Skrzydło Szpitalne jest sporym pomieszczeniem, utrzymanym w kolorze oślepiającej bieli, przez co ma się jeszcze większe wrażenie wszechogarniającej czystości. Na całej długości poustawiane są łóżka dla pacjentów, z małą szafeczką obok, zazwyczaj zastawioną przez lekarstwa i słodycze, oraz czasem zasłonięte parawanem, by powstrzymać ciekawskie spojrzenia uczniów w przypadku cięższych chorób.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:37, w całości zmieniany 2 razy
Huan wyglądał na niezbyt zdrowego osobnika i w takim razie będzie musiała się nim zająć bo kto inny jak nie jego ukochana. Został porwany, bito go, a może nawet ugryziono. Nie wiedziała czy stał się jednych z nich więc będzie musiała go po prostu spytać gdy już znajdą się w domu, będzie musiała całą przemyśleć sprawę. - Nie bój się zajmę się Tobą jak najlepiej potrafię, jak wrócimy do domu to ugotuję coś pysznego bo pewnie jesteś strasznie głodny, faszerowali cię tylko lekami - stwierdziła, a następnie pomogła Huanowi wstać i skierowali się w stronę wyjścia. Po drodze jeszcze podziękowali pielęgniarce za pomoc.
Całą drogę pamiętał jak przez sen. Wszystko wydawało mu się tak odległe... Czyjeś podniesione głosy, jakiś ruch. Prawdę mówiąc: mało go obchodził fakt, że teraz kolejna osoba dowie się, że został ugryziony przez wilkołaka. Nie przejmował się tym. Najważniejsze, to przeżyć. Niezłomna wola walki wciąż drzemała głęboko w nim, nie pozwalając choćby na dłuższą utratę przytomności. Miał spore problemy z koncentracją. Nie rozumiał tego, co się dzieje, ani tego, co mówiła do niego Cass. Chyba chciała pomóc, pomagała mu... będzie musiał się odwdzięczyć. Zrobiła dla niego tak wiele... To mógł być faktycznie ktokolwiek, ale nie mógł zaprzeczyć, że gdyby nie ona, nie utrzymałby się zbyt długo przy życiu. Jej pomoc okazała się być nieoceniona. Był ciekaw, jak szybko roznoszą się wieści? Wiedział, że Hogwart słynie z plotek, jak szybko więc zauważą, że nagle pojawił się, pokiereszowany w Skrzydle Szpitalnym? Niesiony przez Lancaster na magicznych noszach? To musiałoby wywołać niemałe poruszenie i wielką falę pomówień. Oczywiście mało go to interesowało, szczególnie teraz. Teraz nie myślał o niczym. Leżał w ciepłym łóżku. Tak, jak marzył. Bał się zasnąć. Nie chciał tego powiedzieć, chociaż wróciła mu zdolność mówienia. Chciał pokazać, że jest silny, że da sobie radę. W rzeczywistości: nie był przecież nieśmiertelny... Każdy ma swoje granice, a Lawyers balansował na krawędzi. Czy bezpieczniej byłoby nie próbować ucieczki? Teraz lunarni będą go ścigać... Co właściwie się tam wydarzyło? Kim byli ludzie, którzy go porwali? Dlaczego to zrobili? Dlaczego właśnie JEGO? Gubił się w natłoku nieskoordynowanych, bezładnych myśli i rozmazanych wspomnień. Z każdą minutą wydawało mu się, że pamięta coraz mniej, wszystko stawało się takie niejasne... - Dziękuję - wyszeptał, rozkoszując się chociaż tą krótką chwilą, kiedy czuł się całkowicie bezpiecznie, otoczony troskliwą opieką. - Czy... czy... ktoś już wie? - Rzucił zaniepokojone spojrzenie w kierunku swojej nogi. - Nie chcę, żeby wiedzieli. - Jego cichy głos, przesycony był lękiem. Kolejne minuty potęgowały mętlik w jego głowie, a jednocześnie przywracały mu racjonalne myślenie. Wszystko go bolało. Każdy staw i każda kość. Najchętniej zwymiotowałby natychmiast, a noga była teraz jednym wielkim epicentrum bólu. To wszystko przypominało mu jednak że żyje. Żyje i będzie musiał żyć, nauczyć się żyć, ze swoim przekleństwem.
Willow siedziała na dziedzińcu, kiedy akurat zaczęło się przedstawienie. Najpierw pojawiły się podniecone szepty uczniów, które składały się w jedną plotkę: "Lawyers jest już w szkole". Skąd wiedzieli? Ściany przecież mają uszy, oczy i żyją własnym życiem, więc właściwie Willow zadała sobie durne pytanie. Dlatego poderwała się szybko z ławki, a potem z powrotem na niej zasiadła zdając sobie sprawę, że nie powinna reagować tak nagle na wszystko co usłyszy, lecz ciekawość była silniejsza, więc powoli zaczęła się kierować do szkoły, gdzie musiała odnaleźć resztę aurorów. Disney postanowiła oddać się pracy zamiast życiu prywatnemu, które nie obfitowało w żadne szczególne wyskoki. Kiedy się zatem dowiedziała, że to wszystko prawda, to pierwsza wyrwała się do tego, aby odwiedzić chłopaka w Skrzydle Szpitalnym. Do rąk porwała ukochany notatnik, w którym miała jeszcze notatki po nie zbyt udanym spotkaniu z Lucasem Godfrey'em. Postanowiła rzucić to w nie pamięć. Przecież nie wszyscy ludzie w zamku musieli być gburowaci, prawda? Nadzieja nie opuszczała Disney, ale też nie potrafiła uśpić jej czujności. Zatem niech się ma Lawyers na baczności, bo z Willow nie wygra, choćby miał najlepsze szczęście do kostek. Pchnęła drzwi od Skrzydła Szpitalnego czując już falę sprzeciwu pielęgniarki. Ivy machnęła tylko ręką. Nie będzie słuchała tej kobiety. Istniały ważniejsze sprawy niż to, czy ona ma ochotę ją tu wpuścić czy nie. I Disney zaraz ucięła wszelkie dyskusje mówiąc coś o Ministerstwie Magii. Jeśli chłopak był Lunarnym...To i tak to niedługo wyjdzie na jaw. Nikt nie będzie pluł jej w twarz kłamstwami. Podeszła bliżej łóżka i przysunęła taboret, na którym mogła usiąść. Uśmiechnęła się chłodno, może wyniośle. Nie widać było na tej twarzy ani współczucia, ani litości. Przyszła tu zadać kilka pytań. I żadne z nich nie brzmiało: "jak się dziś czujesz". - Witaj Aaronie. Nazywam się Willow Disney i pracuję w Ministerstwie Magii. - Zaczęła mówić starą śpiewkę tak jakby znała ją na pamięć. Za chwilę chłopak powinien się obruszyć i poprosić, żeby Ivy wyszła, bo przecież on jest taki słaby i nie będzie z nią rozmawiał... Tylko... Kogo to obchodzi? - Chciałabym z Tobą porozmawiać o ostatnich zdarzeniach. Opowiedz mi jak pamiętasz ostatni miesiąc zeszłego roku, który spędziłeś w Hogwarcie. - Poprosiła wyciągając pióro, którym zaczęła grezdać coś na kartce, po prostu... To nawet nie miało kształtu liter.
Odkaszlnął. Zauważył wchodzącą za parawan kobietę, towarzyszyła temu fala sprzeciwu ze strony pielęgniarki, którą ta zdawała się ignorować. W końcu tamta odpuściła i kobieta usiadła na taborecie obok jego łóżka, wyciągając notes i pióro. Przesłuchanie? Już? Czyją zgodę otrzymała? Kto jej dał do tego prawo? Kim ona w ogóle była? A jeśli sama należała do lunarnych? Pierwsze myśli Lawyersa były oczywiste: instynkt samozachowawczy nakazywał mu powściągliwość i nieufność wobec wszystkich osób ze swojego otoczenia. Wszak nie pamiętał twarzy ludzi, którzy go porwali i więzili. Nawet głosów... nic... pamiętał tylko niespójne sceny, jak wyciągnięte ze snu. Wątpił, by nawet veritaserum tutaj pomogło. Te wspomnienia już nie należały do niego - utracił je bezpowrotnie niecałą godzinę temu, kiedy szok i ból rozszczepienia nakazały jego mózgowi skupić się na dużo ważniejszej rzeczy: na utrzymaniu organizmu przy życiu. Możliwie długo. Udawanie niezdolnego do prowadzenia sensownej dyskusji wydawało się być kuszącą opcją, ale pod naciskiem bystrego spojrzenia Willow raczej nie ukryłby faktu, że po tak sporej dawce lekarstw, eliksirów i zaklęć, jaką zaaplikowały mu zarówno pielęgniarka, jak i Cass, czuł się całkiem nieźle, jak na to, co przeżył. - Całkiem nieźle, dziękuję za troskę - odparł z niekrytym sarkazmem, na niezadane pytanie. Jego głos był nieco ochrypły i jakby przygaszony, co jednak nie powinno dziwić. Wciąż był blady i cholernie osłabiony, ale w jego oczach błyszczała ta sama determinacja i niezłomna siła, co wtedy, gdy patrzył Faridowi w oczy. Nawet, jeśli teraz nie pamiętał tamtej chwili. - Przejdźmy do sedna Pani Disney, bo przecież mało Panią interesują tak nudne i błahe opowiastki o moim życiu prywatnym sprzed kilku miesięcy. Oboje, a nawet wszyscy TROJE wiemy doskonale, w jakim celu Pani tutaj przybyła. - Musiał odkaszlnąć. Te kilka zdań pochłonęło zbyt wiele energii jego i tak już nadwyrężonych płuc. Patrzył prosto w oczy pracownicy Ministerstwa.
