealnym narzędziem do zdobycia czyjejś sympatii, zaufania i pokazania tego, jak bardzo jest się otwartym. Ale dotyk był zmysłem, którego używałam w chwilach uniesienia emocjonalnego - przeważnie ze szczęścia. W sytuacjach stresowych unikałam dotyku. Unikałam wzroku. Unikałam wszelkiego połączenia z drugim człowiekiem, mimo że to było jedyne, co mogło mi w takich sytuacjach pomóc. Dlaczego tak się krzywdziłam? Nie wiem. Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Wiedziałam jednak, że dotyk pomaga. Dlatego nie szczędziłam go innym. Spojrzeń się bałam, ale dotyk nie musiał być prawdziwy. Chociaż w przypadku Riley był. Wszystko z nim było w stu procentach szczere. Bardzo mi na tym zależało. Nie wiem, było w nim coś takiego... Zawsze mówiłam o nim jak o przyjacielu, ale wcale tak o nim nie myślałam. Był dla mnie kimś więcej, tylko nigdy nie zastanawiałam się nad tym na tyle, żeby to sprecyzować. Żadne z nas nie potrafiło. Czy to źle? Czy potrzebowaliśmy sprecyzowania? Ja się tego bałam. Całkiem szczerze bałam się zawsze przejść dalej. Bałam się wpuścić kogoś bliżej. Bałam się obowiązku, braku prywatności. Niestety bywało, że nawet z ludźmi, których traktowałam jak przyjaciół nie byłam do końca szczera. Było tak z Eliasem. Było tak z Bridget. To znaczy, nigdy ich nie okłamywałam, ale też nigdy im wiele nie mówiłam o moich problemach. Trudno mi ocenić, ilu z nich domyślili się sami. I z tym jednym szczególnym Krukonem miało tak nie być. Chyba potrzebowałam na to jednak dużo więcej czasu... Pod tym względem jestem okropnie ułomna. Gdyby inni nie podejmowali kroków w przód, pewnie nigdy sama bym się na nie nie zdecydowała. Potrzebowałam kogoś, kto pchnie mnie dalej, choćby siłą. Wielu nie dawało rady, bo nie czuło z mojej strony żadnego zaangażowania. Nie winiłam ich. Całym sercem przywiązywałam się jednak do tych, którym udawało się mnie rozgryźć. - W takim razie obiecuję, że na następną astronomię już przyjdę - wiedziałam, że mówiąc to, nie zostawiałam sobie pola do wymówek. Obietnica to obietnica i nie mogłam jej złamać - Mam nadzieję, że masz dobry słuch i twoja zdolność łączenia faktów nie zawodzi - zażartowałam oczywiście, bo Riley był piekielnie inteligentny i zawsze go za to w tajemnicy podziwiałam - Merlinie, na pewno będzie lepszy niż Robertson. Chociaż normalny też pewnie nie będzie - no bo w profesorach w Hogwarcie zawsze przecież było coś nie do końca normalnego - Ale niech będzie tak zdrowo nienormalny - wyraziłam swoje życzenia - O, a może to będzie kobieta? I dla odmiany będzie mało tolerancyjna w stosunku do chłopców - zaśmiałam się, bo to oczywiście było głupie gadanie. Wtedy przypomniał mi się nasz nowy profesor od zaklęć i nie mogłam się powstrzymać, żeby wtrącić coś na jego temat - A ten Mograine? Niezły jest, nie? - spytałam, puszczając oko do Riley. Tylko się z nim droczyłam. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie skomentowała faktu, że profesor odznaczał się całkiem niezłym wyglądem. Na pewno wszystkie studentki zdążyły już to zauważyć. Z jakiegoś powodu frekwencja na jego lekcjach była wysoka, szczególnie po tej damskiej stronie...
___ sorki, jeśli coś jest nieskładne i bez sensu, ale już padam na twarz xd
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Przepraszam, że tak szybko. Życie mnie zabiło < /3
Gdybym zdawał sobie sprawę z powagi rozterek Melody to pewnie nam obojgu byłoby w tym wszystkim łatwiej. Rozumiałbym wreszcie dlaczego unika mojego wzroku i czemu wycofuje się w chwilach, w których ja sądzę, że już jesteśmy bliscy osiągnięcia rozwiązania… ale jakiego tak właściwie? To był jeden z tych nieuchwytnych elementów naszej relacji. Drobiazg, jaki ustawicznie wymykał się mojej percepcji, ilekroć tylko miałem z nim styczność. Pewnie to dlatego, że i ja sam nie byłem zbyt pewien tego jak chciałbym kroczyć przez życie. Podejmowane przeze mnie decyzje, teoretycznie sensowne, w mojej głowie układały się w kompletny chaos, a większość z nich była dziełem przypadku. Zupełnie tak, jak tamten dzień, prawie rok temu. Dzień mojej śmierci. Jedna pochopnie wyrażona zgoda pociągnęła za sobą ogrom konsekwencji, cierpienia i leżących w trawie ciał. Od tamtej pory starałem się i uczyłem jak być uważniejszym i dbać nie tylko o samego siebie, chociaż egoizm nie od dziś był przywarą rodową większości Fairwynów. Jednakże wciąż mijały kolejne dni. Wskazówki zegara przesuwały się leniwie po jego tarczy, a mój kalendarz ścienny z wizerunkiem Srok z Montrose nieubłaganie wymieniał kartki z miesiącami, a ja wciąż tkwiłem w tym stanie zawieszenia. Wciąż nie wiedziałem co jest dla nas właściwe. Sposób na siebie już miałem, lecz cóż miałem czynić z drugim człowiekiem? Nawet nie spostrzegłem, kiedy mój kciuk zaczął delikatnie gładzić wierzch gładkiej dłoni mojej przyjaciółki. To był sygnał dla nas obojga - naprawdę jej teraz potrzebowałem. Całe to zwątpienie i marazm w postępach przygniatały mnie, a byłem przecież tylko nastolatkiem. Nie potrafiłem radzić sobie z problemami