C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Wystawny hotel położony w marmurowej kamienicy przy jednej z magicznych alejek krzyżujących się z ulicą Pokątną. Z zewnątrz wygląda elegancko, choć dość niepozornie i minimalistycznie, ale za to wnętrze… ono z pewnością zaimponuje nawet tym najbardziej wybrednym klientom. Przestrzeń okazuje się znacznie większa, niżeli sugerowałyby wymiary budynku, a to wszystko dzięki nałożeniu na mury skomplikowanego zaklęcia transmutacyjnego. Całość urządzona jest w ekskluzywnym, acz gustownym stylu, odżegnującym się od tandetnego w swej przesadzie przepychu i oślepiających kilogramów złota. Samo El Paraíso słynie jednak nie tylko z luksusu, ale i dyskrecji – obsługa nie wtrąca nosa w nieswoje sprawy, a za dodatkową opłatą można skorzystać także z dobrodziejstw ochronnego zaklęcia Tueri Abi rzuconego na wynajmowane lokum. Poza usługami noclegowymi hotel oferuje również wiele innych rozrywek usytuowanych na przestrzennym parterze. Największą popularnością cieszy się niewątpliwie kasyno z bogato wyposażonym barem, ale i tutejszy klub taneczny gości licznych fanów latynoskich rytmów. Nie mogło zabraknąć i wykwintnej restauracji, której załoga raczy podniebienia klientów między innymi smakami tradycyjnymi dla kuchni meksykańskiej. Każda sala ma swój motyw przewodni i odpowiadającą jej kolorystykę; i tak oto w kasynie króluje czerwień i brąz, w klubie tanecznym rozmaite odcienie błękitu i ciemny granat, zaś w restauracji butelkowa zieleń w połączeniu z modną szarością. Elementem wspólnym pozostają ciemne, masywne, drewniane meble, różniące się jedynie barwą kosztownego obicia. Nadto – gratka dla miłośników sztuki – w korytarzach można podziwiać rzeźby i obrazy różnych, znanych artystów tak ze świata mugoli, jak i tego czarodziejskiego. Nie sposób byłoby przy tym nie wspomnieć o zachodnim skrzydle, swoistej strefie relaksu, w której to hotelowi goście mogą skorzystać z niewielkiego, choć urokliwego basenu. Co istotne, nie jest to wcale taka zwyczajna pływalnia: wodę otacza bowiem piaszczysta plaża z leżakami i palmami, zaś sufit pomieszczenia został zaczarowany, dzięki czemu tworzy realistyczną imitację słonecznego nieba. Zaklęcia podnoszą także panującą tu temperaturę, która oscyluje w granicach 25-30 stopni Celsjusza.
Autor
Wiadomość
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Pytanie o to, kto go zatrudnił, nie było tym, co chciał usłyszeć, kiedy próbował pomóc. W połączeniu ze zrezygnowaniem w głosie nieznajomego stanowiło coś, co z pewnością wywołałoby złość u nie jednej osoby, ale nie w Longweiu. Ten jedynie uśmiechnął się odrobinę szerzej, przepraszająco. - Tak właściwie… - próbował się wytłumaczyć, ale mężczyzna zaraz zapytał o imię, wyraźnie zamierzając pokazać, jak przygotować właściwego drinka. Niespodziewane, ale jedynie utwierdziło Huanga w przekonaniu, że potrzebna była im w tym momencie pomoc, skoro nawet takiego nieznajomego byli chętni wepchnąć za bar. - Longwei i proszę, nie próbuj tego zdrabniać - podał swoje imię, od razu stawiając granicę, którą już raz ktoś zupełnie obcy próbował przekroczyć, co nie podobało się Huangowi. Niemal, jakby czytał w myślach starszego mężczyzny, Longwei podszedł bliżej, niemal stykając się z nim ramionami, aby lepiej słyszeć wydawane polecenia. Przyglądał się z uwagą szklance, którą nieznajomy wybrał, zastanawiając się, czy naprawdę miało znaczenie, z jakiego szkła pili alkohol. Widział jednak wcześniej, że piwo było podawane w innych, niż ta, która miała posłużyć za naczynie do michelady. Drgnął lekko, słysząc kolejne pytanie, aby spojrzeć zaraz w ciemne oczy Meksykanina z zupełną szczerością, ocieploną nieco szerszym uśmiechem. - Nie. Ja nawet nie piję alkoholu. Czy to w czymś przeszkadza? I, jeśli mogę spytać, jak ty masz na imię? - odpowiedział na pytanie, samemu zaraz zadając kolejne. Zdecydowanie jednak nie wyglądał, jakby miał zamiar odejść tylko dlatego, że nie wiedział, jak należało podawać drinki. Skoro podjął się pomocy, widział, że naprawdę była potrzebna, zamierzał dokończyć to, co zaczął. Miał jedynie nadzieję, że później będzie mu dane wyjaśnić wszystko z mężczyzną, z którym rozmawiał, albo tym, który wciągnął go za bar. Wolał też nie trafić na właściciela, bo z takimi nigdy nie było wiadomo, co zrobią. Smoki zdecydowanie były łatwiejsze w zrozumieniu niż ludzie. - Mam robić drugiego drinka równo z tobą, ucząc się, bo ktoś na pewno to zamówi, czy jedynie zapamiętywać, co robisz? - dopytał jeszcze, nachylając się do ucha mężczyzny, gdy nieco głośniej muzyka zagrała i Longwei nie miał pewności, czy będzie dobrze słyszany.
