Znajduje się w lochach. To za nią kryje się wejście do Pokoju Wspólnego i dormitoriów Slytherinu. Po podaniu hasła, ściana rozsuwa się, ukazując tajemne przejście.
- Eliksiry to jest to, co mnie interesuję. Oprócz tego to Czarna Magia, a OPCM również. Zapisałam się także na Numerologie. Rodzice tak chcieli, bo powiedzieli, że mi się to przyda. Szli razem chwile czasu. Czyżby Randen’owi było zimno? Jej to nie przeszkadzało. - Zachęcam Cię, abyś zapisał się na eliksiry. Są naprawdę ciekawe i mówię Ci, że warto. Zatrzymali się przed kamienną ścianą. - Jak na razie, numerologia to dla mnie czarna magia – zaśmiała się od porównania. Lubi się uczyć Czarnej Magii, zna jej każdy sekret, a tu porównuje do niej coś, czego nie potrafi. Śmieszne.
Czytałam przysłany przez mamę czasopismo naukowe w którym opisują działanie lasera. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł . A co by było gdyby laser byłby bardziej rozwinięty i służył wielu innych rzeczach, na pewno przy pomocy magii można by było nieźle zwiększyć możliwości lasera. Kto wie może nawet byłby to laser taki jak w niemagicznych filmach. Po chwili namysłu napisałam list do mamy w którym proszę o kupno i przysłanie mi zwykłego lasera który można kupić w sklepie. Po wysłaniu listu wzięłam się za lekturę potrzebnych zaklęć.
Dwa dni później Wreszcie skończyłam teraz tylko czekać na paczkę od mamy. Po nie długiej chwili przyleciał Emrys z małą paczuszką w której znajdował się laser którym pewnie wiele mugolskich dzieci bawi się w wolnych chwilach, nie tracąc czasu użyłam zaklęcia wyciszającego by nikomu nie przeszkadzać. Przy pomocy rużczki rozkręciłam laser do samego rdzenia po czym uważnie obserwowałam co i jak by po dwóch kwadransach z zadowoleniem stwierdzić że dodanie magi do lasera nie będzie takie trudne ponieważ przycisk włączający laser jest głównie z nim połączony. Nie myśląc wiele wyrwałam kartę z brudnopisu który wcześniej wyciągnęłam z torby, zmieniłam kartkę w podobny przycisk co był w pierwowzorze tyle że w przycisku w który wyczarowałam była możliwość przelania swojej magii. -Czas na punkt krytyczny eksperymentu czyli praktyka. Praktyka była zawsze niebezpieczna w tym przypadku mogło dojść do przeciążenia i porażenia prądem co mogło skończyć się fatalnie Włączyłam najpierw laser bez magii na ścianie pojawił się laserowy znaczek, po czym dodałam swojej magii kiedy poruszyłam laserem w górę na ścianie pozostał ślad jaki przeszedł laser z jednego punktu do drugiego. Później dodałam wiele mocy magicznej i laser przebił ścianę. -Całe szczęście że laser jest nie widoczny bo osoby które są na dworze by to zobaczyły, ale ten magiczny laser to niebezpieczny gdyby ktoś użył tego na człowieku mógłby mu zrobić wiele krzywd lepiej go schowam i nikomu nie będę go pokazywać. Schowałam laser naprawiłam ścianę i poszłam tam gdzie mnie nogi poniosą jednocześnie ciesząc się że eksperyment się udał. zt
Tanner przyszedł wolnym krokiem pod Pokój Wspólny Ślizgonów z lekkim uśmiechem, widniejącym na jego twarzy. Cieszył się na to spotkanie? Nie, to zdecydowanie nie to. Cieszył się, że wreszcie pozna zamek na tyle, że uda mu się znaleźć miejsce dla siebie, które będzie tylko jego. Może wreszcie ten zamek stanie się dla niego odrobinę mniej ohydny i nielubiany? Liczył na to całym sercem, jednak nie oczekiwał cudów. Najważniejsze, że chciał coś zmienić, chciał, żeby jego życie stało się odrobinę chociaż przyjemniejsze. Zaczął od najbanalniejszej rzeczy, bo po pierwsze powinien zmienić swój stosunek do ludzi, ale cieszyło go to. Tak więc, na pierwszy rzut oka można było zobaczyć, że w wyglądzie Tannera zaszła jakaś zmiana. Pojawiło się u niego małe, ciepłe światełko w oczach. Jeśli ktoś go nie znał - z pewnością nie będzie w stanie ocenić, co się zmieniło. Co do samej Violet.. cóż, nie miał o niej za bardzo zdania. Podczas ich pierwsze spotkania wydała mu się taka.. nijaka. Nie była ani miła, ani wredna. Nie wyglądała ani na szarą myszkę, ani na dziewczynę, która lubi się zabawić. Jego zdaniem we wszystkim była pomiędzy. Dla niego za bardzo pomiędzy. Może zyskiwała przy bliższym poznaniu? Zamierzał się o tym dzisiaj przekonać, jeśli coś się zmieniło, to.. dobrze. Może uda im się nawiązać jakieś bliższe kontakty? Jeśli jednak nie, to z pewnością będzie to ich ostatnie spotkanie. No, chyba, że zdecyduje się zaprosić ją na kawę i ciastko, odwdzięczając się za oprowadzenie po zamku. W końcu robi coś dla niego - bezinteresownie - co w dzisiejszych czasach jest rzadkością. Zerknął na zegarek i zaczął nerwowo kopać nogą w ścianę. Nienawidził na coś czekać. Gdyby nie to, że cały czas na coś czekał, z pewnością byłby o wiele spokojniejszy. Jednak nie, oczywiście czekanie było główną częścią jego życia, co bardzo mocno go dobijało. Rozglądał się w poszukiwaniu dziewczyny, cały czas lekko się uśmiechając. Wariat?
Oprowadzanie nowych uczniów Hogwartu było w gruncie rzeczy przyjemnym zajęciem, pod warunkiem oczywiście, że mają więcej niż jedenaście lat. Violet z chęcią przyjęła propozycję Tannera, a list od niego był miłym zaskoczeniem. W końcu jego przewodnikiem będzie ona, zatem pozna zamek od tej najlepszej strony, od której pokaże mu go ślizgonka. Tak, być może właśnie ta dziewczyna będzie tą, która zmieni jego mniemanie o Hogwarcie, udowodni mu, że przeniesienie się tutaj nie było najgorszym - ostatecznie mógł trafić do Durmstrangu, gdzie pewnie większość uczniów posługiwała się językiem rosyjskim, więc musiałby się go nauczyć. Sama nauka takich języków to świetna sprawa, gorzej jeśli trzeba słuchać nauczycieli na lekcjach i robić notatki. A w Anglii Hogwart był niezaprzeczalnie najlepszą szkołą magii, chciałoby się rzec nawet, że prestiżową (hehs), ale to już byłoby zbyt wielkie słowo, bądź co bądź Violet nie wiedziała o istnieniu innych szkół, więc nie miała jak ich porównywać. - Długo czekałeś? - zapytała z uśmiechem, gdy tylko dotarła na miejsce i zobaczyła Tannera. Miała nadzieję, że nie. O wiele przyjemniej oprowadzało się kogoś, kto był w dobrym humorze, nie zaś zniecierpliwionego czy nawet zirytowanego czasem oczekiwania. Przez głowę przemknęła jej myśl, że może się spóźniła, ale zaraz zdała sobie sprawę, że to wykluczone, przecież wyszła punktualnie, a oboje widocznie przybyli przed czasem. - Od czego chciałbyś zacząć zwiedzanie? Może najpierw pójdziemy do kuchni? Wiesz, to chyba jedno z chętniej odwiedzanych miejsc w Hogwarcie, ale mało kto wie, gdzie ta kuchnia się znajduje - ona wiedziała, o tak. Niejednokrotnie tam bywała, kiedy jej brata akurat naszła chęć na przygotowanie jakiejś potrawy, później przestała tam przychodzić, kiedy on zniknął. Minęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że musi pogodzić się z tym faktem i żyć dalej, a nie unikać wszystkiego, co kojarzy jej się z przeszłością. Tymczasem kuchnia była stosunkowo blisko, mogli więc uciąć sobie krótki spacerek, a może zupełnie przeciwnie, chodzić dopóki nie zaczną patrolować korytarzy. Czy dowie się czegoś ciekawego o chłopaku? Czy powie jej coś, o czym nie mówił innym? To zdawało się w tej chwili nieistotne, najbardziej liczyła się postawa, którą Violet pokazała, a mianowicie wykazała się pomocą. Mogła przecież nie zgodzić się, ale zrobiła to, bo po pierwsze, nie miała innych zajęć, a po drugie nie chciała nikogo skreślać na początku, zresztą Tanner wydawał się całkiem w porządku. Nieważne, jakie sprawił na niej pierwsze wrażenie, jak bardzo miała mieszane uczucia po ich spotkaniu, wszak nie wydawał się zadowolony z przeniesienia i to chyba najbardziej jej się nie podobało, przecież wcale nie było tutaj tak źle. Później wszystko sobie przemyślała i stwierdziła, że również nie uśmiechałoby się jej zostawienie całego swojego życia i zamieszkanie gdzieś indziej, choć jednocześnie sprawiało to wrażenie kuszącej propozycji. Ale nie było takiej opcji, a obok niej stał nowy uczeń, a może student? Wydawało jej się, że jeszcze o to nie pytała, ale to zapewne wyjdzie w praniu, nie chce zalać go lawiną pytań. Ma chłopak szczęście, że trafił na nią.