Willow przymknęła powieki odrobinę zdziwiona. Może faktycznie rzuciła się na głęboką wodę przychodząc tutaj? Ale tak bardzo chciała zrobić cokolwiek, że to aż przechodziło ludzkie granice. Bezradność była najgorsza, a Willow jako perfekcjonistka nie mogła sobie pozwolić na żadne takie upadki. A zatem... A zatem Lawyers się bronił. Teraz już nie ulegało jej wątpliwości, że coś tu nie gra. Zebrała wszystkie możliwe informacje o chłopaku, nawet te z tego żałosnego źródła jakim był Obserwator... Lawyers'a głównie łączono z Lancaster. Jeśli chłopak coś ukrywa to kolejną osobą, którą będą musieli objąć szczególną opieką będzie nowa nauczycielka eliksirów. Ale co jej zrobią? Disney nie potrafiła nawet powiedzieć czy Aaron to jej brat, przyjaciel a może kochanek? Nawet dobry szantaż tu umierał... Równie dobrze chłopak mógł być ojcem dziecka Lancaster, a zatem? Zatem pozostawało jej znów zmrużyć oczy i oddać się chwili przemyśleń. Niewiele elementów znanych z życia Aaron'a nadawało się by je złożyć w całość. Kompletnie nic. Disney była niezadowolona z przebiegu sprawy. Naprawdę. Jej cały świat składał się z małych zwycięstw, a nie z tego co ten chłopak może jej powiedzieć, a na co zupełnie nie ma ochoty. Denerwowała ją arogancja dzisiejszej młodzieży. Z byle głupoty potrafili uczynić wielkie widły, na które nie dało się nawet wsunąć wielkiego ego. Miała z tym problem, bo kiedy przypominała sobie własne dzieciństwo wydawało się, że jest stąd o kilka lat świetlnych oddalona. Jej wściekłe spojrzenie zlustrowało wścibską pielęgniarkę, którą Disney niewybrednym zdaniem posłała w diabły. A potem ponownie zajęła miejsce na przeciwko Lawyers'a. - A zatem powtórzę, jak spędziłeś ostatni miesiąc szkoły. Nie obchodzi mnie to z kim spałeś, ani z kim miałeś spać. I nie. Nie wiesz po co tu przyszłam. Właściwie Twoja wiedza jest ta nikła, jak zapewne i kodeksu szkolnego. Zatem skup się na tym co mówię, bo akurat nie zadaję pytań z jakiegoś przedmiotu. - Wywróciła teatralnie oczami wyciągając z notesu zdjęcie, które następnie przysunęła chłopakowi pod nos. - Znałeś go? - Spytała z uśmiechem, za który małe dzieci nie rzadko dostawały cukierka, albo i dwa. Disney lubiła dzieciaki? Te mugolskie chichotały na dźwięk jej nazwiska. To wszystko kwestia przyzwyczajenia, a ona? Ona po prostu dawała się ponieść. Ale nie dziś. Zadała dwa pytania. Jeśli nie uzyska na żadne odpowiedzi... Krukoni już po raz trzeci w tym tygodniu udowodnią, że są niesamowitymi osobami.
Cassandra podeszła do pielęgniarki i sama poprosiła o eliksir uspokajający. Może nie była matką karmiącą, w końcu jako anorektyczka nie miała dobrego pokarmu, ale całe te nerwy źle na nią działały. Rozdygotanymi dłońmi chwyciła za fiolkę. Boże, dlaczego aż tak przejmowała się wszystkim? Przywitała się z Willow przez podanie ręki, a następnie zawołana po raz kolejny przez pielęgniarkę musiała się od nich odsunąć. - Nie męcz go za bardzo tylko - rzekła troskliwie, kładąc na moment dłoń na ramieniu Aarona. Gdy tylko pielęgniarka spojrzała na nią wyczekująco, na paluszkach prawie do niej podleciała. Swoją drogą uwielbiała tę kobietę. Przychodziła tu często za dziecka, rany jak to brzmi. Teraz była tu nauczycielką, a nie uczennicą! Babskie pogaduchy w małej klitce dla pielęgniarki urozmaicały jej wieczory, podczas których często liczyła cegły w ścianie. Kobieta przekazała Cassandrze listę eliksirów, którą trzeba przyrządzić. Cały czas zerkała w stronę miejsca, gdzie odbywało się przesłuchanie. Nie chciała, aby ktokolwiek męczył teraz jej przyjaciela. Mogła go tak nazwać? Chyba nie. Dość mało wiedziała o samym Lawyersie. Nie był łatwym człowiekiem, więc i relacja była dość skomplikowana. Cassandra schowała przygotowaną listę przez pielęgniarkę do kieszeni żakietu. Była dość płytka, więc połowa kartki wystawała. Podeszła ponownie do Willow oraz Aarona, zastanawiając się, czy z tego spotkania wyjdzie coś dobrego. Czy chłopak był między innymi oskarżany o przynależność do Lunarnych? W końcu został ugryziony, był wilkołakiem. Nie było im znane w końcu, jak Mistrz ugrupowania więzi swoich "zwolenników". Tym razem to Willow położyła dłoń na ramieniu. - Czy jestem Wam potrzebna? - spytała dla ścisłości. W końcu nie chciała ot tak sobie wychodzić. Byłoby to naprawdę niegrzeczne!
Przyglądał się Willow uważnie. Zmrużył brwi. Cass odeszła, więc został sam. Nie obawiał się ataku z jej strony, ani swojej chwilowej słabości. Wolałby jednak mieć obok siebie kogoś, kto chociaż spróbuje go wybronić w razie potrzeby. Milczał i myślał gorączkowo. O co może jej chodzić? Jest teraz podejrzanym? Zaczną na niego polować? Jest przegrany w szeregach lunarnych - mało byłoby z niego pożytku. Ich szef musiał teraz szaleć z wściekłości i z pewnością nie puściłby mu płazem ucieczki. Z drugiej strony: stał się wilkołakiem i nie miał absolutnie ŻADNEGO dowodu na to, że nie należy do ugrupowania. Ze wszystkich stron zdawali się otaczać go wrogowie. Musiał opowiedzieć się po czyjejś stronie; stanąć u czyjegoś boku. Tyle czasu wydawało mu się, że ten problem go nie dotyczy i że ominie go konieczność wyboru, tymczasem stanął pod murem. Miał ochotę zapłakać. Kto by nie chciał w takiej sytuacji? Czuł się przytłoczony, zmiażdżony... ilekroć myślał o ugryzieniu, coś jakby ściskało jego serce i płuca z niemożliwą siłą odbierając mu oddech i boleśnie kując w piersi. To się stało. Stało się naprawdę. Przełknął ślinę. - Nie. - Odpowiedział krótko i rzeczowo. - Znam go tylko z widzenia, ze słyszenia. Nie jesteśmy nawet na cześć. Nie musisz też traktować mnie, jak dziecka. - Miał szorstki głos. Cass już nad nimi stała. Ciekawe, jak wiele z tego co dotychczas mówili usłyszała. - Konkrety poproszę. O co Pani chodzi? Czego Pani ode mnie OCZEKUJE? - Oczywiście, że mu nie odpowie, ale może chociaż odrobinę zdradzi swoim zachowaniem. Nie chciał, żeby Lancaster odchodziła. Stokroć wolał przez to przechodzić mając ją obok siebie. Z drugiej strony - miała swoje obowiązki i rozumiał ją doskonale. - Dziękuję jeszcze raz. Odwdzięczę się z pewnością. - Powiedział chłodnym tonem do Cass. Nie był na nią zły. To wynikało raczej z jego ogólnego nastroju i nastawienia względem Disney.
To oferowała dzisiejsza młodzież. Arogancja, brak jakiegokolwiek wychowania. Wszędzie fala wulgaryzmów, przykrych słów, nie chęci do innych. Willow miała ochotę stąd wyjść właśnie głównie z tego powodu. Chłopak nie mówił niczego konkretnego, a jedynie patrzył na Lancaster, jakby ta co najmniej mu obiecała, że odda mu pieniądze za coś tam. Ivy na moment zamknęła oczy. Obserwowanie jakichkolwiek czułości budziło w niej obrzydzenie. Ludzie nie potrzebowali opieki. Powinni sami o siebie dbać. To ich problemy. Po co im inni? Po co się obnosić? Po to, żeby inni widzieli i zazdrościli. Disney nie zazdrościła. Disney była pełna pogardy dla takich sytuacji. Pokręciła głową zabierając zdjęcie. - To przyjaciel z Twojego domu, który właśnie siedzi w Azkabanie, więc jeśli nie chcesz go szybko odwiedzić to proszę Cię, aby się uspokoił. Na nic mi Twoje "nic nie wiem", albo "nie chcę tego wiedzieć". Albo ze mną porozmawiasz, albo będziemy tu siedzieć w nieskończoność, aż się odeślemy do Munga na przymusowe leczenie z psychiatrą. - Wzruszyła ramionami, bo to już jej przeszło przez głowę. Jeśli został porwany i zbiegł Lunarnym, no to bardzo fajnie. Tylko, że mógł im wskazać miejsce. Na podstawie ich kryjówki mogli odnaleźć innych, przywódcę. Gorące myśli mknęły przez głowę Willow co raz szybciej, aż nie zauważyła nawet Lancaster, która nagle się pojawiła dosłownie znikąd. Ivy nieprzytomnie machnęła głową. - Oczywiście pani profesor, może pani odejść. Chyba, że uczeń ma jakiegokolwiek pytania. - Wzruszyła ramionami ponownie. Oczywiste było to, że to ona miała tu zadawać pytania, ale koniec z końców czy ktoś chciał jej tu słuchać? "Och kochaj mnie mocniej niż wczoraj i intensywniej niż jutro." - ble. - Zatem nie znasz go. Albo znasz z widzenia. Nadal nie powiedziałeś mi jak pamiętasz ostatni miesiąc spędzony w Hogwarcie. Mam rozumieć, że się wstydzisz? Zapytam Cię zatem jakie miejsce pamiętasz jako ostatnie, w którym byłeś świadomy co się wokół Ciebie dzieje. Oczywiście chodzi mi o zdarzenia po pociągu. - Powiedziała chłodno spodziewając się pisku: "ja nic nie wiem". Zabawnyś. Może powinna posłuchać tych nadgorliwych profesorów i do herbatki dolać veritaserum.
