Skrzydło Szpitalne jest sporym pomieszczeniem, utrzymanym w kolorze oślepiającej bieli, przez co ma się jeszcze większe wrażenie wszechogarniającej czystości. Na całej długości poustawiane są łóżka dla pacjentów, z małą szafeczką obok, zazwyczaj zastawioną przez lekarstwa i słodycze, oraz czasem zasłonięte parawanem, by powstrzymać ciekawskie spojrzenia uczniów w przypadku cięższych chorób.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:37, w całości zmieniany 2 razy
Możliwe, całkiem logiczne, że to Janek był źródłem problemów. Ale może nie dokładnie jego perfekcyjność, przez która ma tyle adoratorów, ale złe wybory! Gdyby odrzucił Mię, ta z pewnością nie chodziłaby z taką wytrwałością jak Merlin za Ioannisem. Zaszyłaby się gdzieś w kącie i znalazła pocieszenie w ramionach innego Krukona. I Faleroy już jedynie wywraca oczami na jakiekolwiek myśli o dziewczynie Greka. Przewijała się gdzieś nieustannie, zamiast być z jakimś Fabiano, czy kim tam. Zupełnie nie doceniała swojego ślicznego chłopca, swoją nieustanną nieobecnością po pierwsze. I Merlin nie wiedział, czemu tak uparcie kręcił się obok Janka. To prawda, że miał często słabość do miłych, grzecznych Krukonów. Może zwyczajnie działało mu na ambicje, że Janek wciąż nie chce mu ulec jak kiedyś. Może faktycznie za nim tęsknił. Może zależało mu na nim bardziej niż na innych. Nie wiem, kto to może wiedzieć, na pewno nie Merlin. O nie, wcale ich nie doceniał. Wręcz przeciwnie. Ioannis z niezwykłą łatwością manewrował wilem, a nawet swoim przyjacielem, pozostawiając ich pod ciągłym znakiem zapytania. Jakby z jednej strony uparcie twierdził, że kocha swoją dziewczynę, z drugiej pozwalał się głaskać, obejmować i takie tam. Oczywiście nie przeszkadzało to Ślizgonowi, wręcz przeciwnie, po prostu to z pewnością poniekąd napędzało go do takiego zachowania. Merl nie mógł długo się obrażać na Janka, kiedy tylko on się lekko uśmiechał, Faleroy po prostu automatycznie przestawał być zły. O mały włos nie przeprosił go za dźgnięcie w klatkę piersiową, wszakże mu się to należało! Nie zrozumiał, co tamten znowu mamrocze po grecku, ale to nie miało zbyt dużego znaczenia, bo tamten grzecznie smyrgał go po główce, a Merlin przymknął oczka, zadowolony. Nie spodobało mu się, że tamten przestał go głaskać, dlatego podniósł głowę, by spojrzeć na niego z wyrzutem. Gavrilidis jednak uśmiechał się w stronę drzwi nie zwracając uwagi na Ślizgona, więc Merlin powoli spojrzał tam gdzie Krukon. Faleroy przestał opierać się o łóżko i przybrał sztywną pozycję na swoim krześle. Beznamiętnie patrzył na dziewczynę, która usiadła obok Janka i ignorując jego obecność, chciała się dowiedzieć co się w ogóle stało. Wygląda na to, że blond chłoptaś, który przeszedł wcześniej wiedział wszystko, a ona nic. Faleroy znał dziewczynę Janka tylko dlatego, że również była prefektem, więc wiedział, że jest… Nic o niej nie wiedział tak naprawdę. Myliła mu się z rudą prefekt z Ravku i zupełnie nie pamiętałby jej imienia, gdyby nie Ioannis. Kiedy zorientował się, że jako tako ją kojarzy z zebrań prefektów czy innych takich szaleństw, niepomiernie się zdziwił, że Janek mógł się zainteresować kimś takim. Chociaż w zasadzie nikt nie pojmuje fenomenu Gavrilidisa, więc też nie wiadomo dlaczego wil kręcił się za nim. Z rozmyślań wyrwał go głos Janka, który najwyraźniej przedstawiał go oficjalnie swojej dziewczynie. Faleroy przez chwilę milczał, gapiąc się na nią, jakby zdziwiony, ale nagle uśmiechnął się do niej uroczo, kiwając jej głową. - Miło cię w końcu poznać, Mia. Kojarzę cię oczywiście. Słyszałem, że jesteś tak interesującą osobą na jaką wyglądasz – „czyli wyjątkowo nudną”, dokończył swoje zdanie w myślach, uśmiechając się wciąż sztucznie do dziewczyny. Nie po raz pierwszy pomyślał, że jest skończonym idiotą. Z szaleńczo zadowoloną miną, zastanawiał się, co w ogóle sobie wyobrażał i po co robi to co robi. Merlin nagle gwałtownie wstał z krzesła, ogarniając do tyłu blond włosy w pośpiechu, dosyć gwałtownie. - Pewnie chcecie zostać sami. Szybkiego powrotu do zdrowia – powiedział z szybkością karabinu maszynowego, a jego wzrok latał po przedmiotach w całym SS, omijając skrzętnie Ioannisa. Chciał odejść tak pośpiesznie, że wywalił krzesło. Zaklął pod nosem, kiedy musiał, je z powrotem postawić, po czym zaśmiał się nerwowo. Utkwił spojrzenie w drzwiach i starając się zachować normalne tempo, a nie pobiec jak szalony, idiota, z szerokim, sztucznym uśmiechem, którym był.
Jakoś nie od razu dotarło do niej, co Janek powiedział, a zaraz potem przedstawił jej blondyna. Mia zmierzyła go uważnym spojrzeniem. Na jego słowa uśmiechnęła się tylko sztucznie. Nie wiedzieć czemu, eheh, jakoś go nie polubiła po tym pierwszym spotkaniu, chociaż za długo z nimi nie posiedział, poszedł sobie od razu, co Ursulis przyjęła z radością, nie chciało jej się udawać sympatii przez wzgląd na Janka. Jakoś ją niepokoił ten cały Faleroy, zwłaszcza to, jak się odnosił do krukona i to, że patrzył na niego jakkby był małym kotkiem albo czymś innym, co aż woła, żeby je wymiziać i kochać do końca życia. Tylko ona miała prawo tak patrzeć! Pomijając, że nie lubiła kotków, nawet tych małych i uroczych. Odprowadziła Merlina spojrzeniem do drzwi, jakby chciała się upewnić, że na pewno sobie pójdzie, a potem odwróciła się do Ioannisa. Przysunęła krzesełko bliżej jego łóżka i obróciła je, żeby mieć dobry widok na jego twarz, jednocześnie przetwarzając informacje. - Villiers cię tak urządził? - spytała ze zdziwieniem, bo chociaż nie znała ślizgona za specjalnie, wydawał jej się strasznym cieniasem, z którym nawet taki chudy Janek poradziłby sobie bez problemu. - Nie mogłeś, no nie wiem, wyzwać go na sprawdzian wiedzy? - spytała z czułością, bo przecież magiczny mojedynek pewnie skończyłby się podobnie, w końcu każdy wiedział, na jakim poziomie były umiejętności Gavrilidisa z różdżką. - Kiedy cię stąd wypuszczają? - spytała. Miała wrażenie, że kuracja potrwa jeszcze milion lat, tak biednie Janek wyglądał na tym szpitalnym łóżku, ale to akurat pewnie tylko ona tak odbierała, bo zmartwiła się, kiedy się dowiedziała, że jej chłopak leży w Skrzydle Szpitalnym.
Janek chwilę się jeszcze zastanawiał nad sprawami z Merlinem, jednakże skoro przyszła już do nich Mia, to nie mógł dłużej nad tym dywagować. Uznał, że wróci do tego później. Jak zwykle, a potem pewnie zapomni. Albo raczej specjalnie będzie to odkładał na całą wieczność wieczności, aby uciec od odpowiedzialności. Odpowiedzialności za swoje czyny, które wywoływały w wilu smutek i przygnębienie. Dostrzegł to, pomimo, iż wcale się tak rewelacyjnie nie znali. Wiedział, że kłamie, że udaje, że wszystko jest w porządku. Patrzył na to z lekkim niepokojem, ale chwilowo nie mógł nic zrobić. Zapoznał ich bliżej, bo co innego mu pozostało? Zapewne kojarzyli się z powodu tego, że byli prefektami, ale sądził, że tak osobiście to nikt im nigdy siebie nie przedstawił. Cóż za fenomenalna okazja, nie ma co! - Dzięki - odparł bardzo cicho, zupełnie nie komentując nerwowych ruchów ślizgona. Zrobiło się jakoś niezręcznie i kłopoty wisiały w powietrzu. I to, że Faleroy wyszedł wcale niczego nie ułatwiło. Uśmiechnął się kwaśno do Mii, chcąc wyglądać naturalnie, ale oczywiście z marnym skutkiem. Po prostu towarzyszyły mu takie a nie inne uczucia i nie potrafił ich chwilowo przegonić. No i było mu niesamowicie głupio. Jednak tym razem jego uwaga skupiała się tylko i wyłącznie na krukonce, przyglądając się jej uważnie. Jakby nie widział jej z milion lat. I tak się właśnie czuł. Czy Villiers go tak urządził? Cóż, to był szalony wieczór. Nikt niczego nie ogarniał, bo przecież było tak, że Grek go uderzył, a potem uderzył go jakiś koleś z Australii, ale tamten jak gdyby nigdy nic się rzucił na Gavrilidisa i ogółem... wszystko poszło nie tak. - Mhm. Zjeb - potwierdził, bo jakoś nic więcej nie mogło mu przejść przez gardło. A może sam to sobie zrobił? - To, że jest głupi, to akurat wszyscy wiedzą. Musiał dostać nauczkę - skomentował słowa odnośnie sprawdzianu wiedzy. Wiadomo, zwyciężyłby Ioannis, ale czy o taki sposób satysfakcji i zadośćuczynienia za jego krzywdę mu odpowiadał? Nie. - Nie wiem, coś mi się żebro nie chce porządnie zrosnąć, pomimo użycia magii i eliksirów. Mówią, że parę dni, ale cholera ich wie - wyjaśnił, ponownie uśmiechając się kwaśno. Bo nie był zadowolony z tego, że tu będzie gnić tyle czasu.
