Skrzydło Szpitalne jest sporym pomieszczeniem, utrzymanym w kolorze oślepiającej bieli, przez co ma się jeszcze większe wrażenie wszechogarniającej czystości. Na całej długości poustawiane są łóżka dla pacjentów, z małą szafeczką obok, zazwyczaj zastawioną przez lekarstwa i słodycze, oraz czasem zasłonięte parawanem, by powstrzymać ciekawskie spojrzenia uczniów w przypadku cięższych chorób.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob 6 Wrz 2014 - 17:37, w całości zmieniany 2 razy
Spoglądała na tą całą sytuację w ciszy. Wszyscy płaczą, wszyscy żałują. Ona ledwo kojarzy tego drania, ale skoro dla Finna był kimś ważnym to chyba nie powinna tego wszystkiego brać tak lekko. W końcu kto go będzie musiał później pocieszać, jeśli nie ona? A niestety jest w tym fatalna. W gruncie rzeczy albo dobija człowieka, albo zmusza go, żeby żałował nie siebie, a ją. To dość kiepskie posunięcia i na dłuższą metę mogą doprowadzić do katastrofy. Podeszła mimo wszystko do puchona. Położyła mu dłonie na ramionach, by po chwili lekko go objąć i wsadzić nosek w jego włosy. Pocałowała go delikatnie w miejsce, które omijał bandaż. Biedny... Na pewno teraz okropnie cierpi. Nie wiem, jakby ona się czuła, gdyby straciła Lilly. Nie myślała o tym, zakładała, że to się nigdy nie stanie. Zostaną wampirami i będą nieśmiertelne, prawda onee-chan? A jak nie, to ty będziesz aniołem, a Corin anodytką i obie będziecie istotami długowiecznymi! Nie muszę tłumaczyć, nie każdy musi wiedzieć o co chodzi. Spoglądała na siedzącego przy nim Finna. Zamknęła oczy czując, że nie jest w stanie złapać oddechu. Widziała krew, czuła krew. W myślach już go przepraszała, że nie może być w ty momencie tak blisko niego. Że nie jest w stanie go przytulić i go wspierać. Wstała i jak najszybciej wyszła opierając się dłonią o ścianę. Przecież jeśli puści pawia, albo zemdleje, to jeszcze pogorszy tą całą sytuację. Będąc za drzwiami Skrzydła Szpitalnego oparła się o ścianę. W gruncie rzeczy ona zawsze zostawia ludzi, którzy jej potrzebują. Przepraszam Lilly, przepraszam Finn . Zniknęła gdzieś w na piętrze. Potem znajdzie ich obu i wynagrodzi im swoją ucieczkę. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie musiała pomóc krwawiącemu Finnowi, umierającej Lilly. Chyba by sobie nie poradziła...
Podczas całej drogi od skrzydła rozmyślałem, od czasu do czasu spoglądając na nowo poznaną dziewczynę. No przecież nie mogłem pozwolić by się przewróciła, zdecydowanie by to uderzyła w mój honor, ale rozmowa? To raczej nie wchodziło w grę była zbyt niepoznawalna bym mógł od tak zacząć jakikolwiek temat, nawet na jej wytłumaczenie że szukała magicznych stworzeń tylko kiwnąłem głową że przyjąłem to do wiadomości. W środku szalałem Ann była cicha i to bardzo, niewinna?..całkiem możliwa....odważna?...no jest gryfonką choć...sam nie wiem!...była niezdarna czy tylko wykończona? Zdecydowanie nie wiedziałem co o niej myśleć! I w dodatku mnie intrygowała i to bardzo! Kiedy pojawiliśmy się w skrzydle szpitalnym i zanim ktokolwiek nas zauważył odezwałem się. - Nie mam pojęcia co o tobie myśleć Annelise...wiesz to dość irytujące uczucie. - odwróciłem się do niej, a moje oczy błyszczały całkowitym zdecydowaniem. Jak nic nie zrobię to się nigdy nie dowiem! - I myślę że coś z tym zrobię...- wykonałem kilka szybkich kroków i znalazłem się koło niej, delikatnym choć zdecydowanym ruchem chwyciłem jej podbródek i lekko go podniosłem. Nasze usta się złączyły...nie śpieszyłem się smakowałem jej ust to było naprawdę przyjemne zdecydowanie zaskoczyłem Ann ale...kiedy minęła odpowiednia chwila odstąpiłem. Oparłem się o jakieś nie zajęte łóżko i spojrzałem na dziewczynę. - Powinnaś iść zająć się swoim ciałem. - to był szept, a raczej coś pomiędzy szeptem a normalnym głosem. Zdecydowanie nie wiedziałem co myśleć! I to mówiły moje oczy, w dodatku były pełne czystego zainteresowanie jej osobą. Cóż teraz to albo dostanę po twarzy, zostanę zignorowany, albo znienawidzony.