Przechodziła powoli do konkretów, chociaż nadal krążyła dookoła sedna sprawy. Jakby nie mogła od razu zacząć pytać o to, co ją najbardziej interesowało. Cholera! Tacy już oni wszyscy są. I zawsze oczekują współpracy. Potulnej, bezinteresownej współpracy. Jakby nie potrafili zrozumieć, że brak zaufania jest w takich sytuacjach całkiem normalną formą obrony. Aaron miał swój plan. Już zaczynał go obmyślać. Na nic mu pomoc Ministerstwa Magii i Aurorów. On miał coś, czego im brakowało: wiedzę i świadomość pewnych faktów, którymi nie zamierzał się dzielić z ludźmi, którzy grozili mu Azkabanem. Nawet nie wiedział, czy ta cała Willow stoi po jego stronie. Bo i skąd? Lunarni mogli mieć swoich ludzi wszędzie. Głównie z tego powodu wolał, by Lancaster została. Nie miał ochoty wpatrywać się z bolesną miną w jej oczęta. Nie czuł się dostatecznie silny, by w razie czego podjąć walkę po raz kolejny. Dokonał i tak wiele, jak na swój stan i sytuację, w której się znalazł. Miał swoją wolę. Niezłomną wolę. I taktykę. - Odpowiedziałem na Twoje pytanie. Znam go tak samo dobrze, jak większość uczniów tej szkoły. Jeśli chodzi o ostatni mój miesiąc w Hogwarcie z zeszłego roku... hmmm... pomyślmy... - Zmarszczył brwi. Miał problemy z koncentracją. Obraz rozmazywał się momentami, a jego głos słabł. Jego motoryka pozostawiała bardzo wiele do życzenia. - Nie wydarzyło się zupełnie NIC, co mogłoby Panią zainteresować. Skoro nie chce Pani słuchać historii z korytarza, marnych opowiastek o przelotnych miłostkach i drobnych zemstach, to nie ma już o czym mówić. - Wzruszył z trudem ramionami. Każda wypowiedź kosztowała go sporo wysiłku. Oddychał teraz ciężko. Zaczął kaszleć, na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczyma, ale nie zemdlał. Stąpał gdzieś na granicy utraty świadomości. Jego energia malała, siły słabły. Odpływał, opadał gdzieś na dno... panicznie próbował utrzymać się w pełni świadomości, tym bardziej, że wiedział, iż Lancaster nie ma już z nimi. Teraz nikt nie mógłby mu pomóc, gdyby coś mogło mu się stać, a on tracił swoją ostatnią linię obrony: swój biedny, nadwyrężony przez ból fizyczny, umysł. Pracował na zbyt dużych obrotach, wysyłając paniczne impulsy. Mayday! Mayday! Cholera... mamy problem! Wszystko, wszędzie - sygnały alarmowe w postaci bólu, który wręcz usypiał. Jakby ktoś rzucał na niego klątwę Cruciatusa. Nie umiał tego opanować. To były efekty nie tylko ugryzienia, ale również rozszczepienia. Jęknął cicho, gdy kolejny rwący mięśnie impuls zabrał mu na chwilę zdolność trzeźwego myślenia. - Pamiętam pociąg. Potem pamiętam, że coś... ktoś mnie zaatakował. - Szybko poprawił się, ale wątpił, by tego nie wyłapała. Czy już domyśliła się? Przecież nie wie, że został ugryziony. Jeszcze nie wie... - Zaciągnął mnie do jednego z przedziałów... chyba. Potem się ze mną teleportował. To wszystko pamiętam bardzo słabo. BARDZO słabo. Nie wiem, gdzie byliśmy, ale to była jakaś sala, całkiem spora, chyba kamienna. Sam nie wiem. Może podziemia? Ale nie... tam były okna. - Znowu zmarszczył brwi. Pot wystąpił na jego czoło. Zaczynała trawić go do tego wszystkiego gorączka. Nic dziwnego... ciekawe, kiedy w rany wdała się infekcja? Pewnie dość szybko. - Wiele więcej nie pamiętam, jeśli chodzi o to miejsce. Aportowałem się, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Pani Lancaster znalazła mnie na peronie w Hogsmeade. Potem straciłem przytomność. Pamiętam tylko, że był tam ze mną Huan. Nie widziałem twarzy napastników. Musieli działać ostrożnie, czy coś... czuję, jakbym jednak stracił część wspomnień... jakby to był sen, który gdzieś uciekł mi przez palce. Nic więcej nie wiem. Czy tyle Pani wystarczy? - Zapytał na koniec, nie będąc nawet zbyt pewnym faktu, czy wciąż mówi do tej samej osoby, bo w końcu głowa wilka. I ta aureola, jakby z prześcieradła, a kryształy w tych kandelabrach i witrażach mienią się, mienią i, i, i... jakby widział tęczę, ale brudna podłoga na czarnym prześcieradle, przykryta tymi kosmatymi łapami i sierścią... Boże... Majaczę... Czy to jeszcze gwiazda? Czy może księżyc zaszedł? Obserwował z uwagą rozmówczynię. Rozszerzone źrenice. Napięte mięśnie. A może to przemiana? Zbladł. Blady, jakby ryba, bo ryba umiera i opada, opada, opada... najdalej, bardziej, niż dźwięki w pustce. Osuwał się w nią, chociaż bardzo próbował, by było inaczej. Każde zamknięcie powiek traktował, jak wyrok śmierci.
Och, nie to, że Lancasterówna zostawiła Aarona z marnym towarzystwem. Wepchnęła się na zaplecze, mając świadomość tego, że Willow również może być po stronie Lunarnych. Spisywała powoli wręcz mozolnie wszystkie eliksiry raz jeszcze jakby tamten raz zupełnie nie wystarczył. Bała się o niego i to ją zaczynało przerażać. Czy to był strach matki jak o własne dziecko? Dobrze, że mały był z Amelie. Miała jeszcze chwilkę czasu. Jeszcze raz dla pewności zerknęła na zegarek. Nie miała pomysłu, co powinna robić. Wyjść sobie, uśmiechnąć i go tak zostawić? Nie potrafiłaby! W ułamku sekundy zrzuciła z siebie kurtkę. Otworzyła szafę pielęgniarki, w myślach modląc się, aby nie obraziła się na nią za to małe... włamanie. Wciągnęła na siebie fartuch. Już była prawie gotowa, lecz... musiała zmienić trochę wygląd. Skupiła się, chociaż było to bardzo trudne. Z jej blond, długich fal zostały czarno krótko obstrzyżone włosy obruszone żelem. Twarz zrobiła się pulchniejsza, nos lekko zadarty, usta wąskie niczym jedna, prosto linia. Widząc siebie w lustrze, miała ochotę się popłakać. Znów była g r u b a. Szybko wytarła łzy, spoglądając na siebie raz jeszcze. Czy Aaron rozpozna ją po oczach? Kolejne kaszlnięcie, kolejny jęk. Zabłocone buty zrzuciła ze stóp jednym machnięciem, szukając jakichkolwiek chodaków. Przecież nie wyjdzie w rajstopach do pacjenta. Znalazła, a na jej twarzy wkradł się malutki uśmiech. Kto by pomyślał, że kobieta jest gotowa do wyjścia w zaledwie pół minuty? Wyleciała z hukiem z zaplecza, patrząc krytycznie na Willow. On się dusił, a ona nic nie robiła? - Na Merlina, co pani wyprawia! - wrzasnęła, chwytając fiolki eliksirów i biegnąć w stronę Aarona. Naparła na nią przykra myśl: jak otyły człowiek może szybko poruszać się z taką masą ciała?! Miała wrażenie, że dosłownie idzie kroczek po kroczku tak ślimaczym tempem, że chłopak zaraz tu jej zejdzie. A przecież biegła! - Natychmiast proszę mi stąd iść! To nieprofesjonalne z pani strony! Jak może pani przesłuchiwać kogoś kto ledwo zipie? Już mi stąd! - krzyczała, przeganiając ją pulchnymi dłońmi. Naprawdę chyba nie polubi tych okropnych aurorów z Ministerstwa. Tu potrzeba było wyczucia. Rozchyliła wargi Aarona wlewając do nich coraz inne fiolki. A to, żeby przestał się dusić, a to, żeby nie mdlał, a to, żeby się przede wszystkim uspokoił. Gdy przeszedł całą procedurę okropnych smaków, usiadła przy nim, czekając na jakąkolwiek reakcję. Lekko nawet musnęła jego dłoń, nie będąc pewna, czy Willow opuściła już pomieszczenie. Odwróciła się w stronę drzwi, a następnie wyjęła różdżkę. Ciężkie, drewniane wrota otworzyły się. Cassandra patrzyła wyczekująco na nią. - Niech pani tu wróci jak zacznie się dobrze czuć, teraz nie chcę tu pani widzieć! - jeszcze raz krzyknęła i tym razem pewna, że Willow opuściła pomieszczeni, serdelkowymi palcami ścisnęła dłoń Aarona. Zapomniała ściągnąć swoją biżuterię, przez co przeklęła cicho. - Słońce, jest lepiej? - spytała, wbijając w niego orzechowe spojrzenie.
Pielęgniarka, ale nie pielęgniarka. Ciecz, ale nie jak woda, tylko coś jakby... chciał to wypluć, ale pchała mu w gardło! Całą siłą, wlewała się w nieskończoność, zapychając oddech, może chcąc go udusić, pogrzebać tu wśród tej pościeli czystej, choć już nieczystej. Krew. Czuł wciąż ból i wyostrzone jakby zmysły, które rejestrowały jak na karuzeli, jakby błędnik oszalał i zupełnie przestał działać. Mdłości? Czkawka. Głęboki paniczny wdech, jakby wynurzył się z wody po godzinie, po dwóch, po całej wieczności kłującego bólu w klatce piersiowej, rozrywanej implozją braku tlenu. Nagłe frenetyczne wręcz uczucie, gdy życie powróciło do tych miechów i zaczęło pompować powietrze, oddając mu świadomość. Kim ona była? Co tu się działo? Gdzie on tak naprawdę się znajdował? Krzyczał, choć milczał. Nie mówił bowiem nic, ale głowa i szczęki i wszystko napięte, mocniej i mocniej, jakby zbierał się do wyplucia mózgu. Rozejrzał się szybciej, łapiąc więcej kontaktu z rzeczywistością, wyrywając się ze swojego snu, onirycznej majaki pełnej fantazji i zbyt prawdziwego cierpienia, by było również jej częścią. Nie minął ból. On dawał przynajmniej świadomość tego, że żyje. Wyciągnął rękę przed siebie, w powietrze, próbując złapać światło i krztusząc się każdym oddechem. Był teraz BOGIEM. Na tą krótką chwilę, kiedy cierpienie, jakiego jeszcze nie zaznał, rozrywało jego egzystencję, doprowadzając wprost do szaleństwa. Potem było już tylko lepiej i już sam nie wiedział, czy to fikcja, prawda, czy po prostu umierał. Tylko ten głos. Głos, który znał, ale który wydobywał się z ust zupełnie obcej osoby. TO nie mogła być ONA. Te grube paluchy, brzydka twarz, czarne, krótkie włosy. Ale głos i... oczy... Ciągle go mdliło. To kolejne omamy? Wyciągnął dłoń w stronę jej twarzy, zakrzywił palce, jakby chciał zedrzeć skórę z jej twarzy i odkryć, kto się za nią kryje. KRZYCZAŁ. Tym razem naprawdę. Szybko opadł z sił. Tylko szybki oddech i przyspieszone ruchy gałek ocznych zdradzały fakt, że wrócił do świata żywych. Z trudem otwierał powieki. Za każdym razem sprawiało mu to bardzo wiele trudności. Jakby posmarowane były czymś lepkim, co utrudniało ich rozwieranie. - Kim... je... toooo.... Ty? Ciągle... Ty? - wychrypiał. Czuł się, jakby trawiła go trucizna. Każda próba wysiłku kosztowała go cenną energię, mógł zasnąć i ją zregenerować, ale bał się zasypiać... Nie po to walczył tak długo, żeby teraz umierać we śnie. Ale ona mu nie pozwoli. Z pewnością mu nie pozwoli. Zamknął spokojnie oczy i natychmiast pogrążył się w głębokim śnie, pełnym snów, z których nie zapamiętał ani jednego.