tak, jak zrobiliby to dorośli. Nie potrafiłem zaakceptować swojej codzienności. Nagle poczułem dziwny impuls. To było tak, jakby wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, a jednak nie byłem pewien co on miał oznaczać, co chciał zasugerować. - Oj tak, aż zbyt niezły. Trochę za młody jak na mój gust. Jak ta cała banda… - szukałem przez sekundę właściwego słowa -fipków ma znaleźć do niego szacunek, jeżeli nie będzie twardą ręką trzymał klasy w ryzach? - Próbowałem ciągnąć konwersację, chociaż trochę się pogubiłem we własnych myślach. Fipki, naprawdę? Od kiedy to w codziennych konwersacjach mówiłem slangiem? Zdziwiłbym się, gdyby Melody nie zareagowała śmiechem na takie podsumowanie, między innymi, nas samych. - A przyjdziesz też wieczorem do sali baletowej? - Wyrzuciłem z siebie nagle, pewnie zupełnie rujnując zabawną pogawędkę w jaką się wdaliśmy. Prawie przygryzłem wargę, czując w żołądku mdlący strach. Sam nie rozumiałem dlaczego tak obawiałem się odrzucenia tej propozycji z jej strony, skoro nie proponowałem niczego zdrożnego. - Żeby trochę poćwiczyć. - Dodałem, jakby te słowa wyjaśniały cokolwiek. Poćwiczyć co? Taniec, grę w karty? Chciałem potrenować z nią przemiany, więc odgórnie założyłem, że po prostu zrozumie co potrzebuję trenować w wolnych chwilach. Nigdy nie obiecywałem, że łatwo będzie się ze mną porozumiewać.
Gdybym tylko potrafiła z ludźmi rozmawiać, byłoby łatwiej. Byłoby zdecydowanie łatwiej i mniej ryzykownie. Tylko co ja sobie myślałam? Że mówiąc o tym, co czuję, będę czyniła z siebie cel łatwy do zranienia. Bałam się mówić o problemach w rodzinie, myśląc, że odbije się to na ich dobrym imieniu. Bałam się mówić o swoich osobistych problemach, żeby ludzie nie pomyśleli, że naprawdę się tak wszystkim przejmuję i biorę do siebie. Ale gdybym nauczyła się o tym mówić, to z czasem tych problemów byłoby mniej, a nie więcej. Większość pewnie nie zdawała sobie sprawy, że u mnie też czasem dzieje się źle. Nie brali tego pod uwagę. Ja też byłam hipokrytką i traktowałam moje problemy jako największe i najtrudniejsze do rozwiązania, nie myśląc przy tym, że inni mogą mieć dużo gorzej. Riley był świetny. Wiedziałam, że naprawdę mu na mnie zależy i zawsze by mi pomógł, gdybym tylko go poprosiła. Wydawało mi się, że taka osoba jak on nie mogłaby się mną nigdy nie zainteresować. Ogólnie byłam raczej dziewczyną, która nie dostrzegała tego, jakie miała powodzenie. Narzekałam za to czasem przyjaciółkom, że nie mam chłopaka, a one pewnie irytowały się za każdym razem, bo przecież co chwila któregoś spławiałam. Może dlatego, że ja nie chciałam chłopaka. Tak w głębi duszy mi na tym nigdy nie zależało. Chciałam kogoś, kto byłby moim przyjacielem, a jednocześnie którego obecność wywoływałaby we mnie silne emocje. I choć bardzo chciałabym temu zaprzeczyć, to Riley idealnie pasował do tego opisu. Jednak tylko siłą ktokolwiek wyciągnąłby ze mnie to, z czego ostatnio zaczęłam sobie zdawać sprawę. Sama nigdy bym się do tego nie przyznała, z obawy przed utratą tego, co mamy teraz. Nie wiem tylko, jak długo mogłabym ukrywać, że każdy jego dotyk powodował, że przechodził mnie dreszcz. Ten przyjemny. Tak jak wtedy, kiedy zaczął gładzić moją dłoń. Miałam tylko nadzieję, że tego nie zauważył. - Fipków... - powtórzyłam i wybuchłam głośnym śmiechem, nawet nie komentując jego obaw co do sposobu nauczania nowego profesora. Riley chyba z tego wszystkiego zapomniał zupełnie, jak się mówi. Brzmiało to jednak jakoś tak wręcz uroczo. Pośmialiśmy się chwilę z jego znakomitego doboru słów. - Balet chcesz ćwiczyć? - spytałam, bo humor do żartów jeszcze mnie nie opuścił i nie mogłam sobie pozwolić, żeby ten brak sprecyzowania umknął mojej uwadze. Zachichotałam uroczo, bo lubiłam go czasem irytować, łapiąc go za słówka czy poprawiając. Oczywiście nie dało się ukryć,że z naszej dwójki to Riley mógł się pochwalić wyższym ilorazem inteligencji, dlatego te docinki były tym bardziej satysfakcjonujące - Żartuję, oczywiście, że wpadnę - odpowiedziałam chwilę później z szerokim uśmiechem. Przecież tak naprawdę wiedziałam, co miał na myśli. Sama też chętnie wybadałabym, na ile potrafię jeszcze kontrolować moje przemiany przy wszechobecnym zakłóceniach magii. Moja przerwa na papierosa dobiegła końca i właściwie powinnam już chyba wracać do dormitorium pisać pracę na starożytne runy. Z trudem wyciągnęłam dłoń z uścisku, podparłam się o balustradę i odskoczyłam. Stanęłam przodem do siedzącego wciąż Krukona. - Muszę iść pisać pracę na runy. Mam nadzieję w końcu po tylu latach zaskarbić sobie sympatię twojego wujka - uśmiechnęłam się do niego - Mam nadzieję, że wyrobię się przed wieczorem - dodałam jeszcze, przewracając oczami. Prace pisemne zajmowały mi dłuższą chwilę, bo wszystko musiałam dokładnie sprawdzić w książkach, żeby nie palnąć jakiejś głupoty - Przyjdziesz po mnie o dziewiętnastej? - spytałam, robiąc minę zbitego psa. Znacznie przyjemniej chodziło mi się po tych licznych szkolnych korytarzach, mając przy sobie towarzysza.