Zobaczył zmierzającą w jego kierunku Violet już z daleka. Na jego twarzy bezwiednie pojawił się lekki uśmiech, co oznaczało, że chyba musiał czuć do niej jakieś inne uczcie niż obojętność. Tanner z reguły się nie uśmiechał. Tzn. uśmiechał się, jasne, gdy coś go rozbawiło, robił grymas na kształt uśmiechu, gdy się z kimś witał, na jego twarzy pojawiało się coś, czego sam nigdy nie nazwałby uśmiechem, a ludzie jednak tak to określali. Bardzo rzadko można było jednak spotkać na jego twarzy szczery uśmiech. Dziewczyna mogła zaobserwować go właśnie teraz. Lepiej niech się napatrzy, bo dzisiaj raczej już go nie zobaczy. Nie wiadomo czy w ogóle go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Chłopak jednak, gdy zdał sobie sprawę, że się uśmiecha, od razu spoważniał. Violet podeszła już do niego i zadała nawet jakieś pytanie. O Boże, o co ona pytała? Po chwili jednak dotarło do niego jaki sens miało pytanie. - Nie, prawie w ogóle - powiedział dość spiętym tonem. Co się z nim dzisiaj działo? To było bardzo, bardzo dziwne. Nigdy się tak nie zachowywał. Z pewnością nie było to spowodowane tym, że pojawiła się tu dziewczyna, o nie, jego humorki zaczęły się już od rana. Czuł się jak po zażyciu jakiegoś narkotyku, nie za bardzo wiedział gdzie jest i co tak właściwie robi. - Lubię punktualne osoby - dodał jeszcze z lekkim, grzecznym i kompletnie bezuczuciowym uśmiechem. Jesteś strasznym palantem, okaż jakiekolwiek emocje - powiedział głosik w jego głowie, który zawsze pojawiał się w najmniej odpowiednich momentach. Czasem jego rady bardzo mu pomagały i dzięki nim udało mu się nie wpakować w tarapaty. Czasem jednak, mimo, że posłuchał się jego rady, źle na tym wychodził. Inni ludzie nazywali to "rozsądkiem"? - W związku z tym, że nie znam zamku, nie mam pojęcia od czego mogę zacząć zwiedzanie - uśmiechnął się złośliwie, jednak zaraz powstrzymał ten uśmiech. Nie chciał, żeby dziewczyna zostawiła go w tym miejscu, w którym się spotkali. Musiał być odrobinę bardziej miły. Nie powinien pokazywać swojego "świetnego", prawdziwego charakteru. Tanner, musisz trochę poudawać, stać Cię przecież na to. - Kuchnia wydaje się w porządku - powiedział, unosząc kciuka do góry, na znak, że pomysł mu się podoba. Jeśli tylko mają tam czekoladę! Chłopak ją uwielbiał, była jego drugą miłością. Nigdy by jej nie zdradził z owocami czy warzywami. Czekolada była najlepszym wynalazkiem na świecie. Do tego całkiem dobrze szło jej z poprawianiem humoru. Idealna kochanka, czego chcieć więcej? - Możemy? - spytał, wystawiając ramię w jej stronę, coby dziewczyna mogła się złapać. Odeszli powoli w stronę kuchni.
Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Jak to miliard listów? Nie. To niemożliwe. Nikt nie pisał. Ani Bella. Ani Theodore. Była sama. Tkwiła w tej gównianej szkole, potocznie nazywaną Beauxbatons. I po co? Bo tam było jej miejsce, a przynajmniej tak niektórzy twierdzili. W sensie jej ojciec, wtedy jeszcze obecna matka, czy brat psychol. Uwierzcie mi - kosmicznie śmieszna sprawa. Jednak to właśnie dziś Teixeira napisała do Laury. Postanowiła się odezwać. Tak samo zrobiła w stronę Blaise'a. Nie rozumiała po co, ale musiała. Potrzebowała ich obojgu. Grasz czy nie grasz? Z nim grała. Laura była jej przyjaciółką, a może już nie? Nie ważne. Kupiła jej prezent, i Blaise musiała to docenić, bo Teixeira nie bywała rozrzutną osobą, zwłaszcza jeżeli na kimś jej nie zależało. To zabawne, prawda? Jednak teraz niemal w podskokach gnała pod kamienną ścianę - bo tak. Tak było dobrze. Musiała tam lecieć. Musiała ją zobaczyć. Dlaczego tęskniła? Dość. Winter. Dość. Przestań. Jesteś obojętna. Nie tęskniłaś za nią. Ona nie pisała do Ciebie. To kłamstwo. Jednak dobrze. Zima stała i czekała na przyjaciółkę. Stała i wypatrywała jej, a może to nie ta ściana? Może się pomyliła. Serce jej waliło. Jak wściekłe. Co miała mówić? Co powinna? Czy przepraszam wystarczy?
Laura była w dormitorium kiedy dostała pierwszy list. Na pewno już dawno wynaleziono tunele, tajne przejścia albo telereportery dla sów, żeby mogły dotrzeć w każdy zakamarek zamku. Ale to nieważne. Pierwszy list przyniósł ogromne zaskoczenie, ale też i radość. Nie mogła uwierzyć. Przez swoje osiemnaście lat życia przyzwyczaiła się już, że czasem bywa tak, że niektóre osoby przestają się odzywać i udają, że nie istnieją. I chociaż nie spodziewałaby się tego po Winter, to jednak po wysłaniu tylu listów, że straciła rachubę, w końcu dała sobie spokój. Może tak musiało być. A teraz... nic nie rozumiała. Zebrała cały bałagan, jaki zrobiła międzyczasie w dormitorium i wyszła na spotkanie przyjaciółce. Już tam była, patrzyła się w ścianę, kiedy Laura przez nią wyszła. Stała tak przez chwilę, nie wiedząc co właściwie zrobić, w drugim liście wyczuła coś niedobrego. - Winter! Strasznie się stęskniłam. - W końcu przyszła myśl, że to przecież ta sama Winter i nic nie musiało się zmienić. Uścisnęła przyjaciółkę, lekko, trochę niepewnie. - Nie rób tak więcej, nawet nie wiesz... nie miałam pojęcia co się dzieje!
Winter też tęskniła, ale ona nie potrafiła takich rzeczy okazywać. Wolała dawać ludziom prezenty, niż po prostu dawać komukolwiek satysfakcję do tego, że usłyszy magiczne słowa w postaci "Ja też tęskniłam". To by było żałosne w wykonaniu Teixeiry. W każdym razie miała dla ślizgonki prezent. Doprawdy piękny. Wystarczyło, że się spotkają i ot... Już prezent gotowy i można go wręczyć! Laura musiała mieć też świadomość, że ów upominek jest naprawdę wartościowy i dodatkowo, bardzo - ale to bardzo drogi. Nie ważne. Nie liczyło się to. Winter lubiła trwonić kasę starego, w końcu jakby nie patrzeć zasługiwała na to, bo tatuś dbał o stan jej ciała, które w ostatnim czasie o dziwo, nie był zbyt szczególnie naruszone. -Cześć Laurko! - Uśmiechnęła się szeroko, a po chwili przytuliła się do dziewczęcia, jednak nie miała jej siły opowiadać o ostatnim spotkaniu z Theodorem. Było chyba jeszcze bolesne, a może już nie? Nie wiedziała. Czekała na jego ruch, a tego nie była w stanie przewidzieć. Po prostu musiała zaufać losowi. Ot, tak. -Popatrz co mam dla Ciebie! Clive Christian! Są piękne, ja je uwielbiam, ale pomyślałam, że Tobie też się spodobają! - Była podekscytowana, bo dokładnie taki sam upominek miała dla jeszcze dwóch dziewczyn, z czego jednej z bliźniaczek Saunder Clive przejdą chyba koło nosa, za jej ostatnie listy i szczeniackie zachowanie. No nic. Nie każdy ma możliwość zadawania się z Winter, a skoro Mandy z tego zrezygnowała z tego sama to... Jej strata! -Powiedz, że są piękne, prawda?
Byłaby chyba bardziej zadowolona gdyby Winter po prostu powiedziała co się działo i w prawdziwy sposób okazała swoje uczucia. Przyjaźniły się (kiedyś czy cały czas?), ale Laura i tak często nie rozumiała jej zachowania. Było takie irracjonalne, zupełnie inne niż nakazywałaby rzeczywistość i zwyczajne ludzkie uczucia... Zamiast odpowiedzi czy jakiejkolwiek reakcji na to co powiedziała, Winter wręczyła jej prezent. Ślizgonka nie znała się na mugolskich perfumach, ale zgadywała, że z pewnością są bardzo drogie i niejedna osoba nawet nie miała okazji spojrzeć na butelkę. Laura i zobaczyła owa butelkę i nawet jeśliby mogła mieć jakiekolwiek wątpliwości, teraz zostałyby rozwiane. Wyglądała jak jeden wielki diament z diamentową zatyczką, która mieniła się przy najmniejszym poruszeniu. Powinna chyba westchnąć z zachwytu, czy ktokolwiek mógłby zareagować inaczej widząc coś takiego? Znowu nie wiedziała co mówić, gdyby miała zdecydować co ją zaskoczyło - widok dawno niewidzianej przyjaciółki czy widok prezentu jaki od niej otrzymała, nie potrafiłaby się zdecydować. Była przerażona. Tak trochę. Czuła się dziwnie mając przyjąć taki podarunek. Nie wiedziała co Winter chciała tym osiągnąć. A może nawet o tym nie myślała? - Och... to... to jest śliczne. - Po dłuższej chwili podniosła wzrok na blondynkę. - Na pewno pachną jeszcze piękniej. Nie wiem czy powinnam... - Uśmiechnęła się niepewnie.