Ann nic nie mówiła. Nie lubiła mówić niepotrzebnie, choć często tak robiła w grupie swoich znajomych. Jej biedny kuzyn musiał znosić ją cały rok, ale jakoś się nie sprzeciwiał do tej pory. W każdym bądź razie całą drogę szła obok chłopaka i nawet słowem się nie odezwała. Zresztą dziwnie się czuła w jego obecności. Nazbyt dziwnie i to ją szokowało. Zazwyczaj albo sobie odchodziła od chłopaków, albo... w sumie zazwyczaj odchodziła, a dzisiaj posłusznie poszła za nowo poznanym chłopakiem. Ciekawe... Wreszcie byli na miejscu. Ann spojrzała zdziwiona na chłopaka. Nie do końca wiedziała o co chodzi chłopakowi. Jak zwykle jej ciało odmówiło posłuszeństwa, gdy podszedł do niej. Nie odsunęła się. Nic... Znowu stała jak słup soli. Jak ona chciałaby się pozbyć tej niemocy w tej chwili. Przydałaby się zmiana w jej życiu. Może nie tak drastyczna jak topienie w jeziorze, ale zmiana na tyle mocna, by przestała się zachowywać jak idiotka przy ludziach. No i masz... Stało się. Ann pierwszy raz posmakowała pocałunku. Nie tak sobie wyobrażała pierwszy pocałunek, ale w sumie ten nie był zły. Z początku lekko odsunęła głowę ze zdziwienia, ale potem znowu ciało samo się rządziło i postanowiło oddać pocałunek. Przymknęła lekko oczy. Niesamowite uczucie. W szczególności, że chłopaka praktycznie nie znała. Chyba był młodszy od niej co jeszcze bardziej podsyciło sytuację. Tylko niech ktoś mi powie gdzie zniknęło to uczucie do pewnego Gryfona? Całe trzy lata gapiła się na chłopaka jak w obrazek, a teraz? Gdzieś zniknął. Schowany do szuflady. Tej sytuacji zawsze chciała w przypadku ów Gryfona, ale nie spodziewała się, że doświadczy tego dzięki puchonowi, którego ledwo znała. Gdy chłopak odsunął się Ann wciąż stała tam gdzie stała. Jedyna różnica między stanem przed pocałunkiem, a stanem po był wygląd twarzy. Znowu była cała czerwona od rumieńców. Oczy natomiast były zdziwione, ale nie wściekłe. Bynajmniej nie uderzyłaby chłopaka. Kiedyś uderzyła jednego w dawnej szkole i natychmiast pożałowała. Dopóki nie zacznie nadto przyspieszać znajomość to nie ma czego się bać. Zresztą od uderzenia w twarz lepsze jest rzucenie zaklęciem, a Ann wciąż miała przy sobie różdżkę. -Jjja... Chciała coś powiedzieć, ale udało się tylko jedno słowo wykrztusić z jej gardła. Zaniemówiła. Przełknęła ślinę. Wciąż obserwowała w milczeniu chłopaka. Ktoś wyraźnie spadł z rankingu i ustąpił miejsca innemu. O tak... Czegoś takiego jeszcze nie było. Nie w jej życiu... Odwróciła się i skierowała w stronę gabinetu pielęgniarza. Na pewno nie będzie zaskoczony. Kartę VIP powinna otrzymać. Albo od razu specjalne łóżko tylko dla niej. Szła tak powoli i gdzieś w połowie drogi spojrzała przez ramię na chłopaka. Wciąż opierał się o łóżko. Podeszła do pielęgniarza i poprosiła o maści do ran. Wyjaśniła, że była szukać Testrali jak zawsze. Trudno szukać czegoś, czego się nie widzi. Ann nie widziała jeszcze jak ktoś umierał, więc nie widziała tych stworzeń, ale chciała znaleźć miejsce, gdzie najczęściej się pojawiają. Gdy otrzymała maść odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się przy wyjściu i spojrzała na chłopaka. Co teraz zrobi chłopak? Mógł wyjść z nią lub minąć ją i gdzieś sobie pójść. Ona bynajmniej wybierała się w stronę dormitorium, by się porządnie umyć, nasmarować rany maścią i ubrać w czyste ciuchy. Bardzo tego chciała w tej chwili. Czasami śniła, że to chłopak ją myje, ale to chyba w tej chwili byłoby nie na miejscu. Nie znała go, a ciągle miała dziwnie sprośne myśli. Chyba ma nadmiar estrogenów. Okres, czy co? Nieważne