Jakoś się jej zrobiło nieswojo przez chwilę, Janek tak dziwnie na nią patrzył i jeszcze uśmiechał się tak niemrawo, jakby wcale nie cieszył się na jej widok. A może obraził się, że tak długo go nie odwiedzała? No cóż, było za co, nie dziwiłaby mu się. Przez chwilę naszła ją ochota na szybkie zwinięcie się znowu do łóżka, do niekończącego się snu, bo czuła się trochę, jakby była wystawiona na ostrzał; ale to tylko przez sekundę, bo chwilę po tym pojawiła się dojmująca potrzeba wynagrodzenia Ioannisowi tego zaniedbania. Tylko że chyba nie miała na to siły akurat w tym momencie. Nawet kąciki ust trudno jej było unieść w górę, jakby ważyły milion ton, a ona musiała się z nimi siłować za każdym razem. Oczy też jej się zamykały. I było jej strasznie przykro, że tak wyszło. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu, patrząc na Ioannisa i widziała, jak rusza ustami, ale w ogóle go nie słyszała, bo zajęła się myśleniem nad tym, co zrobić, żeby przyćmić swoje zachowanie w tych ostatnich kilku dniach, kiedy on tkwił tu sam (albo i nie...?), a ona nic o tym nawet nie wiedziała. Nie mogło to być przecież coś zwykłego. Mogliby przy okazji uczcić to, że się stąd wydostał. Może mogliby posiedzieć u niego w mieszkaniu trochę dłużej, olewając lekcje, może trochę się ucząc w międzyczasie, bo w końcu wystarczająco zaniedbała ostatnio swoją edukację, ale głównie zająć się sobą nawzajem. Zwyczajnie być razem, tylko we dwójkę. Ponadrabiać deficyt swojej wzajemnej obecności, który Mia odczuwała dość znacząco, kiedy już budziła się nad ranem, o takiej porze, o której Ioanni już dawno zapewne leżał w łóżku i walczyła ze sobą, żeby go nie budzić. Uśmiechnęła się aż lekko do swoich myśli, a zaraz potem odkryła, że na dość długo się wyłączyła i zupełnie przeoczyła to, co Ioannis do niej mówił. Przez chwilę patrzyła na niego, sądząc, że może powtórzy to, co mówił, ale w uszach dźwięczała ponaglająca ją cisza. Westchnęła. - Przepraszam. Zamyśliłam się. Co mówiłeś? - Strasznie głupio jej było, nie dość, że przychodzi do niego spóźniona, to pewnie z jego perspektywy nie wyglądała na zbyt zaangażowaną w tę wizytę, chociaż w rzeczywistości było zupełnie inaczej przecież!
Aha, więc on się produkował, by potem się dowiedzieć, że ona go tak naprawdę nie słucha? Nie miał pojęcia, o czym myśli, bo w końcu nie miał zdolności legilimencji. Inaczej jednak wyobrażał sobie to spotkanie. Bardziej... ciepło? Miło? Jakkolwiek tego nie nazwać. Jednakże nie dość, że przychodziła tak późno, nic nie wiedziała, bo nawet mu sowy ani razu nie posłała, to jeszcze kiedy on coś do niej mówi, szczególnie, że to coś było tak upokarzające dla niego, to coś tu jest nie tak! Patrzył się więc na nią w niedowierzaniu, unosząc lekko brwi ze zdziwienia. Z początku sądził, że to żart, dlatego odczekał chwilę, ale żadne sprostowanie nie wychodziło z ust Mii. Dlatego więc dobiło go to jeszcze bardziej. Westchnął ciężko, ze zrezygnowaniem i położył się, układając głowę na poduszce w ten sposób, że gapił się teraz w sufit. Nie chciało mu się tego powtarzać, nie chciał wracać do tak krępujących kwestii. Ale zdobył się, dla niej, na odpowiednią odpowiedź i co? No na nic, na nic! O czym tak intensywnie myślała? Może się w kimś zakochała, tylko zapomniała mu powiedzieć? Cóż, on sam nie był w sumie lepszy... - Nie, nic - odparł ze zrezygnowaniem, jednak czuć było w głosie delikatnie przebijającą się nutę zirytowania. Zacisnął dłonie na kołdrze, czy co to tam było, by nie powiedzieć już nic więcej. Miał ochotę zadać jej pytanie, cóż takiego było bardziej interesującego od jego odpowiedzi, ale nie zdobył się na to ostatecznie. Czekał tylko na... nie, już sam nie wiedział na co.
Jeszcze bardziej się zmieszała, widząc minę, z jaką Ioannis na nią patrzył, oczekując chyba jakiegoś sprostowania, czy może czegoś innego; Mia nie wiedziała czego, więc milczała z trochę żałosną miną, skurczona w sobie, póki nie było jasne, że Janek chyba po prostu się trochę na nią za to obraził, bo nawet nie chciał jej powiedzieć, co takiego mówił. W sumie nic dziwnego, ale przecież nie mogła pozwolić na to, żeby był zbyt długo na nią obrażony. - Nie bądź zły - poprosiła, pochylając się nad jego łóżkiem, żeby ją widział i żeby ona widziała jego. Chciała go złapać za rękę albo coś, ale nie była pewna, czy skoro jest taki połamany, to nie zrobi mu tym krzywdy, więc tylko dotknęła lekko obiema dłońmi jego ramienia. - Przepraszam, mój mózg jakoś nie funkcjonuje ostatnio jak powinien i nie mogę nad nim zapanować - wyjaśniła marnie. - Pewnie przez te egzaminy, w końcu to niedługo. Albo nie wiem przez co. - Jasne, Ursulis, to brzmi tak pięknie. Ioannis na pewno się wzruszy. - Chodźmy gdzieś razem, kiedy już stąd wyjdziesz - dodała zaraz. - Mówiłam ci już, że mój dziadek stwierdził, że tak dawno cię nie widział, że nie chce nawet słyszeć, że nie przyjedziesz do nas na wakacje? - Jakoś chyba lepiej brzmiała, kiedy była tą raczej milczącą i odpowiadającą półsłówkami Mią. Ale teraz przecież nie mogła sobie zamilknąć i nic nie mówić, jeszcze Ioannis pomyślałby, że ma go gdzieś. Za chwilę znowu stwierdziła, że być może Gavrilidis jest bardzo zmęczony i chciałby się zdrzemnąć albo coś. - Może chcesz odpocząć? - zapytała więc. Tak, zdecydowanie jej mózg nie funkcjonował jak powinien, pewnie to za dużo snu albo samotności. Kiedyś jej to nie szkodziło, ale teraz widocznie bardzo się zmieniła i potrzebowała więcej aktywności i towarzystwa. Chyba czas wstać z łóżka na dłużej i się zwyczajnie ogarnąć, co, Mia?
Nie miał pojęcia, ile czasu spędził, leżąc tak bezczynnie i wgapiając się w sufit, pogrążony w swych rozmyślaniach. Może rok, może miesiąc. Tydzień, dzień, godzinę, minutę, sekundę. Czas jakby przestał istnieć, bo wciąż się zastanawiał nad tym, co takiego złego zrobił, że Mia już nie chciała z nim rozmawiać. Dobra, wszczynał ostatnio jakieś bójki, ale serio? Jakby to ona się biła (taaa, hehe!), to on by przy niej był, o! A on czuł się samotny. Taki cholernie samotny. Jakby już nie potrafił żyć bez drugiego człowieka. Jakby się od nich uzależniał. Cholera. Kiedy powiedziała, aby nie był zły, przymknął tylko powieki, pozwalając organizmowi na uspokojenie się. Bo wciąż się denerwował, tak. Nie prosił chyba o zbyt wiele. Chciał tylko, aby go posłuchała. Czy to już naprawdę przekraczało zdolności drugiej osoby? Póki co wsłuchiwał się w to, co ona mówi. Bo tak, on chciał jej słuchać i starał się to robić. Nawet, kiedy się po prostu przed nim tłumaczyła. Niepotrzebnie. Ogarnął go stan, kiedy to myślał, że wszystko jest bezsensu. Szczególnie, że pewnie nie przyjedzie do nich na wakacje. Ale bał się o tym powiedzieć na głos. Bał się cokolwiek powiedzieć. Jakby to znów miało się odbić echem gdzieś w oddali i nigdy nie dotrzeć do świadomości Ursulis. - Tak, jestem zmęczony - potwierdził. Choć nie wiedział, czy bardziej fizycznie, czy psychicznie. Ale tak, chyba chciał zostać sam. On sobie poradzi sam. Tak, na pewno.
Zasmuciła się. Widziała, że Ioannis jest na nią zły, ale nie potrafiła nic na to poradzić. Nie miała pojęcia co powiedzieć albo co zrobić, żeby rozładować atmosferę. Zacisnęła mocno wargi i wyprostowała się, kiedy tak jej lakonicznie odpowiedział, ignorując jej wcześniejsze słowa. Równie dobrze mógł po prostu kazać jej wyjść. I tak też mniej więcej Mia to odebrała. Przez chwilę jednak siedziała uparcie na swoim miejscu, milcząc, nadal chcąc przeistoczyć to spotkanie w coś dobrego, ale nie potrafiła. I Gavrilidis też jej nie pomagał. - To ja pójdę, a ty odpoczywaj - powiedziała więc cicho, spuszczając głowę i podnosząc się gwałtownie, tak samo jak wcześniej Faleroy i tak jak on przewracając krzesło, które podniosła szarpnięciem i postawiła znowu. Szybkim marszem powędrowała w stronę drzwi. Położyła rękę na klamce, odwracając się jeszcze w stronę Gavrilidisa, starając się, żeby na jej twarzy nie było widać smutku. Nie chciała, żeby widział, że się smuci, jakby był to powód, dla którego jeszcze bardziej się na nią obraził. Zapozowała więc na zdeterminowaną albo coś w tym guście. Chyba nie batdzo jej wyszło. - Wracaj do zdrowia - powiedziała cicho, ale smutku w głosie nie udało jej się już zamarkować, więc wyszła czym prędzej i czym prędzej wróciła do dormitorium, do patrzenia w sufit i do swojej bezczynności. /zt
Cóż to był za okropny trening. Teddrze nie udało się nawet powiedzieć parę uwag na temat tego, że Australijczycy są pokrakami, albo, że nie przepada za takimi grami i zapytać na głos kto wymyślił, żeby grać na lekcji w zbijaka. Jednak nic z tego jej się nie udało, bo praktycznie ledwo dostała piłkę, a już było po rozgrywkach dla niej. Ted straciła całkowicie przytomność, więc nie czuła jak ktoś czarami wrzuca ją na nosze, a potem prowadzi do skrzydła szpitalnego. Nie miała też pojęcia, że niedługo po niej jej najlepszy bff na świecie również dostał tą szaloną piłką i wylądował na ziemi i teraz transportowany był razem z Tedem do Skrzydła szpitalnego. Nie wiedziała ile czasu była nieprzytomna i jak wszystko dokładnie się odbyło tuż po treningu. Kiedy otworzyła oczy, przez chwilę musiała walczyć ze swoim nieposłusznym wzrokiem, przez który widziała rzeczy niewyraźnie. Zamrugała powoli, czekając aż wszystko znowu będzie w porządku. W końcu widziała lepiej wysoki sufit nad nią. Zmarszczyła zdziwiona brwi, zastanawiając się gdzie może być. Bardzo powoli zaczęła przekręcać głowę, próbując odnaleźć się w nowej scenerii. Leżała sobie w czystym, ładnym łóżku, z pewnością szpitalnym, bo przecież i po jednej i po drugiej stronie miała zasłonięte białe kotary. Z ociąganiem zaczęła próbować się podnosić, ale każda część ciała bolała ją niemiłosiernie i tylko syczała niezadowolona, kiedy próbowała się podeprzeć na łokciach. W czasie tej męczącej wędrówki, zauważyła, że nie ma na sobie już stroju do quidditcha. Ktoś musiał wyczyścić ją z błota, w którym leżała i przebrać ją w piżamkę. Piżamka to raczej za dużo powiedziane. Zdumiona Ted patrzyła raczej na długą, białą koszulę nocno. Z trwogą wyciągnęła swoje chude łapki i zobaczyła przykrótkie rękawy jej nowego stroju. Najwyraźniej dziewczęta powinny być niższe niż ona, żeby pasować do wymogów jej nowej koszuli nocnej. Jęknęła z bólu, kiedy zaczęła próbować postawić nogi na ziemi. Ależ wszystko rwało! Najgorzej było z głową. Dotknęła tyłu swojej głowy, czując pulsujący guz. Okropnie. Po raz kolejny zaczęła nieudolnie wychodzić z łóżka. Po co to robiła? Zaniepokoiła się głównie, dlaczego przy takiej niedoli nie ma tu Rivera. Może poszedł do łazienki, a wcześniej przy niej czuwał czy coś. Bo chyba nie zapomniał o Tedzie w tak okrutnym czasie! Przeszło jej też przez myśl, że może, nie daj boże, coś stało się też jej przyjacielowi! - River? – zapytała głośno w przestrzeń. Okazało się, że ma jeszcze bardziej zachrypnięty głos niż zwykle. Rozglądała się samotna i przerażona dookoła, szukając znajomej twarzy kogokolwiek, gdziekolwiek. Kiedy udało jej się postawić nogi na posadzce, zauważyła, że jej koszula również sięgała jej jakoś do połowy łydek, co utwierdziło ją w przekonaniu, że dali jej za mały ciuch! Okropni, czemu nie mogli zostawić jej takiej brudnej.