Niech już ta Laura nie udaje, Winter znała takie dziewczyny co to się wstydzą, ale bardzo chętnie przyjmują, ba ona znała nawet takich facetów. Interesowne istoty, ale to doprawdy urocze! Ona naprawdę kochała takie persony. Dawały jej dużo uśmiechu i w ogóle, to zabawne. Serio. Jednak Teixeira miała w sobie coś, co przyciągało do niej innych ludzi. Tym czymś były pieniądze. Władza. Nie. Ona nie dążyła do niej, „bo tak”. Ona po prostu tego chciała, „bo tak”. Nie musiała kupować prezentów komukolwiek, by mieć świadomość, że ludzie lubili z nią przebywać. Zawsze drogo ubrana, zawsze umiejąca się wysłowić, ale nadal skrywająca w sobie pewną tajemnicę, nad która panowała lepiej niż zaklęcie Fideliusa, którym wcale nie była ozdobiona. Zabawne, prawda? -Laura, muszę jakoś wynagrodzić i Tobie, i Theodorowi to, że tyle mnie nie było. Wiem, że on tęsknił, Ty też prawda? Powiedz, że tak. Nie było dnia żebym o Was nie myślała, wiesz? To bardzo smutne… Dlaczego nie pisaliście? Czekałam na listy. I nic… Nic… Przez całe cztery lata. Dlaczego? – Wyszeptała, a po chwili dotknęła smukłymi palcami twarzy Laury jakby w wyczekiwaniu co może się wydarzyć. Czy naprawdę powinno się wydarzyć? Winter nie miała pojęcia. Czekała. Po prostu czekała, ot tak. Na coś co jest abstrakcją niewyobrażalną, a może i nie? Nie ważne. Nic się już nie liczyło, bo wróciła do Hogwartu, a miała wrażenie jakby zaraz miała wszystkim uciec. Jakby to, że tu jest było zakazane. I takie powinno być. Jej obecność tu była grzechem. Dlaczego nie ucieknie, przecież była tchórzem – każdy o tym wiedział, a ona? Ona zgrywała tylko dziewczynę, której nie da się złamać, ale władzę nad nią miał Theodore. Theodore, który potrafił wszystko. -Lauro, opowiedz mi wszystko. Opowiedz, proszę.
Smutno by się Laurze zrobiło, gdyby wiedziała co co Winter sobie o niej myśli! Przecież taka nie była, może i nie kupowała sobie mnóstwa drogich rzeczy, ale mimo wszystko pieniędzy na to co potrzeba (i czasem trochę więcej niż potrzeba) nigdy jej nie brakowało. - Mogłabyś opowiedzieć... chciałabym wiedzieć co się z tobą działo. - Czy to nie zabrzmiało "zamiast dawać mi prezent mogłaś opowiedzieć"? Laura co prawda miała to na myśli, ale wcale nie chciała, żeby Winter w ten sposób to zrozumiała. Czuła się dziwnie, okropnie skrępowana całą tą sytuacją, miała wrażenie, że rozmawiają, ale każda z nich mówi o czym innym. - W jaki sposób chcesz to wynagrodzić Theodorowi? - To pytanie mogło być zbyt bezpośrednie, może nie powinna tak się wypytywać? Ale z drugiej strony, musiała też przestać czuć się w ten sposób - że jej nic nie wolno. Przecież to była Winter, ta Winter, która zniknęła na tyle czasu, ale teraz stała tutaj, prawdziwa... - Oczywiście, że tęskniliśmy! Kiedy dotknęła jej policzka, miała ochotę przytulić się do przyjaciółki. - Pisaliśmy, naprawdę, tyle pisaliśmy! Myślałam, że to ty uciekłaś, chciałaś się odciąć i ignorowałaś te listy... Ale tak nie było, prawda? Powiedz, gdzie byłaś? Naprawdę uciekłaś od nas czy... czy może ktoś się do tego zmusił? - Próbowała domyślić się czegokolwiek, wyciągnąć jak było naprawdę, a przede wszystkim chciała, żeby uwierzyła, że nikt o niej nie zapomniał.
Holly tak naprawde nie miala pojecia gdzie znajduje sie dormitorium Slytherinu, wiec postanowila zrobic w tej kwestii dochodzenie. Caly dzien sledzila wszystkich z mundurkami z tego domu, co nieraz przyplacila nieprzyjemnosciami. Uczniowie odciagali ja na bok pytajac ja w co ona sie bawi i czy w koncu przestanie sie za nimi ciagnac jak cien. Pytala wtedy bardzo uprzejmie: Gdzie moge znalezc dormitorium Slytherinu?. W odpowiedzi zwykle otrzymywala niema rezugnacje i politowanie, co poniektorzy odwazyli sie jej powiedziec, ze jest jakas dziwna, za co im bardzo dlugo dziekowala, uznajac to za komplement. Nie lamiac sie jednak, w koncu nadszedl ten moment, w ktorym ktos zniknal jej na korytarzu. Znaczylo to tyle, ze gdzies tutaj znajdowal sie pokoj Domu Salazara. Z poczatku stala przed nim pelna energii, przeskakujac z nogi na noge i szukajac sobie zainteresowan w tancu cienii pochodni na scianke, czy odglosach jakke przecinaly panujaca tu cisze, ale im dluzej tu stala tym bardziej marzla, coraz mniej energii majac do tryskania nia we wszystkie strony. Czekala bardzo cierpliwie na korytarzu na przyjscie Rekina. Dzielnie przyjela wielka ilosc ochrzanow za krecenie sie po lochach. W znacznym stopniu byly to ochrzany od zielonych. Ona jednak wiedziala... wiedziala, ze nie dostala listu od Rasheeda ze szczegolami ich spotkania i miala pewnosc, ze to jakas pomylka w sowiarni. Dlatego do niego przhszla, wyjasnic ja, upewnic sie, ze Sharker nie czekal na nia z niecierpliwoscia. W koncu sie go doczekala. Holly w tym czasie zmarzla na kosc, poruszajac sie skostniala troche bardzisj sztywmo, napinajac miesnie, przez co troche sprawiala wrazenie skulonej w sobie. W przeciwienstwie do jej sinych warg i zimnych rak, wzrok miala cieply, kiedy te rozlewajace sie rozkosznym ciepelkiem oczy utkwily sie w calosci na slizgonie. - Rasheed! Ja przepraszam, ze jestem tak pozno, ale mozemy juz isc - oznajmila jakby juz wczesnisj ustalili, ze wlasnie dzisiaj ida do pralni oplacic jego rachunek.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Tymczasem Rasheed wcale nie miał zamiaru szybko informować Holly o tym gdzie się mieli spotkać. Tak w zasadzie to w ogóle nie planował tego robić, chcąc, aby zagubiła się gdzieś w świecie i żyła tymi swoimi dziwacznymi wyrzutami sumienia. Nie wiedział jak ma się w stosunku do niej zachowywać, także najpewniej uznał, że właśnie tak będzie lepiej. Wcale nie był w lepszym nastroju niż zazwyczaj, dlatego też zupełną ignorancję uznał za przejaw życzliwości i bardzo odpowiednie zachowanie, a to, że w pewnym momencie ktoś go poinformował, iż jakaś wariatka przesiaduje w lochach od kilku godzin najpewniej było dla niego zwykłym zawracaniem pośladków. Nie mógł tego zignorować, chociaż Merlin mu świadkiem, że bardzo by chciał. Niestety, dyrektor bardzo dbał o to, aby większość uczniów nie miała dostępu do pokojów wspólnych osób z innych domów, zwłaszcza już, jeśli chodziło o ukrywanie dostępu do Salemczyków. Mimo wszystko, nie przewidział chyba, że Holly jest taka upierdliwa i lekkomyślna. Kiedy wyłonił się zza rogu, bo w dormitoriach Slytherinu nie mieszkał już od paru lat, niemalże od razu rozpoznał ją po krótkich, rudawych włosach, a dopiero później po niegasnącym entuzjazmie, jaki wyrażała na jego widok. Zastanowił się nawet przez moment czy to wystarczy do nienawidzenia jej, a jak dodał do tego to dziecinne zachowanie… Mimo wszystko, jedno jej się udało - zaskoczyła go. Przez chwilę nawet gdybał kto mógł zrobić jej taki przykry żart i wysłać sowę podpisaną jego nazwiskiem, bo zupełnie nie brał pod uwagę problemów z pamięcią. Zresztą, chyba nie byłby w stanie o nich pomyśleć, skoro sam miał raczej problem z zapominaniem, nawet gdy bardzo chciał coś wyprzeć z pamięci. - Co Ci strzeliło do głowy? - ochrzanił ją w ramach „cześć Holly”, stając przed nią i lustrując ją potępiającym spojrzeniem - Ile tutaj już sterczysz? Cóż, jedno jej się udało - nie musiał nawet się starać, żeby patrzeć na nią z góry. - Gdzie Ty chcesz iść? I o co chodzi z tym spóźnieniem?