______________________
I won't let it go down in flames
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
//na zewnątrz, pewnie w innym czasie, zignorujcie mnie//
Ubrany w ciepłe dresy wybrał się w weekend do Londynu. Wiedział, że jego przygotowania nie będą kompletne, jeśli nigdy w życiu nie widział hotelu El Paraiso na żywo. Wziął ze sobą szkolny aparat, by mieć wymówkę, czemu tak długo kręci się po okolicy, faktycznie jednak zdawał sobie sprawę z tego, że im więcej będzie miał materiałów, tym lepiej. Jesienna, listopadowa pogoda faktycznie pozostawała wiele do życzenia, nie było to jednak coś, co by zdeterminowanego Bazyla, w którym piekielny ogień buchał już któryś dzień z kolei, zniechęciło. Zaczął od początku ulicy. Fotografując okoliczne budynki, z doskonale udawanym zainteresowaniem. Miał ze sobą nawet pod pachą atlas architektury modernistycznej, którymi charakteryzowały się kamienice nieopodal. Przytrzymywał się przy płaskorzeźbach określających cechy rzemieślnicze nad drzwiami do tychże historycznych budynków i z ciekawością szukał ich w swojej książce-wymówce, krok po kroku zbliżając się w stronę hotelu. Czuł pewien niepokój, zdawał sobie sprawę, w jakie gówno się pakował, a nie należał do osób nierozsądnych, pochopnych, nie był nierozgarniętym, dzikim gryfonem, wskakującym w ogień. Była jednak pewna granica krzywdy, coś, czego nie mógł zignorować ani wybaczyć, nie zamierzał zignorować ani wybaczyć. Nawet jeśli miało to kosztować go wiele, nawet jeśli miał ponosić poważne tego konsekwencje. Czy rozważał w ogóle, że umrze? Przeszło mu to przez myśl, szczególnie kiedy zatrzymał się na wprost tego absurdalnego, staroświeckiego luksusu, którym niemal emanował ten snobistyczny budynek. Z zainteresowaniem wpierw obejrzał budynek. Na tyle na ile pozwalało mu to, bez wchodzenia na teren lokalu. Obszedł kamienicę z lewej strony, licząc rzędy okien i oceniając wysokość pieter, co skrupulatnie notował sobie na krawędzi trzymanego w rękach atlasu. Marmurowa kamienica była czymś o tyle wyjątkowym, że nie wyglądał aż tak dziwnie, kiedy podziwiał ją wraz z albumem zdjęć innych kamienic, z którym przyszedł. Wyjął z torby aparat i sfotografował zarówno front budynku, jak i jego boki, a później starając się nie wyglądać dziwnie, obszedł kamienicę również i od tyłu, by gdzieś między śmietnikami, z nadzieją zdołać ując jakieś tylne wejścia. Najbardziej interesowały go okna przy ziemi skrzydła zachodniego. Najłatwiejsze w dostępne, jednak również zabezpieczone ciężkimi, ozdobnymi kratami. Fasada była gładka jak lustro, nie sądził więc, że dało się na nią wspiąć. Chcąc uniknąć przyłapania, widząc wychodzących z hotelu gości, znów uniósł swój album, jakby próbował porównywać jakieś ozdobniki wokół okiennic z czymś, co sobie wypatrzył w książce. Wolał być uznany za nieszkodliwego fanatyka architektury, niż by ktoś domyślił się przedwcześnie, co właściwie szykował. El Paraiso miało bowiem bardzo niedługo zamienić się w La Mierde i już jego w tym głowa, by przygotować się jak najlepiej. Upewniwszy się, że zapoznał się ze wszystkim, z czym był w stanie się zapoznać na chwilę obecną, zrobił sobie jeszcze zdjęcia ulic i innych kamienic wokoło, upewniając się, że wygląda tak najmniej podejrzanie jak tylko był w stanie, po czym postarał się umknąć bez bycia zatrzymanym.
Zt
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niewykluczone, że gdyby nie odwrócił się w porę, nieznajomy otrzymałby znacznie ostrzejszą w swym wyrazie reprymendę, a jednak przepraszający, słodki uśmiech goszczący na chłopięcych ustach zdołał rozgonić nerwy Salazara, przynajmniej na tę krótką chwilę pozwalając mu również zapomnieć o panującym wokoło rozgardiaszu. Nagle Meksykanin kiwnął głową, zrzucając ciężar innych obowiązków na kręcących się nieopodal kierowników zmiany, a sam zabrał się za przyuczanie świeżego narybku, łącząc dzięki temu przyjemne z pożytecznym. – Jak sobie życzysz… – Wzruszył lekko ramionami, podnosząc również dłonie w obronnym geście mówiącym dokładnie tyle co „co złego to nie ja”, by następnie tymi samymi dłońmi poinstruować młodzieńca i zgrabnie przeprowadzić go przez meandry wbrew pozorom, wcale nie tak skomplikowanego przepisu. W prostocie tkwiła siła, o ile tylko przywiązywało się wagę do szczegółów, a akurat Morales za istotny uznawał nie tylko dobór szkła, ale i precyzyjną, dbałą dekorację naczynia. Poza smakiem liczyła się bowiem estetyka, a w żadnym wypadku nie zamierzał zawieść gustów często snobistycznych i wymagających klientów. – Ee… – Mruknął nieco zbity z tropu, choć nie pierwszy raz napotkał barmana, który nie darzył miłością alkoholowych trunków. Abstynencja nie stała na przeszkodzie, wszak cała magia tkwiła w proporcja, acz niewątpliwie utrudniała proces nauki. – Nie. – Zapewnił chłopaka po namyśle, żeby go nie zniechęcać, a potem wytarł ręcznikiem papierowym zmoczoną cytryną skórę, żeby oficjalnie podać mu rękę. – Salazar, wystarczy Paco. – Przedstawił się rekrutowi tuż przed sięgnięciem po kostki lodu, które zaraz wylądowały w stojącej przed nimi szklance. – Najpierw dodajesz kilka kropel Worcerstershire… – Przerwał sięgając po odpowiednie buteleczki. – … i tabasco chipotle. – Demonstrował każdy swój ruch, ukradkiem zerkając już na wyciśnięty wcześniej sok z limonki, kiedy pokiwał łepetyną, doceniając zaangażowanie nowego pracownika. - Najlepiej uczyć się w praktyce, powtarzaj za mną. – Zgodził się ze swoim rozmówcą, postanawiając go również jakoś wynagrodzić. – Możesz przygotować wersję z piwem bezalkoholowym. Będziesz miał okazję spróbować tego, co podajesz. Na koszt firmy. – Puścił mu oczko wraz z ostatnim zdaniem, a czekoladowe tęczówki na dłużej utkwiły w twarzy Lonweia zanim zaczął dolewać do drinka soku z limonki, pokazując niedoświadczonemu jeszcze barmanowi jak wiele winno się go w micheladzie znaleźć.