Podobno większe zażyłości z osobami uczącymi się w danej szkole, a nauczycielami zalegały w kryteriach: nieodpowiednie, nietyczne, nie do zaakceptowania. Gdyby Willow wiedziała co się tu dzieje... Lancaster siedziałaby teraz w gabinecie zbierając rzeczy, a opiekunowie Aarona znajdowaliby się w gabinecie dyrektora dyskutując chociażby o zmianie szkoły. Ale Willow nie wiedziała. Dla Willow całe te przesłuchanie zrobiło się żałosne. To jak położenie przed oczami chłopaka czerwonego pomidora i pytanie go o kolor. Używając wielu peryfraz, albo i w ogóle milczenia... Zasugerowałby, że pomidor jest bezbarwny. Ukrywał coś. Disney nie miała dziś ochoty zgadywać o co chodzi. Tak naprawdę rozmawiała z nim od paru minut, a teraz jeszcze wpadła ta zapyziała pielęgniarka. Disney uniosła nadzwyczaj spokojne spojrzenie na kobietę za nim przemówiła: - Wie pani gdzie są drzwi w Hogwarcie? Może pani natychmiastowo z nich skorzystać, a i sprawdzić przy okazji czy pani podręczny bagaż wystarczy do spakowania wszystkich rzeczy, gdyż przy dalszym narzucaniu się dla Ministerstwa Magii nie będzie mogła pani kontynuować tu pracy. - Zakończyła sięgając do torebki, z której wyciągnęła kolejny notatnik. Zapamięta ją. Zapisze jej nazwisko i ją wyrzuci. Miała dość: "hej, zostanę bohaterką i będę super pielęgniarką". Żałosne sytuacje, żałośni ludzie. Och Boże, jak ona nienawidziła tego zespołu. Idiotyzm. - Chyba nie chce pani mi powiedzieć, że ma pani tutaj tylko jednego pacjenta? - Teraz to ona wypchnęła pielęgniarkę za parawan i spojrzała ostatni raz na chłopaka. Na zwitku papieru zapisała kilka słów: "Nie obchodzi mnie to co pamiętasz z tamtego dnia, ale to o czym wiesz i o czym chcesz zapomnieć. Popracuj nad pamięcią dla własnego dobra. - W. I. D. Kropka. Koniec zdania. Jęknęła niezadowolona z faktu, że rzeczywiście ma zły dzień. Wyszła. Marzenie się spełniło. Tylko po co było przychodzić na przesłuchanie skoro nie otrzymała zadnej odpowiedzi. A zatem... Pomidor jest niebieski Aaron? Co teraz Ci się przyśni? I odpowiednim akompaniamentem byłby dziki śmiech. Parodia.
To w ogóle niesamowite, że osoba, która dopiero przyszła z Ministerstwa bez żadnych dowodów ocenia innych. Czy swoją opinię opierała na Obserwatorze? To bardzo profesjonalne! Jednak jak widać trzeba wyprostować pewną sprawę. Większe zażyłości z uczniami są zabronione – owszem. Podkreślmy tu jednak, że Cassandra dopiero co skończyła szkołę, więc logiczne, że ma za sobą przeszłość. Poza tym jest nauczycielką w szkole, a nie wyższej szkole, stąd jakiekolwiek relacje nie łączyłyby ją z Aaronem i tak byłyby dozwolone. Pozostaje więc pytanie: czy przeprowadzanie przesłuchania osoby, która praktycznie się dusiła i teoretycznie umierała było bardzo odpowiednie, etycznie i do zaakceptowania? O ile mi wiadomo, osoby, które opiekują się poszkodowanymi muszą złożyć przysięgę, która zobowiązywała do pomocy potrzebującym. Stąd, czy pielęgniarka widząc Aarona, nie mogącego złapać tchu, powinna spytać przelotnie „hej, jak idzie przesłuchanie?” czy może jednak pędzić z eliksirami do pacjenta? Jeszcze gdy Cassandra pomagała mu, śmiała teoretycznie ją zwolnić. Jaka szkoda, że również pracowała dla Ministerstwa i będzie mogła komuś opowiedzieć o pani Disney, która za wszelką cenę pragnie śmierci przesłuchiwanych. Jedyne co przyszło jej do głowy, aby nie wywoływać oczywiście wielkiej kłótni, to soczyste: - Wypierdalaj stąd – Cassandra oczywiście przekaże dalej, a raczej zapyta się, od kiedy w Ministerstwie muszą dbać o to, aby przesłuchiwana osoba umarła na ich oczach. Jednak gdy zaczęła ją szarpać, Cassandra nie dała się! Po pierwsze, miała wielką przewagę kilogramową i nie dałaby się ot tak przesunąć jakiemuś chudzielcowi, a po drugie prosto w jej twarz chlusnęła herbatą. - Na Merlina, powiedziałam coś! To ja nie będę tłumaczyć etykę zawodową! – krzyknęła, a ta grzecznie się posłuchała. To dopiero był żart. W końcu cisza. Zorientowała się, że przez te wrzaski i krzyki zaraz prawdziwa pielęgniarka może tu wlecieć. Aaronem już się opiekowało stadko eliksirów i jedyne, co mogła teraz zrobić to czekać. Prędko poleciała jeszcze raz za parawan, a tam porzuciła ów fartuch i chodaki. Wciągnęła swoje zabłocone buty oraz jagodowy płaszczyk, przemieniając się w „siebie”. O rany, jak to dziwnie brzmi. Podbiegła do łóżka Aarona. - Tak, tak to ja. Potem zajmę się tym babskiem, jaka bezczelna! – warknęła pod nosem, bowiem Disneyowa podniosła maksymalnie ciśnienie blondynce. Jeszcze raz pogładziła dłoń chłopaka, a następnie przyłożyła ją do jego czoła. - Już działają eliksiry, zaraz poczujesz się lepiej – szepnęła, nieznacznie się uśmiechając.
Niekoniecznie rejestrował poprawnie otoczenie. Wciąż widział, jak przez mgłę, chociaż teraz wszystko jakby się poprawiło. Każdy dźwięk był jak głuche echo, kłujący w bębenki i wwiercający się w głowę z potężną siłą. Wyłapał gdzieś fakt, że Willow wciąż tutaj była i fakt, że Cass, przebrana za pielęgniarkę kłóci się z nią, ale sens ich słów nie docierał do niej. Otworzył lekko usta i odetchnął głębiej. Będą tańczyć na jego grobie. W końcu Disney opuściła salę, a Cass wróciła w swojej normalnej postaci. Sprawdzała mu temperaturę i mówiła coś, ale natychmiast zapomniał jej słowa. Wybudziły go swoimi krzykami ze snu, który trwał zaledwie minutę. - Pieprzyć to... - wydusił tylko. - I tak dostała już wszystko co wiem. - Przecież nie przyzna jej się, że jest wilkołakiem. Z resztą - co to miało do rzeczy? Wątpił, by jakakolwiek z informacji, które miał, mogłaby ją zainteresować. Skoro to, co już jej wyjawił, było dla niej nieważne, to prawdopodobnie będzie musiała skupić się na innych wątkach tej sprawy, jeśli chce ją jakoś wyjaśnić. Tym bardziej, że Aaron teraz bardziej, niż czegokolwiek innego potrzebował spokoju. Ciekaw był, czy Willow byłaby tak samo opryskliwa, gdyby to ona leżała teraz na jego miejscu. Jak mógł podziękować Cass? Nawet nie mógł jej teraz przytulić, pocałować, nawet słowa przychodziły z trudem. Tak wiele dla niego zrobiła! Słowa i tak by nie wystarczyły. Będzie musiał się odwdzięczyć. Kiedyś. Teraz jedynie mogła odczytać jego wdzięczność ze spojrzenia, którym ją obdarzał. Kryła się w nim też swojego rodzaju miłość, ale chyba nie taka, jaka normalnie występuje pomiędzy mężczyzną a kobietą. Sam nie umiał określić do końca, co ich łączyło. Kazirodcza przyjaźń, okraszona rodzicielskimi uczuciami? Po prostu chaos. Ale zdążyło ich już coś połączyć i ciężko będzie to już zerwać. - Zostaniesz ze mną jeszcze trochę? - Powiedział cicho. Uwielbiał już jej obecność. Dawała mu dużo spokoju i poczucie bezpieczeństwa. Ufał jej. Chyba tylko jej w tej chwili, bo był już pewien jej dobrych intencji. Nie mógł trafić lepiej tam na peronie. Chciał zasnąć, zanim wyjdzie...
Czas, potrzeba było czasu, którego nie można było sobie wyczarować albo kupić. Często go brakowało, a jeszcze częściej stawał się decydującym czynnikiem. Wtedy pojawia się rozpacz, otulająca całe ciało. Nadaje mu zupełnie inny rytm, za którym Cassandra nie potrafiła nadążyć. Cała trzęsła się z emocji. Nie mogła ich wygłuszyć, oddzielić grubą linią i powiedzieć sobie: halo, jest wszystko w porządku, zaraz podziałają eliksiry. W zamian za to orzechowe oczy zaszkliły się. - Aurorzy to gnidy, pewnie wróci tu, gdy tylko dostaniesz wypis i poczęstuje cię słodką herbatką z veritaserum. Nie żebym to kiedykolwiek praktykowała na przesłuchaniach… Nieznaczny uśmiech, który wcale nie zapowiadał niczego dobrego. Przygryzła górną wargę, powstrzymując się od płaczu. Przejmowała się nim i tym całym ugryzieniem. Co jeśli Lunarni naprawdę dorwą Aarona? Gładziła dłoń chłopaka, zastanawiając się, co jeszcze powinna zrobić. Jak pomóc? Wciąż się trzęsła, wciąż zastanawiała się, do czego doprowadzi ta cała sytuacja. Nie chciała odchodzić od łóżka chłopaka. Sięgnęła tylko po waciki, nie puszczając nawet jego dłoni. Zaczęła opatrywać rany po pobiciu. Zmazywała zaschnięte strużki krwi. Ile musiał wycierpieć? Serce jej się krajało, gdy dotykała zmoczoną watą siniaków w przeróżnych kolorach. Łza skapnęła na pościel. Prędko wytarła słone krople ze swoich policzków, udając, że przecież nie płacze, to pewnie ta woda z miski. - Tak, jesteś bezpieczny, powinieneś się przespać. Dać Ci coś na sen? – spytała z troską, której nie da się opisać słowami. Kim dla siebie byli do diabła? Pogłaskała go po czole, a następnie je pocałowała.
Chłodna kalkulacja. Wylizywanie ran. Musi doprowadzić się do stanu używalności. Żadnego zbędnego heroizmu, czy zrywów w stylu "spokojnie, dam sobie radę... już czuję się na siłach". Musiał to wszystko odleżeć. Był cierpliwy. Wyczeka. Kiedy już odpocznie, kiedy wrócą mu dawne siły, wtedy pomyśli co dalej. Jak znaleźć sojuszników? W jaki sposób bronić się przed ewentualną zemstą lunarnych? Jak ochronić bliskich? I co zrobić ze sobą? Czeka go długa, mozolna nauka, jak radzić sobie z lykantropią. Wciąż na każde wspomnienie o tym fakcie, czuł, jakby ogarniała go straszna pustka. Jakby ktoś ukradł mu coś najcenniejszego pod słońcem. No i musiał dowiedzieć się co u Nikoli... tylko... To mogło być niebezpieczne. Dla niej. Już dość, że narażał Cass, tym bardziej, że miała dziecko! No i musiało to zaczekać. Przynajmniej do czasu, kiedy zakończy leczenie. Nawet nie próbował sobie wmawiać, że obejdzie się bez Munga. Tak czy inaczej będzie musiał tam skończyć, choć było mu to nie w smak. Spojrzał spod sklejających się powiek na dziewczynę. - Dziękuję. Nie potrzebuję nic więcej. - Szept był bardzo cichy, słaby. Znów pogrążał się w onirycznych wizjach, wpadając w objęcia Morfeusza. - Nie musisz płakać. Już wszystko w porządku. - Uśmiechnął się w jej stronę. Na pewno to za sprawą eliksirów, ale czuł się znacznie lepiej. Co prawda noga wciąż rwała z nieludzką siłą, ale teraz wydawało mu się, jakby był po prostu solidnie obity. Wszystkie mięśnie wypełniało zmęczenie i zakwasy. Liczne siniaki pulsowały delikatnym bólem - świadectwem jego słabości. Jednocześnie to wszystko zachęcało do zaśnięcia. Tak też uczynił.