____ Przenosimy się do sali baletowej?
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Uciekałem od tych myśli, kryjąc się za tak trudną dla siebie codziennością, że zapomniałbym nawet jak przyjemna potrafi być zwykła paplanina o byle czym, gdyby nie ona. Odkąd sięgałem myślą, zawsze była gdzieś blisko mnie. Jej obecność przemykała nawet w tych najsmutniejszych dla mnie wspomnieniach, naznaczając je pastelowymi barwami i promyczkami niewyraźnych uśmiechów. Sprawiała, że wreszcie świat nie był już tylko czarny i biały. Żałowałem tylko tego, iż przy okazji Melody stała się świadkiem mojego upadku. Nie fizycznego, bo tego uniknąć się nie dało, a i przy okazji transmutacja własna ostatecznie pomagała chwilowo zażegnywać ten problem, ale no właśnie, moja głowa to już była kompletnie inna bajka. Nie potrafiła już nawet skupić się na tej chwili wesołości, jaką uchwyciła moja przyjaciółka. Poczułem się trochę zdezorientowany, bo i sam nie do końca zarejestrowałem co takiego powiedziałem, co mogło wywołać u niej uśmiech. Zsunąłem wargi, tworząc z nich cienką linię, a między moimi brwiami pojawiła się zmarszczka zastanowienia. Powtórzyłem sobie bezgłośnie tego nieszczęsnego „fipka”, smakując go chwilę na języku zanim uśmiechnąłem się jednocześnie z rozbawieniem, jak i zażenowaniem. Precyzja w wysławianiu się nie była mi obca, dlatego taki oślizgły kolokwializm chyba dobrze mi w tym momencie zrobił. Trochę się rozluźniłem, chociaż jeszcze przed chwilą gubiłem nastrój na śmiechy i żarty w oceanie niepokoju. Zacmokałem krótko. Moja cierpliwość do drobnych uszczypliwości z zasady była rozległa. Dla Melody chyba po prostu nie istniała granica, jaką mogłaby przekroczyć, a przynajmniej do tej pory żadne z nas na nią nie natrafiło. Jak na przyjaciół, wyjątkowo rzadko się sprzeczaliśmy. Dość miałem atrakcji w życiu, więc zazwyczaj na to nie narzekałem. Uniosłem oczy ku niebu w niezwykle wymownym geście. - Z Tobą zawsze - odpowiedziałem wbrew swojej minie, nagle już szczerząc zęby. Niesamowite jak potrafiłem otworzyć się w jej towarzystwie i jak wiele nabierałem przy tym ekspresji. - ja ubiorę tutu, a Ty będziesz nosiła mnie na rękach po całej sali. - Zarządziłem, brnąc w to dalej skoro już podłapałem temat, ale jednak nie zapędzałem się zbyt daleko. Trwanie przy jednym dowcipie nie byłoby do końca w moim stylu. Z ulgą przyjąłem jej zgodę, ale zamiast podziękować jej za ten gest, jedynie mocniej uścisnąłem jej dłoń. Musiała wiedzieć, że w ten sposób dziękuję jej także za to, że jest ze mną… po prostu musiała, prawda? Pozwoliłem jej wstać, chociaż spojrzałem spode łba na swoją dłoń, gdy zabrakło w niej znajomego dotyku Mel. Znowu zacisnąłem palce na skraju płaszcza, jakby nie mogąc znieść powstałej w niej pustki. Uniosłem wzrok, ale sam nie wstawałem. Słuchałem jej słów, a na mojej twarzy niemalże automatycznie, zupełnie nieproszona pojawiła się nagle pewna złośliwość. - Wyrobić się do wieczora przy pracy dla Fairwyna? - Zapytałem ironicznie. - Wydaje mi się, że możesz mieć delikatny poślizg. - Nie chciałem za mocno wbijać szpili, ale delikatne wejście pannie Kingston na ambicję zawsze było w cenie. Ponadto, chyba też manipulowałem faktami jakoś bardzo mocno. Wuj Edgar nie zadowalał się byle czym i często zadanym przez niego pracom domowym poświęcało się trzykrotnie więcej czasu niż wszystkim innym razem wziętym, a przynajmniej tak miały się sprawy, gdy chodziło o mnie. Chyba po prostu nie chciałem sprawić mu zawodu, samodzielnie nakręcając w ten sposób swoją ambicję. - Przyjdę, a i owszem. Pięć minut za wcześnie, żebyś mogła poprawiać wyniki w zdobywaniu informacji. - Obiecałem, ale nie było już we mnie złośliwości, a jedynie ta mania samodoskonalenia, jaką Melody musiała rozumieć równie dobrze jak ja sam. Potem już tylko patrzyłem jak odchodzi, samemu nie mogąc w zamyśleniu ruszyć się z miejsca jeszcze przez kwadrans. Kiszki grały mi marsza i tylko one ostatecznie wykurzyły mnie z krużganków. Gdyby nie one, pewnie siedziałbym tu do kolacji, poddając bezmyślnej analizie to co mieliśmy zrobić, chociaż przecież wiedziałem, że nie ma to najmniejszego sensu. Magia była kapryśna, nie mogłem przewidzieć co się stanie, a głód chociaż mogłem powstrzymać.