Musze przyznać że słodko wyglądała...czerwona i zaskoczona to naprawdę był miły widok. Kiedy próbowała coś powiedzieć uśmiechnąłem się leciutko, zdecydowanie nigdy nie spotkałem tak niewinnej dziewczyny, a myślałem że to ja nie mam doświadczenia w tego typu sytuacjach. Nie wiedziałem co myśleć, nie uciekła nawet nie oberwałem niczym, a w jej zwierciadłach królowało niedowierzanie, a co do samego pocałunku...zamyśliłem się lekko i bezwiednie sięgnąłem do ust...właśnie ten moment wybrała by się obrócić w drodze po odpowiednią maść. Szybko się opamiętałem bo to zdecydowanie głupio musiało wyglądać, ale przynajmniej wiedziałem jedno...ten pocałunek był inny, jego smak...no nie będę w stanie go zapomnieć przez jakiś czas. Przez cały czas przyglądałem się Ann i jednocześnie rozmyślałem, zdecydowanie czułem się zagubiony w mojej głowie kotłowało się tyle myśli i niewypowiedzianych słów...części z nich nawet nie powinna mi przyjść do głowy! No ale przychodziły i irytowały mnie pogrążając w konsternacji która nie będzie miała końca puki czegoś z tym nie zrobię, tylko co? Przed chwilą zrobiłem coś co powinno wszystko załatwić, ale nie jakoś cały ten pocałunek pogmatwał wszystko jeszcze bardziej! Kiedy ocknąłem się z rozmyślań gryfonka była już przy wyjściu i spojrzała na mnie...lekko zaskoczony przeczesałem dłonią włosy by dać sobie trochę czasu, potem na mojej twarzy pojawił się radosny uśmiech, a z ust padły słowa. - Z chęcią się przejdę. - ruszyłem w jej stronę. To raczej nie było zaproszenie, ale co tam...przecież zdecydowanie nie dała znać że moje towarzystwo jest nie pożądane. Była bardzo spokojna, cicha i raczej niezbyt rozmowna no przynajmniej dla obcych, ja także nie byłem duszą towarzystwa więc...nasza rozmowa może być dość ciekawa. Nie sądzę by to Ann ją zaczęła,a ja zdecydowanie nie potrafiłem nawijać o wszystkim i o niczym, ale trzeba coś zrobić. - Interesują cię tatuaże? - zadałem pytanie kiedy już byłem przy niej, tak to zdecydowanie nie najlepszy pomysł na rozmowę, ale na tym gruncie czułem się w miarę pewnie, poza tym zdecydowanie myślałem o tym by wykonać jeden na jej ciele...no nie tylko jeden, ale tego to bym nagłos raczej nigdy nie powiedział. Zdecydowanie mi odbijało jeśli chodziło o tatuaże i w sumie jeśli chodzi o kilka innych rzeczy też.
Magomedyk bez słowa podał dziewczynie maść. Doskonale wiedziała, jak ją dawkować i aplikować, robiła to, nie przesadzając, dziesiątki razy. Zerknął z rozbawieniem na dwójkę uczniów. Oboje byli zaczerwienieni i dziwnie uśmiechnięci. Coś mamrotali do siebie.
"Brakowało mi dziś tylko nabuzowanych hormonami nastolatków... Merlinie, broń! Dziwne, że ona w ogóle czuje ból w takim stanie", skomentował w myślach. Od czasów, gdy on był uczniem, w Hogwarcie nastąpiła prawdziwa rewolucja seksualna. Obecnie średnia ilość partnerów uczniów w ciągu roku przekraczała sześć osób. Trwałość związków za to... była równa niemal zeru. Dziwił się, że większość z nich nie złapała jeszcze żadnej choroby wenerycznej. "Pocieszył się", że to jedynie kwestia czasu. Nie miał nic przeciwko pod kątem ideologii, ale praktyka medyczna i statystyki pokazywały swoje. Czasem zastanawiał się, czy młodzi są szczęśliwi... ale widać byli. Zatem, życzył im szczęścia... i czekał na pierwsze pacjentki z objawami porannych nudności. Te myśli wywoływały w nim rozbawienie.
Uśmiechnął się do wychodzących już nastolatków i polecił chłopakowi pilnować Annelise. Ona naprawdę potrzebowała opiekuna.
Przeszedł na zaplecze, aby zająć się porządkowaniem medykamentów i sprzętu medycznego, który pielęgniarka pracująca tu przed nim zostawiła w absolutnym nieładzie. Nienawidził bałaganu w miejscu pracy. Skrzydło Szpitalne musiało być sterylne, jeśli miał w nim leczyć ludzi.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Sinclair dnia Pią 25 Maj 2012 - 10:46, w całości zmieniany 1 raz
No bez przesady. Alexander z pewnością wie, że panna Harding należy do osóbek, które nie mają zielonego pojęcia na temat związków. Zresztą niby jak miałaby mieć? Jej charakter straszył niektórych zainteresowanych, bo trzeba czasu, by zburzyć mury wokół niej. Ann spojrzała na Yves'a. -Lubię patrzeć jak ktoś je wykonuje, ale mam jeszcze żadnego... Powiedziała cicho. Jeszcze to dobre słowo. Kiedyś z pewnością sobie zrobi tatuaż z napisem i ozdobieniami. Nawet miała już projekt do niego, ale nie pokażę wam go, bo muszę go zrobić dopiero. Fajnie by było, gdyby chłopak zaprosił ją gdzieś. Na przykład do Wielkiej Sali na wspólny posiłek. Wtedy Ann mogłaby pójść do Dormitorium się wykąpać, przebrać i podreperować, a chłopak mógłby zostać ze swoimi myślami przez jakiś czas. Tak. Nie ma to jak męczyć człowieka, ale serio. Ann potrzebuje trochę czasu, bo coś jej się zdawało, że zaczyna nieprzyjemnie pachnieć, a to jej się nie podobało.