Za duża odpowiedzialność ciążąca na kruchym człowieku, który nie potrafi podnieść nawet torby turystycznej o własnych siłach. Cassanda już się śmiała do siebie, że dzięki dziecku będzie miała ramiona niczym strongwoman! W końcu dziewczyna biegała, a nie podnosiła ciężary! Nie wiedziała, co ma zrobić z tym wszystkim. Czy Aaron był bezpieczny? Pal licho Cass, ona zawsze może przemienić się w kogoś innego i jakoś ucieknie. Jest sprytna i przede wszystkim nie ma obrażeń fizycznych tak jak chłopak. Gładziła go po włosach, co i raz próbując opatrzeć wszystkie rany. Ileż on oberwał? Czy miał chociaż jedną noc spokojną? W każdej chwili mógł ktoś tu wejść z Lunarnych i strzelić Avadą w Aarona, a potem w Cass. I jak to się mówi w takich sytuacjach: po kłopocie. Przeklinała na siebie w myślach. Co miała na Merlina zrobić? Przecież nie zostawi go tutaj. Nie mogła sobie zrobić nagle yolo wielkiego, a następnie wyjechać z chłopakiem, a raczej jego łóżkiem (so romantic…) poza Hogwart. Wpadła na naprawdę szalony pomysł, może zbyt mało przemyślany, może była tak naprawdę bardzo nieodpowiedzialna. - Aaron, kłamałam, nie jesteś tu wcale bezpieczny – szepnęła, gdy tylko zasnął. Miał we krwi eliksiry zarówno przeciwbólowe jak i nasenne. Nie było szans, aby teraz się obudził. Pewnie będzie tego żałować. Cholernie będzie tego żałować. Spakowała Aarona do torby, która oczywiście była zaczarowana zaklęciem powiększająco – pomniejszającym. Nie chciała nawet patrzeć, jak bardzo jest powyginany. Ważne, że ugryzienie oraz inne rany zostały opatrzone i nie powinni się martwić jego zdrowiem. Na razie… Zawołała skrzata. Co ma mu powiedzieć? „Hej mordo wiesz ogólnie w torbie jest człowiek i nie nie wrzucaj ciała do jeziora, po prostu zanieś mi je przed bramę Hogwartu bo jestem pieprzoną anorektyczką i nie mam siły na targanie dorosłego faceta? A tak w ogóle to muszę Cię poinformować że banda wilkołaków robi sieczkę z tej szkoły więc nie pozostaje nam nic innego jak spierdalać!” Oczywiście sama za pomocą levicorpus bodajże mogłaby go przeprowadzić przez całą szkołę, ale czy nie wzbudziłoby to podejrzeń? - Byłbyś dla mnie tak miły i wyniósł mi tę torbę przed bramę Hogwartu? Muszę wziąć jeszcze Olivera! – skrzat na szczęście długo się nie sprzeciwiał. Wziął owy bagaż, a Cass prędko podleciała do eliksirów leczniczych. Napakowała ich do torby, zwłaszcza te które robi się naprawdę szmat czasu. Zastanawiała się, czy zna jakiegokolwiek wilkołaka, który mógłby jej teraz pomóc. Cholera, Cass, po co to robisz! Zaraz zaczęła biec za skrzatem, ten zatrzymał się, patrząc na Cass. Gdzie Panienka dziecko zgubiła? - O ja głupia, zapomniałam, że jest w Hogsmeade z bratem, to wszystko przez stres, przemęczenie, w dodatku te ataki… Do jutra, kochany! Dziękuję za pomoc, tu mogę się już teleportować! – jej głos wciąż drżał. Trudno było powstrzymał łzy, które same leciały po policzkach na myśl, że przyjaciel jest w niebezpieczeństwie. Jak mogła mu pomóc? Czy robi dobrze? Krótkie kliknięcie, ścisk żołądka, teleportowali się. [zt x2]
Gdzie była ta stara nauczycielka, kiedy Madison wlewała w siebie truciznę? Powinny ją spotkać jakieś konsekwencje za narażanie zdrowia i życia uczniów. O ile wycieczka po japońskich górach wiązała się z oczywistym ryzykiem, tak w trakcie egzaminów nikogo nie powinna spotkać żadna krzywda. Najwyraźniej jednak Kanadyjka miała pecha do pojawiania się w złym miejscu o złym czasie i dokonywania błędnych wyborów. Jak na przykład bezmyślnego wypicia eliksiru, bez chociażby uprzedniego wrzucenia do niego kawałka pergaminu, żeby zobaczyć, czy nie przeżre jej przełyku. Cóż, raz na wozie, raz pod wozem, a tym razem niestety yolo doprowadziło Richelieu do szkolnej pielęgniarki. Była niczego nieświadoma. Po kilku niekontrolowanych drgnięciach kończyn zastygła w bezruchu, a jej ciało zwisało bezwładnie, prawie się przelewając przez ręce Devena, gdy niósł ją do skrzydła szpitalnego. Nie wiedziała, że złapał ją zanim uderzyła głową o posadzkę, że ściskał jej drobne ciało kurczowo, sprawdzając przy tym czy jeszcze oddycha, że robi sobie wyrzuty z powodu tego, że pozwolił jej wypić eliksir, który okazał się być trujący, nie wiedziała nawet, że ją niesie, że ktokolwiek ją niesie czy kładzie delikatnie na szpitalnym łóżku, nie czuła dotyku pielęgniarki ani smaku wlewanych do jej ust eliksirów, tym razem już prawidłowo działających. Sarny, wszędzie sarny. Sarny w rzece gęstego kleju. Właśnie taką scenę miała przed oczami. Sama była sarną, jedną ze stada, które ugrzęzło w okropnej breji, stawiającej opór przy każdym kroku. Brnęła w niej po kolana, próbując dojść do brzegu, który był tak odległy, że ledwo go widziała swoimi sarnimi oczami, ale w jakiś sposób wiedziała, że właśnie tam musi iść. Krok po kroku, powolutku zostawiając inne nieszczęsne sarny w tyle… Nie miała pojęcia, jaka jest pora dnia ani gdzie się znajduje. Jej pierwszy oddech po przebudzeniu był głośny i świszczący, a w momencie nabierania powietrza do płuc usiadła gwałtownie do pionu, otwierając oczy najszerzej, jak się dało. Cóż, jej przebudzenie wcale nie wyglądało tak lirycznie jak to bywa w filmach, nie uniosła powoli powiek ani nie uśmiechnęła się blado – wyglądało to raczej jak scena z kostnicy, kiedy ktoś uznany za martwego budzi się niespodziewanie i łapczywie nabiera powietrze, strasząc wszystkich dookoła, po czym ponownie opada na łóżko. Prawdziwa z niej śpiąca królewna. - Co się stało? – zapytała Madison, widząc niewyraźnie jakąś rozmytą postać obok, a jej głos brzmiał jak tarcie papierem ściernym o metal. Odchrząknęła, jednocześnie przecierając oczy. A raczej próbując to zrobić, bo jej ręce były wątłe jak nigdy i kompletnie nieposłuszne. Zamrugała kilkakrotnie i dopiero wtedy rysy postaci siedzącej obok wyostrzyły się i rozpoznała Devena. Minione wydarzenia aż od powrotu do Hogwartu powróciły do niej w kosmicznym tempie, wypełniając po brzegi błogą pustkę, jaką przez krótką chwilę dane jej było mieć w głowie i pomimo że od tego wszystkiego aż zrobiło jej się ponownie słabo, spróbowała posłać Indianinowi lekki uśmiech. - Czyli nasz eliksir się nie udał? Dostaniemy trolle? Jaka szkoda… - każde pojedyncze słowo ledwo przechodziło jej przez gardło, dlatego mówiła ciszej i wolniej niż kiedykolwiek. Pewnie gdyby miała wystarczająco dużo siły, zdenerwowałaby się, że jest w tym momencie taka słaba i żałosna, teraz jednak bezsilnie ułożyła głowę na gigantycznej poduszce w pedantycznie białym łóżku, w którym jej drobna postać musiała wyglądać groteskowo. – Dziękuję. – powiedziała jeszcze do Devena, zawierając w tym słowie wszystko, zarówno wdzięczność za niezbyt owocną współpracę w trakcie egzaminu, za udzielenie jej pomocy i za siedzenie przy niej. W końcu gdyby się obudziła zupełnie sama w tym okropnym skrzydle szpitalnym, poczułaby się jeszcze żałośniej. O ile to w ogóle możliwe.
Deven był blady jak ściana, a raczej byłby, gdyby nie jego indiańskie pochodzenie. Doniósł ją do Skrzydła Szpitalnego, chociaż nie miał pojęcia, jak zdołał tego dokonać, nie orientując się w topografii zamku i nie pytając nikogo o drogę. Wyższa konieczność? Instynkt? Trudno powiedzieć, zresztą nie zastanawiał się nad tym, wpatrując z przerażeniem w woskową twarzyczkę Madison, niesionej przez niego dwie czy trzy kondygnacje. Kontrolował jej słaby oddech, zbliżając policzek do jej rozchylonych ust i za każdym razem stwierdzając z czymś na kształt ulgi, że oddycha. Wielki Duchu, to przecież była jego wina. Nie powinien wrzucać tych przeklętych pazurów, nie powinien był wrzucać asfodelusa, nie powinien w ogóle się dotykać do tego świństwa, ale przede wszystkim, nie powinien był pozwolić, by Madison to piła, nawet jeśli miał to być Eliksir Euforii. Czuł się winny, tak bardzo winny, że gdyby nie konieczność ratowania panny Richelieu, pewnie łaziłby po Zakazanym Lesie, nic sobie nie robiąc z jego dość jednoznacznej nazwy, aż padłby ze zmęczenia. Ale teraz miał poważniejsze zmartwienie, niż wyrzuty sumienia i poczucie winy. Siedział na jej łóżku z zamkniętymi oczami, ściskając jej drobną dłoń i zaglądając wgłąb siebie. Można powiedzieć, że się modlił, ale to za duże słowo. On szukał w sobie harmonii i ukojenia. Przyzywał swojego ducha opiekuńczego, który dałby mu siłę. Siłę, którą Deven mógłby przekazać Madison. Nie mógł znieść jej bezruchu, urywanego oddechu i zamkniętych oczu. Nie mógł znieść drgnień przebiegających przez jej delikatną twarzyczkę. Z tego wszystkiego właściwie zapomniał o zwykłym onieśmieleniu, które nieodmiennie towarzyszyło mu w obecności dziewczyny swojego brata. Teraz to wszystko nie miało znaczenia. Nawet bez ziółek, które River używał jako rozweselacze, Deven potrafił wprowadzić się w coś na kształt transu, zajrzeć głębiej, co było efektem wieloletnich ćwiczeń, ale i wrodzonych predyspozycji. A teraz robił wszystko, żeby choć trochę swojej energii życiowej przesłać bezwładnemu ciału Madison. Gdy się odezwała, drgnął gwałtownie i otworzył oczy. Przywołał na usta coś na kształt niewyraźnego uśmiechu, ale nie wypuścił jej dłoni. - Nie, coś nie wyszło... ale cicho, nic nie mów. Nieważne. Oszczędzaj siły, dobrze?- powiedział łagodnie, zaciskając jednak nerwowo szczęki.- Madison, przepraszam cię, to moja wina, nie powinienem był...- zamknął na chwilę oczy, odetchnął głęboko, po czym spojrzał na nią z niepokojem. Była taka delikatna, taka krucha...- Teraz musisz odpoczywać... śpij. Ja tu trochę posiedzę, dobrze?- zapytał cicho, patrząc jej w oczy, po czym odwracają wzrok i zagryzając usta. Nie wiedział, czy powinien zawołać Rivera, czy raczej zostać przy chorej. Zresztą, jego brat nic tu nie pomoże, więc może lepiej siedzieć na miejscu i dodawać jej otuchy.