Co to był za zbijak, co to była za fantastyczna porażka! Ledwo River złapał piłkę, ta ze wściekłością go zaatakował. To na pewno był spisek Anglików. To na pewno był zamach na ich życie. Zaczarowali piłki tak, by z wyjątkową agresywnością atakowały czy to Kanadyjczyków, czy Australijczyków. Wszystko po to, żeby unieszkodliwić konkurencję. Przebiegli Angole chcieli zwycięstwo w rozgrywkach dla siebie! Ale nie ma tak łatwo, dzielna drużyna magicznych wołów tak łatwo im nie odpuści! Kiedy zarówno Ted jak i River zderzyli się z twardą murawą boiska, zostali zaraz odeskortowani do skrzydła szpitalnego. Chociaż jak to wyglądało to już Riv by nie mógł opowiedzieć, gdyż wówczas był zupełnie nieprzytomny! Ocknął się znacznie później, gdy leżał już na jakimś metalowym łóżku, wcale nie tak ładnym jak te w dormitoriach, otaczały go białe zasłony, a do tego wszędzie śmierdziało szpitalem. Quayle automatycznie chwycił się za swoją lekko bolącą głowę, powoli podnosząc do pozycji siedzącej, by jakoś lepiej zrozumieć swe położenie. Gdzie on do jasnej cholery się w ogóle znajdował? Takim był odkrywcą, że musiał już teraz zrozumieć swoje położenie. Powoli wstał z łóżka wciąż trzymając się stolika, na którym był jakiś biały medykament w płynnej postaci. Jeszcze trochę kręciło mu się w głowie, a jednak nie mógł nie zauważyć, że ma na sobie cholernie gustowną piżamę! Luźne spodnie były w paski biało zielone, natomiast góra była zupełnie biała i z eleganckim, lekko haftowanym kołnierzykiem. Strój ten miał chyba miliard lat i zdecydowanie Riv nie rozumiał dlatego teraz znajduje się na nim! Ale nie narzekał, wszakże takie kwiatki garderobiane były tym, co wielbił najbardziej! Nagle jego rozmyślania przerwał czyiś głos, nawoływanie! I co więcej, od razu rozpoznał w tym wołaniu swojego ziomka Teda. Co za radość, więc nie zamknęli go tu samego! Ostrożnie odsunął zasłony, pierw wyglądają na zewnątrz i sprawdzając, czy ktoś niepowołany go nie obserwuje. Następnie po cichu skierował się do łóżka, obok, gdzie od razu odsłonił kotary. - Teeed, już myślałem, że mnie samego zamknęli w wariatkowie, czy czymś takim, jak słodko, że jesteś moim towarzyszem w niedoli - powiedział i szybciutko przytulił ciemnoskórą przyjaciółeczkę. Właściwie nie wyglądała ona najlepiej, była lekko poturbowana. Niestety Quayle zupełnie nie pamiętał co wydarzyło się na boisku, że oberwał piłką, oraz, że spadł z miotły. Miał cudny zanik pamięci, który nie pozwalał mu pamiętać o tym, jakim tego dnia był cieniasem w zbijaku. - Chociaż wiesz co, bardziej mnie martwi, kto nas przebrał w te ciuszki. Wiedziałem, że Anglicy są jacyś podejrzani! Ted, wielkoludzie, to nawet na ciebie nie pasuje - Powiedział wskazując pierw na piżamę Teda, a następnie na swoją własną, a potem znów zerkając na tą jej. W ogóle na nią była za mała. Angielskie karły. Ach, to mówienie nie było mądrym pomysłem. Jeszcze mu się trochę w łepku kręciło, dlatego klapnął na łóżku Teda, a nawet się na nim położył, bo przecież nie będzie teraz wracać gdzieś tam do siebie. - Co za zboczeńcy, naślemy na nich Moraga, jest agresywna - powtórzył bardziej w sumie mamrocząc pod nosem, niż wyraźnie się wypowiadając. Ale na boga, był przecież taaaaki chory. Nic, tylko klękać przy nim i głaskać go po główce, żeby wyzdrowiał! - I dlaczego nikt nie siedzi przy naszych łóżkach, trzymając nas za ręce i modląc się o wyzdrowienie? Ja tu o życie walczę! - To co z tego, że był chory? Mimo tego musiał mówić, najlepiej sporo mówić.
Z pewnością. Angole chcieli ich wyeliminować, zanim zdążą nawet wziąć udział w jakimś meczu, żmije. Na szczęście nie tak łatwo jest unicestwić magiczne woły! Mimo że Ted czuła się paskudnie i siedziała zmęczona, próbując znaleźć jakąś przyjazną duszę, wokół, wkrótce nabierze sił i będzie pierwsza do walki! Co prawda cała scenografia przypominała odrobinę jakieś wariatkowo, szczególnie, że nie widziała całej sali przez te okropne zasłony. Póki nikt nie odpowiedział na jej wołania, dalej zmagała się ze swoim łóżkiem. Nagle jednak kotary zostały odsłonięte, a Ted aż podskoczyła w miejscu ze strachu. Całe szczęście, to był tylko jej kochany Riverek. Teddy uśmiechnęła się z ulgą widząc swojego przyjaciela wyciągnęła łapki, by objąć go tak mocno jak mogła, kiedy była taka poturbowana. - Też tak pomyślałam. Tu jest strasznie. Ciebie też zaatakowała ta wściekła piłka? – zapytała odsuwając się od przyjaciela powoli. Nie wiedziała przecież, że biedny zapomniał dlaczego tam trafił czy coś tam. Spojrzała na ich ubranka, kiwając głową szybko, bo nie pomyślała, że może to tylko jej sprawić większy ból. Skrzywiła się niezadowolona. - To prawda. Jak pomyślę, że jakieś zboczone pielęgniarki kąpały nas, przebierały… Kto wie gdzie cię dotykały – powiedziała robiąc wielkie oczy i mimowolnie zerkając na dół piżamy Rivera, wiadomo chyba gdzie hehs. Dotknęła swojego stroju, dla angielskich karłów. - Mogli mi dać chociaż taką barwną piżamę jak tobie, a nie jakąś koszulę ze średniowiecza, dla małych dzieci – zauważyła odwracając wzrok do Quayle’a, który właśnie kładł się w jej łóżku. Uznała, że skoro tak nie ma co wstawać, skoro znalazła już swojego towarzysza. Położyła się obok niego i złapała kołderkę, by przykryć i siebie i jego. Przysunęła się do Riverka i złapała jego rękę, żeby ułożyć ją tak, by ją obejmował, a ona położyła główkę na jego rączce. A łapki na jego bardzo umięśnionym na pewno torsie. Zaśmiała się cicho, kiedy usłyszała o sowie Jovena. - O Moraggu. Przestań przekręcać imię członka naszego zespołu – skarciła go, delikatnie uderzając rączką w tą wątłą klatę Indianina. Przecież skoro miała być ich obrończynią, nie mógł tak okropnie nazywać jej złym imieniem. - Właśnie nie wiem, trzeba napisać do Jovena i Moragga z zażaleniem. I do całej reszty drużyny. My tu zdobywamy punkty, a oni imprezują na głazach, zamiast z nami płakać – odpowiadała na jego jęczenie, bo również była zła na ich okropnych kolegów. Łamali jej wszyscy serce. I też było chora okropnie i okrutnie, ale przecież nie mogła siedzieć cicho, tylko musiała zgadzać się ze słowami przyjaciela i prowadzić z nim długie dialogi, pomimo głowy, która bolała ją przy każdym otwieraniu ust.