Holly wyraźnie nie odczytywała tego suchego tonu. Była zadowolona z samego faktu, że Rasheed w końcu się zjawił, a chociaż była cała zziębnięta opatuliła się płaszczem szczelniej i wspięła się na palce, żeby przynajmniej przez chwilę być bliżej jego oczu, kiedy odpowiedziała mu wcale niezrażona, zupełnie tak, jakby nie usłyszała żadnego ochrzanu. — Ile stoję tutaj, czy ile się kręcę po lochach? — spytała, bo to była duża różnica, dlatego postanowiła mu to wyjaśnić od początku — Tak od obiadu sobie tu chodzę, nie wiem ile tutaj. Bardzo długo Cię nie było. Miałeś tyle zajęć? Baaaardzo dużo. Powinieneś napisać do pana dyrektora. Na pewno da się to jakoś przestawić. Opadła w końcu zmęczona na stopy, patrząc z jeszcze niższej pozycji w tęczówki oczu Rekina. Trzeba przyznać, że chyba musiała mieć dobrze wyrobione mięśnie na karku, skoro na każdego musiała zadzierać głowę, a w Hogwarcie było zadziwiająco dużo wysokich osób, szczególnie chłopaków. Cofnęła się dwa kroki, żeby wygodniej było jej patrzeć i objęła się ramionami, słuchając jego pytań. Myślała, że to ona ma słabą pamięć: — Mieliśmy iść do pralni. Pracowałam cały tydzień w Miodowym Królestwie, donosząc paczki z magazynu za takiego przemiłego chłopaka, który obiecał po tym tygodniu zapłacić za tą plamę na Twojej koszuli. Wystarczy, że przyjdziemy odebrać. Ojoj… ale i tak zapomniałam go spytać gdzie to jest. Nie wiedziała, ze została oszukana i że za tydzień takiej ciężkiej pracy mogłaby nie tylko zapłacić za odplamianie koszuli, ale kupić ich takich nawet kilka nowych. Wydawała się mimo wszystko zadowolona i zachwycona dobrodusznością człowieka tak bardzo perfidnego, że nawet nie wiadomo, czy można mu było wierzyć, że opłacił tą koszulę.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Holly musiała mieć bardzo wesołe życie. Z reguły niewiele osób potrafiło zignorować tak wyraźne sygnały, jakie zwykł dawać Rasheed. Jego życie było wypełnione wiecznym ostrzeganiem przed zbliżaniem się do niego, ale od dawna nie robił już tego z potrzeby, a bardziej z przyzwyczajenia. Odkąd spierdolili wszyscy, na których mu zależało, zdążył mocno zobojętnieć na utrzymywaniu niezmiennych kontaktów z innymi. To jest, nie przejmował się już aż tak bardzo tym czy go polubisz czy nie, a także głęboko w poważaniu miał utrzymywanie przyjaźni czy wrogości. Bardzo widać to było, gdy chodziło o kontakty z Shenae. Wcześniej potrafił jej odpyskować czy ją obrazić, bezczelnie na nią donieść i wpędzić ją w kłopoty, a teraz? Ignorancja była najlepszym, czym mógł ją potraktować. Zarówno dla niej, jak i dla niego. Stał się mocno wygodny, a Ainsworth tę wygodę zaburzała. Czuł się wręcz w obowiązku odstraszać ją od siebie swoim nastawieniem, mając świadomość, że zdecydowanie nie nadawała się na towarzysza dla kogoś takiego jak on, ale ona była najwidoczniej mocno stuknięta. Niczego nie zauważała, ba, sama nawet do niego lgnęła (chociażby, gdy chodziło o tę nieszczęsną koszulę), wysyłała wiadomości przez wizzbooka i ogólnie rzecz ujmując działała nie tylko mu na nerwy, ale również na jego sumienie. Cholerna, pierdolona, znikająca epidemicznie Rhiannon Perch. Gdyby nie była kiedyś dla niego ważna, jaki miałby teraz problem w zupełnym posłaniu Holly na drzewo? Właściwie to żaden, ale po raz kolejny okazywało się, że nie każdy Ślizgon nie ma sumienia, a Rasheed jest już chyba zwyczajnie miękki. - Kurwa. - zaklął, ale korzystając ze szwedzkiego zastępstwa dla tego bluźnierstwa, co dla większości nieobeznanych z tematem musiało brzmieć zaskakująco dziwnie. - Nie mieszkam w szkole. Poinformował ją wspaniałomyślnie, nawet nie starając się ukrywać irytacji. Jego oczy były ciemne i pochmurne. Gdyby tylko Ainsworth nie była taka ślepa, z łatwością mogłaby poczuć się niechciana w jego towarzystwie. - A pamiętasz, że miałem wysłać Ci sowę? - zapytał dobitnie, ignorując zupełnie ciąg dalszy jej wypowiedzi. Nie obchodziły go jej zeszłotygodniowe przeboje. Nosiła paczki? Niech sobie nosi. Nawet nie zastanowił się nad tym czy aby ten gość jej nie oszukał. Do tej kwestii mieli podobne, ale i całkiem różne podejście, co było nawet zabawne. - Zresztą jak Ty sobie to wyobrażałaś? W spisie uczniów nie ma absolutnie żadnej Hollywood Ainsworth, co swoją drogą jest strasznie tandetnym imieniem. Nie mógłbym nadać do Ciebie listu nawet jakbym poprosił o to samego dyrektora. Kłamał, ale nie do końca. Naprawdę nie znalazł żadnej Hollywood, ale szukał raczej z ciekawości niż z potrzeby i dość sprawnie odkrył, że przedstawiała się fałszywym imieniem. Liczył na wyjaśnienia, nie lubiąc być niedoinformowanym. Chwycił ją za rękę, chcąc pociągnąć ją gdzieś wyżej, a już najlepiej na błonia, ale nagle zmienił zdanie, gdy poczuł jak lodowate ma dłonie. Zaraz też zdziwił się, że wcześniej nie dostrzegł jak jest wyziębiona, ale w zasadzie to nawet nie starał się tego widzieć. Zmarszczył brwi, zmieniając kierunek w pół kroku i zaciągnął ją pod samą kamienną ścianę. Burknął pod nosem coś, co najpewniej było hasłem, a kiedy cegły się rozsunęły, zaciągnął rudą do środka, tłumacząc jej mrukliwie, że musi się trochę ogrzać.
Stan nic nierobienia był u niej stanem, który występował na co dzień. Dopiero co zaczął się rok szkolny, a ona ani trochę nie myślała o nauce. Nie tęskniła za nauczycielami ani rówieśnikami. Oni wszyscy tylko na chwilę zajmowali drobiny czasu z jej życia. Tacy nieważni. Kolejny rok, potem wakacje, aż w końcu po kolejnej letniej przerwie nastąpi dorosłe życie, a oni znikną na dobre. Nie było sensu przywiązywać się do ludzi. Te istoty należały do towaru przereklamowanego. Prawdą jest jednak to, że nasz gatunek ma w sobie gen "społeczny". Nie sposób go zlikwidować, ale na pewno można zniwelować jego działanie, jak to do tej pory udawało się czynić Ignis, w świadomy lub mniej świadomy sposób. Zmierzając do dormitorium, powinna myśleć o nauce i przygotowaniach na kolejne zajęcia, ale nie potrafiła, ani się zmobilizować, ani myśleć o tym. Nie umiała poukładać sobie tego w głowie, rozplanować. Nie należała do perfekcjonistek, wręcz przeciwnie. Najpierw powinna posprzątać swój kufer czy chociażby pościelić łóżko. Wszystko było w takim nie ładzie, aczkolwiek ona wyglądała na schludną osobę. Czarne spodnie, czarna koszulka, a na niej bluza również w tym kolorze, a to wszystko dopełnione szatą (zwyczajnym mundurkiem szkolnym) z godłem Slytherinu. Wracała z biblioteki, tam przeważnie panowała cisza i nikt nie śmiał zakłócać tego porządku. Wypożyczyła kilka potrzebnych podręczników do napisania prac z ONMS czy wróżbiarstwa. Nie zapomniała również wziąć czegoś dla siebie. Skoro już miała posiedzieć nad książkami... Właściwie oszukiwała siebie. Jedyne, o czym marzyła to rzucenie się na to łóżko w nieładzie i pójście spać. Praca domowa mogła zaczekać. Idąc w stronę kamiennej ściany, przeglądała "Quidditch Przez Wieki". Nie należała do fanek tego sportu, ale lubiła co niektóre ciekawostki ze świata drużyn, poza tym bała się latać. Ostatnio wsiadając na miotłę, robiła się jakaś niepewna. Wcześniej nie pamiętała, żeby miała jakiekolwiek problemy z lataniem. Może to przez ojca stawała się taka drażliwa?