Spojrzenie pielęgniarza sporo mówiło, ale był w błędzie przecież mnie i Ann nic nie łączyło...no prawie nic. Ale na pewno nie tego typu związek lub uczucie! Zdecydowanie miłość to nie jest coś co pojawia się od tak, a przynajmniej zdecydowanie w to nie wierzę. Skupiłem się na odpowiedzi która została wypowiedziana szeptem...jak miło, nie wszyscy lubili tatuaże, a już przyglądanie się wykonywaniu ich to rzadkość przynajmniej według mnie. - Ja też to lubiłem jak byłem dzieckiem, teraz wolę sam je wykonywać. - powiedziałem z pasją, no przecież to kochałem! Nawet umknęło mi że te słowa zostały wyszeptane i w dodatku wypowiedź została urwana. - Jeśli nie masz nic przeciwko chciałbym spędzić z tobą jeszcze trochę czasu...no ale najpierw powinnaś zająć się sobą. - spojrzałem na dziewczynę, jakoś mi nie przeszkadzało jak wygląda, ale nie powinna nosić przemoczonych ubrań. - Jeśli masz ochotę to będę na dziedzińcu wierzy zegarowej...zamierzam tam coś zjeść...wezmę dla dwóch osób jeśli zdecydujesz się przyjść. - po tych słowach uśmiechnąłem się lekko do Ann ruszyłem powoli w stronę kuchni z głową pełną myśli dotyczących pewnej gryfonki.
Nie ma to jak teraz się zorientować, że się zrobiło błąd. Cóż... Trudno. Nie chce mi się go poprawiać. Ann kiwnęła głową na znak, że rozumie co chłopak powiedział. W sumie wydawał się miły i w ogóle. Pomijając kwestię tego rzucenia się na nią z ustami to był spokojny. Musi się wykąpać. Teraz już na pewno. Nie przyjdzie na dziedziniec w tym stanie. Jakaś wydawała się podekscytowana tym wszystkim. Prawie zapomniała o Luke'u. Prawie. Jej serce wciąż myślało o tamtym chłopaku, ale co o nim wiedziała? Tylko to, że jest gryfonem i tyle. Ann ruszyła w kierunku Wielkich Schodów, by dostać się do dormitorium. [zt]
Howard nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ostatnio był tak zdyszany. Zdążył dogonić w lesie Mormiję (kiedy się chodzi o lasce, jest to prawie niemożliwe!) i wspólnymi siłami jakoś dojść do Hogwartu. Zaaferowana pielęgniarka od razu zajęła się dzieckiem. Kiedy usłyszała, że Roch został ugryziony przez wilkołaka, nieco zbladła, ale jej zapał do pomocy chłopcu nie ostygł. Howard ciężko usiadł na taborecie obok jednego z łóżek. Ściągnął z siebie marynarkę, która od ramienia w dół cała była nasiąknięta krwią - Profesor myślał, że stan rany zadanej mu przez wilkołaka przedstawia się nieco mniej...drastycznie. Jęknął z bólu, czując, że ściąganie koszuli, którą miał na sobie, może nie być zadaniem przyjemnym. Przynajmniej fakt że postawił życie chłopca wyżej od swojego jako go satysfakcjonował - było warto, nawet jeśli blizna od zadrapania ma mu zostać na dłuugi czas.
Ależ do Hogwartu nie da się teleportować!
Ostatnio zmieniony przez Howard Forester dnia Czw 20 Wrz 2012 - 23:26, w całości zmieniany 1 raz
Mormija nie chciała wypuszczać z rąk swojego syna. Coś jej mówiło, że tylko ona jest w stanie mu pomóc, tylko ona, ona, nikt inny! - Pomocy, pomocy! - łkała, przecząc tymi słowami temu wszystkiemu co miała w głowie. Była bezsilna, musiała to sobie wreszcie powiedzieć i oddać Rocha pielęgniarce, która doskonale wiedziała co ma robić w takich sytuacjach. Nie to co Mormija, najgorsza matka, nieodpowiedzialna, bez wyobraźni, nie umiejąca obronić pierworodnego przed niebezpieczeństwem. Słaba, bezsilna, beznadziejna. Tak, możecie ją teraz osądzać, zasługuje na to! Prawda, Mormijo? Odezwały się dawne lęki, które zaczęły jej huczeć w głowie. Nie pozostało jej nic innego jak tylko paść na ziemię i znowu zanieść się histerycznym płaczem. Krzyczała, płakała, był w całkowitej rozsypce. Ktoś usiłował ją podnieść z ziemi - odepchnęła go. Ktoś coś do niej mówił - nie słuchała. Była w tym wszystkim sama, nie radząc sobie z myślami, ze straci syna.