Biedny nic a nic nie pamiętał, tym straszniejsze musiało być dla niego obudzenie się w jakimś obcym szpitalu! Kiedy Ted wspomniał o uderzeniu przez piłkę, Quayle zaczął się intensywnie zastanawiać nad tym, co właściwie działo się nim ocknął się w tej pięknej piżamce. Coś mu świtało, coś mu podpowiadało, że w coś grali, a jednak nie mógł tego złożyć w całość. - Piłka, mówisz? Nie wiem, zacząłem już sądzić, że zostałem napadnięty i spertyfikowany przez Anglików, pewnie znów hodują gigantyczne węże po kanałach, i że pewnie przespałem wszystkie rozgrywki. Ale to właściwie mogło trwać krócej i to mogła być też jakaś piłka. Chociaż dla potomnych zachowam wersję z bazyliszkiem - Stwierdził z bardzo poważną zadumą, usiłując sobie cokolwiek przypomnieć, ewentualnie znacznie to ubarwić. Bo przecież oberwanie tłuczkiem było takie lamerskie w stosunku do bycia napadniętym przez bazyliszka! A o tym stworzeniu dowiedział się właściwie z czyichś opowieści. Może nawet z Jovenowych? Ten wszakże pożarł pewnie całą historię Hogwartu nim jeszcze w ogóle znalazł się w Anglii! Uuuuu to co mówiła Teddra na temat przebierania ich przez pielęgniarki brzmiało jak niezła historia do zgłoszenia ministerstwu! - O nieeee, moje dzieciństwo właśnie się zakończyło. Boże, Ted, powiedz chociaż, że były seksowne i miały dwadzieścia lat, a nie były starymi babami z kurzawkami, jak te złe czarownice z ich bajek. Chociaż te na pewno były złe, przecież pozbawiły mnie cnoty - zaczął lamentować, swoją drogą zwracając uwagę na to jak zabawnie brzmiało w ogóle słowo "cnota", prawie jakby się świętym było, nim się pójdzie z kimś do łóżka. Tak czy siak, Riv zbyt cnotliwy to już nie był, ale to już mało istotny fakt! Ważne, że w jego wyobraźni, właśnie został jej pozbawiony. - Może jak Ci ją zakładali, to na ciebie pasowała. Kto wie, może przespaliśmy tu parę dobrych lat i z niej wyrosłaś? - Zapytał spoglądając na słodką piżamkę, z przykrótkimi rękawkami, założoną przez siły wyższe na jej przyjaciółkę. Po tym złapał się za brzeg swojej koszuli, dokładnie tam, gdzie były jakieś lekkie hafty. - Patrz, z tymi kwiecistymi ozdobami mógłbym rwać cały zamek. Przyznaj, że trochę Ci kolana zmiękły, gdy mnie zobaczyłaś w tej odsłonie - stwierdził, kilkukrotnie, znacząco unosząc brwi do góry, jakby nie tylko był największym przystojniakiem, ale jeszcze do tego najlepiej ubranym. Hej, w istocie tak było! Miał nienaganny gust jeśli chodziło o wybór ciuszków! No a uroda? Jak już gdzieś tam kiedyś zostało wspomniane, dzięki swoim ziółkom był wiecznie młody i piękny. A kiedy tylko usłyszał, że źle wymawia imię sowy swego brata pacnął się otwartą dłonią w czoło. Oczywiście tą, którą miał wolną, bo drugą przecież obejmował Teda. Owego pacnięcia się w głowę zaraz pożałował, bo ta zabolała go jeszcze mocniej. - Trochę wstyd, że nie pamiętam imienia dziewczyny mojego brata. Będę teraz odpowiednio to akcentować. Moragggg - powiedział odpowiednio długo przeciągając ostatnią literę, tak by żadnego g nie pominąć. - A może oni wszyscy też tu leżą? - Powiedział lekko podnosząc główkę, co by spojrzeć na sąsiadujące łóżka. Te niestety były pozasłaniane kotarami, tak więc Quayle nic nie mógł ujrzeć. - W ogóle gdzie są te uzdrowicielki i czemu tu tak cicho? Jesteśmy tu sami, czy reszta poumierała? - Ostatecznie chłopak zaczął się wiercić na łóżku, lekko rozglądając i zapewne przestał być najlepszą poduszką dla swojego ziomka. Ale gdzie tu pora na leżenie, jak powinni zorientować się kto leży obok, bądź kto tam już przekręcił się za tymi kotarami!
Boże biedny Riverek, obdarty z takich niesamowitych wspomnień. Teddy patrzyła wyczekująco na swojego ziomka, kiedy temu wręcz mózg parował, kiedy próbował sobie przypomnieć co się dokładnie działo. Prychnęła lekceważąco na jego wymysły i pokręciłaby mocno głową, gdyby jej nie bolała. - Spanie z obleśnym wężem, brzmi jak ty. Cała reszta średnio. Po prostu ja będę mówić potomnym, że jesteś ciotą w magicznego zbijaka i na dodatek lubisz macać węże – uznała, po czym uśmiechnęła się radośnie, powtarzając słowa macać węże, kiedy ogarnęła, że zabrzmiało to fajnie i dwuznacznie. W końcu nie pozwoli, żeby River swoim dzieciom opowiadał jakieś bzdury, będzie rozsądną ciotką Teddrą. I pewnie tak, jak widać posiadał niezwykłą wiedzę na temat Hogwartu, aż Manseley się trochę zdziwiła, ale ogarnęła po jakimś czasie, że może faktycznie w którymś kościele biją dzwony, ale olała to, bo Riverek zaczął wygłaszać swoją kolejną szaloną teorię. Uniosła do góry brwi i pokręciła głową. - To byli grubi, obleśni mężczyźni, którzy myli cię własną ślina – powiedziała z poważnym wyrazem twarzy, kiedy ten płakał za swoją nieistniejącą już cnotą. – Swoją drogą, nie kłam, ty też na pewno straciłeś swoje dziewictwo z Moragggggg. Pewnie to rodzinne w tych waszych indiańskich domach – powiedziała otwierając szeroko oczy i wyciągając łapkę, żeby pogłaskać go po jego bujnym owłosieniu na głowie, żeby nie było mu smutno z tego powodu, bo przecież Ted i tak go będzie kochać. - Pewnie tak – odpowiedziała tylko na jego założenie przespania kilku lat i zerknęła za okno aż, ale pogoda była dość podobna do tej co wcześniej, więc jeśli tak przebudzili się nawet w dobrą porę roku, super. - Trochę. Całe szczęście, że nie zdążyłam wstać i wciąż nie czuję się najlepiej, inaczej już dawno zdejmowałabym z ciebie spodnie – powiedziała i machnęła bezwładnie ręką, na usprawiedliwienie tego, dlaczego wciąż nie dobiera się pod seksowną piżamę Indianina. Aż lekko podniosła sama głowę, kiedy tamten jakoś mocno pacnął się w łeb i zaśmiała się z niego krótko. - Bardzo ładnie. Moragggg Quayle będzie zachwycona – pochwaliła go, klepiąc go w nagrodę po brzuszku. Cmoknęła jednak z niezadowoleniem, kiedy zsunęła się z Rivera przez jego przesadną ruchliwość i niezadowolona zabrała mu poduszkę spod głowy, kiedy tylko podniósł głowę, żeby sama mogła ją sobie wziąć. - Joveeeen! Moraaaggggg! Marcelineee! Filiiiip! Peteeeeeer! – zaczęła krzyczeć głośno imiona wszystkich ich ziomków z drużyny, mając nadzieję, że ktoś zaraz się pojawi i rozwieje głupie, aczkolwiek dość przerażające przypuszczenia Rivera. Cóż, jeśli faktycznie jednak ktoś tu jest, najwyżej kogoś obudzi i może wytłumaczy im o co chodzi.
Och litości, jak ta Teddra go raniła, to aż jęknął boleśnie, słysząc jej okropne słowa! I co gorsza, chciała zszargać już na zawsze jego opinię wśród potomnych, czy kogokolwiek, komu potem mogli opowiadać historie swojego życia. - Kurde, Ted, nie potrafisz być dobrym ziomkiem. Nie możesz podkopywać mojego imidżu zwłaszcza wśród potomnych. Naprawdę, sądzisz, że ja mógłbym im opowiadać, im kompromitujące historyjki z twojego życia? Puszczam je wszystkie w niepamięć! - A że jego wypowiedź brzmiała raczej jak "hej, ja też o tobie pamiętam wiele interesujących faktów, które zainteresują potomnych", to już inna sprawa. On na pewno nigdy nic by nie wyjawił, nigdynigdynigdy! Natomiast kiedy już River usłyszał jej kolejną teorię szybko obrócił głowę poza łóżko, udając, że wymiotuje pod nie. - Manseley, powiedź mi, skąd w twojej głowie rodzą się takie obleśne wizje? Skrycie o takich rzeczach fantazjujesz? Teraz będę mieć cały czas wrażenie, że jestem w ślinie grubych fagasów. Zaraz serio zwymiotuje pod twoje łóżko - powiedział wzdrygając się i powoli wracając by oprzeć się znów plecami o poduszkę. - Tylko wiesz, że oboje w tym siedzimy? Ciebie też musieli tak myć - powiedział dotykając palcem jej ciemnej ręki jakby wskazując, że o tutaj ma znamiona śliny. Zaraz po tej czynności, jakby dla pewności, bezwstydnie wytarł rękę o pościel. Kurcze, czasem to oni jednak mieli po jakieś jedenaście lat i pewnie wciąż byli w pierwszych klasach! - Nie, ja nie z nią. Przecież już ustaliliśmy, że mam słabość do węży - powiedział machając przy tym ręką, jakby mówił o naturalnej rzeczy, jakby wszyscy Indianie tracili cnotę z wybranym zwierzęciem, a fakt, że on z wężem, był oczywisty. No spokospoko. Normalna rzecz. - Mrrr będę musiał zwinąć stąd tą piżamę, skoro tak działa na kobiety - powiedział znów poruszając brwiami i przeczesując lekko swe włosy, w geście jakby mówiącym "cóż poradzić, skoro jestem taki przystojny". Jako, że gdyby chodził w niej na co dzień, to pewnie nie mógłby się odgonić od kobiet, to postanowił, że będzie ją zakładać na specjalne okazje. Plan doskonały. - Mam pomysł życia! - Zawołał zaraz po tym, jak Teddra rozwrzeszczała się na całe skrzydło, czekając, aż ktoś się odezwie i okaże się, że nie są tu sami. Niestety najwyraźniej nikogo więcej tu nie było. - Musimy na tej zasłonie namalować naszych gości, skoro jesteśmy tacy forever alone, Moragg i ta reszta. Potem weźmiemy tą kotarę i będzie jak znalazł na występy naszego zespołu - powiedział i radośnie klasnął w ręce. Nie czekał wcale na pozwolenie, czy aprobatę, tylko od razu się podniósł, troszkę zrzucając Teda. Oczywiście należy mu to wybaczyć, taki był zaoferowany myślą o tworzeniu zespołu na kotarze i planem znalezienia czegoś do rysowania, że w ogóle o niczym innym nie myślał. No, to teraz, gdzie są farby, coś do rysowania, albo chociaż ich różdżki?