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Longwei odwzajemnił uśmiech, po czym poprawił mankiety koszuli, podwijając je, aby na pewno nie zabrudzić materiału i z wrodzoną elegancją powtarzał kolejne ruchy po starszym mężczyźnie. Musiał przyznać przed samym sobą, że było to całkiem zabawne doświadczenie. Widział, że klient, który zamawiał drinka, przygląda im się jakby nie wiedział, czy ma być wściekły, że tyle to trwa, czy jednak odpuścić. Huang jednak zupełnie się tym nie przejmował, mając w pamięci, że tak naprawdę tutaj nie pracował i jedynie pomagał, a skoro tak, mógł w każdej chwili przestać. To również było na swój sposób zabawne i w pewnym stopniu nie mógł się doczekać, aż powie o tym siostrze, pewien, że ta nie będzie powstrzymywać się od śmiechu. - Dziękuję, ale nie trzeba. Możesz po prostu wypić sam ten, który ja robię i stwierdzisz, czy dobrze mi poszło - odpowiedział, kiedy padła propozycja ze strony Salazara. Owszem, zrobiło mu się miło, ale jednocześnie czuł się tak, jakby w jakiś sposób oszukiwał mężczyznę. Było to niesamowicie dziwne uczucie i Longwei wolał uporać się z nim od razu, aby w żaden sposób nie doprowadzić do pogłębienia nieporozumienia. Stopniowo dodawał przyprawy, jakie Salazar wskazał wcześniej, aby po chwili samemu zacząć wlewać sok z limonki, przyglądając się, jakie fantazyjne wzory zaczął tworzyć na kostkach lodu w połączeniu z tabasco. Było w tym coś dziwnie pięknego i pociągającego, coś co sprawiało, że Longwei miał nadzieję choć raz jeszcze wykonać ten drink i dłużej cieszyć się samym procesem tworzenia. - Tak właściwie przyszedłem zobaczyć, jak tu wygląda. Szukam restauracji do której będę mógł zaprosić przyjaciela na obiad, który wygrał w zakładzie - odezwał się nagle, spoglądając na dłonie Salazara i to, co dalej robił z drinkiem. - Pewnie przez mój wygląd wzięto mnie za nowego, a widząc ilu macie klientów, pomyślałem, że trochę pomogę… Może właściciel nie zdąży się dowiedzieć i nikt nie będzie mieć z tego powodu problemów - dodał, mrużąc lekko oczy w uśmiechu, nie zdając sobie sprawy, że słowa “na koszt firmy” nie padły z ust zwykłego kierownika zmiany. Ostatnim, co Longwei podejrzewał, to że właściciel tak dużego hotelu będzie pracował sam za barem, więc nie zakładał, że może mieć z nim w tym momencie do czynienia.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Czekoladowe tęczówki mimowolnie opadły na unoszące się kąciki chłopięcych ust, a chwilę później zaintrygowane spojrzenie Meksykanina przeniosło się jeszcze niżej, podążając za subtelnym acz jednocześnie wprawnym ruchem dłoni świeżo upieczonego pracownika, któremu zdecydowanie mógł wybaczyć pewne braki czy mankamenty. Zaangażowanie Lonweia w połączeniu z niewinnie przyjaznym, młodzieńczym uśmiechem rekompensowały jego niewielkie doświadczenie za barem; w końcu nie od dziś wiadomo, że właściciel ekskluzywnego hotelu miał słabość do urodziwych i grzecznych chłopców. Nic więc dziwnego, że i tego tutaj postanowił potraktować łagodnie. – Wybaczy pan zwłokę, jednak w El Paraiso wysoką jakość stawiamy zawsze na pierwszym miejscu. W ramach rekompensaty mogę zaproponować panu lekkie, kubańskie cygaro. – Nie zapomniał jednak o oczekującym na swojego drinka kliencie, którego wiele razy widywał zresztą w progach czy to tutejszego baru, czy restauracji. Zdążył już poznać jego gusta, toteż wiedział że właściwie dobranym prezentem od firmy zdoła zaspokoić jego apetyt i przekonać, że warto chwilę dłużej poczekać… zwłaszcza, że i wcześniej podenerwowanemu Moralesowi nagle przestało się tak bardzo śpieszyć. - Kusząca propozycja. Nie mogę się doczekać. – Zgodził się mrukliwym tonem, nie kryjąc podekscytowania, a chociaż na twarz mężczyzny wypłynął jeszcze szerszy uśmiech, po tym co ostatnio wydarzyło się w Lumosie pomiędzy nim, Maximilianem, a tym włoskim dzieciakiem Paco starał się jednak pilnować i nie wybiegać myślami dalej niżby wypadało. – Teraz wyciskamy resztę soku z limonki i wlewamy piwo tak do trzech czwartych wysokości szklanki. Powoli i ostrożnie, żeby się nie spieniło… – Tłumaczył Huangowi dalej, krok po kroku podążając za przepisem, nie tylko żeby zademonstrować chłopakowi swoje zdolności, ale również przyrządzić idealną micheladę dla oczekującego za barem konsumenta. – …i na koniec dopełniamy kompozycję sokiem pomidorowym. – Sięgnął po odpowiednią, szklanką butelkę, aby dokończyć drinka, stawiając go od razu przed gościem na ladzie, dołączając obiecane mu cygaro. Nie spodziewał się, że zaraz po tym