Teddra zdążyła się już dowiedzieć wszystkiego o problemach pary pod nazwą Rivson. W końcu była błogo uświadomiona i chociaż teraz teoretycznie powinna być oburzona i życzyć Madison śmierci po wypiciu tego nieszczęsnego eliksiru, wcale tego nie zrobiła. Wręcz przeciwnie. Nie wiadomo co się dzieje w mózgu Manseley, ale postanowiła ją odwiedzić. Więc ciemnoskóra opuściła swoją wieżę Gryfonów i swojego najlepszego przyjaciela pozostawiła na razie samego, by pójść sprawdzić stan zdrowia Kanadyjki. Ted nie jest zbyt delikatną dziewczynką, jeśli ktoś tego nie wie, więc przyszła do Skrzydła Szpitalnego robiąc sporo huku, otwierając hałaśliwie drzwi i klnąc pod nosem coś na temat pałętających się pod nogami uczniów. Cieszyła się, że mogła w końcu założyć wygodny dresik, za dużą bluzkę i swoją czarną czapeczkę na głowie, zamiast paradować znowu w tym śmiesznym mundurku. - Przeszkadzam, gołąbeczki? – zapytała widząc tą uroczą scenę przebudzenia Madison, kiedy Devan trzymał ją ze zgorzkniałą miną za rączkę. Stanęła po drugiej stronie łóżka dziewczyny i skrzywiła się lekko na jej widok. - Kurwa, wyglądasz tragicznie – oznajmiła jej, jakby przypadkiem sama tego nie wiedziała i nie słuchając ewentualnych protestów popchnęła lekko Madison, zdjęła buty i wlazła jej do łóżka, tak jak jeszcze nie tak dawno temu Riverowi, kiedy byli w SS, po przegraniu jakiejś piekielnej gry. Położyła na kolana czarną torbę, w której grzeczni uczniowie trzymają zazwyczaj książki i otworzyła ją, by zacząć wyładowywać rzeczy na Madison. - Przyniosłam ci coś – oznajmiła obładowując nagle biedną, chudziutką Kanadyjkę opakowaniami z czekoladowymi żabami, kociołkowymi piegusami, ciastkami, które wybuchały w ręku i nawet jakieś bardzo wydumane napoje. Tym razem nie alkoholowe. - Możesz coś jeść w ogóle? – zapytała Teddra ze zmarszczonymi brwiami i sięgnęła po fasolki wszystkich smaków, otwierając spokojnie paczkę i wyciągając ją w stronę Deavana, a potem Madison. – Sprawdź czy w tym też będziesz miała strasznego pecha – mruknęła z krzywym uśmieszkiem, spoglądając na leżącą obok dziewczynę, po czym rozparła się bardziej na jej łóżku, opierając się w miarę wygodnie o ścianę. - Słyszałam, że kiedy my poznawaliśmy historię moich przodków z Riverem, ty urządzałaś sobie dzikie harce z nauczycielem. Dlatego założyłam, że twój chłopak, czy tam nie chłopak nie będzie chciał cię odwiedzić, więc postanowiłam go zastąpić – podniosła wzrok na młodszego Quayle’a i zamachała brwiami. – Ale widzę niepotrzebnie się fatygowałam, bo znalazłaś odrobinę bardziej podobne zastępstwo – zażartowała Teddra i zadowolona z siebie sięgnęła po fasolkę.
Po egzaminie Cameron postanowił odwiedzić Madison, która otruła się jakimś eliksirem. W końcu ziomków z Kanady trzeba wspierać, nie? Weatherly sam w głębi duszy liczył, że drużyna odwiedziłaby go w Skrzydle Szpitalnym. Znając jego szczęście, skończyłoby się tylko na wizycie bliźniaka (chociaż kto go tam wie!) Nie udał się prosto do Kanadyjki, ponieważ z pustymi rączkami to tak słabo. Po wypiciu płynnego szczęścia miał ochotę zrobić jakiś dobry uczynek. STRASZNIE DZIWNE! Wykorzystując możliwość teleportacji, udał się do Hogsmeade. Szczęśliwie udało mu się za pierwszym razem trafić do sklepu z upominkami, czy jakimiś dziwnymi rzeczami. Poprosił o jakąś genialną zabawkę, bo sam nie potrafił zdecydować co może dać jako prezent. Zapłacił sprzedawczyni, starając się ignorować jej spojrzenie. No co, nigdy brzydkich, żółtych bąbli nie widziała? Co za nieuprzejmi ludzie w tym kraju, nie można być nawet brzydalem z paskudztwem na całym ciele. Dokupił jeszcze w Miodowym Królestwie czekoladę, jednak po drodze sam ją zjadł. UPSIK. Czyli to nadal Cameron, nikt go nie podmienił. Po zakupach teleportował się prosto przed bramę i powędrował w stronę Skrzydła Szpitalnego. Pewnie, gdyby zabawka nadawała się do zjedzenia... też by nie przetrwała. Ważne, że przynajmniej troszeczkę się postarał i wymyślił upominek dla Mads. Kanada musi być zgrana, a co. Przez działanie eliksiru nie miał większych trudności z znalezieniem SS. -Siema Kanado! - zawołał od progu, gdy tylko dostrzegł zbiorowisko przy jednym z łóżek. Podtruta Kanadyjka nie spała, o tyle dobrze. Przyjrzał się znajomym z drużyny i bez skrępowania ruszył w ich kierunku. Kto by się zastanawiał, czy aby nie przerywa im przypadkiem jakiejś fascynującej rozmowy? Na pewno nie Cameron! Uniósł zdziwiony brew; tylko dwie osoby poza nim? Czyżby do reszty ziomków nie doszło jeszcze o wypadku na egzaminie z eliksirów? No nieważne! Niestety nie zobaczył tutaj swojego ukochanego i cudownego bliźniaka, który go chyba unikał. Dość dawno się nie widzieli, a przecież dzielą w Hogwarcie dormitorium. Gdy stanął przy łóżku pomachał do Madison lunaballą, której nawet nie zapakował. Ale kto by od niego jeszcze tego wymagał. - Patrz co Ci przyniosłem! Chyba od oglądania tego jest się jak naćpanym... uspokaja, łatwiej się zasypia, czy coś tam. Pomyślałem, że może Ci się teraz przyda. Wzruszył ramionami, bo może jednak nie był to trafiony zakup. Serio, Weatherly nie potrafił wybierać prezentów i upominków. Najchętniej kupowałby komuś alkohol, albo nic. Taki to już człowiek, co poradzić. Teraz jednak po tym płynnym szczęściu (słabo udanym, ale jednak!) postarał się trochę bardziej. Aż łezka się w oku kręci, będą jeszcze z niego jacyś ludzie! Nie wiedział czy ma coś jeszcze dodać. Słowa "zdrowiej szybko" i tym podobne brzmiały jego zdaniem bardzo tandetnie. Podał dziewczynie zabawkę i klapnął na łóżku obok. Miała tu fajne towarzystwo, więc chyba nie będzie tu aż taki potrzebny. Może uda mu się nawet wyrobić na spotkanie z Add? Oby! Coś miał przeczucie, że krukonka zabiłaby go za wystawienie jej do wiatru.