Maximilian wychodził właśnie z dormitorium, w pośpiechu i roztargnieniu, ubrany w czarny dres i bluzę, w adidasach - wziął się ostatnio za siebie, nie może wiecznie być wychudzonym szkieletem. Pogoda dopisywała, było słonecznie, ale rześko - idealne warunki by pobiegać. Opuściwszy pokój wspólny odwrócony był tyłem do kierunku marszu, bo komuś coś jeszcze odpowiadał - nie widząc więc co dzieje się przed nim wpadł na kogoś. Odwrócił się i spojrzał na przeszkodę - to była Ignis. Śliczna królowa śniegu. No to się zacznie tyrada... Ślizgonka stała jeszcze niezupełnie wiedząc co się wydarzyło, podczas gdy jej książki leżały już na posadzce - Oj, przepraszam, Ignis, nie zauważyłem Cię - przywitał się posyłając jej spojrzenie pełne skruchy, choć zapewne już naraził się na gniew dziewczyny. Schylił się podnosząc skrupulatnie wszystko, co wypadło z rąk koleżanki i pozbierawszy wręczył jej. - Widzę, że ostro bierzesz się za naukę? - zauważył nieco zdziwiony - Turner nigdy pilną uczennicą nie była, a tu proszę, masa podręczników. Każdy się zmienia, kto wie, może widmo owuteemów tak na nią wpłynęło?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
To była całkiem przemyślana akcja. Ezra wiedział, że Mefisto jeszcze tkwił w Hogwarcie. Uznał, że część prezentu niehumanitarnie byłoby wysłać sową, stąd potrzebował zaaranżować to inaczej. Nie chciał jednak spotykać Noxa - nie dlatego, że czuł do niego niechęć, lecz wręczanie mu prezentu, patrząc na łączącą ich relację, mogło być odrobinę niezręczne. Obawiał się też, że Ślizgon odmówi przyjęcia podarku, zatem wolał go postawić przed faktem dokonanym. Postawił na korytarzu klatkę, którą zachował z czasów, gdy Chione była malutka i na szybko potrzebował transportera. Teraz przyozdobiona była śliczną zielono-srebrną wstążką, której końcówki dodatkowo stanowiły zabawkę dla rozkosznego kociątka. Ezra wsadził mu nawet do klatki małego pluszaka - po długiej awanturze z Chione, oczywiście. Przykucnął, czekając na nowego właściciela malucha i przełożył palce przez kraty, żeby pogłaskać miękki pyszczek. - Trafisz w dobre ręce - zapewnił kotka, który jednak nie za bardzo zwracał uwagę na słowa Ezry, bo bardziej podobało mu się gonienie jego palca puchatymi łapkami. Ale Clarke naprawdę w to wierzył. Wiele można było Mefisto zarzucić, ale w stosunku do zwierząt zawsze zachowywał się czule. Ezra doświadczył tego choćby na onms. Siedział w ten sposób jeszcze trochę czasu, a gdy wreszcie rozległy się kroki, ostatni raz pożegnał się z maluchem i zostawił go w klatce z krótką notką brzmiącą "Bo nikt nie powinien świąt spędzać samotnie..."
Zt
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Wcale nie chciał wychodzić z Pokoju Wspólnego. Wyjątkowo udało mu się odnaleźć trochę spokoju, bowiem prawie wszyscy wyjechali. Mefisto nie był teraz w dobrym stanie - w jego życiu nagle zawaliło się tak wiele, że zwykłe oddychanie zdawało się zbyteczną i bolesną czynnością. Przytłoczony ponurymi myślami nie miał sił na zastanawianie się, kto może mieć do niego tak dramatycznie pilną sprawę. Siedział w ulubionym fotelu i obracał liścik w palcach, doskonale wiedząc, że jeśli wyjdzie, to będzie musiał zachowywać się normalnie. Nienawidził litości i nieszczególnie odpowiadało mu wścibstwo, jednak na jego widok chyba każdy zadałby pytanie czy wszystko w porządku. Podźwignął się w końcu na nogi i po prostu ruszył do wyjścia, tak machinalnie, jak chyba nigdy. Nie prezentował się dobrze. Jego masywna sylwetka schowana została w grubej sportowej bluzie, niemalże tonął w ciemnym materiale - drżące dłonie zakryte miał rękawami. Na karku widać było jeszcze niewielkie plamy po magicznych poparzeniach wywołanych tak (jakby się zdawało) odległą bójką. Najgorsza jednak była pustka w zaszklonych oczach, czerwonych od zmęczenia i... i rozpaczy? Mefisto opuścił oazę Ślizgonów i postanowił kawałek się przespacerować wzdłuż kamiennej ściany, aby odnaleźć tego desperata. Pociągnął nosem raz czy drugi i dostrzegł jakiś ruch po drugiej stronie korytarza. Za późno, by dostrzec kto to... A chęci na pogoń mu brakowało. Wbił zatem spojrzenie w niewielki transporter z uroczą wstążką i przykucnął obok niego, zerkając na kociaka. Biała kulka pomrukiwała rozkosznie i zachęcająco, tak więc bez większego namysłu po prostu ją wyjął i wziął na ręce, głaszcząc czule. Nie rozglądał się już za sprawcą całego zdarzenia, niezwykle wdzięczny za to, że nie został zmuszony do socjalizowania się. Pogłaskał kicię i miał już wstać, gdy dostrzegł karteczkę na transporterze. Przemknął wzrokiem po tekście i jego usta wygięły się w słabym uśmiechu, dyktowanym przez nieco histeryczny śmiech, mknący echem po korytarzu. Nox przetarł jedną dłonią twarz, próbując wziąć się w garść. Wsunął kartkę do kieszeni, wziął kociaka i transporter, a następnie wrócił do swojego kącika w Pokoju Wspólnym. I choć dalej pogrążał się w ponurych myślach, to teraz musiał sporadycznie natknąć się na jakieś bardziej optymistyczne - jak się nie uśmiechać, gdy puchate stworzonko uporczywie gryzło go w palce? Dziękuję.
Dzień jak co dzień, dzień jakich wiele. Lekcje, posiłki, obijanie się… No, prawie. Akurat dzisiaj Katarina chciałaby w spokoju wrócić po zajęciach do swojego dormitorium i po prostu zwinąć się w pościeli, zapominając o całym świecie. Od poranka była wybitnie wręcz zmęczona – zapewne miało to coś wspólnego z czytaniem książek do transmutacji tak długo, aż nawet w lochach dojrzała, że dzień powoli wstaje. Zwykle lepiej znosiła krótkie okresy snu, ale ostatnio miała za sobą już kilkudniowy maraton zaniedbywania szlachetnej rutyny śpiochów, dlatego nic dziwnego, że jej zwykle lotny umysł powoli buntował się przed wzmożonym wysiłkiem. Rozdawanie nieszczerych uśmiechów na prawo i lewo było męczące i dopiero w takich sytuacjach czuła jak bardzo. Na dodatek ten sierściuch gdzieś zniknął kilka dni temu i od tej pory słuch po nim zaginął – a to dziwne, bo potrafił miauczeć w porze obiadu tak, jakby go co najmniej pierwszoroczni obdzierali ze skóry, ciągnęli za ogon i próbowali wyrwać uszy razem z wąsiskami. Powolnym krokiem zeszła do podziemi, gdzie przywitał ją ten perfekcyjnie znajomy zapach wilgotnego kamienia, a chłodne powietrze przyjemnie otuliło każdy odsłonięty skrawek ciała. Nawet poczuła gęsią skórkę i dreszcz biegnący po karku, z lubością więc pozwoliła sobie na wzdrygnięcie, przywołując na wargi lekki pół-uśmiech. Poprawiła ramię torby, klnąc w myślach na to, że od ponad trzech lat powtarza sobie o zakupie plecaka, który zbawi jej obolałe ramiona. Ponad. Trzy. Lata. Potrafi być skrupulatna, ale czasem potrafi prześcignąć największe lenie. - Dobra, dosyć tego. Najbliższy wypad do miasta i kupuję ten cholerny plecak, bo skończę właśnie jak babka Vanora. – mruknęła przecierając kark i przypominając sobie postawę starej już czarownicy, która zdawała się już szukać zaginionego kolczyka przez ostatnie pięć lat, a prawdopodobnie przez następne dziesięć będzie coraz bliżej znalezienia go – przynajmniej tak to będzie wyglądało z boku. W tym momencie jej uwagę przykuło miauknięcie – dziki, nagły wyraz oburzenia i pretensji wychodzący z kota, który z uporem maniaka turlał się pod ścianą prowadzącą do pokoju wspólnego Ślizgonów. Już ona znała tą pręgowaną zarazę. Miał szczęście, że nie chciało jej się zbierać w sobie większej ilości sił, bo dopadła by do niego i wpakowała do torby, zapinając dokładnie wszystkie sprzączki. Zamiast tego podeszła równie spokojnie co wcześniej i przykucnęła obok zwierzaka, od razu zabierając się za głaskanie odsłoniętego brzuszka. Vincent – czyli nasz dumny uciekinier – od razu zwinął się, złapał łapami rękę Katariny i zaczął dziamgać jej nadgarstek. Tak, dziamgać, bo gryzł z bardzo małym przekonaniem. - Dumny z siebie jesteś? Mam nadzieję, że coś ci przetrzepało futro, gdziekolwiek byłeś. Mimo tych gróźb nadal bawiła się z kotem, nie mogąc się na niego złościć dłużej niż minutę, gdy już się pojawił w zasięgu dłoni.