Nie miałam pojęcia, która jest godzina, bo nawet jeśli było w miarę wcześnie, to wokół panowały egipskie ciemności. Niespecjalnie zresztą mi to przeszkadzało - nie śpieszyłam się, za nic miałam sobie punkty domu, kiedy odniosłam prywatny sukces. Dotarłam do zamku! W całości, jednym kawałku, prawie bez niczyjej pomocy, a mój pomysł z wyjściem do apteki po głębszym namyśle i tak uważałam za głupi, chociaż dzięki temu miałam medykamenty, by przeżyć kolejne kilka dni bez interwencji szkolnej pielęgniarki. Mimo wszystko i tak odnosiłam wrażenie, że od dłuższej chwili stałam się (nie)szczęśliwą posiadaczką wysokiej temperatury, kiedy męczył mnie każdy, najmniejszy krok, a nawet kamienny murek wydawał mi się idealną okazją do krótkiego postoju. Albo i drzemki, w tej kwestii nie byłam dzisiaj zbyt wybredna. Zatkany nos skutecznie utrudniał mi oddychanie, zaś łapanie powietrza ustami też stało się ciężkie w połączeniu z uporczywym kaszlem. I chociaż ledwo żyłam, to nie widziałam w tym szczególnych przeszkód do zapalenia sobie na poprawę nastroju. Nawet nie dotarłam do newralgicznego punktu dziedzińca, z kolei w taką pogodę nie sądziłam, że komukolwiek chciałoby się wyściubiać nos poza zamek; ukryłam się więc za murkiem, w bardzo bezpiecznej i sprawdzonej odległości, wyjmując z ozdobnej papierośnicy ostatni, mały rulonik magicznego ziółka jaki posiadałam w swojej kolekcji. Nie krępowałam się z odpaleniem go; uznałam, że nawet gdyby mnie ktoś złapał, to niewiele mógłby mi zrobić - i tak przecież byłam na ostatnim roku, więc zawieszenie mnie, czy usunięcie ze studiów, byłoby absolutnie bezsensownym posunięciem. Stanie sprawiało mi ogromny wysiłek, dlatego też bez większego namysłu usiadłam na ziemi, spierając się plecami o ścianę, wystawiając co najwyżej swoje patykowate nogi poza kryjówkę.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Mógł narzekać na Hogwart - ba, notorycznie to robił. Zawsze był w stanie znaleźć jakieś "ale", coś co po prostu zwyczajnie mu nie pasowało. Miewał dość tych wszystkich ludzi ściśniętych w jednym zamku; tak ogromnym, ale jednak przypominającym klatkę. Nie lubił tego, że w dormitorium Slytherinu wpadał notorycznie na te same osoby, że jeśli ktoś go denerwował (bardziej niż inni), to i tak widywał go ciągle na korytarzu. Mefistofeles nie był wielkim fanem rutyny, a popadał w nią za każdym razem, kiedy stawiał stopę na kamiennej posadzce Hogwartu. Zawsze na granicy października i listopada łapały go rozmyślania po co mu to wszystko i czy nie byłoby ciekawiej wprowadzić jakieś zmiany. Teraz koncentrował się na myśli, że to ostatni rok - później zniknie, nie obejrzy się w stronę Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Dobrze byłoby do tego czasu wpaść na jakiś plan, wykombinować co dalej. Spacerował po zamku, żeby odpocząć od nudnego Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Czuł się nieco słabo po ostatniej pełni, ale nie miał ochoty tego pokazywać ludziom. Potrzebował samotności, błogiej ciszy, która wypełniała puste korytarze. Kilka razy ktoś przemknął obok niego, ale Noxa nikt nie zaczepiał - nie, kiedy tonął właśnie w przyjemnej fakturze wielkiej bluzy, spod której prowokująco wyglądały liczne tatuaże. Nie, kiedy z tak mało obecnym spojrzeniem patrzył w dal, rozmyślając o tym co było i o tym co będzie. To był leniwy wieczór. Do momentu, gdy dostrzegł czyjeś szczupłe nogi na krużgankach. Odruchowo wychylił się nieco, aby zobaczyć kto tutaj sobie odpoczywa; nie chciał zaczepiać i narzucać swojego towarzystwa. Rozpoznał w postaci znajomą Ślizgonkę i aż uśmiechnął się cynicznie, widząc intrygujący rulonik w jej dłoniach. Zanim się powstrzymał, już cmokał z dezaprobatą, podchodząc jeszcze bliżej. - Tak na dziedzińcu? Zuchwale - uznał, a głos miał nieco zachrypnięty i zniekształcony zmęczeniem po wilkołaczej nocy pełnej wrażeń. Nie zastanawiał się nad tym, jak słabo wygląda - bardziej rzucało się w oczy wyraźne osłabienie panny Wright.