Byl zly. Chociaz to malo powiedziane, byl wsciekly. Wsciekly na nikogo innego, jak na samego siebie. Chociaz odczuwal pewna ulge, ale to nie poprawialo mu nastroju ani troche. Czul sie fatalnie. To byl dopiero pierwszy trening towarzyski, jakas gra zwiazana z quiddichem, na ktorej mogl zobaczyc taktyke przeciwnikow z Kanady, potrenowac z druzyna i rozpoznac boisko. Czul sie naprawde swietnie kiedy lecial na miotle, a wiatr rozwiewal mu wlosy. I choc to byl dopiero trening, dawal z siebie tyle, ile tylko mogl. Choc nie wszystko, oczywiscie, swoje powietrzne sztuczki zatrzyma na czarna godzine! Mimo to odznaczal sie nienajlepszym, bowiem zawalil sprawe. Spadl z miotly, a w efekcie wyladowal caly poobijany w skrzydle szpitalnym. Zdarzylo mu sie nawet zemdlec, a kiedy sie obudzil, plonal ze zlosci. Cieszyl sie, choc moze to za duzo powiedziane, raczej odczuwal ulge, ze to nie byl mecz, ale to nie sprawilo, ze poczul sie lepiej. Jedyne, czego nienawidzil bardziej od porazek, byla bezczynnosc. Ta swiadomosc gdy wiesz, ze w tej chwili powinienes robic cos produktywnego - uczyc sie, wyprowadzic psa, a w przypadku Rileya trenowac - a nie robisz nic. Tak wlasnie czul sie Salinger w tej chwili. Patrzyl w lozko naprzeciw, czas mijal powoli. Dluzyla mu sie kazda sekunda, minuta, godzina. Wlasciwie to sam nie mial pojecia co robia pozostali. Sa na kolacji, sniadaniu, obiedzie, lekcjach? Jakos go to nie obchodzilo - no chyba, ze wciaz trwal trening. Jednak slonce za oknem juz chylilo sie ku zachodowi, wiec gra powinna byc juz dawno za nimi. Czasem jakis uczen sie tutaj zapodzial, czasem przychodzila do niego pielegniarka i cos mowila ostrym tonem, choc wcale jej nie sluchal... Mial lozko w samym rogu sali, najbardziej oddalonym od drzwi. Ugh, niech no tylko stad wyjdzie, a od razu to wszystko nadrobi.
Dahlia nie była zła, nie miała w gruncie rzeczy o co. Nie brała udziału w rozgrywkach quidditcha, trening zbijaka więc nie był jej do niczego potrzebny. W dodatku była w drużynie Australijczyków, a nie tej hogwarckiej, więc już w ogóle nie miała powodów do smutku. Chociaż oczywiście kibicowała tym, u których grała, a nawet była kapitanem! Głównie ze względu na Riley'a, którego bardzo, bardzo polubiła. Może byli swoimi zaginionymi, bratnimi duszami? Cóż, to już chyba było nadużyciem, ale to jej w niczym nie przeszkadzało. I generalnie właśnie to uczucie doprowadziło do tego, że postanowiła odwiedzić swojego ziomka w skrzydle szpitalnym, gdzie na pewno okropnie cierpiał albo się nudził albo i jedno i drugie! I taka dzielna Slater przyjdzie mu na ratunek. Bo drużyny chyba nie dało się uratować. To znaczy, w sumie to nie wiadomo, bo mecz się jeszcze oficjalnie nie skończył, ale nasza gryfonka została sama. Na razie dzielnie odpierała ataki przeciwników, ale zapewne to się niedługo skończy, skoro nie ma pomocy znikąd. Nie wygra z całą drużyną, bez przesady. Choć odważna i uparta z niej zawodniczka była! I walczyła do końca. Gdyby Salinger to widział, z pewnością byłby dumny. Nawet, jeśli nikogo jeszcze nie zbiła. W każdym razie, po skończonym treningu, szybko pobiegła do zamku, aby wziąć pospiesznie kąpiel, ubrać się w jakieś krótkie, postrzępione i jeansowe szorty, luźną koszulkę i oczywiście swoje niezbyt dobrze wyglądające już trampki. Co dziwne, ostatnio ciągle było jej ciepło! Ale nieważne. Rozpuściła jeszcze włosy, załatwiła wszystkie sprawy, które chciała załatwić przed pójściem do skrzydła szpitalnego i które w sumie załatwiała właśnie dla Australijczyka, a potem pognała już prosto do celu. W akompaniamencie zachodzącego za oknami słońca, które dawało pomarańczową poświatę, wdzierającą się do mrocznego budynku. Chyba zanosi się na lepszą pogodę! Wparowała niczym burza do pomieszczenia, z wielkim koszem i ignorując wszystko i wszystkich, po wypatrzeniu Riley'a leżącego w najdalszym łóżku, uśmiechnęła się szeroko, by potem odnaleźć wzrokiem krzesełko i bezpardonowo je sobie przybliżyć do łóżka rannego zawodnika. Klapnęła sobie na nim, bagaż opierając o materac, na którym spoczywał chłopak, a potem zaczęła zawzięcie wszystko z niego wyciągać. No dobra, robiła to po kolei. - Cześć! Pomyślałam sobie, że na pewno jesteś bardzo smutny z powodu tej samotności tutaj, więc przyniosłam ci trochę rzeczy! - zaczęła świergotać, wyciągając pucharek z... nuggetsami i sosem. - Nie mam pojęcia, co lubisz jeść, więc zaryzykowałam z kurczakiem - wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Ale hej, pamiętałam za to, że nie lubisz kabanosów, więc ich nie wzięłam! - zawołała, wypinając mężnie pierś. Nic, tylko ją chwalić i głaskać po główce. W każdym razie wręczyła jedzenie swojemu ziomowi, by potem podać mu jeszcze wodę mineralną do picia. I gdzieś w nogach położyła mu inne jedzenie - jakieś słodycze, owoce, a oprócz tego napoje. Taaak, na pewno będzie tu długo leżeć! - Nie wiem w sumie, ile będziesz jeszcze tu gnić, ale najwyżej będziesz miał co przekąszać w dormitorium - wyjaśniła niewinnie. A potem przeszła do, jej zdaniem, najciekawszej części. - CZARODZIEJSKIE KOMIKSY - powiedziała z należną temu czcią, jeden egzemplarz oddając Salingerowi, a drugi ona trzymała w swych łapkach. - Ten, który ty teraz trzymasz, jest o super chłopcu, który posiada zdolność legilimencji i dzięki temu pomaga czarodziejskim detektywom łapać magicznych przestępców. Ten zaś - tu wskazała na swój komiks. - To jedna, krwawa jatka! Uciekinier z Azkabanu pragnie się zemścić na wampirach, które zabiły mu rodzinę i wiesz, pościg, krew, masakra! Kołki, avady, zielone błyski... jest taka scena, jak jeden krwiopijca wspina się po drzewach, a ten koleś za nim, potem strzela w niego bombardą, on uderza głową w konar, no ogółem sporo akcji! - mówiła bardzo żywo, gestykulując przy tym intensywnie. Prawie z wrażenia uderzyła biednego Australijczyka, na szczęście ostatecznie do tego nie doszło. - Mówię ci, wciągną cię - dodała, wyciągając resztę egzemplarzy, składających się na pokaźny plik. Cóż, dziwne rzeczy wymyśla ta nasza słodka Dahlia-dzieciuch. Ale jak tu jej nie wielbić?
No wiem, straszny brutal z tej Teddry, zniszczy mu kiedyś przyszłość swoimi niecnymi słowami. Mimo to oburzyła się, kiedy usłyszała, że nie jest dobrym ziomkiem, bo jak to tak! Spojrzała na niego z wyrzutem, prychając niczym rozjuszona kotka, czy może czarna pantera, hehe. - Jasne. Już kiedy jesteś u mnie w domu boję się, że zaczniesz paplać. Ty nie kontrolujesz swojego słowotoku, dobrze o tym wiem. Dlatego przykro mi, nie będzie żadnej taryfy ulgowej, dziki Indianinie – powiedziała Ted mierząc go spojrzeniem i rzucając mu tym samym wyzwanie, bo przecież ona też znała wiele jego sekretów. Poza tym ona nie planowała mieć dzieci, a on z pewnością zapłodni kiedyś jakąś kobietkę, dlatego to on miał więcej do stracenia, ot co. Westchnęła jakby zrezygnowana, kiedy River wygłosił swoją teorię na temat jej wizji. - Zostałam przyłapana. Wieczorami myślę o grubych facetach, którzy mnie dotykają, obśliniają i przebierają w piżamy w skrzydle szpitalnym- powiedziała spokojnym tonem rozkładając ręce na tyle ile mogła, żeby wyrazić swoją bezradność. – Dlatego niestety niczym mnie nie obrzydzisz – dodała, po czym zaczęła wycierać ręce o swojego przyjaciela, jakby to teraz ona przekazywała mu ślinę. Złapała też jego zarośnięte tym dziewiczym wąsem policzki i zaczęła pocierać swoje policzki o jego. Przekaże mu wszystkie zarazki, a co. Niczym prawdziwa jedenastolatka. - No tak sory, nie chciałam cię urazić – powiedziała klepiąc go po kudłatej głowie, w ramach pocieszenia. W końcu każdy naród ma inne zwyczaje, no nie? - Jesteś kanadyjskim barbarzyńcą, więc pewnie nawet wszyscy oczekują tego, że ukradniesz tą piżamę. Myślisz, że też powinnam zachować swoją? – zapytała wyciągając po raz kolejny przed siebie łapki, by popatrzeć na przykrótkie rękawki koszuli. W końcu skoro River teraz będzie miał mnóstwo nowych dziewczyn, dzięki swojej niesamowitej piżamie, to ona musi mieć coś do roboty, jak na przykład reklamowanie nowych trendów. Przez chwilę słuchała jego planu ze średnim zainteresowaniem, ale po chwili uznała, że zdecydowanie jest genialny! Dlatego ochoczo kiwała głową słuchając jego planu i zerwała się z łóżka zaraz po Riverze, dlatego nie zorientowała się, że ją zrzucił, czy cokolwiek, bo szubko stanęła na nogi. Rozejrzała się po skrzydle szpitalnym i pokazała Indianinowi na kanciapę z jakimś stolikiem i krzesełkiem, najwyraźniej tam powinna przebywać pielęgniarka, która teraz była nieobecna. Dlatego Ted dość niefrasobliwie weszła do środka i zaczęła przeglądać papiery, rzeczy, otwierać szuflady. - Hej – powiedziała do Rivera, kiedy natknęła się na parę różdżek, złapała swoją i rzuciła mu jego. Była tak pełna entuzjazmu, że aż przechodziła niecierpliwie z nogi na nogę. - Kogo w zasadzie chcemy rysować? – zapytała bawiąc się swoim magicznym kawałkiem drewna!