zostanie całkowicie zbity przez Longeia z tropu. Słuchał uważnie jego wyjaśnień, po których trudno było mu powstrzymać się przed cichym prychnięciem. – Obawiam się, że właśnie się dowiedział, chociaż udało ci się poprawić mu humor. – Spojrzał śmiało wprost w ciemnobrązowe oczy Huanga, skrywając jedną dłoń w kieszeni spodni. – Pozwól, że i tak spróbuję. – Dodał również, chwytając szklankę, nad którą dotychczas pieczołowicie pracował jego młodszy uczeń. Wziął kilka łyków, wreszcie kiwając głową z uznaniem. – Na pewno nie chcesz się tutaj zatrudnić? Michelada wyszła ci doskonale… a co do twojego przyjaciela… – Przerwał, uważnie przyglądając się azjatyckim rysom twarzy, jakby chciał ocenić o jak zażyłej znajomości mowa. – Daj znać, gdybyś chciał zaprosić go właśnie tutaj. Postaram się odwdzięczyć za pomoc. – Zareklamował się, unosząc wyżej szklankę, w geście toastu.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Prawdę mówiąc Longwei nie wiedział, czy nie powinien zacząć przepraszać za to, że teraz jeszcze mężczyzna dawał cygaro klientowi z powodu zwłoki. Miał pomóc, a ostatecznie robił większe zamieszanie, ale jednocześnie nie odnosił wrażenia, żeby Salazar był na niego w jakiś sposób zły za to, co się działo. Wręcz przeciwnie, zupełnie jakby był urodzonym nauczycielem barmańskich sztuczek, spokojnie pokazywał i tłumaczył kolejne etapy tworzenia drinka. Dzięki temu Longwei spokojnie powtarzał po nim wszystko, czując rosnące zadowolenie, że jednak potrafił zrobić coś więcej, a umiejętność gotowania pomagała w odróżnianiu składników i podążaniu za przepisem. Znał takie osoby, które mając przed sobą przepis inny niż na eliksir, nie były w stanie nic zrobić. Widocznie sam się do nich nie zaliczał. Skinął jedynie lekko głową, kiedy mężczyzna zgodził się wypić drinka, który on sam szykował, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, jak jeszcze można było odczytać jego słowa. Nie był również świadom, że jego uroda mogła jakkolwiek podobać się innym, choć miał już dziwne sytuacje na tym tle. Zachowanie Salazara w żaden sposób nie przekraczało zwykłych towarzyskich granic i nie sprawiało, żeby Longwei miał ochotę się wycofać od razu, czy wyraźnie zaznaczać, czego sobie nie życzył. Było po prostu sympatycznie, jeśli pominąć nieznaczne obawy, że jeśli tylko właściciel lokalu dowie się o wszystkim, ktoś może mieć problemy z powodu jego obecności za barem. Spokojnie zaczął lać piwo, które niestety spieniło się nieznacznie, na co Huang zmarszczył z niezadowolenia brwi, ale piana opadła, kiedy dolał soku pomidorowego. Przez chwilę przyglądał się krytycznie swojemu dziełu, nim przeniósł spojrzenie na Moralesa, słysząc, że to właśnie on jest właścicielem. Łagodny uśmiech nie zniknął ani na moment z twarzy Longweia, choć zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć. Zaraz jednak zaśmiał się, kręcąc głową. - Wolę jednak zajmować się smokami, niż serwować ogniste drinki, ale dziękuję za propozycję, doceniam ją - powiedział w końcu, nie będąc pewnym, czy naprawdę tak dobrze wyszedł mu drink, ale jeśli tak, to wszystko zawdzięczał samemu Salazarowi. - Jeszcze się rozejrzę w okolicy, czy jest coś innego, ale nawet jeśli tu przyjdziemy, to naprawdę nie musisz się odwdzięczać. Raczej niewiele pomogłem, a jeszcze musiałeś pokazać mi, jak zrobić drinka, więc właściwie bardziej zająłem wam czas. Muszę jednak przyznać, że wnętrza mają swój klimat - dodał jeszcze, nim usłyszał głos jednego z klientów, który wołał o nalanie mu jednego z piw. Odruchowo, Longwei złapał za szklankę, jaką wcześniej pokazał mu jeden z pracowników i zaczął nalewać, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę mógł jeszcze trochę pomóc, skoro nie spieszył się do domu.
Sal miał wielu wrogów i mocne plecy. Przez lata zwycięsko wychodził z niemal każdej batalii, a jakimś jemu tylko znanym sposobem, Biuro Aurorów wszystko zamiatało pod dywan. Wszystko wskazywało, że biznesmen slash przemytnik będzie żył jak pączek w maśle do końca swoich dni. Nie przewidział jednak jednego. Nadepnął na odcisk nie temu niedoświadczonego i nierozsądnemu małolatowi, co trzeba. Panicz Kane wzbił się na wyżyny kompetencji, o jaką nie podejrzewałby go nikt, łącznie z rodziną, nauczycielami i samym stwórcą. Ślizgon poczynił przygotowania i plany charakterystyczne raczej dla Krukona, niźli mieszkańca piwnicy, ale przyjaźń potrafiła wydobywać z ludzi to, co najlepsze. I, jak się miał wkrótce przekonać Morales – to, co najgorsze. Obserwacje hotelu, wcale nie podejrzany kurs na włamywacza (ciekawe czy korespondencyjny) i zakupy. Był przygotowany na wszystko, choć kiedy już pojawił się pod lokalem znienawidzonego pijacza tequilli, nie był pewien, wiara w nim trochę umarła. Nie miał jednak wyjścia. Najgorsze, co go mogło spotkać, to śmierć, ale on był zbyt głupi, żeby to zrozumieć i tym bardziej, by się tym przejąć. Postanowił zaatakować w noc, kiedy niemal nic się nie działo. Wszedł do hotelu i nie od razu wiedział, co dalej. Stres sprawił, że nawet kurs na włamywacza na nic się zdał, bo nie przygotowywał na to, że nagle wszystkie korytarze i drzwi będą wyglądały tak samo. Gdzieś jednak pójść musiał. Tylko gdzie?