Uczucie zamknięcia w klatce chyba towarzyszyło każdemu w tej szkole chociaż raz, a jeśli znalazł się taki, który tego nie doświadczył, to mogłam mu jedynie pozazdrościć. Zamek był wielki, skrywał pewnie jeszcze wiele pomieszczeń, których nie widziałam, ale mijane na korytarzu twarze znałam aż za dobrze i w czasami już miałam ich zwyczajnie dość. Gorzej było z imionami - tych przeważnie w ogóle nie pamiętałam, o ile dana osoba nie była mi do czegoś potrzebna, nie miałam wobec niej zaciągniętego długu lub nie zajmowała miejsca na liście osób do odstrzału. Skręt w ogóle mi nie pomógł i przyjemność z palenia go była w zasadzie nijaka, nim jednak zdążyłam go zgasić i zostawić na później, przerażona czyjąś nagłą obecnością wyrzuciłam zawiniątko hen przed siebie, dodatkowo kaszląc przy tym jak stary tetryk. Nie usłyszałam w pierwszej chwili kroków; nie skupiałam się na tym i nie podejrzewałam, że ktoś mnie tu znajdzie, stąd też wynikał mój szok i zdziwienie. Cóż, najwidoczniej zdarzało mi się czasem mylić. - Czyś ty oszalał? Co się tak skradasz jak złodziej i straszysz ludzi? Przez ciebie zmarnowałam ostatni zapas. - Powiedziałam wreszcie, gdy udało mi się opanować kaszel, jednocześnie przenosząc na chłopaka szklane spojrzenie. Nie spodobało mi się to, że nade mną stał, bo z perspektywy siedzącej musiałam nieźle wytężyć wzrok, by dostrzec jego twarz, usilnie ignorując wystające spod bluzy tatuaże. Nie rozumiałam idei zdobienia swojego ciała, szczególnie w takich ilościach i przez to już pierwszego dnia uznałam, że powinnam unikać jego towarzystwa. Odnosiłam też wrażenie, że mogłam spokojnie mówić o nim jako o swoim prywatnym synonimie problemów; gdy tylko coś się działo, zadziwiająco zawsze był obok. To był drugi z powodów, dla którego musiałam się stąd ewakuować, choć jak na razie nie miałam wystarczająco siły, żeby podnieść ręki a co dopiero całej siebie. - Zresztą, i tak mi dzisiaj nie smakował. - Przyglądnęłam mu się uważniej, skoro i tak już stał nade mną jak kat nad duszą pokutującą, dostrzegłszy po jakimś czasie, że nie wyglądał wcale lepiej ode mnie. - Wyglądasz okropnie. Jakbyś co najmniej odnalazł pandemonium i cudem uciekł. Powinieneś wreszcie o siebie zadbać, zamiast łazić nie wiadomo gdzie. - Wychrypiałam, dumna, że byłam jeszcze w stanie tak dużo powiedzieć bez przerywania wypowiedzi smarkaniem i kaszlem. Do wydawania oceniających opinii zresztą byłam pierwsza, niekoniecznie interesując się prawdziwą przyczyną takiego stanu i nie bardzo widząc coś złego w swoich słowach.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Nie spodziewał się aż tak panicznej reakcji na jego nadejście - sam lubił pozostawać czujnym, nawet w tych gorszych momentach. W końcu Melinoe mogła się wcześniej zainteresować, czy te kroki nie należą do jakiegoś profesora, nie? Poza tym skoro już się chowała, to wybrała wyjątkowo beznadziejne, łatwo dostępne miejsce, z którego widoku na korytarz nie posiadała. Mefistofeles uśmiechnął się pobłażliwie, czekając aż dziewczyna skończy się pieklić i, co ważniejsze, kasłać. - Ojoj - rzucił jedynie, bez cienia skruchy w głosie. - Nie skradam się, chodzę normalnie. To ty nie zwracasz uwagi na to, co dzieje się dookoła - wyjątkowo chodziło mu tylko i tę sytuację, a nie o samą w sobie wyniosłą postawę Ślizgonki. Tak czy inaczej, uwaga była trafna. Noxa wcale nie ciągnęło do tej jasnowłosej istotki i gdyby wiedział, że celowo go unika, to pewnie by się kompletnie nie przejął. Wiele ludzi skreślało go już na samym wstępie i nie dziwił im się zupełnie. Prawdę mówiąc jego wygląd częściowo właśnie to miał zapewnić - pozbycie się tych bardziej wyrafinowanych i uprzedzonych osób z jego otoczenia. Jak ktoś potrafił przetrwać tatuaże i wiecznie pojawiające się na rękach rany, to Mefistofeles skutecznie odstraszał ich charakterem. Przykucnął obok Wright, nie chcąc tak wisieć. Skoro już i tak przystanął, to mógł kilka słów zamienić. Ślizgonka wyglądała na tę osobę, którą fenomenalnie się denerwowało. - Nie jesteś w odpowiedniej pozycji, żeby tak mówić - oznajmił z rozbawieniem, wyłapując chrypę w jej głosie i spoglądając znacząco na zaczerwieniony nos. Melinoe wyglądała po prostu źle i chyba faktycznie złapała ją choroba, a nie dar od losu, tak jak w przypadku chłopaka. - O mnie się nie martw, czuję się wspaniale - zapewnił ją zupełnie szczerze, bo to zmęczenie było tylko fizyczne, a przy okazji dawało mu niesamowicie dużo frajdy. Kochał przemiany.