Więc może byli bratnimi duszami i mieli rozumieć się bez słów, chociaż bratnie dusze raczej są sobie podobne. A ta dwójka? Może miała kilka wspólnych cech, ale Riley na pewno nie był takim entuzjastą, nie zachowywał się nadpobudliwie ani dziecinnie, co można było na codzień zaobserwować u Dahlii. Mimo to on również bardzo ją polubił, ta mała i niewinna duszyczka była taką iskierką, która rozjaśniała ciemny tunel. Takim malutkim, kochanym płomyczkiem. I tą swoją niewinnością i dziecinnością, i nadpobudliwością wywoływała automatycznie na twarzy Rileya uśmiech. Zupełnie nieświadoma była tego wszystkiego, tak się zdawało. Choć znali się krótko, to naprawdę, naprawdę Salinger ją polubił! I kiedy tak leżał na tym wydzielonym mu łóżku w skrzydle szpitalnym, patrząc w okno i zastanawiając się, czy trening dobiegł końca, to po cichu liczył nawet na jakieś odwiedziny. Bardzo się ucieszył na jej widok, kiedy to wparowała pewnym krokiem do pomieszczenia, zwracając od razu swoją uwagę. Może to wejście nie było takie spektakularne, jak zdawać by się mogło, bo przecież życie toczyło się swoim tempem i nikt nie wołał o pomoc, ale Dahlia na pewno zburzyła pewien ład i porządek panujący tutaj. A raczej tak zwaną ciszę. Teraz Riley wyraźnie zauważył - tam gdzie pojawiała się ona, wszystko działo się szybciej i bardzej, nie było miejsca na nudę. W tej swojej nudzie i złości bardzo mu takie odwiedziny umilą życie, to było pewne na sto procent! - Dobrze pomyślałaś - uśmiechnął się do niej szeroko, patrząc jak wyjmuje wszystkie rzeczy i przy tym gada niemało. Jedzenie, jedzenie, jeszcze raz jedzenie i... komiksy? Raz tylko zdarzyło mu się komiks przeczytać, tematyką był quiddich oczywiście. I wiecie co? Wcale nie stwierdził teraz, że nienawidzi komiksów, choć w normalnych warunkach pewnie by tak powiedział. To nie były przecież normalne warunki, tak miło mu się zrobiło, że nawet nabrał ochoty na przeczytanie jakiegoś! Tylko to jedzenie... kto je zje? - Zwariowałaś? Tyle jedzenia? Będę gruby i pogorszę formę, jak tak dalej pójdzie! - no żartował przecież, bo jakby Dahlia mogła zwariować! Jak będzie gruby to schudnie, a ona mu pomoże jeść to wszystko. - I dzięki za komiksy, na pewno mi się przydadzą. Nonono, na pewno, Salinger. Będziesz leżał i czytał, już to widzę! Jeśli za dwa dni najpóźniej stąd nie wyjdziesz, to przecież tutaj zgnijesz i tak czy siak, będziesz szukał sposobu aby jak najszybciej opuścić skrzydło szpitalne. Ale przecież na komiksy znajdziesz czas. Jakże mogłoby być inaczej. - Dzięki, że mnie odwiedziłaś! Myślałem, że jeśli będę siedział tu sam, to prędzej czy później wyjdę, bo nie wytrzymam z nudów - przewrócił oczami i wziął do ręki pucharek z nuggetsami. - To co? Bierzemy się za jedzenie? Na pewno nie pochłonę tego wszystkiego sam! Musisz mi pomóc.
Jasne, dlatego szybko zostało osądzone, że to nadużycie. Dahlia zapytana o to, czemu tak w zasadzie sądzi, odparłaby... że nie ma pojęcia. Po prostu coś ją ciągnęło do Riley'a i choć nie da się ukryć, iż różnili się od siebie w wielu kwestiach, to po prostu czuła się, jakby się znali od zawsze. Może to za sprawą tego zwiedzania, które mu zafundowała jakiś czas temu i to w zasadzie bez jakiejś jego szczególnej zgody? A może dlatego, że zachowywał się przy niej tak swobodnie i to już za pierwszym razem? Raczej przytłaczała ludzi swoją osobowością, a już na pewno przy początkowym spotkaniu. A on jeszcze z nią jadł! I żartował! Ech, dobra, ona chyba może miała jakąś obsesję... bo ciągle o nim myślała i chciała najlepiej codziennie zagadywać, ale na szczęście w porę się opamiętywała, że no. Że nie może mu tak zawracać głowy non stop... ech, czasem zachowywała się jak jakaś dzika małpa z buszu, słowo daję. Jakby nie znała podstawowych zasad współżycia w społeczeństwie ludzkim. Tragedia! Tymczasem zaś trening się wreszcie skończył fabularnie, dlatego Slater będzie mogła przekazać mu jakże smutne wieści z pola bitwy. Póki co jeszcze wciskała mu mnóstwo jedzenia, a potem mnóstwo komiksów, których nie lubi, heheh. W zasadzie ona także za nimi nie przepadała, miała w sobie za dużo energii na to wszystko. Jednak jako częsta bywalczyni skrzydła szpitalnego, to kiedy leżała tutaj w łóżku i się nudziła, to fajnie było sobie chociaż poczytać jakieś ciekawe rzeczy. Walka dobra ze złem i inne szalone akcje! Dlatego sądziła, że tym umili Salingerowi choć troszkę czasu. Widocznie się pomyliła, ale na szczęście o tym nie wie! Bo być może zrobiłoby jej się przykro albo coś... a tak żyła sobie w błogiej nieświadomości i nie budźmy jej z niej, hehs. - Będziesz ślicznym grubaskiem. Będziesz mniej odczuwał uderzenia tłuczka, bo cały twój tłuszczyk je zamortyzuje! - odparła niby na poważnie, ale zaraz wyszczerzyła się w szczerym uśmiechu, a ostatecznie to nawet zaśmiała. Odgarnęła rude włosy do tyłu i spojrzała na chłopaka uważnie. - Ha, też tu często bywam i też usycham z nudów! Dlatego wiem, jak fajnie jest, kiedy jednak ktoś o tobie pamięta i do ciebie przychodzi - dodała, tym razem już serio poważnie i uśmiechnęła się lekko. Potem jak gdyby nigdy nic ułożyła ręce na nogach Australijczyka, i ułożyła sobie na nich głowę, wlepiając w niego wzrok swoich jasnych tęczówek. Jak gdyby się nad czymś zastanawiała... - Wiesz co Riley? Przegraliśmy, jakaś twoja koleżanka z drużyny robiła co mogła, potem ja też coś próbowałam, ale nam nie wyszło - powiedziała mu w końcu odnośnie meczu, a zaraz potem uniosła się na chwilę, aby wziąć tego nuggetsa i ostatecznie zacząć go jeść z głową na swoich rękach, które były ostatecznie na jego nogach, hehehe, wszyscy rozumieją. W każdym razie w ogóle się nie krępowała i nie myślała, że chłopak może sobie nie życzyć albo coś. No nic! - Więc chcesz, żebym to ja była gruba? - spytała pomiędzy kęsami, jednak uśmiechała się szeroko, więc no, nie dąsa się!
Riley byłby ślicznym grubaskiem? Jakoś w to wątpił, chociaż pomysł z tłuczkami był całkiem niezły. Jednak czy gdyby wyglądał jak gąbka, to miotła byłaby w stanie utrzymać ciężar jego ciała? Z żartami na temat quiddicha trzeba ostrożnie, bo on gotowy jest do wszystkiego, aby zdobyć zwycięstwo. Taki fanatyk, że nawet najbardziej durnowaty pomysł może zrealizować. Mówię całkiem serio! Kiedyś nawet przefarbował włosy na różowo, a potem przy pomocy brata wziął też kąpiel w różowej mazi, po której całe ciało miał różowe. Zrobił to tylko dlatego, że Holden powiedział mu, iż ten kolor przynosi szczęście. Co prawda jeszcze nie potrafił wówczas zbyt dobrze latać, ale już interesował się tym sportem. Wyobraźcie sobie siedmiolatka na dziecięcej miotełce, łapiącego jabłka od jakiegoś starszego dwa, może trzy lata chłopaka, który zaśmiewał się do rozpuku. Przedziwny widok. Salinger wolałby tego nie wspominać! Było oczywiście wiele innych, równie idiotycznych akcji. Noszenie okularów przeciwsłonecznych w trakcie meczu - prawie nic nie widział, ale przynajmniej słońce go nie raziło - czy latanie tyłem, brak płaszcza w samym środku zimy, aby być lżejszym... Jedzenie znienawidzonych rzodkiewek i oblepianie się sowimi piórami, czyszczenie zębów wazeliną i Merlin wie, co jeszcze. Oczywiście pomysłodawcą większości był Holden, kochany starszy brat, ale zdarzało się też, że inni ludzie również często w ten sposób żartowali. A biedny Riley próbował już chyba wszystkiego! - Jak będę takim grubaskiem, jak mówisz, to prędzej miotła się pode mną złamie! - roześmiał się Salinger, który na szczęście miał teraz większy dystans do takich pomysłów. Nauczył się rozróżniać co jest żartem, a co nie. Nawet kiedy usłyszał wieść o przegranej, to nie uniósł się, jak miał w zwyczaju. To tylko trening, tak sobie pomyślał, mecz jeszcze przed nimi! Co prawda na początku zrobił minę zbitego psiaka, a w jego oczach zaszkliły ogniki poirytowania, ale opanował się. Spokojnie Riley, kochanie, na wszystko jeszcze jest czas! Ach, i powiedzmy, że rozumiem pozycję, w jakiej właśnie znajduje się Dahlia i uznajmy, że Riley nie ma nic przeciwko. - Jak będziesz gruba, to będę cię nosił na rękach żeby zrobić sobie biceps, tak w ramach podnoszenia ciężarów! - kusząca propozycja, hehehe. Jeśli ktoś przy Slater czuje się nieswojo albo uważa ją za dziwaczkę, to jest głupcem! Urocza była w każdym swoim czynie. Tak urocza, że Australijczyk musiał aż pogłaskać ją po głowie. - Wiesz? W sumie nigdy tak po prostu sobie z nikim nie siedziałem, śmiejąc się i wcinając nuggetsy. Zważywszy na to, że nienawidzę siedzieć w jednym miejscu, albo leżeć? Nie wiem, nieważne. W każdym bądź razie to całkiem miłe uczucie! Fajna jesteś, wiesz? - musiał się podzielić z nią swoimi rozmyślaniami, bo dlaczego miałby zatrzymać je dla siebie. A potem ugryzł jeszcze jeden kawałek nuggetsa i wbił w dziewczynę wzrok.