Rzuć kostką K6:
1 i 4 – widzisz przez nikogo niechronione drzwi. Cicho mruczysz zaklęcie, przechodzisz przez nie. Spoconą dłonią szukasz po kieszeni kieszonkowego bagna i innych magicznych psikusów. Odpalasz różdzkę i dostrzegasz, że jesteś w pomieszczeniu wyglądającym na coś w rodzaju prostego schowka? Mały materac, krzesło, kocyk, jakaś szafka, puste wiadro i właściwie nic więcej. Rzucasz łajnobombą i szykujesz się do wyjścia, ale… zonk! Pomieszczenie jest bowiem wytrzeźwiałką dla najbardziej zniszczonych klientów i da się go otworzyć jedynie z drugiej strony. Gratulacje. Nagroda Darwina ląduje właśnie u Ciebie.
2 – Idziesz w kierunku drzwi i nagle dostrzegasz bysiora nabitego jak Błędny Rycerz nocą. Ochroniarz dostrzega w Tobie kolejnego z nieletnich kochanków, zaprowadza Cię do gabinetu, mówiąc, że szef niedługo przyjdzie i zostawia Cię. Możesz bez problemu się zemścić na znienawidzonym hodowcy agawy, a potem uciec przez okno. Merlin ma Cię w swojej opiece! Może czas wziąć udział w loterii?
3, 5 i 6 – Przez dłuższy czas wszystko idzie bez większych problemów. Przechodzisz przez jedne drzwi, potem drugie. Już tak niewiele brakuje Ci, by trafić do jaskini lwa, kiedy sam lew przypadkiem wychodzi Ci na spotkanie. Sal patrzy na Ciebie oszołomiony, stwierdza, że nie powinno Cię tu być, a dostrzegając łajnobombę w Twojej dłoni, sięga po różdżkę. Dorzuć K6 na parzysta/nieparzysta:
- Nieparzysta – udaje Ci się rzucić łajnobombą i pod osłoną smrodu uciec z miejsca zdarzenia. Teraz zostaje ci tylko liczenie na to, że Sal nie miał czasu Ci się przypatrzeć. - Parzysta – rzucasz łajnobombą i już masz spierdalać szpagatami, kiedy w plecy trafia Cię drętwota. Napisz post i oznacz Sala, bo to on zadecyduje, co się z Tobą stanie.
@Basil Kane w razie pytań zapraszam do Brooks na disco. PS. Nie zapominajcie o kostkach na klątwy!
______________________
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
prawdą było, że tam, gdzie do gry wchodzą uczucia - kończył mu się rozsądek. Jeśli, cytując Congreve'a, piekło nie zna furii takiej, jak kobieta wzgardzona, to strach pomyśleć do czego zdolny byłby Bazyl, gdyby nie urodził się chłopcem. Zgodnie z planami, jakie wysnuł z Marlą, miał w zapasie jedynie trzy sztuki bomb, jako, że królowa transmutacji obrzuciła je odpowiednimi klątwami, by poczyniły dewastujące zniszczenia, a że do lokalu wszedł z @Eugene 'Jinx' Queen wyjątkowo łatwo, całkiem niepozorni goście, kto wie, może nowe zabaweczki kierownika, wślizgnął się na korytarze w poszukiwaniu newralgicznych miejsc w których mógłby swoje najgorsze zabaweczki pozostawić w prezencie temu śmieciowemu odpadowi ze śmieciarki, którego nawet śmieciarzom nie chciało się podnieść. Hotel, uroczy, był tylko pralnią brudnych pieniędzy, co Bazylowi wydawało się równie genialne co idiotyczne, w końcu wystarczyła jakaś awantura między klientami, żeby bagiety wparadowały do środka i kto wie co zobaczyły. Nie jego jednak zmartwienie, a jego zmartwienie to znalezienie drzwi, które wyglądały na takie, za którymi znajduje się coś drogocennego, jak na przykład gabinet Salazara. Trudno powiedzieć, co sprawiło, że uznał drzwi od schowka za dokładnie takie, jakie reprezentowałyby miejsce pracy Moralesa, może podświadomie miał go za taką szmatę, że miejsce przechowywania mopa z pomyjami wydawało mu sie odpowiednie na jego majestatu. Pech chciał, że to była jakaś komórka na meneli, cóż, lepszy rydz niż nic. Niewiele myśląc zamachnął się, by wywalić łajnobombę z impetem w przeciwległą ścianę, kiedy jednak odwrócił się do ucieczki, odbił się od drzwi, które zamknęły się na cztery spusty. Ups. Wycelował różdżką w ościeżnicę, z nadzieją, że może jakaś bombarda czy inna alohomora uratuje go przed rychłą śmiercią w zaczadzeniu, niestety, epickość gówna, jakie wyczarowała Marla sprawiła, że wytrzymał jedynie kilka sekund, nim odpadł, tracąc przytomność.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Początkowo zmierzył nieradzącego sobie pracownika surowym spojrzeniem, ale urokliwy uśmiech niewątpliwie podziałał na korzyść chłopaka, poprawiając zarazem humor podenerwowanemu dotychczas właścicielowi hotelu. Meksykanin zyskał również inne powody do radości. Wbrew pozorom dawno nie miał bowiem okazji poszczycić się przed kimkolwiek zainteresowanym swoimi barmańskimi sztuczkami. Niekiedy zdarzało mu się stanąć za ladą i polewać klientom drinki, ale powiedzmy sobie uczciwie, nie mógł sobie pozwolić na regularne przyuczanie nowych do zawodu. Ten obowiązek spoczywał na nieco bardziej doświadczonych podwładnych, którzy zresztą zwykle wywiązali się z niego prawidłowo. Dzisiejszego wieczoru pewnie też nie dopuścili się żadnego błędu, wszak ostatecznie okazało się, że Huang nigdy nie został przez menadżera lokalu zatrudniony. Przygotowując perfekcyjną micheladę, wiele razy zerkał ukradkiem na twarzyczkę zaintrygowanego jego zdolnościami młodzieńca, nie potrafiąc przejść obojętnie obok jego urody. Mimo to, starał się pilnować, nie wykonując w jego kierunku żadnych śmielszych gestów, które mogłyby być dwuznacznie odczytane. Ot, uprzejmie podzielił się swą wiedzą, delikatnie chwytając tylko nastolatek Longweia, gdy ten niezbyt zręcznie