Westchnęła ciężko, próbując złapać powietrze i jednocześnie powstrzymać się od ciągłego pociągania nosem. Było to co najmniej tak upierdliwie, jak jej nowy towarzysz, kiedy jednak przykucnął obok, na bladych wargach dziewczęcia pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Była mu wdzięczna, że nie musiała patrzeć na niego z tak niekomfortowej perspektywy, ale nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego zawiesiła wzrok na jego tatuażach, przyglądając im się bardzo uważnie. Mimo, że była raczej przeciwnikiem ozdabiania swojego ciała, tak zawsze interesowała się historią powstania każdego z skrupulatnie wykonanych rysunków - nigdy jednak nie miała okazji, by o to zapytać, a swoją ciekawość - w tym konkretnym przypadku - mogła aktualnie usprawiedliwić chorobą. - Cieszę się w takim razie, że przynajmniej ty nie masz gównianego dnia. - Pomimo bardzo ciepłego ubioru i nie najgorszej temperatury na zewnątrz, odniosła wrażenie, że telepie się z zimna a na jej ciele pojawia się gęsia skórka. - Ale jak patrzę na twój ubiór to zastanawiam się kiedy ty będziesz chory. W razie czego mam całe wyposażenie. - Spuściła z tonu, nie mając ani siły ani ochoty na bycie złośliwą zołzą, za którą ją miało wiele osób, machając mu przed nosem papierową torbą z medykamentami. Zaraz potem oparła się bezsilnie o murek, wskazując podbródkiem na jeden z wystających spod bluzy. - Dlaczego to zrobiłeś? - Spytała, powstrzymując się przed sięgnięciem i odsunięciem kawałka materiału w celu dalszej obserwacji.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Melinoe miała jeszcze bardziej zmienne humorki niż Mefisto. Dalej spokojny i tak cyniczny jak zawsze, nie spodziewał się półuśmiechu i tajemniczego złagodnienia. Trwał przykucnięty w bezruchu, pozwalając aby dziewczyna napatrzyła się na jego tatuaże - takiego rodzaju uwaga nie była dla niego niczym dziwnym. Przyzwyczaił się do bardziej lub mniej sceptycznych spojrzeń i szczerze go niczyja opinia nie obchodziła. - Jak empatycznie - mruknął, nie pozbywając się z głosu cienia pogardy. Fakt, że Wright tak szybko przeszła z irytowania się na normalną rozmowę, trochę go denerwował - co więcej, nudził. Powstrzymał się od ostentacyjnego przewrócenia oczami, bujając się łagodnie poprzez przenoszenie ciężaru ciała z pięt na palce i z powrotem. - Poradzę sobie. Zresztą, jestem stałym bywalcem Skrzydła Szpitalnego, do apteki zwykle nie mam okazji się wybrać. W gruncie rzeczy czekał na to pytanie, choć wyjątkowo bardziej marzyło mu się zbycie Melinoe z tematu, niż w niego zagłębianie. Chwilę milczał, zastanawiając się czy nie będzie wygodniej wstać i pójść w swoją stronę. - Dla mnie mają duże znaczenie - oznajmił wreszcie, całkiem szczerze. Nie musiał kochać osobno każdego tatuażu, ale całość i idea ich tworzenia i noszenia... to było to. - A co, interesujesz się tatuażami? - Zaśmiał się, nieco zbyt szyderczo.
Pomimo choroby była w stanie wyłapać wszystkie negatywne emocje pojawiające się zarówno w jego głosie, jak i zachowaniu czy mimice. Nie była też tak głupia, by nie zwrócić uwagi na niechęć jaką ją darzy, zresztą, wzajemną. Chociaż w jej przypadku wynikał on tylko i wyłącznie z prywatnych uprzedzeń, opowieści matki i przestróg ojca. Skąd miała wiedzieć, że tak naprawdę wcale nie był taki zły? Przewróciwszy oczami na jego słowa, podciągnęła nogi pod klatkę piersiową, by zatrzymać jakkolwiek resztki uciekającego ciepła. - Masz rację, jeszcze cię otruję i co wtedy? Taka strata dla Hogwartu, brak jednego przystojnego chłopaka. - Dochodziła czasami do wniosku, że nie opłaca się być miłą, ani tym bardziej wysuwać do ludzi serce na dłoni, skoro oni odwracali się zadkiem. Wcale też nie widziała w tym swojego błędu i nie wpadła na pomysł, że być może widzą w tym ukryte dno, element fałszu, gry, czy nawet zemsty za krzywe spojrzenie. - To zdążyłam wywnioskować sama. Bardziej chodziło mi o powód, moment w życiu, w którym zdecydowałeś się na nie. Bo chyba jakiś istnieje, prawda? - Odwróciła wzrok od tatuaży, przenosząc go w bok, na mury szkoły. - Jestem po prostu ciekawa co kusi ludzi to ozdabiania swojego ciała. - Sama tego nie robiła i zrobić nie mogła. Była baletnicą, aspirującą do roli najlepszej w zespole, a więc nie mogła pozwolić sobie na tatuaż w miejscu, którego nie zakrywa strój. - Zresztą, sprawdzam czy potrafisz normalnie rozmawiać, czy tylko na mnie warczeć. W ostatnim czasie zawsze masz o coś pretensje. - Spojrzała nań jeszcze raz, nieco irytując się jego chorobą sierocą.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nocne dyżury w Hogwarcie były niepotrzebnym zachodem. W Tecquali na przykład faktycznie było czego pilnować, bo między azteckimi potomkami co ruch dochodziło do krwawych bójek, czy pojedynków, a kilka razy nawet morderstw. Między innymi dlatego Edgar musiał zmienić placówkę. Nie mniej jednak, po takich doświadczeniach z początku kariery, patrolowanie hogwardzkich korytarzy wydawało mu się po prostu idiotyczną stratą czasu. Największym przewinieniem, na jakim zdarzyło mu się złapać ucznia, było rysowanie penisa na jednym z portretów. Mordowanie się przynajmniej miało jakiś sens... Obowiązek był jednak obowiązkiem, toteż tej nocy, wolnym krokiem przemierzał pogrążone w mroku i ciszy korytarze, nie udając nawet, że obchodzi go co się na nich działo. Przy świetle podążającej za nim kuli magicznego światła przeglądał teksty w języku liguryjskim i elymijskim, oceniając podobieństwo. Nie zwracał zbytnio uwagi, gdzie jest - szedł przed siebie, uważając jedynie na schodach. Wygodniej byłoby mu w gabinecie, ale cisza i bezruch panujący na korytarzach też nie był zły. Nie przeszkadzało mu nic aż do parteru, gdzie w jego nozdrza uderzył zapach tytoniu. Wciągnął głęboko powietrze, mając wrażenie, że każda jego komórka zaciska się, przypominając o stu piętnastu godzinach nikotynowego głodu. Zatrzymał się, usiłując znów skupić się na studiowanym tekście - zignorować gówniarza z papierosem i wrócić na piętro. Już miał zawrócić, kiedy zatrzymała go kusząca myśl: to był jego obowiązek - pójść tam i zarekwirować papierosy. Obowiązek. Krótką chwilę jeszcze walczył ze sobą, by w końcu, usprawiedliwiając się spełnianą powinnością, ruszyć w stronę krużganków. Nikt nie mówił przecież, że po skonfiskowaniu zajrzy do paczki. Wątpliwości jednak go nie opuszczały i im intensywniej czuł zapach dymu, tym bardziej rosła w nim tłumiona irytacja względem palącemu. Nie minął nawet tydzień... - W dormitoriach nie ma już okien? - zapytał cicho, wychodząc zza rogu. Dopiero wtedy zobaczył, że palacz nie był uczniem - A... - frustracja, rozgoryczenie i nieodstępująca go pogarda, do wszystkiego, co szło nie po jego myśli - ten krótki, nieartykułowany "komentarz" był prawdopodobnie bardziej emotywny niż wszystkie pełne i merytoryczne zdania, które wypowiedział w przeciągu ostatniego miesiąca razem wzięte - Byłem pewien, że będzie pan w wieżach - dodał zimno, przebierając palcami po trzymanych w ręku papierach. Ilekroć trafiał na dyżur z Bergmannem, unikali się za obopólną, niepisaną i niewypowiedzianą zgodą. Edgar z czystej niechęci do towarzystwa, Daniel... kogo to w ogóle obchodziło. Fairwynowi wystarczał fakt, że nie musiał męczyć się, żeby się go pozbyć jak w przypadku Forestera czy Bennett, gdy jeszcze nie pełniła funkcji dyrektora.