Mówi się że inteligentni ludzie się nie nudzą - taką bzdurę przynajmniej się rozprowadza. Gdyby to była prawda, to w tej chwili Roibhilín mógłby z dumą nazwać się półmózgiem z dwoma dodatkowymi parami chromosomów. Wszystko powoli zaczynało wydawać mu się denne, irytujące, pozbawione smaku i przede wszystkim - nudne. Nie odczuwał praktycznie żadnej przyjemności z przebywania w murach Hogwartu ostatnimi czasy. Prosto sprawa - brakowało mu czegoś. Celu w życiu? Świadomości skąd pochodzi i dokąd zmierza? Jakichś mrożących krew w żyłach przeżyć? Cokolwiek byłoby całkiem niezłe, cierpiał na brak rozrywek które zostawiłyby swój ślad w jego wspomnieniach. Miał wrażenie że monotonia powoli zaczyna go wyniszczać. Wręcz go to osaczało, a on zamknięty w szponach rutyny codziennie walczył ze sobą żeby nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i nie sprawdzić czy faktycznie czystokrwiści czarodzieje krwawią inaczej niż szlamy, jak zawsze próbowano go przekonać. Jego personalnym zdaniem, ta osławiona błękitna krew to była tylko idiotyczna przenośnia, ale pośród członków swego rodu znał kilka osób które wydawały się brać to dosłownie. Ciekawe, czy fakt że czasem w bocznych gałęziach rodziny zdarzały się małżeństwa kuzynostwa pierwszego stopnia, miał coś wspólnego z tym że tyle chodzących upośledzeń ośmielało się tytułować tym samym nazwiskiem co on. Nie wiedział, choć się domyślał. Miauknięcie wyrwało go z zamyślenia. Zupełnie zapomniał że pod pachą targał pręgowanego kocura. W sumie nie wiedział po co mu ten sierściuch, ale liczyło się że nie był jego. W świetle wydanego przez siebie prawa przywłaszczył sobie to stworzenie. Niektórzy powiedzą że złupił, ale tak się tylko mówiło - Roibhilín nie łupił, on brał to co mu się prawnie należało. W końcu zamierzał wprowadzić wśród czarodziejów reżim i monarchię absolutną, skupioną dookoła jego osoby - kiedy już mu się uda, to i tak dosłownie wszystko będzie należeć do niego, więc co za różnica? Minął ostatnie załamanie korytarza i znalazł się przed ścianą która prowadziła do ich pokoju wspólnego. Coś jednak zwróciło jego uwagę, bowiem był tu ktoś kto głaskał bardzo podobne kocisko do tego które właśnie chyba próbowało mu się wyrwać i go podrapać, albo po prostu uciec - jeszcze nie wiedział. A może nawet nie taki zwykły ktoś. Kojarzył rudzielca z widzenia - była chyba o rok młodsza, też była Ślizgonką i gdy tak przyjrzał się jej z bliska, to była całkiem niezła. Zrobił w głowie szybki bilans zysków i strat - czy mu się właściwie chce? Ostatecznie wygrał argument "a co niby lepszego mam do roboty". Liczył że niewiasta pomoże mu zabić trochę nudy. - Yo - przywitał się od niechcenia. Przecież nie wyjedzie na dzieńdobry "czy pomożesz mi wytresować smoka", "czy chcesz polatać na mojej miotle" czy też czegoś w stylu "moja różdżka ma dwanaście cali, chcesz porzucać ze mną zaklęcie pożądania?". Pomijając już fakt, że te teksty były irracjonalnie żałosne, to etykieta nakazuje najpierw się sympatycznie przywitać. Zresztą lepiej by było gdyby coś o niej wiedział, wtedy łatwiej byłoby dostosować metody zaznajamiania się do niewiasty. A tu jak zwykle, musiał iść na żywioł i liczyć w sercu że Komnata Tajemnic zostanie otwarta i strzeżcie się wrogowie dziewica. Ciężki los Ślizgona, oj ciężki.
Z jakiegoś powodu udawanie dzikiego zwierza, pana dżungli i króla lasów zakazanych nie nudziło się Vincentowi, a jego zabawowa agresja zaczynała przybierać na sile. Pazury zaczęły znaczyć pierwsze szramy na przedramionach Katariny, pokazując, że podwinięcie rękawów miało swój plus. Na zadrapaniach powoli wykwitały drobne czerwone kropelki, które jednak szybko zasychały. Kot musiał bardzo dużo czasu spędzać używając swoich szponów naczelnego myśliwego puszczy, bo nie były tak ostre jak u typowych kanapowców. Z tego co pamiętała Vincent był bliżej właśnie tej wygodnickiej grupy, ale z drugiej strony kilka dni szwendania się jak smród po gaciach mogło odcisnąć na kocie swoje piętno. Nie usłyszała kroków, za to głos już był ciężki do zignorowania. Doskonale wiedziała, że obecnie prawie nikt tędy nie przechodził, więc o ile intruz nie zamierzał zaznajamiać się z futrzakiem to kieruje nonszalanckie powitanie właśnie do niej. A niech to, najprawdopodobniej będzie musiała się wysilić, aby dopasować swoja osobowość do oczekiwań rozmówcy, przynajmniej na parę minut dopóki go nie spławi albo dowie się co ten chce i jak sama może to wykorzystać – wtedy dopiero go spławi. Naturalnie w taki sposób, aby ten nie podejrzewał nawet, że został odprawiony jak byle dzieciak na posyłki. Podniosła wzrok i spojrzała na starszego ucznia, właściwie studenta. Wciąż jeszcze odruchowo używała starego nazewnictwa, w końcu zaczęła kontynuację nauki dopiero w tym roku. Kojarzyła go, nawet potrafiła sobie przypomnieć jego imię, choć nazwisko nigdy nie zwróciło jej uwagi na tyle, aby zaprzątać nim sobie wartościową przestrzeń swej pamięci. Nie poświęcając więcej niż dwie sekundy na oględziny osoby jegomościa jej wzrok szybko zszedł nieco niżej – tylko nieco i zatrzymał się na zwierzaku. Pręgowany kot. Rozczochrany kot, który chyba za wszelką cenę próbował wyrwać się z niewoli, z miernym skutkiem jak na tak „płynne” stworzenie. Dzięki temu jednak dojrzała charakterystyczną plamkę białego futra pod lewą łapą. Wróciła do miąchanego wcześniej zwierzaka, podniosła bezceremonialnie jedną z jego nóg, korzystając z tego, że ten wciąż wgryzał się zajadle, acz nieskutecznie w nadgarstek Katariny. Nie miał białej plamki. - Hm. – mruknęła do siebie, po czym korzystając z poślizgu odsunęła fałszywego Vincenta na dobre parę metrów, na co zdezorientowany agresor jej pozwolił, fukając dziko jak tylko już się zatrzymał. – Było miło. Podniosła się powoli, zmuszając się, aby w najmniejszym stopniu nie zdradzić jak bardzo jej się nie chce. Odruchowo otrzepała spódnicę od mundurka, po czym jak gdyby nigdy nic podeszła do Roibhilína, bo tak chyba miał na imię. Uśmiechnęła się urokliwie, przywdziewając jedną z setek masek, które trzymała w zanadrzu. - Hej. Na takich jak ty można zawsze liczyć, szczególnie gdy chodzi o zwierzęta, prawda? Jestem wdzięczna za przyniesienie mi Vincenta, martwiłam się o tego puszystego diabła. – powiedziała lekko, nawet w jej głosie zabrzmiała autentyczna wdzięczność, choć w myślach powtarzała jedynie „oddawaj sierściucha i idź gnębić Puchonów czy co tam tacy jak ty robią”. Pogłaskała tym razem już na pewno swojego kota, który najpierw złapał jej dłoń w swoje drobne ząbki, następnie ją obwąchał, a potem z mruczeniem nadstawił głowę po dalsze pieszczoty. Tak, na pewno nie podrabianiec. Wystawiła ręce, czekając na przyjęcie daru od jej wybawcy, bohatera i inne takie brednie. - Tylko ostrzegam, ma brzydki zwyczaj sikania w losowych momentach. Problemy z pęcherzem, stara sprawa. – dodała z zażenowaniem pomieszanym z rozbawieniem. Oczywiście kłamała, jej kot był zdrów jak ryba, ale liczyła, że dzięki temu Ślizgon szybciej zwróci jej pupila i będą mogli przejść do żegnania się. Kołdra nadal wzywała ją podszeptami rozkoszy i obietnicą ciepła, ciasno oplatającego całe jej ciało.