zabrał się za nalewanie piwa. – Pod tym kątem będzie ci łatwiej. – Mruknął, przechylając leciutko jego rękę, żeby chmielowy trunek aż tak się nie pienił, a wreszcie, tuż po tym jak zdradził zaskoczonemu acz z pewnością niezbitemu z tropu uczniowi, że właśnie rozmawia z właścicielem, sięgnął po szklankę, oddając się równie przyjemniej co przygotowania degustacji. – Opiekun smoków? – Zapytał wyraźnie zaciekawiony pomiędzy jednym łykiem a drugim. Wydawało mu się, że przydałaby się jeszcze odrobina soku z limonki, ale nie zamierzał narzekać. – Skoro tak, powinienem ci kiedyś pokazać jak się pija sambucę – Niejako zaproponował kolejną lekcję z alkoholowymi trunkami w roli głównej, póki co odkładając pomidorowo-cytrusowe piwo na blat. - Nie muszę, ale chcę, zwłaszcza jeżeli mam w ten sposób przekonać cię, że nie warto korzystać z usług konkurencji. – Pozwolił sobie zażartować, nie obawiając się porównania z innymi restauracjami w okolicy. Jasne, wiele zależało od potrzeb i nastroju, ale przynajmniej jeśli mowa o meksykańskiej kuchni, uważał że w Londynie nie dało się trafić na nic lepszego. – Nieraz dobrze oderwać się od pracy, chyba było mi tego trzeba. Dziękuję. – Skinął głową na komplement chłopaka, ze zdziwieniem podążając za jego dłonią, sięgającą po kolejną szklankę. – Widzę, że ci się spodobało. Rozumiem, że nie możesz zostawić smoków, ale gdybyś chciał sobie dorobić podczas jakiegoś większego bankietu… – Rozłożył zapraszająco ręce, uważnie spoglądając na Huanga, bo jakoś szkoda było mu po prostu dać za wygraną.
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Lubię być tam, gdzie coś się dzieje i z pewnością nie rzucam słów na wiatr - co prawda najlepiej po prostu łapać mnie w biegu, bo czasem zdarza mi się o nich później zapominać pod natłokiem innych spontanicznych pomysłów, no ale potrafię czasem ustawiać właściwie priorytety, a tym niewątpliwie jest tajniacka akcja napadu na hotel Moralesa u boku Bazyla. Nie poświęcam zbyt wielu myśli potencjalnym konsekwencjom, które możemy za to ponieść, bo też po prostu wierzę w sprawiedliwość - jeżeli Morales zachował się gównianie, to karma wrócić musi w postaci gówna. A my jesteśmy tylko posłańcami wypełniającymi wyrok Fortuny, a nie można karać posłańców. Proste. Muszę jednak przyznać, że hotel jest niczego sobie i nawet gwiżdże pod nosem, gdy rozglądam się po wnętrzu i napotykam spojrzeniem wystawny barek, do którego sam chętnie bym zasiadł. Przez chwilę nawet myślę sobie, że to trochę niebezpieczne, abyśmy się z Bazylem rozdzielali. Na szczęście jestem lojalny. A przede wszystkim konkretnie spłukany, odkąd z Holly jestem na ścieżce wojennej a Zostaw przeżera więcej pieniędzy niż na to wygląda. Przynajmniej to, że ktokolwiek uznał, że pasujemy z Bazylem do tego środowiska, podbudowuje moje ego. Generalnie nie mam zbyt wielu problemów po drodze. Wychodzi na to, że wystarczy dostatecznie pewny siebie krok i już wszyscy myślą, że jesteś u siebie. Łatwizna. Rozpędzony popycham kolejne drzwi, zupełnie nie spodziewając się, że ktoś może znajdować się po drugiej stronie. Nie wiem, czyje zaskoczenie jest większe - moje czy Moralesa, ale ja na pewno mam lepszy refleks. Najwyraźniej bycie skurwielem i pieprzenie dwa razy młodszych od siebie nie chroni aż tak dobrze przed starzeniem się, jak może sobie myśleć Morales. Widząc ruch jego dłoni ku różdżce, nie zastanawiam się dwa razy i po prostu ciskam łajnobombę przed siebie. Nie celuję, ale wierzę, że jej zasięg jest na tyle konkretny, by chociaż trochę gówna poleciało na mordę Moralesa. Nie jestem jednak na tyle głupi, żeby to sprawdzać. Pędem przebiegam ponownie korytarze, pilnie rozglądając się za towarzyszem zbrodni, żeby poinformować go, że misja odniosła sukces i czas spierdalać. Problem w tym, że nigdzie go nie widzę, a nie spodziewam się, żeby mnie tak zostawił. No więc i ja czuję po gryfońsku, że nie wypada go zostawiać, więc przeklinając pod nosem na towarzysza, idę go szukać.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Przez dłuższą chwilę obracał pomiędzy palcami szklankę wypełnioną szlachetną, wyrazistą w smaku whisky, wpatrując się intensywnie w rzędy drobnych cyferek, które ze zmęczenia powoli rozmywały mu się przed oczami. Przymknął powieki, jakby w nadziei że odnajdzie jeszcze drzemiące wewnątrz ostatki energii, ale kiedy tylko otworzył je ponownie, zrozumiał że ma po prostu dość papierkowej roboty... i prześmiewczych szeptów słyszanych z tyłu głowy. Żmudna analiza księgi rozchodów i przychodów nie dawała mu jednak w spokoju zasnąć, a w konsekwencji Meksykanin wychylił jeszcze parę łyków bursztynowego trunku, postanawiając opuścić apartament i skontrolować to, co pod jego nieobecność działo się w przestronnych salach na parterze. Nie zamierzał również samego siebie oszukiwać; dobrze wiedział że przy okazji zawita przy ladzie bogato wyposażonego baru, delektując się smakiem kolejnego wykwintnego trunku, w którym gustował nie tylko on, ale i szerokie grono jego snobistycznych klientów. Leniwie zwlókł się z fotela, stając przy zdobionym lustrze, by poprawić zagiętą przy mankietach koszulę i nie do końca zadowalające go ułożenie fryzury, kiedy niespodziewanie otworzyły