Rozkoszował się samotnością. Okolica, otulona w płaszcz nocy - przysyłała jedynie zdawkowe barwy, zdawkowe kształty i dźwięki (przyrównując do zwyczajnego gwaru niemal tożsame z mdłą ciszą). Uwielbiał zażywać towarzystwa samego siebie i własnych, kłębiących się nieustannie w granicach czaszki rozważań, uwielbiał porządkować swe myśli, poddawać się niby-filozoficznym, pozornie niewiele wartym zajęciom. W przeciwieństwie do osób, zdecydowanej większości łaknącej wcielać się w tło społeczeństwa, uczestniczyć w masie sylwetek - on potrzebował chwil samotności jak porcji krystalicznego powietrza, po którego wtłoczeniu w przestrzenie płuc potrafił na nowo oraz prawdziwie oddychać. Dyżury nocne sprzyjały z reguły swoim spokojem, niekiedy wyłącznie rażąc występkami potajemnych wycieczek. Sam z siebie - z pewnością nie szukał ofiar. Spokojnie. Do czasu. Zaciągał się właśnie (ponownie) dymem, kiedy usłyszał przecinający jak stal, doskonale znajomy ton głosu - mimo zdawkowej głośności pełen nieodwołanej precyzji. Dopiero później, ciskając spojrzenie w kierunku wybrzmienia - wpierw prędko, wyłapując sylwetkę, jawiącą się wśród promieni światła wyczarowanej, sferycznej formy, później - osiadając miękko i jakby bez większych emocji. Standardowo, jak mijający się, odrzucający zażyłość koledzy z pracy. Również papieros w dłoni niezbyt specjalnie mu ciążył. - Nie mam reguły - odpowiedział, po prostu, nie zanurzając tonu ponownie ani w zdziwieniu, niechęci, złości czy którymkolwiek z możliwych do wytworzenia impulsów. Ograniczał kontakty z Fairwynem - jeszcze za czasów Trausnitz, jeszcze przed t y m wszystkim, tym epizodem - do którego preferował nie wracać. Tym razem postanowił odmienić zwyczajny schemat nie-spotkań. Gra była w stanie okazać się ryzykowna tak długo, jak Fairwyn nie preferował w pobliżu siebie odmiennych osób, tak długo - jak tylko miała pozostać. Cóż. Zobaczymy. Był zbyt ciekawy - ciekawość zaś stanowiła (podobno) pierwszy ze stopni ku stromej podróży w piekło. - Osobiście - dodał - spodziewałem się pana na którymś z pięter. - Był równie szczery. Oczywiście, swojego czasu o wiele częściej pojawiał się w wieżach (konkretnie w jednej; gdy jeszcze Selma nie wyjechała Merlin wie dokąd). Nie wiedział, czy owe stwierdzenie zostało tym nawiązaniem podszyte czy wręcz przeciwnie. Minusy zdawkowego kontaktu. Uniósł nieco rękę dzierżącą paczkę papierosów (stał zwykle z dala od plotek, opowieści krążących w gronie nauczycieli). Niezobowiązujące, niewerbalne zaproszenie zastygło wówczas w powietrzu. Czekał.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Na pewno trudno byłby znaleźć cokolwiek, co zajmowałoby go mniej niż życie osobiste współpracowników, mimo wszystko lubił wiedzieć. Żadne pieniądze nie były w stanie kupić tyle co odpowiednia informacja i choć te najcenniejsze każdy skrywał najlepiej jak umiał, nie były to zabezpieczenia tak dobre jak w banku Gringotta. Od najmłodszych lat obserwował ludzi, szukając przede wszystkim tego, co próbowali ukryć i choć po pewnym czasie to zajęcie zaczęło go bardziej męczyć niż satysfakcjonować, stare nawyki pozostały. Nadal zapamiętywał najdrobniejszy ruch i najcichsze słowo, traktując je jako potencjalną wskazówkę do czegoś większego - czegoś, co kiedyś mogło się przydać. Nie lubił mówić i z reguły póki nie musiał, to tego nie robił. Szczególnie zaś nie znosił niewnoszących nic do życia pogawędek, które zawsze musiały towarzyszyć takim przypadkowym spotkaniom. Nietrudno jest więc domyślić się, że żadne wypowiedziane przez niego zdanie nie było przypadkowe, aczkolwiek jego motywy były dla większości ludzi niezrozumiałe. I dobrze. Wolno przeniósł spojrzenie z twarzy Bergmanna, na wyciągniętą w jego stronę rękę. Chwilę temu był gotowy wypalić nawet całą paczkę nie bacząc na nic, teraz jednak wahał się. Edgar całe życie starał się nie czuć. Unikał wszystkiego, co mogłoby zniekształcić postrzeganie rzeczywistości lub odciągnąć jego uwagę, a wszelkie afekty stały na pierwszym miejscu czarnej listy. Zwykle udawało mu się to bardzo dobrze - potrafił nie czuć absolutnie niczego. Nie musiał się nawet wysilać. Papierosy coś w nim jednak budziły - coś, z czym nie tylko musiał walczyć, lecz także z tym przegrywał. Prosta świadomość, że nie były mu do niczego potrzebne, nie wystarczała, żeby się powstrzymać. Edgar jadł, bo musiał. Spał, bo musiał. Palił... bo chciał - chciał nawet wtedy, kiedy nie mógł, co najdobitniej wskazywało, że nie kierował się przez nie wyłącznie zdrowym rozsądkiem. Po chwili milczenia, pokręcił nieznacznie głową. - Rzucam - rzucał już od dwudziestu czterech lat, choć przez brak konsekwencji wiele osób nawet go o to nie podejrzewało. Właściwie powinien był iść już w swoją stronę. Stał jednak w miejscu, niejednoznacznie przyglądając się Bergmannowi - rozważał swoją decyzję, a może badał nauczyciela transmutacji w sobie tylko znanym celu. Z zamyślenia otrząsnął się dopiero po kilku sekundach.