Cały był dla niej śliczny, więc grubaskiem też byłby pięknym! Ale to tylko subtelna i subiektywna wizja Dahlii, nie należy się nią broń Merlinie przejmować. Ona myśli o wielu różnych, dziwnych rzeczach, nie jest to więc dla nikogo zaskoczeniem, że czasem po prostu gada brednie. Także można byłoby się załamać odnajdując się w jej rudej główce. Jak dobrze, że Riley nie był legilimentą! Chyba uciekłby od niej z piskiem. Za to ona chętnie dowiedziałaby się o tych wszystkich wspomnieniach z jego dzieciństwa. Szkoda, że nie podzielił się nimi na głos! Ale to zrozumiałe, że chyba niespecjalnie pałał dużą sympatią do brata. No i że poniekąd się tego trochę wstydził. Chociaż... mogę się założyć, że Slater robiła durniejsze rzeczy! O ile akurat rodzice nie zasypywali ją prywatnymi lekcjami, nie ciągali na jakieś dziwne bankiety czy to u siebie w domu, czy u innych i nie zabraniali się spotykać z mugolami. Co prawda ona i tak zawsze znajdywała sposób, aby się wymknąć to z przyjęcia, to z domu po prostu i szaleć na podwórku. Ech, zawsze zazdrościła wszystkim normalnego życia z normalnymi rodzicami. Choć mimo to należała do grupy twardych optymistów, więc jakoś nigdy jej to nie zniszczyło życia w żaden sposób. Uff! A ona roześmiała się wraz z nim, wyobrażając go sobie jako tego grubaska, kiedy leci, odbija się od niego tłuczek, a zaraz potem słychać trzask miotły i chłopak spaaaada! Ale na pewno miałby miękkie lądowanie, tak, z pewnością. U naszej gryfonki wszystko wyglądało prosto i wręcz idealnie. Ale, ale, przecież ma super pomysł! - Hej, to nie szkodzi! Zaczarujemy cię tak, że będziesz gruby, ale za to lżejszy! - wykrzyknęła podekscytowana, pomiędzy salwami śmiechu. Czyż ona nie była genialna? Albo lepiej nie odpowiadajcie. W każdym razie ona była dumna ze swojego pomysłu, w końcu to było rozwiązanie TAK BARDZO MAGICZNE. A zaklęcia umiała całkiem dobrze, więc prawdopodobieństwo, że zrobi krzywdę swojemu ziomowi było tak naprawdę niewielkie... ale co tam. W każdym razie potem na chwilę zrobiło jej się przykro, bo pomimo, iż obserwowała chłopaka nieco z dołu, to widziała, że się zawiódł. Ona też się zawiodła! Bo niby się cieszyła, że nie odpadła od razu, ale cały czas chodziło za nią przeświadczenie, że powinna była się bardziej postarać i że nie dała z siebie wszystkiego, ech. Jakoś tak automatycznie się skuliła w sobie, jakby się czegoś bojąc, ale zaraz uniosła swój ognisty łebek i uśmiechnęła się do Australijczyka. - Ale... - zaczęła, ale na szczęście w porę ugryzła się w język. Chciała mu powiedzieć, że ona nigdy nie będzie gruba, bo jest metamorfomagiem i może dowolnie zmieniać swoją figurę, ale... nie. Trochę się obawiała jego reakcji, w końcu różnie ludzi podchodzili do dziwadeł, które mają jakieś tam niedostępne dla wszystkich umiejętności. Poza tym akurat to było tym, czym nie chwaliła się wszystkim, choć jasne, kiedy komuś bardziej ufała to od razu pokazywała mu jakieś sztuczki. Może i jemu także by coś zaprezentowała, ale na Merlina, byli w skrzydle szpitalnym i nie byli sami tak naprawdę, więc no. Przemilczała tę kwestię. - ... ale to się świetnie składa, zawsze chciałam być noszona na rękach! - dokończyła zatem zgrabnie, uśmiechając się tryumfalnie. Cóż, może to jednak zabrzmiało trochę inaczej, niż powinno... ale hej, kto by się tym przejmował? No na pewno nie ona! Choć nie powiem, zdziwiła się gestem Riley'a, ale nie oponowała, tylko przymknęła lekko oczy i wykrzywiła twarz w geście zadowolenia. Gdyby była kotem, zamruczałaby, z pewnością! - O rany, ja też tego nie znoszę! - przyznała, ożywiając się już i sięgając przy okazji po kolejnego nuggetsa. A kiedy przełknęła pierwszy kęs, pokiwała z aprobatą i zrozumieniem głową, choć w tej pozycji było trochę ciężko. Ale dla niej nie ma rzeczy niemożliwych! - Ty też jesteś fajny! - przyznała, w duchu będąc także zadowolona, że jednak Salinger jest bardzo bezpośredni. Lubiła takie osoby, to pewne! I... nagle wpadła na szatański pomysł. Dlatego zjadła szybko swoją porcję mięsa, a potem przybliżyła się konspiracyjnie do chłopaka. - Co byś powiedział, gdybym... cię porwała? - spytała nagle, o dziwo całkowicie poważnie! Chyba chciała go uwolnić od nudy skrzydła szpitalnego i od komiksów, hehe.
Wszystkie zdarzenia w wielkiej sali to już przeszłość. Po wyciągnięciu Adelaidy z ruchomych piasków, postanowił zabrać ciało profesor Odell. Nie to, żeby osunęło się ono wcześniej na niego... Jednak chyba i tak był jedynym, który pomyślał, by nie zostawiać go na pastwę tych psycholi, którzy to wszystko urządzili. Zapewne zdajecie sobie sprawę, że cało umarłego staje się dużo cięższe, więc kładąc je w salonie wspólnym był niemal przemęczony do granic możliwości (a przynajmniej tak mu się zdawało). Usiadł przy niej, jakby cokolwiek dla niego znaczyła. Jedyne, co o niej wiedział, to fakt, że nauczała mugoloznastwa. Starał się jakoś to wszystko poukładać w głowie. Oczywiście, nie wychodziło mu to. Pamiętał dobrą zabawę, ciemność, ratowanie partnerki... Po czym moment, gdy zmarła osunęła się wprost na niego. I to zastanowienie... Bo co on powinien z nią zrobić? Miał do wyboru albo ją zabrać, albo zostawić tamtym psycholom. Z dwojga złego chyba postąpił właściwie. Wypatrywał towarzyszki, która choć przez większość czasu szła przy nim, teraz znalazła się poza zasięgiem jego wzroku. Trochę złość go brała, że nie był z nią do tego momentu... Jednak wiadomo, no nie rozdwoi się chłopak. Miał jednak nadzieje, że nie będzie na niego wściekła, w końcu nie lubił mieć wrogów... I to zwłaszcza z tak feralnego powodu. W taki właśnie smutnych momentach zastanawiał się po co on tu przyjechał... Od przyjazdu tutaj nie pojawił się na żadnym trening. Wszystkich swoich bliskich miał okrutnie daleko. Dodatkowo jakoś nieskory był ostatnio na żarty... I oczywiście nie wyobrażał sobie wakacji po tym co zaszło. Jeszcze jedna sprawa, to zasmucająca myśl, ze będzie musiał tu wrócić we wrześniu. Sala będzie mu przypominała wspaniały wieczór, ale i twarz umarłej nauczycielki. Cyba nie był gotów na to, co się wydarzyło. Jednak, czy kiedykolwiek by był? Sądzę, że nie... Zbyt dużym był optymistą, zbyt daleka była dla niego wizja śmierci. Zimnego ciała, które teraz było tak niedaleko...
Nono, faktycznie zgrabnie zakończyła ten swój wywód Dahlia. Riley nawet nie zorientował się o co chodzi, choć trzeba przyznać - jak zareagowałby na wieść o metamorfomagii, nie wiadomo. Pewnie niewiele by go to obeszło z początku, nie rozmyślałby nad tym zanadto, dopiero później pojawiłyby się jakieś myśli. Przecież taki metamorfomag to może wykorzystywać taką umiejętność dla własnych korzyści. Zamienić się w kogoś innego, grać w przeciwnej drużynie nawet!, i wszystkie jej taktyki rozpoznać. Och, to byłoby straszne. Dahlia na szczęście nie wyglądała na taką, on pomyślałby zapewne, że z tego daru chętnie korzysta do robienia kawałów! Nie polemizujmy tyle jednak, bo przecież nic nie zapowiadało się na to, aby w najbliższym czasie posiadł tą wiedzę - może to i dobrze! - Porywaj mnie zatem! Tylko lepiej żeby pielęgniarka nie widziała, zabroniła mi wychodzić - zareagował z aprobatą na jej propozycję, gdyż naprawdę doskwierała mu tutaj nuda. No bo przecież - jak można siedzieć tyle czasu w jednym miejscu! Powinien trenować, ruszać się, cokolwiek - tylko nie siedzieć w miejscu. Jeszcze kości mu się zastaną! - A gdzie chcesz mnie porwać? - to oczywiście również było istotne, bo na przykład na zwiedzanie hogwardzkich toalet akurat nie miał chęci, jakoś go takie sprawy nie interesowały, no chyba że byłyby jakieś niezwykłe... Nie wiedział czego ma się po Dahlii spodziewać, ale postanowił zdać się całkowicie na nią! Nie sądził żeby zapuściła się z nim w jakieś niebezpieczne miejsce, w końcu była dziewczyną i to taką uroczą, że nawet jeśli nie straszne jej dzikie gąszcze, to raczej się tam nieczęsto wybiera. Chociaż jeśli właśnie tam mieliby się wybrać, to byłoby na pewno ciekawie! Zaczął już odkładać na bok wszystkie rzeczy, coby zostały tutaj do jego powrotu, a sam wyskoczył z łóżka. Całkiem dobrze się czuł, choć trochę bolały go kości, w końcu spadł z wysokości (jaki rym wyszedł, hehehe). Był gotów do drogi, chciało mu się nawet przytulić Slater, bo spadła mu tutaj jak deszcz z nieba podczas niesamowitego upału, czy coś! W każdym bądź razie ucieszył się bardzo, że ktoś w końcu chciał go stąd wyrwać, ale oczywiście nie przytulił, nie nie. Chociaż... może kiedyś to zrobi, kto wie? Ale jeszcze nie teraz, nie żeby coś!