się drzwi do jego gabinetu. Nie pamiętał czy zamknął je za pomocą zaklęcia, nie miał zresztą czasu się nad tym zastanawiać, skoro tuż za drewnianą framugą spostrzegł młodziutkiego chłopaka trzymającego w ręku niezidentyfikowany przedmiot, którym ewidentnie próbował zamachnąć się w jego stronę. Paco instynktownie dobył różdżki, tak samo jak i odruchowo odskoczył przed – jak się niedługo okazało – gównianym pociskiem. – Mierda… – Syknął pod nosem, jakże tematycznie, wyczuwając w nozdrzach niebywały smród. Gdyby tylko mógł, wyrwałby się za uciekinierem jak drapieżnik chwytający w locie swoją zwierzynę, a jednak chcąc nie chcąc, musiał wpierw wykorzystać kawałek tarninowego drewna do ogarnięcia narobionego przez nieznajomego gówniarza bałaganu. Nie miał pojęcia ile czarów czyszczących uwolnił, zanim opuściło go uczucie mdłości, ale w końcu udało mu się wyswobodzić z nadal wymagającego wietrzenia salonu. Zlustrował czujnym spojrzeniem korytarz, zanim przestał zasłaniać rękawem twarz, a że niestety nie zdążył się twarzy oprawcy przyjrzeć, a tym bardziej nie zarejestrował, w którym kierunku ten zasmarkany pętak pobiegł, musiał wybierać na ślepo. Przemierzał hotelowy hol wkurwiony jak buchorożec w natarciu, a jednak los chociaż raz zdecydował się do niego uśmiechnąć. Nadstawił uszu, słysząc odgłos przypominający upadające ciało, który szczęśliwie wskazał mu drogę. Wystarczyło że nacisnął klamkę, a tuż przed nim niemal rozpłynęła się bezwładna, znajoma sylwetka przyjaciela Maximiliana, który ostatnim razem śmiał splunąć na jego buty. Nie pomyślałby, że ten widok powstrzyma buzującą we krwi żądzę, ale świadomość tego, co przed momentem miało miejsce nagle poprawiła mu nastrój na tyle, że schował różdżkę z powrotem za paskiem spodni. Zamiast atakować, pochylił się lekko, wyciągając Kane’a za fraki na korytarz, by ostatecznie rzucić go pod ścianą jak psa. W oczekiwaniu aż włamywacz się obudzi, najzwyczajniej w świecie wsunął do ust papierosa, zaciągając się kojącą chmurą dymu, zza której przyglądał się nie tyle śpiącej, co omdlałej królewnie. – Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. – Mruknął refleksyjnym tonem, nonszalancko skrywając dłonie w kieszeniach, kiedy tylko spostrzegł jak Basil powoli wraca do świata żywych. – Szkoda, że ty nie wybrałeś ani miecza, ani różdżki ani nawet gołych pięści… – Dodał zaraz niby do chłopaka, a jednak w eter, dusząc w sobie pokusę skwaszenia jego niewyparzonego ryja. Pragnął widzieć go zalewającego się krwią, a jednocześnie wiedział, że jego pragnienia nie mają obecnie znaczenia. Nie dlatego, że nie byłby w stanie ich zrealizować. Po prostu Kane nie był pierwszym, który zalazł mu za skórę, a chociaż ręka świerzbiła, Paco doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że agresja, jakkolwiek ekscytująca, nie zawsze okazuje się metodą najefektywniejszą. Przeciwnika należało dobrze poznać, a potem uderzyć w jego najsłabszy punkt… a chociaż Salazar niewiele o koledze Felixa wiedział, intuicyjnie czuł, że zamiast ciąć sectumsemprą jego skórę, lepiej będzie go upokorzyć, poczynając od prostego stwierdzenia, że nie potrafi załatwić problemu pomiędzy nimi, tak jak na prawdziwych mężczyzn przystało, woląc dusić się odorze swych gównianych i infantylnych pomysłów, które nawet nie zasługiwały na miano vendetty. - Nie jestem pewien czy powinienem docenić kreatywność… – Jeszcze chwilę toczył cyniczny monolog z sobą samym, zanim spojrzał z góry na rozbudzonego małolata. – …i na co ci to było? Tak bardzo chciałbyś zginąć? – Prychnął pod nosem kpiąco, z szyderczym uśmiechem przyklejonym do ust, zanim uraczył się ostatnią dawką nikotyny, jednym zręcznym pstryknięciem palca kierując niedopałek na ubranie Basila. – Ucięliśmy sobie całkiem miłą pogawędkę, nie uważasz? - Nie sprowadził go jednak na długo do roli popielniczki. Zaraz odepchnął się od ściany, znów pochylając nad nastolatkiem, żeby gwałtownym ruchem chwycić go za koszulkę, na której materiale mocno zacisnął palce, podnosząc chłopaka na wysokość własnych, rozognionych oczu. – A teraz zabieraj stąd swojego zasranego kumpla i wypierdalaj. – Warknął, nawet na sekundę nie spuszczając z niego wzroku. Na próżno było szukać tego samego spokoju, niby żartobliwego tonu, którym darzył go przed momentem. Czekoladowe tęczówki buchnęły żarem bliskim szatańskiej pożodze, a Meksykanin bez chociażby cienia delikatności pchnął nastoletnie ciało wprzód, jakby bezgłośnie chciał przekazać jego właścicielowi jedno: dopóki nie zmieniłem zdania. I bynajmniej nie była to groźba bez pokrycia, wszak niełatwo było trzymać nerwy na wodzy, kiedy zza kosmyków włosów znowu uwolnił się ten pierdolony szept: Przecież obydwaj dobrze wiemy, że tego chcesz. Posłałeś do piachu tylu, nawet tego jebanego aurora, a trzęsiesz portkami przed bandą rozwydrzonych nastolatków? Kiedyś miałeś potęgę i klasę, Paco, a teraz? Została ci tylko idealnie ulizana fryzura i pstrokate koszule, w których wyglądasz jak ostatni pajac. Niby wiedział, że to kolejna z rozprzestrzeniających się jak dżuma chorób, że wystarczy zignorować głos z tyłu głowy, a jednak ta bitwa z myślami i konieczność zaciągnięcia hamulca kosztowały go naprawdę wiele energii.