Patrząc na Mormiję staremu Profesorowi po prostu krajało się serce - kupka nieszczęścia! Nie dość, że sam widok własnego dziecka w takim stanie mógł kobietę załamać, to jeszcze świadomość, że chłopiec będzie wilkołakiem mogła ją dodatkowo pogrążyć. Nie miał siły odciągać Cajger od podłogi, był zbyt wykończony - raną na jego ręce zajęła dwojąca i trojąca się pielęgniarka. Nawet po wypiciu podanego przez nią eliksiru rana na ramieniu bardzo go piekła - co prawda pieczenie zmniejszyło się na tyle, żeby je wytrzymać, ale ukojenie i tak przychodziło wolno i opornie. Istne apogeum się tutaj zaczęło tworzyć! Ranny nauczyciel, na wpół żywe dziecko ugryzione przez wilkołaka i jego matka, która popada w histerię, leżąc na podłodze. - Spokojnie, Pani Mormijo! - zaczął uspokajającym tonem. Co prawda nie spodziewał się, że kobieta w ogóle usłyszy to co on do niej mówi, ale coś trzeba było zrobić! - Chłopiec z tego wyjdzie! - no, tego jej nie mógł obiecać, ale chyba wszyscy chcieli w to wierzyć, prawda? Po chwili zwrócił się do pielęgniarki, która aktualnie zajmowała się chłopcem. - Nie ma Pani jakiegoś eliksiru uspokajającego? Czegoś ziołowego, łagodnego? Do diaska, jej też jest potrzebna pomoc! - wskazał na krzyczącą Mormiję.
Wystraszona całą ta sytuacją młoda pielęgniarka tylko pokiwała głową i zaczęła biegać po sali w poszukiwaniu jakiegoś ziołowego specyfiku na nerwy. W tym czasie Mormija dalej zanosiła się płaczem, zupełnie go nie kontrolując. Gdy pielęgniarka wreszcie do niej podeszła, podając jej niewielką fiolkę z naparem, odepchnęła ją i sama wstała z podłogi. Nie, nie chciała żadnych lekarstw, chciał być przy swoim synu. Doskoczyła do łózka, na którym leżał pogryziony Roch i nie dała się od niego odciągnąć. Cały czas wołała jego imię, jakby łudząc się, ze chłopak za chwilę się obudzi i wskoczy jej w ramiona. Nic bardziej mylnego, mały Roch leżał nieprzytomny, zdany na łaskę medyków. - On nie może, nie może! - mówiła, łkając. Zrezygnowana usiadła na łózko obok i zwróciła się do Howarda, z błagalnym wzrokiem. - On nie może umrzeć, nie, nie, nie! - mówiła, machając szale głową. - Nie może! Nie pozwalam! Ale co ona mogła zrobić? Nic. Nic. - Dlaczego?! DLACZEGO?! - wołała do profesora, jakby on miał znać odpowiedź na to pytanie.
Bonawentura Dalgaard
Wiek : 42
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Jestem sliczny, ale nigdy pijany. peszeczek. teleportacja
Bonawentura biegł przez korytarz - gdy tylko usłyszał o wypadku syna Mormiji rzucił wszystko co robił, chcąc jak najszybciej znaleźć się przy tym biednym dzieciaku. I przy niej. Musi być załamana, boże, biedna, biedna kobieta. Jak burza wpadł do skrzydła szpitalnego i raz dwa znalazł się przy łóżku Rocha. Nie mówiąc wiele, po prostu objął Mormiję i zamknął kobietę w ramionach. - Tak mi przykro... - powiedział, a właściwie wyszeptał jej do włosów Bonawentura - Boże, Mormija, tak mi przykro... - jedną ręką delikatnie gładził ją po plecach.
- Co mi po tym, że ci przykro, co? Co mi po tym?! - krzyczała wyrywając się Bonawenturze. W tym momencie chciała wszystko zwalić na niego, jego oskarżyć o ten wypadek. Że go nie było wtedy kiedy powinien, że sam nie obronił Rocha, że ma ją gdzieś tak jak jej synka. Nawet jeśli naprawdę tak nie myślała, to wszystkie emocje kazały jej krzyczeć te właśnie słowa. W końcu się zmęczyła tym płaczem, wrzaskiem i histerią. Padła wycieńczona w ramiona Dalgaarda i pochlipując wciąż wtuliła się w niego, powtarzając wciąż: - Oddajcie mi syna, oddajcie mi syna! Do kobiety powoli zaczynało dochodzić co się stało. Rocha pokąsał wilkołak, co jest wyrokiem na całe życie. Jej jedyne dziecko stanie się odmieńcem, wyrzutkiem i przeklętym bękartem diabła!
Profesor niestety nie znał odpowiedzi na pytanie dlaczego to właśnie Roch padł ofiarą wilkołaka...Nie pozostało mu nic innego jak posłać Mormiji spojrzenie pełne współczucia. - Jestem pewien, że medycy zrobią wszystko aby chłopiec z tego wyszedł. - powiedział cicho, kierując wzrok na nieprzytomne dziecko. Co za nieszczęście, no co za nieszczęście! Kiedy do skrzydła wpadł Bonawentura, Howard skinął mu głową na przywitanie, ale mężczyzna widocznie tego nie zauważył - był zajęty Mormiją i Roch'em, za co Forester nie mógł być na niego zły. Z resztą kto zwraca uwagę na tak przyziemne rzeczy jak powitanie w takiej sytuacji jakiej znalazł się Dalgaard i jego żona?