Przeskakiwał pomiędzy szczeblami szerzących obecność zdarzeń; uchylał się, przybliżał, oddalał, pozwalał się zauważyć - d o s t o s o w y w a ł się wiecznie, czynił swój wizerunek plastycznym. Dlatego - większość reakcji była w istocie zagraniem, elementem większego planu powstałego na krosnach myśli, dostosowania wobec społecznych reguł i osiągnięcia zamierzeń. Dlatego - gdy podwaliny drogi kierującej do osiągnięcia celu poczynały lec w gruzach, wpadał w zaślepiające jego zdenerwowanie oraz oziębłość, czyniącą uprzednie oblicze spękaną maską, odsłaniającą brud wad oraz kłamstw, których nie wahał się wplatać, którymi nie wahał się żyć, którymi wysycał cząstki niedalekiego powietrza. Niemniej do tego należało zastosować specjalne, wybadane z precyzją ciosy, idealne trafienia prosto w łączenia zbroi, pod jaką kryło się drżące i niestabilne wnętrze. Standardowa, wypadająca w czas międzyludzkich spotkań serdeczność była w rozumowaniu Bergmanna głównie synonimem przetrwania, czasem też - zaspokojenia swej ciekawości. Czasem - jak w tym przypadku - rzuceniem Fairwynowi wyzwania w postaci adaptowania się do przypadku, który to w swojej ironiczności wrzucił dwie ich postacie na identyczny obszar. Rozmowy zgodnie z nakazem niezapisanych norm w środowisku pracy. Krótki, rzucony przekaz - jeden, wymowny wyraz, oszczędność wyzbywająca się niejasności. Coś przeistoczyło się w skierowanym spojrzeniu Bergmanna - czy to błysk zrozumienia, czy może, zwyczajnego przyjęcia faktu do wiadomości (faktu własnej niewiedzy przy sprawach zmian pośród ludzi, zmian niekoniecznie potrzebnych i niespecjalnie nadal go obchodzących). Reszta była już krótkotrwałym milczeniem. Szansa przepadła - dłoń, dzierżąca paczkę odstąpiła od postaci Fairwyna, chowając skarb papierosów ponownie wewnątrz kieszeni, odstąpiła jak nieświadoma kusicielka - szepcząca o sposobności powrotu do zażywania gryzących oparów tytoniu. Druga z rąk zaś wciąż niestrudzenie dzierżyła ćmionego papierosa, z którego uchodzący dym wił się, skręcał, zanikał, powstając na żarzącym się cmentarzysku popiołu, strzepywanego przy zachodzącej potrzebie. - Tym się różnimy. - Padło wyłącznie z ust; kolejnym był już wetknięty pomiędzy wargi (których to linia czerwieni uginała się w czymś na kształt uśmiechu) papieros, przyjemnie zatrute powietrze rozszerzające klatkę piersiową przy zaciągnięciu. Zawarł w tym zdaniu wszystko - prawdę na temat teraźniejszości, w kwestii wcześniejszych czasów, w kwestii poglądów; nie tylko - prozaicznego wyboru pomiędzy kontynuacją nałogu a decyzją o odstąpieniu od nikotyny. Daniel Bergmann nie zrezygnowałby nigdy z tego, co uznał raz za przyjemne.
Nieopodal @Daniel Bergmann i @Edgar T. Fairwyn schowany między filarami popalał papierosa młody, na oko dwunasto- lub trzynastoletni Gryfon. Nic dziwnego, że bardzo mu zależało na tym, żeby nauczyciele go nie zauważyli. Po chwili chłopak (chcąc jeszcze bardziej ukryć się przed mężczyznami) zrobił krok do przodu nie zauważając, że przed nim leży wielki kamyk. Potknięcie skończyło się bardzo spektakularnym upadkiem - chłopak nie dość, że zwrócił uwagę nauczycieli, to jeszcze upadł twarzą wprost w ziemię łamiąc sobie nos i parząc się trzymanym w zębach papierosem. Nawet jeśli Fairwyn i Bergmann jakimś cudem nie usłyszeli, ze się przewrócił, to ich uwagę musiał zwrócić okropny krzyk wydobywający się z jego ust.
Oczywiście liczy się jako ingerencja w pracy dla obu Panów.