Może Deven wciąż się gubił w labiryntach zamkowych korytarzy, jednak tym razem najwyraźniej jego indiańskie zmysły pod wpływem adrenaliny postanowiły działać i doprowadzić go na miejsce w możliwie najkrótszym czasie. Chyba że latał bez ładu i składu po wszystkich piętrach, ostatecznie znajdując skrzydło szpitalne, kto wie! Biedny Quayle, nie powinien robić sobie wyrzutów sumienia, znaczy ten najmłodszy z obecnych w Hogwarcie, ten trochę starszy powinien! Richelieu po prostu nie przewidziała możliwych komplikacji, w sumie nie wiadomo z jakiej racji tak optymistycznie wierząc w ich zdolności mistrzów eliksirów, którymi najwyraźniej nie byli. Kiedy się obudziła w ten cudny sposób, na początku w ogóle nie zorientowała się, że chłopak ściska je dłoń, pewnie dlatego, że wszystkie mięśnie jakby jej odmówiły posłuszeństwa i pewnie mógłby ją ktoś dźgnąć igłą w stopę, a ona niewiele by poczuła, o ile w ogóle. - Hehs no co ty, to pewnie tamta mała dziewuszka przyniosła jakieś stare składniki, to nie twoja wina. – powiedziała, oczywiście zupełnie ignorując jego słowa o oszczędzaniu sił. Gdy po chwili przechodząca obok pielęgniarka dała jej szklankę wody, paplając coś o odpowiednim nawodnieniu wycieńczonego organizmu, a dziewczyna wypiła kilka łyków, orzeźwiła się na tyle, że ani myślała ponownie zasypiać. Nie chciała więcej chodzenia w kleju. – Na pewno chcesz tu siedzieć? Teraz jestem dość marnym towarzystwem, a ty na bank masz jakieś lepsze zajęcia. – stwierdziła z powątpiewaniem, stwierdzając z ulgą, że jej gardło wracało powoli do normy i już nie musiała bełkotać jak mały Kazio po dużym piwie. Tak naprawdę była zdziwiona, że Indianin chce przy niej siedzieć, ponieważ zawsze traktował ją z dystansem, niezależnie od tego czy była miła w obyciu czy nie. Jednak Madison nie miała zbyt wiele czasu na roztrząsanie tej kwestii, bowiem przerwał jej niesamowity rozsadzający czaszkę huk drzwi, który obwieścił pojawienie się Teddry. Boże, może Madison dalej śniła, Menseley i Deven raczej nie byli osobami, które chętnie siedziałyby z nią w szpitalu. Ale nie, gdy tylko się odezwała, okazała się być tą samą, dobrze znaną, uroczo wyrażającą się Teddrą. - Mistrzyni komplementów. – zaśmiała się cicho, a raczej próbowała się zaśmiać, bo wydała z siebie serię dźwięków z pogranicza chrząkania i chrapania. Seksi. Szybko się więc zamknęła, upiła następnego łyka wody i przesunęła się, kiedy ciemnoskóra zaczęła się jej pakować do łóżka, będąc chyba zbyt zdziwioną, by nawet protestować. – Śniły mi się sarny w rzece kleju, byłam jedną z nich. Myślicie, że wszyscy nieprzytomni ludzie są sarnami w kleju? Mieliście tak kiedyś jak oberwaliście tłuczkiem po głowie czy coś? – podzieliła się jeszcze swoimi wątpliwościami, marszcząc brwi, po czym spojrzała na tajemniczy pakunek, który Teddra zaczęła rozpakowywać, zagracając całe łóżko przeróżnymi słodyczami i napojami. - Na gacie Merlina, obrabowałaś sklep czy jak? Matko, żarcia na tydzień, dzięki Ted… Już wiem, chcesz mnie spaść jak świnię, żeby mnie wywalili ze składu, ha! – zwróciła się do koleżanki, ostatnie zdanie wypowiadając tonem kompletnego Sherlocka, który udaremnił przekręt stulecia, oczywiście będąc kompletnie niepoważną. Wzruszyła bezradnie ramionami, nie znając odpowiedzi na pytanie Kanadyjki. Najprawdopodobniej przegapiła ewentualne mądrości personelu medycznego zbyt pochłonięta swoim sarnowaniem albo po prostu jej przypadek nie został zakwalifikowany do serii tych poważnych, w których trzeba by udzielać specjalnych zaleceń. – W ogóle ktoś coś mówił? Mogę wyjść dzisiaj? – zapytała, patrząc pytająco na Devena, bo jeśli ktoś coś ogarniał, to właśnie on. Chwilę później spojrzała niepewnie na Teddrę i jej paczkę fasolek wszystkich smaków. - A co, jeśli trafię na tą rzygową? – mruknęła, średnio przekonana do takiego sposobu sprawdzania swojej pechowości, która ostatnio była doprawdy przytłaczająca, a jej ręka zawisła nieruchomo w powietrzu w połowie drogi do paczki, kiedy usłyszała następną wypowiedź Manseley. – O zajebiście, na serio mówicie sobie o wszystkim. – stwierdziła jakby zaskoczona swoim odkryciem. W sumie ona dalej nie znalazła odpowiedniej sposobności do wyżalenia się Marcelinie, a z zabójczego duetu Rivson to chyba ona była tą bardziej emocjonalną i potrzebującą wsparcia. – To wszystko kłaaaamstwa, jak możecie w to wierzyć. – westchnęła ciężko, ale odpuściła sobie jakiekolwiek próby przekonywania dziewczyny, dochodząc do wniosku, że efekty byłyby takie same jak w przypadku Rivera. Opadła ponownie na poduszki, a wyglądała naprawdę nieciekawie, na tę sposobność mam nawet szpitalno-zerwaniowy avek, enjoy. Mniej więcej w tym samym momencie dołączył do nich Cameron. Nie mam pojęcia, w jaki sposób stwierdziła, że to właśnie on, ale no pomińmy, na pewno miała jakieś swoje sposoby, w końcu mieli za sobą kawałek historii. Chociaż teraz stwierdzam, że pewnie rozpoznała go po tych super krostach, bo w końcu Cezar nie przyszedł na eliksiry, a chyba tylko tam można było zarobić takie bonusy, jak osobliwe upiększacze czy kilkudniowe wakacje w ss. - Hehe widzę, że nie tylko nasz eliksir średnio wypalił… OJEJKU JAKIE TO ŚLICZNE! – gdy zobaczyła cudną maskotkę, momentalnie wyleciał jej z głowy pomysł proponowania Kanadyjczykowi zasięgnięcia pomocy u pielęgniarki, skoro już jest w odpowiednim miejscu, po prostu chwyciła zabawkę w objęcia i przytuliła do siebie, zupełnie jakby była małą dziewczynką, a nie dorosłą, poważną studentką. – Na serio, dzięki, na pewno mi pomoże. – dodała rozanielona z powodu swojego nowego nabytku, po czym przystawiła lunaballę do policzka Teddry tak, żeby uroczy pluszak ją połaskotał. - Jesteście kochani, że do mnie wpadliście. – powiedziała na koniec i pewnie by się wzruszyła, gdyby nie to, że właśnie wyciągnęła na oślep i skonsumowała wyjątkowo niesmaczną fasolkę. – O blee, sardynkowa, fujka fujka! –sięgnęła szybko po sok, by zabić okropny smak i zrobiła zniesmaczoną minę.
Deven wpatrywał się w nią z napięciem, ku swojemu zdumieniu nie czując zwykłego zakłopotania, towarzyszącego rozmowie z osobą przeciwnej płci. Nie, to było coś innego, on naprawdę obwiniał się o ten cały wypadek, o fakt, że Madison leży w Skrzydle Szpitalnym taka blada, niemal przezroczysta, bezsilna i słaba... Jej jasne włosy rozsypały się na poduszce, a długie rzęsy rzucały cień na policzki. Była piękna, a Deven po raz kolejny boleśnie odczuł, że nie nadaje się do kontaktów z kobietami. Tracił pewność siebie, zasłaniał się chłodem i pozorną obojętnością, a tak naprawdę miał w głowie bezdenną pustkę, ilekroć miał zamienić kilka wesołych słów z jakąś dziewczyną. Teraz trzymało go przy niej poczucie winy, no i sympatia, ale ona nie wystarczyłaby Devenowi, by spędzić przy łóżku Madison więcej niż kilka minut. To nie to, że jej nie lubił, przeciwnie! Bardzo lubił, ale nic nie mógł na to poradzić, że czuł się niezręcznie. Teraz też był pewien, że palnie jakieś głupstwo albo niezręczność, ale taki już niestety był, gdy przychodziło do kontaktów damsko-męskich. - Nie gadaj głupot- rzucił zdenerwowany, po czym natychmiast tego pożałował i gdyby nie ciemna karnacja, zarumieniłby się po cebulki włosów, taki był uroczy!- To znaczy... nie mam nic ciekawszego do roboty i... no. To raczej moje towarzystwo nie należy do najbardziej pożądanych- dodał po chwili, patrząc gdzieś w bok. Zupełnie zapomniał, że trzyma ją za rękę, więc wtargnięcie Teddry i jej komentarz kompletnie go zaskoczyły. Zacisnął mocno szczęki i puścił dłoń Madison, mierząc przyjaciółkę brata chmurnym spojrzeniem, które zwykle tuszowało jego zakłopotanie. Lubił ją, należała do tych nielicznych dziewczyn, przy których język nie do końca przypominał kołek, aczkolwiek czasem miał dosyć, gdy brali go z Riverem w dwa ognie docinków. Wstał z łóżka i nonszalanckim krokiem podszedł do okna, czując, że wali mu serce. Idiota. Nie bał się stanąć oko w oko z niedźwiedziem czy kuguarem, ale takie sytuacje po prostu go przerastały. Odetchnął głęboko, słuchając wymiany zdań dziewczyn i zastanawiając się, w którym momencie powinien się wyślizgnąć. Chyba panna Richelieu nie potrzebowała jego towarzystwa. - Dzisiaj raczej cię nie wypuszczą. I nie wiem, czy słodycze to najlepszy pomysł, masz bardzo podrażniony żołądek i przełyk, ale co ja tam wiem...- mruknął, odwracając się w stronę Teddry i Madison, po czym wzruszył ramionami, jakby chcąc podkreślić, że w tym przypadku naprawdę nie warto polegać na jego opinii. A potem wpadł jeszcze Cameron z maskotką i w ogóle... Deven czuł, że naprawdę może już sobie pójść i nikomu nie będzie to przeszkadzało. Doniósł Madison tutaj, jest względnie bezpieczna, pod fachową opieką i otoczona ludźmi z drużyny... Może powinien polecieć do Rivera i mu o wszystkim powiedzieć? Wpatrywał się w pogodne kanadyjskie trio, stojąc w pewnym oddaleniu i nie mogąc opanować uśmiechu, cisnącego się mu na usta. Tak niewiele potrzeba było, żeby Richelieu znów się uśmiechała, a na jej policzki wróciły rumieńce. Blade bo blade, ale jednak. Swobodnym krokiem podszedł do łóżka i stanął w bezruchu, zastanawiając się, co powiedzieć. - Hmm... Madison, ja już pójdę. Mam nadzieję, że poczujesz się lepiej i... hm, może wpadnę potem. Cześć- uśmiechnął się niewyraźnie i wycofał w stronę wyjścia. Tak będzie lepiej, prawda? Nie nadawał się na pocieszyciela dla chorych kobiet. W ogóle... czasem myślał, że on się w ogóle dla kobiet nie nadaje. A dla facetów tym bardziej, a fe!
Po tym niecnym występku jakiego się dopuścił Kaiemu było trochę łyso tak iść z przerzuconym przez ramię Cezarem, bo jeszcze nie wymyślił sensownej odpowiedzi jaką mógłby komuś przedstawić na pytanie czemu chłopiec z drużyny przeciwnej zwisa mu bezwładnie na ramieniu. Nie miał chłopak teraz do tego głowy i tyle. Wybaczcie mu! Zazwyczaj kiedy dawał się ponieść emocjom i z całej siły wymierzał komuś tłuczkiem w jakąś część ciała to potem ten ktoś chociaż mamrotał pod nosem jaki to z niego złamany kutas, a teraz nic. Zero odzewu. Już nawet zaczął myśleć, że może od samego początku z Weatherlym było coś nie tak. Może jakoś niewyraźnie się czuł czy coś, a taki Kai jeszcze dolał oliwy do ognia i biedaczka złożył tak, że ten nawet się nie rusza. A co jeśli go zabił? Może nie powinien wcale go zanosić do żadnego skrzydła, bo jeszcze oskarżą go o morderstwo! Albo to ta zła, niedobra Kanada obmyśliła sobie misterny plan jak tu wrobić Kaiego i specjalnie podstawili mu najsłabsze ogniwo żeby teraz wysłać go do Azkabanu i niech gnije sobie cwaniaczek. No dobra. Może jeszcze tak źle wcale nie było, ale w szalonym umyśle zaczęły się rodzić najbardziej popieprzone scenariusze. Poza tym głośno w Hogwarcie było o Kanadyjskiej mafii, która za swojego łeb by odgryzła. Były nawet takie dwie dziewczyny co to rzuciły się na inną, która złamała serce ich koledze. Aż się biedny Australijczyk wzdrygnął na myśl o tym, że może po przekroczeniu progu będzie na niego czekać taka świta z bejsbolami w rękach, no ale bądźmy dobrej myśli. W końcu postąpił jak bohater i dzierżąc w rękach bezwładne ciało Cezara, kopniakiem otworzył drzwi do skrzydła szpitalnego, bo nie pozwoliłby biedaczkowi tak sczeznąć w jakimś zapomnianym miejscu, za towarzysza mając jedynie zgaszonego papierosa, który przecież jeśli był magiczny TO NAJZWYCZAJNIEJ W ŚWIECIE BY SOBIE ZNIKNĄŁ. - Ej, halo, ja pierdole, niosę rannego!- ryknął na całe pomieszczenie, tak żeby każdy dokładnie go usłyszał i nie przeoczył fragmentu, w którym pojawiło się słowo 'ranny'. Rozejrzał się jeszcze podejrzliwie czy aby zaraz nikt się na niego nie rzuci z pałami, ale na razie było spokojnie, więc znalazł jakieś fajniusie, puste łóżeczko i położył trochę niedelikatnie na nim Kanadyjczyka, sprawdzając czy może ten już się obudził. Nic z tego. Zero oznak życia. Kai A. Young morderca, winny. - Czy jakaś kompetentna osoba mogłaby łaskawie ruszyć dupę? Dziękuję - zapytał się bardzo uprzejmie, bo nikt jeszcze nie przyleciał do niego krzycząc 'oh Kai bohaterze, co się stalo?!'. Postanowił też chwilę zostać żeby się upewnić, że tamten żyje, bo słaba akcja tak się ulotnić przed orzeczeniem zgonu.