Potrzebował zaledwie pół sekundy, żeby opanować naturalną reakcję organizmu, a że był uczony kłamstwa i udawan łagodnej sztuki dyplomacji, to nawet przez chwilę nie było widać grymasu który wręcz cisnął mu się na usta. Ze wszystkich kobiet w tej szkole, których zapewne było w cholerę, musiał natrafić akurat na taką której nieświadomie gwizdnął kota. Nienawidził oddawać swoich łupów i pierwszym co przyszło mu do głowy, było kazać jej się...kochać, zabrać kota i po prostu sobie pójść. Prawdopodobnie by tak zrobił, gdyby nie fakt że miał słabość do rudzielców i gdyby nie to że kocur coraz bardziej mu się wyrywał. Z dwojga złego, jak i tak ma ochotę skręcić sierściuchowi kark, to chyba na lepsze mu wyjdzie jak zaplusuje jako odważny, prawy i dzielny bohater, który uratował kocisko z ciężkiej sytuacji, czy tam jakieś inne pierdoły. Nawet zrobiłby to bez wahania i zaczął się przechwalać od ręki, aczkolwiek jedna rzecz mu w dziewczynie nie odpowiadała. Była Ślizgonką, z przyklejonym do twarzy uśmiechem radosnego podlotka. Oczywistym było że i takie się zdarzały, aczkolwiek gdyby mógł tak lekkomyślnie do kogoś podchodzić żeby wierzyć w każdy wyraz twarzy którym go częstują, to nadawałby się co najwyżej do Gryffindoru. Lata tłuczenia mu do łba podstaw dyplomacji i manipulacji sprawiały, że znacznie ostrożniej podchodził do "wdzięczności". Oczywiście, możliwe że miał już po prostu paranoję, ale spodziewał się raczej czegoś w stylu "oddawaj mojego kota Ty zwyrodniały padalcu, bo wyrwę Ci jądra razem z kręgosłupem". W każdym razie on tak by zrobił. Było jeszcze coś, co zdecydowanie nie przypadło mu do gustu. "Na takich jak Ty". Jasne, mogło to oznaczać "przystojnych, dystyngowanych młodzieńców z twarzą anioła" ale chyba nikt jeszcze nie użył zwrotu "takich jak Ty" w pozytywnym znaczeniu. Przez krótką chwilę chciał nawet wygarnąć tej rudej małpie jak ktoś jej statusu powinien sie do niego zwracać, ale ukrył to za beznamiętnym znudzeniem wypisanym na twarzy. Był już prawie pewny że trafił na czystokrwistą niewiastę - wyglądała na nieźle nauczoną. Mógł grać w jej grę, urwać ją albo zacząć własną - jeszcze nie postanowił czy faktycznie spróbuje ją poderwać, urwać spotkanie czy wręcz ukarać za zwracanie się do niego w tak pozbawiony szacunku sposób. Miał jeszcze chwilę by się zastanowić. - Nie ma sprawy, takie jak Ty lubią gdy oddaje się im ich własność - odbił beznamiętnie po czym oddał jej kota. Szczerze mówiąc wolał nie sprawdzać czy historyjka z pęcherzem jest prawdziwa. Gdyby kocisko faktycznie go obsikało, to dokonałby rytualnego morderstwa zarówno na zwierzaku jak i na właścicielce. - Problemy z pęcherzem? Nie wiedziałem że Twój kot jest aurorem - odparł jeszcze pół żartem pół serio. Prawda była taka że w biurze aurorów cuchnęło. - Roibhilín Eóganacht - przedstawił się, skłonił się lekko i ujął jej dłoń, po czym złożył na niej pocałunek. A co, trochę powygłupiać się z etykietą każdy może. Jego maniery były co prawda równie fałszywe jak jego spokojne oblicze, ale wiedział jak dobrze je symulować, więc co mu szkodziło? Mimo wszystko gdzieś tam w środku odczuwał pewien niepokój. Jego wewnętrzny instynkt podpowiadał mu że ten egzemplarz rudzielca to nie jest tępa pinda, którą wystarczy że obsypie złotem i już będzie dla niego tańczyć. A takie potrafiły być uciążliwe. Coś o tym wiedział, w końcu o ile to jego ojciec był ponoć głową rodu, to dyplomacją, trucicielstwem i malwersacją zajmowała się jego matka. To nauczyło go, że kiedy jego wewnętrzny instynkt podpowiada mu że dana niewiasta może nie być pustym workiem na jego genitalia, to spodziewać się chytrej żmii. A to już mogło być całkiem zabawne. Trochę rozrywki nigdy nikomu nie zaszkodziło, w końcu rozrywka prowadzi do uciechy. A uciecha do szczęścia. Let's play, przypadkowy rudzielcu ze Slytherinu.
Takie jak Ty – sprytnie, musiała przyznać. Wychwyciła zgrabnie ukryty przytyk i musiała przyznać, że w tym wypadku dała się łatwo zrobić. Chyba faktycznie zmęczenie daje o sobie znać, skoro popełnia tak dziecinne błędy. Być może Roibhilín miał co nieco oleju w głowie, choć nijak nie potrafiła sobie przypomnieć, by jego osoba zwróciła na siebie jej uwagę na którymkolwiek roku. Jasne, nie byli w tych samych klasach, jednakże co sprytniejsze, bardziej charakterystyczne pod kątem inteligencji jednostki łatwo zapadały jej w pamięć, dostając z miejsca plakietkę potencjalnego zagrożenia na arenie mistyfikacji. Po sobie widziała jak wielką bronią jest sztuka kłamstwa i aktorstwa, a każdy kto przejawiał w niej talent powinien być traktowany jak drapieżnik tylko czekający na dogodny moment do ataku. Mimo to zupełnie nie dała mu odczuć, że w tym jednym jedynym przypadku odkrył jej karty. To tylko malutkie rozdanie, poświęci je bez żalu jak pionki na szachownicy, byleby wyjść z potyczki obronną ręką. Parsknęła niewymuszonym śmiechem, po raz kolejny powtarzając sobie w myślach pobożne życzenie, aby Ślizgon przypomniał sobie o czajniku na palenisku i szybko zszedł jej z oczu. Całe szczęście, manewr z pęcherzem okazał się skuteczny i w następnej sekundzie Vincent już siedział w ramionach swej pani. Przez parę dni nieobecności musiał się średnio bawić, gdyż od razu przylgnął do niej, nie mogąc się zdecydować czy chce zwinąć się w kłębek chroniony przed światem, czy też preferuje rozpoczęcie wspinaczki na czubek głowy Katariny. Każdy przecież wie, że zło tego świata nie ma dostępu do głowy rudzielca – gdyby nie fakt, że równie dobrze mogło z niej wychodzić. Uniosła brew, obserwując popis wysokiej kultury w wykonaniu Roibhilína. No świetnie, najwyraźniej trafił jej się czystokrwisty. Obecnie rzadko widywało się tak specyficzny sposób witania niewiast, na dodatek Pride mogła z łatwością zauważyć, że chłopak doskonale wie co robi, a każdy jego gest czy nawet wypowiadanie poszczególnych sylab jest dopracowane latami ćwiczeń. Tacy byli najgorsi, choć bardzo prości w obsłudze, gdy miała jakiś konkretny interes. Tacy zazwyczaj mieli manię na punkcie swojego urodzenia, a to potrafiło irytować na dłuższą metę. - Katarina Vanora Pride – aczkolwiek samo „Katarina” wystarczy. Bardzo miło poznać. – powiedziała, przybierając tym razem uśmiech numer piętnaście czyli „och ach jakże mi się teraz miło i wyjątkowo zrobiło, wręcz jestem speszona”. Stanowiło to o tyle wyczyn, że świadomość nie zbliżania się do dormitorium podnosiła jej ciśnienie. Miała wrażenie, że jeszcze kilka sekund i mięśnie twarzy zaczną jej drżeć, co zniweczy wszelkie starania jakie poczyniła już odruchowo przy spotkaniu z tym zapewne zapatrzonym w siebie i swój rodowód jegomościem. Po jaką cholerę w ogóle ona to ciągnie? Łóżko jest tam, ona tutaj, a ten typ stanowi niepotrzebną przeszkodę. Odchyliła głowę do góry, westchnęła ciężko, po czym odstawiła Vincenta na kamienna posadzkę, gdzie ten zaczął kręcić ósemki wokół jej nóg. - Dobra, mniejsza z tym wszystkim. Bez urazy, ale nie chce mi się dzisiaj, po miłe słowa i inne takie wróć kiedy indziej. Ja jestem zmęczona, twój żart z aurorami był średni, ale powitanie pierwsza klasa. Oby tak dalej. – pokazała kciuki uniesione do góry, po czym odwróciła się bez zbędnych ceregieli, przy okazji potykając się o kota pełnego miłości. – Nosz kurwa mać. Pierdoło, zjeżdżaj do siebie, idziemy spać. Tak, doskonale wiedziała, że to „do siebie” oznaczało tez jej łóżko. Tak, Vincent wciąż mógł liczyć na miłe mizianie za uchem. Nie, nie była zadowolona z takiego obrotu spraw, ale prezentowało się to jako jedyny słuszny scenariusz. Woli to sama zakończyć w taki sposób niż doświadczyć tego jak jej maska rozpada się w trakcie kłamstwa. To wygląda tak amatorsko u podlotków, nie wybaczyłaby sobie czegoś równie odrażającego, a ego szlachetki nie było warte aż tyle, by ryzykować.