Bonawentura Dalgaard
Wiek : 42
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Jestem sliczny, ale nigdy pijany. peszeczek. teleportacja
Bonawentura jeszcze ciaśniej przycisnął do siebie kobietę. Było mu żal. Dzieciaka, jej, nawet samego siebie. Został w to wszystko wplątany, czuł się sam winny, miał wyrzuty sumienia. Ale co mógł zrobić? Czemu by się miał czuć winny? Przecież, nawet jakby tam był, nie mógłby uratować dzieciaka, nie mógłby obronić go przed wilkołakiem. Na litość boską! Czemu to wszystko takie popieprzone? - Cśśś... - mruczał jej do ucha Dalgaard - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - starał się mówić spokojnym głosem. - Jest młody, wyjdzie z tego. Nic mu nie będzie, obiecuję. Nie wiele myśląc ucałował Mormiję w czoło. Chciałby wrócić do czasów, kiedy największym problemem były listki wyrwane z jakieś roślinki, albo zmoknięta książka. Pieprzone wilkołaki!
- Nic nie będzie dobrze! - wrzasnęła. Oderwała się od męża, jak oparzona. Skoczyła do łóżka na którym leżał Roch i padła koło niego na kolana. Nie miała już sił na płacz, oczy miała już suche, lecz wciąż czerwone i spuchnięte. Wpatrywała się nimi w śpiącego syna, który wyglądał jak laleczka wśród tych białych pościeli. - Czy ty nie rozumiesz Dalgaard, co się stało? - zapytała w złości, nie patrząc nawet na męża, wciąż wpatrzona w Rocha. - Pokąsał go wilkołak! Wilkołak na litość boską! Już do końca życia będzie skazany na życie jako bękart! Zagryzła wargi, aż poczuła słodki smak krwi. Zakryła usta ręką i znowu załkała, lecz bez łez. Jej jęki brzmiały teraz jak duszenie się własnymi emocjami, których miała już w sobie za dużo. - Chcę go zabrać do domu! - mówiła jakby do siebie - On powinien być teraz w domu!
Bonawentura Dalgaard
Wiek : 42
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Jestem sliczny, ale nigdy pijany. peszeczek. teleportacja
Nie było zbyt wiele rzeczy, które mógłby teraz powiedzieć. Przekonywanie Mormiji o bezsensowności jej zachowania było po prostu głupie, a i nie mógł zbyt wiele zrobić. Stanął na prostych nogach i głęboko westchnął. Mormija nie myślała logicznie - dobra, jej dzieciak będzie krwiożerczą bestią, ale przecież nie przez cały czas, nie? No, dobra, może Bonawentura nie rozumiał, ale przynajmniej się starał. - Mormija... - zaczął jeszcze raz - Chyba lepiej mu będzie tutaj, albo w świętym Mungu nawet. - starał się brzmieć racjonalnie - Nie możesz zbyt wiele zrobić. Dobra, nie był najlepszy w pocieszaniu.
Przez kilka chwil jeszcze klęczała przy łóżku Rocha i drżącym głosem coś do niego mówiła, jakby łudząc się, że to mu pomoże. Swoją pokrwawioną dłonią głaskała chłopca po jego jasnych włosach, jakby chcąc go utulić do snu. - Tak, tak! - zerwała się wreszcie na równe nogi, nagle i niespodziewanie. - Tak, Święty Mung! Trzeba go tam zawieść, trzeba mu znaleźć najlepszych medyków, szybko! Wyglądała jakby była w stanie jakiejś wielkiej ekscytacji czy manii. Szybko poprawiła swoje potargane włosy, dopięła guziki w swetrze a na jej buźce pojawił się wręcz szalony uśmiech. - Oni pomogą, muszą coś poradzić, zapłacę każdą cenę, pieniądze nie grają roli! - mówiła, kręcąc się parataktycznie w kółko. - Dalgaard, trzeba jechać, szybko!