Cóż za piękne zakończenie pojedynku! Niczego nie spodziewający się Cezar miał zamiar wylądować po przepisowych rundach, kiedy coś go uderzyło w głowę. Chociaż w przypadku ciut agresywnego Kaia i jego szybującego z prędkością światła tłuczka bardziej adekwatne byłoby „pierdolnęło”. W jednej chwili Weatherly skończył tak, jakby mu ktoś odciął zasilanie – pod powiekami zrobiło mu się ciemno, wszystkie mięśnie odmówiły współpracy i spadł bezwładnie na ziemię, nie czując już jednak tego kompletnie. Całe szczęście Young postanowił go dotransportować do skrzydła szpitalnego, zamiast zostawić w lesie czy wręcz w nim zakopać (obok magicznie znikającego peta hehe), ale najwyraźniej dostrzegł w nim jeszcze jakieś ślady życia. Drogi do zamku Kanadyjczyk nie zarejestrował, ale może to i lepiej dla niego, bowiem jestem pewna, że chłopak nie cackał się z nim tak bardzo, jak Deven z Madison, zresztą czemu tu się dziwić, skoro Cesaire był o całe osiem centymetrów wyższy od Australijczyka, więc pewnie ciężko mu go było podnieść z ziemi, nie mówiąc już o lataniu z prawie że trupem, przewieszonym przez ramię. Ale cała ta akcja z otwieraniem drzwi kopniakiem i tak dalej była bardzo męska, Kai dostaje duży plusik! Co z tego, że zrobił z bliźniaka miazgę, życie. Pewnie się chłopak zdziwił, kiedy wszedł do pomieszczenia i zastał obecną już w środku grupę Kanadyjczyków i chyba bym mu się nie dziwiła, gdyby naprawdę ich uznał za ową kanadyjską mafię, szykującą pułapkę na kapitana przeciwnej drużyny. Cezar leżał sobie chwilkę nieprzytomny i wspaniałomyślnie pozwolił się sobą zająć pielęgniarce, by przebudzić się niczym prawdziwa księżniczka. W końcu to moja druga scena przebudzenia w skrzydle szpitalnym w ciągu dwóch dni, więc żeby nie było monotonnie, Madison wróciła do świata żywych niczym trup z kostnicy, a uroczy poturbowany Kanadyjczyk otworzył swoje piękne oczka powolutku, jak na śpiącą królewnę przystało. - Litości, nie drzyj się, pojebańcu, bo mi łeb pęknie. – burknął na dość głośno wyrażającego się Younga, ponieważ decybele rozsadzały mu czaszkę. Wykrzywił jeszcze usta w czymś na kształt uśmiechu, bo na serio się nie spodziewał, że jego przeciwnik, będący w końcu kapitanem Ognistych Krabów, po swojej druzgocącej wygranej, czekał żeby sprawdzić stan poszkodowanego. Chyba na serio miał wyrzuty sumienia! Nie powiedział jednak nic więcej, bo zauważył swoich kanadyjskich ziomeczków i prawdziwie się wzruszył, że tak szybko wszyscy przybyli go wspierać w nieszczęściu i doglądać jego stanu zdrowia. Oczywiście nie zauważył, że jedna z jego koleżanek również jest pacjentką, a nie odwiedzającą, ale co tam! – Gdzie twój strój seksownej pielęgniarki, Ted? Zawiodłem się. – stwierdził ze smutną minką, wskazując palcem ciemnoskórą. Ohoho sucharki na propsie, ale oberwał w łeb porządnie, więc trzeba mu wybaczyć!
Ted zignorowała zmieszanie biednego Devana. Naprawdę, to nie jej wina, że był tak łatwym celem do drwin w tym kierunku. Spojrzała z zastanowieniem na Mads, całkiem poważnie myśląc nad problemem sarny w kleju. - Ostatnio jak tu spałam, ktoś przebrał mnie w piżamę i byłam sama za białymi kotarami. Ale nie śniły mi się sarny. Więc uznaj, że jesteś szczęściarzem i tak – powiedziała Manseley, wciąż wysypując rzeczy na nogi Madison. Zaśmiała się jak to ona, z lekką chrypką i uniosła do góry brwi, kiedy oskarżyła ją o takie okropne rzeczy, jak próba wyeliminowania ją z drużyny. - Najpierw masa, potem rzeźba, tak mi mówił mój nowy australijski ziomek. Ściągam od nich technikę – powiedziała z mądrą miną, wyjmując sobie fasolkę o neutralnym smaku mięty. Wywróciła oczami kiedy usłyszała coś o niezbyt sprawnym gardle i zerknęła na oddalonego Devana. - Dziękuję za wskazówki, doktorze Quayle, ale myślę, że moja pacjentka jest w idealnym stanie do przełykania czegokolwiek – powiedziała uśmiechając się radośnie, zadowolona ze swoich słów i podsunęła bliżej Mads pudełko z fasolkami, brzęcząc nimi zachęcająco. Zacmokała tylko na jej wahania, jeszcze bardziej przybliżając opakowanie, praktycznie pod nos. – Tak.. Winni się tłumaczą, więc siedź cicho i rozkoszuj się moim towarzystwem – powiedziała wzruszając lekko ramionami. Serio nie miała ochoty słuchać o tym od niej. Przyszła z dobrego serca i ciekawości, czy aby nic jej się nie stało. Daleko jej było do naprawiania rivsona, bardzo daleko. Dlatego całe szczęście, że przyszedł Cameron z jakże patriotycznym powitaniem. Ted zamachała mu wesoło ręką z łóżka Madison, po czym zaśmiała się wesoło, widząc jego krosty. - Wyglądasz jeszcze gorzej niż ona – powiedziała rozbawiona pokazując głową na leżącą obok Mads. – Skoro jesteś już tutaj, może sobie jakąś maść skołuj – zaproponowała mu, kiedy Richelieu przytulała swojego nowego pluszaka. – Albo nie, zostań tak, będę was rozróżniać z… ej – zmieniła zdanie Teddra, ale jej bardzo inteligente rozważanie przerwała Mads, która postanowiła przytulić swoją maskotkę do Kanadyjki. Ted zmarszczyła nosek próbując odsunąć się od nowej zabawki dziewczyny. - Nie płacz – mruknęła kiedy Madison zaczęła rzewnie dziękować swoim ziomkom za przyjście, dopóki ta nie wypluła swojej fasolki, a Manseley zaśmiała się krótko. Krótko, bo ona też zjadła kolejną fasolkę, którą wypluła gdzieś pod nogi Camerona. – Sól – mruknęła ocierając usta z niesmakiem. Machnęła wychodzącemu Devanowi, nie zdążyła nawet poprosić, żeby jeszcze został czy coś i posiedział z nimi, bo ten tajemniczy Indianin już zniknął z sali. Ach ten najmłodszy Quayle, on chyba nigdy nie znajdzie sobie dziewczyny. Chciała nawet to powiedzieć swoim ziomkom, kiedy drzwi otworzyły się z jeszcze większym hukiem, niż kiedy ona tu wparowała, a do środka wpadł jakiś rozgorączkowany chłopaka z kimś przerzuconym przez ramię. Zaintrygowana Teddra usiadła prosto by zobaczyć co się dzieje i dopiero wtedy ogarnęła, że chłopak kładzie na łóżku kopię jej obecnie pryszczatego ziomka obok! Manseley wyszła ekspresowo z łóżka Mads, zostawiając ją z tańcującą już pewnie lunaballą. Nie przejmując się, że buty też leżą gdzieś obok łóżka Kanadyjki, podbiegła do krzyczącego gościa i poklepała go w ramię. - Co się stało? – zapytała bez tej wstawki „Kai bohaterze”, bo nie wiedziała jak ma na imię, a poza tym szybko uznała, że zdecydowanie nie jest bohaterem. Miał w końcu ten swój śmieszny australijski akcent i na dodatek nawet ona kojarzyła, że ma przed sobą kapitana przeciwnej drużyny. Jej mina z zaciekawionej zrobiła się rozzłoszczona. Ciemnoskóra poprawiła buntowniczo czapkę na głowie, marszcząc brwi i przyglądała się chłopakowi, który był niemalże tego samego wzrostu co ona, swoją drogą, zahaczając o fascynujący temat kto ile ma centymetrów. - Co mu kurwa zrobiłeś? – zmieniła koncepcję pytania, na bardziej tedowy styl, zakładając ręce na piersi. Co prawda nie wiedziała dlaczego postanowił go sprać, a potem sam go tu przynieść, a nie zostawić, ale to na pewno jakieś wyrzuty sumienia nim pokierowały. Z dobrego serca nie nosiłby po całym Hogwarcie znalezionego gdzieś ziomka z przeciwnej drużyny! Swoją drogą Kai serio miał masę szczęścia, że akurat trafił na Kanadyjczyków okupujących SS. W tym brata bliźniaka leżącego tu Cezara. W tym momencie pielęgniarka odstąpiła od łóżka bliźniaka, a Teddra usłyszała jak w jej stronę skierowany jest niewinny sucharek, który uratował trochę Younga od bliższego spotkania z niegrzecznym, wulgarnym Tedem. Manseley uśmiechnęła się lekko na słowa Kanadyjczyka. - Pod moim dresem, zdejmę go dopiero jak wszyscy sobie pójdą – powiedziała Ted wskazując na swoje spodenki i luźną bluzeczkę. Rzuciła ostatnie spojrzenie kapitanowi drużyny krabów i podeszła do swojego ziomeczka. Było już jej zimno w stópki, przez to, że zostawiła buciki, więc usiadła na łóżku Cezara, opierając się o ścianę i wyciągnęła przed siebie nóżki. Wyciągnęła rączkę, by móc głaskać go po włoskach i jeszcze poklepała się po kolanku, na znak, żeby sobie na niej położył główkę jak będzie mógł ją przenieść bez wyjątkowych boleści. Teddra Manseley, pocieszycielka strapionych.