Tylko resztką siły woli powstrzymał się od "taa, jasne" na standardową formułkę "bardzo miło poznać". Miał pewne doświadczenie w obserwacji kobiet które interesował - jej postawa była tak bardzo daleko od "miło poznać" jak to tylko możliwe. Zastanawiał się jak długo dziewczyna będzie udawać. Jego też już zaczynało to męczyć - standardowa wymiana uprzejmości była bardzo piękna i w ogóle, aczkolwiek nie lubił gdy ktoś próbował uchodzić za sprytniejszego niż on. Wolał zawsze wiedzieć czy ma do czynienia z wrogiem, podnóżkiem czy kimś kto może go zainteresować w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Gdy ktoś uparcie mówił co innego niż okazywał swoją mową ciała i próbował się bawić w drobne kłamstewka doprowadzało go to wręcz do wewnętrznego szału. Wreszcie nadszedł jakiś przełom. Dziewczyna otwarcie zdradziła się z brakiem zainteresowania. Normalna osoba zapewne odeszłaby zawiedziona czy przygaszona, albo spróbowała się odgryźć w jakiś śmieszny sposób zanim sobie pójdzie. On był jednak na to trochę zbyt dumny i nie bardzo potrafił znieść chwile w których nie był w blasku uwielbienia otaczających go osób. - Fakt, żart był niespecjalny. Zaledwie niewiele lepszy od Twojego kiepskiego aktorstwa. Bez mowy ciała wywiedziesz w pole co najwyżej kretyna, z gatunku tych którzy dają do ręki różdżki całej tej hałastrze dookoła - odparł chłodno, acz spokojnie i tylko pewien rodzaj specyficznych ogników w jego oczach, mógł zdradzić że jest tą sytuacją nieukontentowany. Prawda jest taka, że gdyby negatywne emocje mogły być odczuwalne przez system nerwowy, to każdy kto zbliżył się do niego kwiczałby z bólu jak zarzynany prosiak. Wtem przypomniało mu się o czymś. Skoro już nie musieli się wydurniać, to pora przejść do kwestii którą odsunął na później. Czemu miałby nie zagrać uczciwie, skoro i ona postanowiła odkryć się przed nim? W końcu jest coś, co miało być zachętą, a skoro nie zadziałało jak należy to co mógł zrobić? Metoda wychowawcza kija i marchewki musi być przeprowadzana konsekwentnie. Na jego twarzy wykwitł perfidny uśmiech. Warto go docenić, bowiem to jedna z niewielu rzeczy które okazywał światu zewnętrznemu a które były szczere. Podszedł do dziewczyny, chwycił kota pod pachami i zgarnął go ze sobą mrucząc pod nosem: - Looted Odwrócił się na pięcie i już miał sobie iść, ale obejrzał się jeszcze przez ramię i mruknął: - Bez urazy, mi też się odechciało. Kota zabieram, teraz jest już mój
Spodziewała się, że jej towarzysz rozmowy będzie średnio zadowolony z takiego obrotu spraw. Nic dziwnego, zapewne ktoś taki rzadko spotykał się z takim traktowaniem, a jeśli już nadarzała się okazja to wrogiem zostawał inny chłopak i mogli sobie dać sprawiedliwie po mordach – kolokwialnie rzecz ujmując. Potem mogli się nienawidzić, pójść na kilka (lub kilkanaście) głębszych, omijać szerokim łukiem – multum opcji. Obecnie Katarina miała tylko nadzieję, że na tych mało kreatywnych ripostach się skończy, a ona niedługo zniknie za tak dobrze znajomą ścianą. Nawet zamachała ręką słysząc jak Roibhilín próbuje się odgryźć. Gdyby nie fakt, że nie była zakompleksionym pisklęciem i doskonale zdawała sobie sprawę z poziomu swoich umiejętności to może by się przejęła. Może. Tak samo może faktycznie jej język ciała nie był tak doszlifowany jak zazwyczaj, jednakże nie miała tego sobie za złe. Przez zmęczenie nie była w formie, zresztą sama ucięła tę idiotyczna paraolimpiadę obojga stron. Co za dużo to niezdrowo, a fuszerki nikt nie lubi. - Typowe farmazony. – mruknęła już pod nosem, znowu przecierając kark. Waga książek doprowadzi ją na skraj wytrzymałości fizycznej, a wolała jednak zostać w szczytowej formie. Sprawność języka i mimiki twarzy to jedno, ale ciało nie mogło zbytnio odstawać. Już miała spojrzeć z politowaniem na Vincenta, wiedząc, że kot i tak nie odpowie jej podobną ekspresją, gdy tym razem usłyszała kroki. Szybkie, nieco zbyt ciężkie jak na jej gust. No proszę, czyżby zamierzał przejść do rękoczynów? Cóż, poniekąd by na to zasłużyła, jednakże z radością zostawiłaby mu kilka głębokich zadrapań, a przy odrobinie szczęścia zdołałaby uszkodzić przynajmniej jedna gałkę oczną. Wizyta w skrzydle szpitalnym naprawi tak drobne urazy, aczkolwiek tego typu proces w kwestii wybitnie delikatnej części organizmu należało do wybitnie nieprzyjemnych. Chciała się obrócić szybko, układając dłonie tak, by mieć jak najlepszy pierwszy chwyt lub zamach i …zdębiała. Ten pożal-się-Morgano szlachetka właśnie złapał jej kota i zaczął odmaszerowywać ze swoją zdobyczą. Przez dobre trzy sekundy na jej twarzy malował się przekaz „co proszę?” pomieszany z „co tu się odmerliniło”. Oczami wyobraźni już widziała jak walczy o zadanie jak największych obrażeń we własnym zakresie, a ten gówniarz (nie ważne, że znajdował się rok wyżej) ot tak zabiera jej zwierzaka. - Czy tobie się coś nie pomyliło? – wyrzuciła z siebie w pierwszej chwili i choć na jej twarzy znów wykwitł uśmiech to tym razem mógł ociekać najbardziej upierdliwą i bolesną trucizną. Tak uśmiechałaby się lwica, która młode właśnie zacząłeś trącać badylem. Zerwała się z miejsca, zrzucając z głośnym łoskotem torbę na posadzkę. Potrzebowała każdego sposobu na nadrobienie szybkości. Stanęła tuż przed Ślizgonem, szybko zauważając różnicę we wzroście. No cóż, nie w takich sytuacjach się bywało. - Oddaj go. – powiedziała twardo, acz cicho. Cała jej postawa jednak zdradzała, że nie zniżyła głosu ze strachu przed wyższym kolegą z domu węża, raczej podprogowo wysyłała sygnały ostrzegawcze. – Słuchaj, naprawdę nie mam ochoty się z tobą przerzucać głupimi zaczepkami, szczególnie, że z jakiegoś powodu nie przeszkadza ci perspektywa bycia obsikanym. Co kto lubi, jasne. Ja lubię na przykład swojego zwierzaka, więc liczę, że zaraz z powrotem będzie hasać radośnie po ziemi. Patrzyła mu prosto w oczy bez cienia strachu czy wahania, z lekko rozchylonymi ustami, jakby w każdej chwili była w gotowości, aby wgryźć się w gardło Roibhilína. Mimo to, mięśnie zdradzały, że zachowuje względne panowanie nad sobą. Asekuracyjnie jedynie wyciągnęła przed siebie dłoń, zatrzymując ją około pięć centymetrów od klatki piersiowej Ślizgona, jakby przy pierwszej okazji zamierzała podjąć próbę zatrzymania go chociażby za fraki. Ona wszystko zrozumie, ale branie kota za zakładnika to już przesada.
Zawsze był niezrozumiany i źle odbierany. To fakt. Chociaż, szczerze mówiąc komu mogłoby przyjść do głowy że on tak po prostu weźmie kota i stwierdzi że jego? Sztampowe myślenie go nie obowiązywało, bo był nieprzewidywalną, paskudną, cyniczną gadziną, a kot był całkiem ładny - nie wadziło mu to że właśnie złupił sobie nowe zwierzątko. - Tak coś czułem, że będzie za mną jeszcze ganiać. Typowe - mruknął sam do siebie, słysząc że koleżanka z domu węża postanowiła odzyskać to co sobie przygarnął. Ludzie nigdy nie potrafili zrozumieć prostych obwieszczeń. Przecież wyraźnie powiedział że kot już należy do niego. Miał jej to wysłać sową, w trzech kopiach, z dwoma zdjęciami kota, tym jednym oskalpowanym czy jak? Prychnął pod nosem. On chyba naprawdę mówił jakoś niewyraźnie, albo to po prostu jego irlandzki akcent sprawiał że mało kto rozumiał proste polecenia czy informacje. Oni wszyscy byli takim utrapieniem. - Nie, raczej nie, wszystko w porządku, dziękuje za troskę - odparł tylko i naprawdę próbował sobie pójść, ale rudzielec mu na to nie pozwolił i perfidnie przed nim stanął. Po raz kolejny go zirytowała. Ojciec kiedyś nauczył go, by Ci którzy nie podążają za nim i nie wykonują jego rozkazów, nigdy nie dostawali prawa patrzyć mu prosto w oczy. To było uwłaczające. Osoby które próbują stawać przeciw niemu, powinny stać z opuszczoną głową. Tylko jeden nerw na twarzy mu drgnął, cała reszta jego ciała nie zdradzała tego że jest bardzo blisko do zaatakowania jej i nauczenia szacunku do "takich jak on". Chociaż całkiem podobały mu się emocje którymi teraz emanowała, które na pewnym poziomie podprogowym wychwytywał. Chyba ją wkurzył, a ona zaś przekonana jest że może próbować wystąpić przeciw niemu - zawsze bawiła go taka przesadna pewność siebie. Ba, być może nawet naiwność. Mury szkolne co prawda potrafiły chronić całkiem nieźle przed wymierzaniem odgórnie zasądzonej sprawiedliwości, jednakże nikt chyba nie sądził że będą one skuteczne przez cały czas? Już chciał faktycznie zrobić jej porządną krzywdę aby udowodnić swoją wyższość, choćby i siłą, ale wpadł mu do głowy nawet lepszy plan. W życiu nie oddawał tego co złupił, to fakt. Nie był też jednak idiotą - zawsze miał nosa do opłacalnych wymian, a tutaj szykowała się jedna z nich, nawet jeśli dziewczyna jeszcze nie przeczuwała jak zajebisty interes ubiją. - Oczywiście. Jak mógłbym Ci odmówić - jawnie zakpił, ale odstawił kota na ziemię. A co, niech sobie sierściuch pohasa swobodnie, zwracał mu wolność. Miał lepszy pomysł na spędzenie wolnego czasu niż niańczenie kociska, więc był to mało wartościowy łup. Nadeszła pora żeby przejść do wzięcia sobie czegoś lepszego, w końcu nie będzie rozmieniał się na drobne. Skoro już sama zmniejszyła dystans, to co będzie sobie żałował. Chwycił ją za gardło, przyciągnął i najzwyczajniej w świecie pocałował w najbardziej inwazyjny sposób, jaki mogłaby sobie wyobrazić w swoich najśmielszych snach. Poddusił ją lekko, ale już po chwili przerwał kontakt ich ust. Rozluźnił chwyt na tyle by nie wyciskać z niej powietrza, ale nie na tyle by nie mógł do tego wrócić gdyby próbowała go jeszcze irytować. - Looted - rzucił perfidnym tonem, utrzymując kontakt wzrokowy i posyłając jej zaczepne spojrzenie. Jak się bawić, to się bawić.