Oczywiście Dexter też pomyślał, że dziewczynę, która niespodziewanie na nich wpadła, a była nieprzytomna, wypadałoby zabrać ze sobą. W tych warunkach ktoś mógłby ją zupełnie staranować, albo zabić, wszakże jak zaraz się przekonali, latały tu nawet niewybaczalne zaklęcia. Widok zielonego światła lecący w stronę jakiejś osoby i dźwięk słów ów śmiertelnego zaklęcia, wywołał w Dexterze bardzo nieprzyjemne dreszcze, które tylko go uprzedziły w tym, że muszą się stąd jak najszybciej wydostać. Cholera, był muzykiem, a nie jakimś tam wielkim czarodziejem, co on tu w ogóle robił?! Zaczęli wraz z Merlem ciągnąć za sobą Megan, gdy nagle padł gdzieś obok nich inny puchon. No dobra, jego też musieli zabrać. Wil zajął się więc chłopakiem, a Dex wziął w końcu Azjatkę na ręce i tak też dzielnie ruszył z nią czym prędzej w stronę wyjścia. Nasi dzielni prefekci za miejsce do ucieczki wybrali pobliską łazienkę, a jako, że sytuacja była bardzo niepewna, to wszyscy w czwórkę wpakowali się do jednej kabiny i prędko ją zamknęli. Naprawdę, nie chce ani sobie wyobrażać co powiedziałby jakiś naoczny świadek widząc, że Vanberg, Faleroy i jakiś pijany Puchon wchodzą do jednej kabiny z nieprzytomną dziewczyną, ale OKEJ. Nie wiem też jak się tam w czwórkę zmieścili, może wszyscy sobie usiedli na kolanach, kto to wie! Tak czy siak, w końcu usłyszeli, że na korytarzu jest jakby ciszej, więc Vanberg postanowił otworzyć ich przytulną kabinę i tak też ostatecznie wszyscy wytoczyli się na korytarz. Oczywiście Merl wciąż trzymając poobijanego Petrosa, a Dex niosąc brunetkę. Szybko postanowili, że zaniosą ich oczywiście do skrzydła szpitalnego (aż dziwne, że nie do sypialni czy coś, to by pewne bardziej pasowało). Udało im się w końcu dzielnie dotrzeć do skrzydła studenckiego, acz jestem pewna, że po drodze jeszcze dla pewności czaili się po kątach, uważając i kryjąc się przed ewentualnymi wilkołakami i innymi szaleńcami. Jakaś pielęgniarka od razu ich przywitała obierając od nich nieprzytomną dziewczynę i poobijanego Petrosa, a gdy dwójka prefów zapewniła, że niczym nie oberwali, kobieta się od nich oddaliła. Dopiero wtedy Dex spojrzał na bladego Merlina, sam pewnie wyglądając równie niemrawo. - Co to do cholery było? - Zapytał na moment odwracając wzrok, bo przy łóżku dalej działo się coś niepokojącego, jakieś pielęgniarki płakały, mówiąc coś o którejś nauczycielce. Vanberg postanowił trochę tam podejść, by zobaczyć co jest grane. Nim jednak tam dotarł, na jednym z bliżej umiejscowionych łóżek zauważył pannę Wade. W sumie wywołało to na nim znacznie mocniejsze wrażenie, niż te wcześniejsze ataki przed jego nosem, bo jednak Holly nie była mu obca w przeciwieństwie do poprzednich osób. Ledwo powiedział elokwentne "o cholera, Holly", i chciał podejść w jej kierunku, kiedy jakaś babka w fartuchu wyskoczyła, gadając, że dziewczyna jest nieprzytomna i potrzebuje odpoczynku. Znów usłyszał szloch gdzieś dalej, więc jakoś się tam przedarł. Gdzieś między zasłonami, jakimś uczniem, a fartuchem pielęgniarki zobaczył ciało jednej z przełożonych. Leżała z otwartymi oczami i przerażeniem wymalowanym na twarzy. W jednej chwili Vanberg poczuł chęć zwrócenia zawartości swojego żołądka. Cofnął się gwałtownie, zupełnie nie wierząc, w to co zobaczył i w to, że to wszystko działo się tu na prawdę. - Muszę jechać, wracać do Londynu - wydukał jakoś chaotycznie, nerwowo przeczesując włosy i przelotnie spoglądając na Faleroya. - To i tak koniec roku, a nie zamierzam zostać karmą dla jakichś cuchnących stworzeń. - Stwierdził w sumie już bardziej przytomnie, bo ostatnie czego chciał, to siedzieć tu i czekać, aż i tutaj wpadną wilkołaki, czy inny miłośnicy niewybaczalnych. W sumie czemu miałby się tak nie stać? Skoro pojawiły się w wielkiej sali, mogą pojawić się i tutaj. Dlatego nasz muzyk, całkiem nawet logicznie, zamierzał wydostać się do Hogsmeade i teleportować do Londynu, co w sumie pewnie zaraz i tak miała uczynić reszta uczniów. Uch, a to dopiero huczne pożegnanie roku!
Całe szczęście, że przynajmniej Merlin nie chodził i nie szlochał w czasie tego rozgardiaszu i rzucaniu zaklęć śmiercionośnych! Nawet zachował się całkiem przytomnie, bo jednak pomógł dwójce puchonów wydostać się stamtąd razem z Dexterem. Co prawda wspólne zamknięcie się w kabinie nie było może pomysłem roku, ale tam. Szczególnie, że nie wszyscy trzymali się na nogach, więc Megan pewnie chrapała na kiblu, więc zorientowali się, że tylko śpi, a nie umarła. Kiedy wszystko jakoś ucichło, Faleroy pozwolił pierwszemu Dexterowi się wychylić, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nikt nie lata z różdżką po toalecie. Dość niechętnie Merlin zgodził się na kolejną podróż z Petrosem przewieszonym przez niego, człapiąc za Dexterem z dziewczyną w ramionach. Przez większość drogi gadał coś do puchona i tak przekonany, że tamten nic nie słyszy. Po prostu ze stresu. Kiedy weszli do SS, podeszła do nich pielęgniarka, zabierając ich ludzi z toalety. Przez chwilę patrzył jak odchodzą i odwrócił przerażony wzrok na Dexa. Chciał coś mu odpowiedzieć, ale uznał, że rozmawianie o tym będzie jeszcze bardziej stresujące, więc nagle poszedł szybkim krokiem za pielęgniarka. - Ej chwila, tylko ona żyje. Tylko śpi. A jemu coś się stało, bo kiedy szliśmy w tym rozgardiaszu, widziała pani co tam się działo? W każdym razie kiedy szliśmy i ciągnęliśmy tą dziewczynę on z całej siły jebnął o ścianę tak tuż przed nami? Musiał dostać jakimś zaklęciem, ale to wyglądało strasznie. Był przytomny, nawet trochę szedł jak go prowadziłem. Gdzie go pani niesie? – Cóż Merlin nie był mistrzem w sytuacjach kryzysowych, dlatego chodził i gadał za pielęgniarką przez jakiś czas, dość głośno, więc swoją opowieścią na pewno nie podnosił na duchu innych w ss. W końcu uratował tych puchonów! Chciał wiedzieć co im jest, na boga, pewnie już nigdy więcej nie będzie takim bohaterem. Ktoś kazał mu usiąść na łóżku, podając chyba jakiś eliksir uspokajający. Dopiero wtedy Faleroy zobaczył, że wśród ludzi zebranych jest też Janek, więc podbiegł do niego, by przytulić go na chwilę i poklepać po ramieniu. Nie wiedział za bardzo co ma powiedzieć po ostatniej akcji, chciał jednak, żeby tamten wiedział, że po tym wszystkim nie jest na niego wcale zły. Więc oddalił się od krukona, szukając muzyka, którego w międzyczasie zgubił. - Tu jesteś… - powiedział wzdychając z ulgą, kiedy go znalazł i widząc minę Vanberga, spojrzał tam gdzie on. Merlin cofnął się razem z nim z szeroko otwartymi oczami gapiąc się na ciało nauczycielki. Zaczął odciągać od niej Dexa zatrzymując się w końcu tak, żeby nie było widać nieżywej kobiety. Zresztą ktoś przeganiał ich stamtąd pośpiesznie. Kiedy ten zaczął coś mówić spojrzał na niego tępym wzrokiem, nie mogąc pozbyć się widoku zmarłej sprzed oczu. Dopiero po chwili zorientował się co chce zrobić Dexter. - Oszalałeś? Nigdzie stąd nie wyjdziesz! Chcesz iść przechadzać się nocą po błoniach, skoro przed chwilą w Wielkiej Sali nawet były jakieś okropne stwory? Z pewnością zostaniesz dla nich karmą, jeśli teraz wybierzesz się na spacer – przerażony tym, że głupi Vanberg chce samotnie wracać do domu, skoro niewiadomo co się teraz pęta po lesie, złapał go za rękę, trzymając mocno. To wcale nie był logiczne! Powinni poczekać, a to miejsce pełne ludzi wyglądało na całkiem bezpieczne, na pewno lepsze niż ciemne błonia. Faleroy podszedł do Dexa, żeby go objąć, położyć na chwilę główkę na jego ramieniu i zamknąć oczy, by w jakiś sposób zapomnieć o tym co widział i co się działo.
Przerażenie. Tak, przerażenie to było to co ogarnęło Eleanor w całości. Jednocześnie czuła wdzięczność, że jakaś niewidzialna siła kazała jej siedzieć w Skrzydle Szpitalnym w czasie balu. Martwiła się już tylko o swoje wnuczki. Najchętniej zeszłaby na dół do Wielkiej Sali i dowaliłaby tym popierdolonym wilkołakom, niedorostkom i Bóg jeden wie komu jeszcze, tyle że wszystko powoli wracało do normy, a ona musiała zająć się tymi którzy dotarli do Skrzydła. Najpierw strach i wsłuchiwanie się w odglosy walki zakłucił jakiś kanadyjczyk, który przyniósł ciało martwej profesor Odell. Eleanor nigdy jej specjalnie nie lubiła(choć chciała), ale nikomu też nie życzyła takiego losu. Widok Abriedny tylko utwierdził pielęgniarkę w przekonaniu, że to nie były dziecinne wygłupy. Później było tylko gorzej. Puchonka uśpiona zaklęciem, inny oszołomiony puchon, staranowana gryfonka. Tylko czekać, aż zaczną przynosić trupy. Byle wśród nich nie było Bonnie. Kiedy chodziła między pacjentami i rozdygotanymi pielegniarkami usłyszała rozmowę studentów, którzy przyniesli dwójkę puchonów. Wyciągnęła różdżkę i sykneła w ich kierunku: - Zostajecie tutaj! Dość mi już trupów w Skrzydle Szpitalnym! - pogroziła i wróciła do innych, miała nadzieję, że to ich przekona by zostać tutaj. Jesli nie, to... cóż próbowała.