Bonawentura Dalgaard
Wiek : 42
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Jestem sliczny, ale nigdy pijany. peszeczek. teleportacja
Bonawentura właściwie nie był zadziwiony jej nagłą zmianą. Matki chyba są gotowe zrobić wszystko, żeby uratować swoje dziecko. Więc to raczej oczywiste że chwyci się tej deski ratunku. - Dobra, super. - powiedział Dalgaard i sam poderwał się na równe nogi. W Hogwarcie nie można się było teleportować, więc razem z Mormiją i Rochem na jego ramionach weszli do kominka i po wypowiedzeniu komendy zniknęli w kolorowym płomieniu. Na ratunek Rochowi Cajger! [zt]2
Jeanette chwyciła włosy jednorożca, leżące na stoliku obok łóżka, i wpatrywała się w nie z zawziętą miną. Przynajmniej je miała, mogła pleść te cholerne bransoletki do woli. Rozejrzała się poirytowana, obserwując dokładnie skrzydło szpitalne. Nie była tu pierwszy raz, jednak teraz chciała się stąd wyrwać najbardziej. Nudziła się, nie pozwolono jej nawet wysłać żadnej sowy do znajomych, ani przejść się po książkę do biblioteki. Pewnie, była w złym stanie, teraz jednak nic jej nie dolegało, mogła więc już wyjść. Jednak to nie jej zdanie liczyło się tu najbardziej, dlatego została, fochnięta na cały świat. Oplotła srebrzyste włosy wokół palca i przytrzymała je chwilę, aby później odsunąć kciuk. Nici rozplątały się zgrabnie i powróciły do swej prostej postaci. Uśmiechnęła się lekko. Byłoby o wiele prościej, gdyby umknęła centaurom w wilczej postaci, bała się jednak konsekwencji. Krukonka westchnęła, ignorując młodszą dziewczynę ze swojego domu, która gderała już pół dnia o właściwościach jakiegoś eliksiru miłosnego. Próbowała już dyskretnej rozmowy z pielęgniarką, którą prosiła o parawan, ta jednak zbyła ją prychnięciem i poszła opatrywać jakiegoś małego Puchona, który oberwał zaklęciem. Litości, gdzie jesteście, kiedy was nie ma?
Nie wiadomo, co robił tutaj Ioannis. Wszak Jea nie powiadomiła go o niczym, jak zwykle! Musiał dowiadywać się wszystkiego przypadkiem. Od znajomej znajomego znajomego znajomej znajomego znajomego znajomego... można by tak w nieskończoność. Po prostu plotki rozprzestrzeniały się z prędkością światła, choć nikt nie wiedział ostatecznie kto, skąd i jak się czegokolwiek dowiedział. Ale nikogo to już specjalnie nie dziwiło, odkąd niejaka Obserwatorka publicznie wymienia każdą jedną miłostkę czy choćby zauroczenie. Sam Ioannis ostatnio czytając jeden z jej wpisów wywalił gały na jej rewelacje. Bo o pewnych rzeczach nie przypominał sobie, aby komukolwiek mówił. A tu jak widać... wszystko jak na tacy. Szedł z zamyśloną miną, bo wiadomo, jak to z plotami - najprawdopodobniej mogły okazać się nieprawdziwe. Jednak poczuł się w obowiązku, aby to sprawdzić. Urwał się z jednej lekcji, dlatego był to jeden z nielicznych momentów, kiedy Gavrilidis paradował w szacie. Niby nic dziwnego, bo wyglądał całkiem ok, ale był to na tyle rzadki widok, że niektórzy wybuchali śmiechem, kiedy tylko widzieli go w tymże odzieniu. Zazdrośnicy. Wszedł do pomieszczenia akurat w momencie, kiedy niemiła pielęgniarka po coś na chwilę wyszła. Fenomenalnie, nie zacznie go opierniczać z góry na dół. Brązowe tęczówki prześlizgnęły się badawczo po pomieszczeniu i... a jednak, ta wariatka tutaj jest. Zmarszczył brwi i z zacięciem na twarzy podszedł do jej łóżka. Zabrał skądś jakiś stołek i na niego klapnął. - Głupia, coś ty sobie zrobiła? - spytał, oglądając jej stan zdrowia. Może lepiej niech ona mu coś powie, bo krążyły dziwne wersje zdarzeń.
Pytanie pierwsze i podstawowe, co ona tu robiła? W tym konkretnym miejscu? Ah tak, została poproszona by przywlec tu kilka eliksirów co też zrobiła bardzo niechętnie i dopiero gdy zostało jej co nie co obiecane. Nigdy, przenigdy ta droga do skrzydła szpitalnego nie wydawała się dla niej taka długa i ciągnąca się jak ser albo guma ciągutka czy inna cholera. Poprawiła włosy i nie pukając weszła do środka. Sala nie była nawet w połowie zapełniona jednak ci którzy w niej byli a przynajmniej niektórzy spojrzeli na wejście, widząc Tiffany raczej szybko odwracali wzrok zajmując się sufitem czy czymś tam innym. Postawiła eliksiry na stoliku i już miała wychodzić kiedy spostrzegła jedną osobę którą znała a obok nien kogoś kogo nie znała a jedynie kojarzyła z korytarzy, spojrzała na niego tylko i zwróciła się do dziewczyny. - Hej, a tobie co się stało? Bliskie spotkanie z Nundu? – zapytała choć wiedziała że to raczej nie możliwe do spotkania, przynajmniej nie tu choć czasem człowiek potrafiłby się ładnie zdziwić odnośnie tego co jest możliwe a co nie. Przysunęła sobie krzesło na którym usiadła odgarniając włosy do tyłu. Nigdy ich nie ścinała, uwielbiała mieć długie włosy, to był dla niej tylko kolejny powód do dumny ale to nie autobiografia. Uśmiechnęła się nieznacznie unosząc kąciki ust. - Długo mają cię tu trzymać? Za dobrze to ty nie wyglądasz…- mruknęła dodając po chwili. Znały się od 5 klasy ale szczerze jakiś wielkich przyjaciółek z nich nie było. Czasem pogadać, coś wypić…jasne. Tak to każde z nich ma zupełnie inne środowisko, z czym innym do czynienia. Ale czy to ważne w tej chwili? Tiffany się nudziło a jeśli może zabić trochę czasu na rozmowie nawet w takim miejscu jak to, to..czemu nie?
*Nundu – najgroźniejsze stworzenie na świecie. Wschodnioafrykański, gigantyczny, brązowo czarny lampart, który potrafi mimo swych rozmiarów poruszać się bezszelestnie. Jego oddech sprowadza zarazę, mogącą zabić całą wioskę. Niewiele o nim wiadomo, bo nigdy nie został pokonany przez grupę liczącą mniej niż stu czarodziei.
Nie wiadomo jak Ann tutaj trafiła. Nie zdążyła jednak całkiem wejść do pomieszczenia. Ból był niewyobrażalny. Jakiś wychodzący chłopak ją złapał. Przez moment wszystko zniknęło. Tylko niebieskie oczy. Potem ból. Ból zwalił ją z nóg.
Ann obudziła się następnego dnia. Nic, totalne zero-luka w pamięci. Kiedy chciała się poruszyć znów poczuła ból. Rozejrzała się. Tak już pamięta!! Poprosiła o jedzenie. Usiłowała uciec do pokoju ślizgonów. Ale opiekunka ją złapała. O! Znowu ten chłopak! -Cześć!!- Zawołała.
Ostatnio zmieniony przez Annie Everdeen dnia Czw 8 Lis 2012 - 15:03, w całości zmieniany 1 raz
Niewyobrażalnie ulżyło jej, gdy w pomieszczeniu ujrzała znajomą twarz przyjaciela. Uśmiechnęła się lekko i podążała za nim wzrokiem, dopóki nie usiadł obok jej łóżka. Skrzywiła się lekko na to cudne powitanie, jakim ją uraczył i przewróciła oczami. - A co mówią? - zapytała, ciekawa co też ludzie zdążyli wymyślić, kiedy zniknęła pewnego wieczoru. - Najpierw chcę poznać najnowsze ploteczki o sobie, potem wszystko dokładnie opowiem - powiedziała, rozglądając się przy okazji po pomieszczeniu i upewniając, czy nie ma jakichś bardzo ciekawskich uszu, które mogłyby rozprowadzić prawdziwe plotki. Niezbyt uśmiechała jej się wizja nowego wydania gazetki szkolnej z wielkim nagłówkiem "Jeanette V. i jej leśne wojny z centaurami". Nie zauważyła, kiedy Tiffany pojawiła się w skrzydle, ale dostrzegła ją, gdy szła w kierunku Krukonów. - Cześć - odpowiedziała. - Jasne, ostatnio kilka dostało się na dziedziniec. Myślałam że są trochę bardziej przyjazne, ale chyba się przeliczyłam! - skrzywiła się teatralnie. - Nie mam pojęcia - powiedziała, wyciągając rękę gdzieś w stronę Ioannisa i ruszając palcami, aby sprawdzić, czy ramię zaboli przy takiej czynności. Ciało było dla niej bardzo ważne, nie mogła pozwolić sobie na uszkodzone i niesprawne elementy, akrobacja wymagała perfekcji! - Ta jędzowata pielęgniarka nie pozwala mi wstawać ani nawet wysłać sowy - dodała ciszej. - Myślałam że tu zdechnę, wysłuchując tej tutaj pół dnia - mruknęła, dyskretnie mierząc wzrokiem Krukonkę, która przymknęła się dopiero, kiedy Jeanette wzbogaciła się o towarzystwo znajomych.
Ioannis zawsze był uroczy i uroczo odnosił się do ludzi. Peszek, nie ma tu Mii, więc nie może się szczerzyć jak głupi do sera. Dlatego Jea musi znieść jego standardowe zachowanie, przynajmniej na razie. - Hmmm - powiedział nieco teatralnie, wznosząc oczy ku niebu. - Prawie zjadł cię testral, dementor wyssał z ciebie niemal całe życie... naprawdę, nie każ mi powtarzać tych wszystkich bzdur - wymieniał, a potem zmienił ton na błagalno-ironiczny. Cóż, nie wyglądała na taką, co by ledwo uszła z życiem. Ale może to tylko pozory, bo inaczej chyba by jej tu nie trzymali? - Liczę na jakąś wiarygodniejszą wersję. Od ciebie - dodał naprędce, żeby nie myślała, że da jej spokój. Spojrzał na jej rękę, ale nic nie powiedział. Rozejrzał się jedynie jeszcze raz po pomieszczeniu i zlustrował krukonkę, która leżała nieopodal. Niestety nie zrobił tego dyskretnie, jaka szkoda. Kiedy przyszła tu jakaś ślizgonka, rzucił jej jedynie antypatyczne spojrzenie, po czym patrzył już tylko na Jeanette. Tamta się nie przywitała, to on też nie zamierza, pf. Ale dowiedział się dzięki niej o wersji z nundu, tej to nie słyszał. Chyba, że ona tak na serio? Nieee, nie ma tak głupich ludzi. Prawda...?