Ostatnio zmieniony przez Salazar Morales dnia Pią Gru 30 2022, 16:54, w całości zmieniany 1 raz
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Wszystkie uwagi mężczyzny, Longwei przyjmował z lekkim uśmiechem, mając świadomość, że był to pierwszy raz, kiedy zajmował się czymś takim. Podejrzewał, że trafił na naprawdę cierpliwego nauczyciela i że być może inni na jego miejscu zrugaliby go za to, co robił, zamiast dawał jedynie subtelne uwagi, jak choćby poprawa nadgarstka w trakcie nalewania piwa. Coś, co Huang nie spodziewał się, że ma takie znaczenie przy pienieniu się trunku - kąt nachylenia szklanki. Przez moment nawet zastanawiał się, czy nie dałoby się tego zrobić w inny sposób, zaklęciem usunąć pianę, ale może nie o to w tym wszystkim chodziło. Ostatecznie, nawet w jego zawodzie nie wszystko robiło się przy pomocy różdżki. - Wiem, że nie wyglądam, ale tak. Zajmuję się nimi już od… czterech lat. Może trochę dłużej - odpowiedział, nieco wchodząc w słowa Salazarowi, unosząc przy tym dumnie podbródek, a jego ciemne spojrzenie zabłyszczało mocniej, gdy tylko temat zszedł, choć na chwilę, na temat jego pracy. - Sambucę? Brzmi ciekawie - przyznał zaraz, zastanawiając się, czy chodziło tylko o picie, czy również o przygotowanie trudnku. Zawsze był gotów na nowe doświadczenia, jeśli nie przekraczały pewnych granic, a jeśli mógł uczyć się robienia drinków, bez konieczności ich picia, nie miał nic przeciwko. Nigdy nie wiadomo, kiedy podobne doświadczenie może się przydać. Longwei spojrzał na Salazara z nieznacznym zaskoczeniem w spojrzeniu, zaraz uśmiechając się lekko i kiwając głową. Takie podejście mógł zrozumieć, ale nie zamierzał i tak korzystać z podobnej formy odwdzięczenia się za pomoc. Nie uważał, żeby tak naprawdę pomógł, więc nie miał za co odbierać podziękowania. - Póki co twoja restauracja najbardziej zaciekawiła mnie wystrojem, więc myślę, że nie masz o co się martwić - odpowiedział, zgodnie z prawdą, nim odruchowo zaczął nalewać piwo kolejnemu klientowi. Miał świadomość, jak komicznie mogło to wyglądać, ale póki stał za barem, nie potrafił przestać, wchodząc niejako w rolę początkującego barmana, samemu śmiejąc się z siebie. Spojrzał z ukosa na właściciela lokalu, ostatecznie się poddając. - Dobrze. Kiedy będziesz potrzebował dodatkowej pary rąk, daj znać. Jeśli tylko nie będę mieć dyżuru przy smokach, przyjdę pomóc - powiedział, sięgając do tylnej kieszeni, aby wyjąć swojego wizbooka, prosząc tym samym o zostawienie namiarów na siebie, jeśli tylko Morales czuł się z tym komfortowo. Jedno, czego Longwei zdążył się nauczyć, to że przy smokach czasem łatwiej porozumieć się przy pomocy tej prostej książeczki, niż wysłać sowę, która nie raz kończyła wraz z listem w pysku jednego ze smoków.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie ryzykowałby określeniem samego siebie mianem cierpliwego nauczyciela, jednak rzeczywiście niekiedy wypadało zwolnić tempo. Przynajmniej przez chwilę mógł zapomnieć o podenerwowaniu i oczyścić myśli, łącząc przyjemne z pożytecznym. Co prawda w hotelu, a zawłaszcza przy barowej ladzie, nadal panował tłok, ale tłumy powoli się rozrzedzały, a tym razem to z kolei podwładni Moralesa jakby wrzucili kolejny bieg, wznosząc się na wyżyny swoich możliwości. Klienci nie narzekali już na długi czas oczekiwania, a Paco mógł skoncentrować się w pełni na swym niecodziennym gościu. - Pomagasz też w rezerwacie smoków? Chętnie zaprosiłbym tam kogoś i pokazał kilka gatunków. – Zapytał wyraźnie zaintrygowany, upatrując okazji do kolejnej randki z Maximilianem. Niestety nieszczególnie ostatnio im się układało, ale nie oznaczało to, że zamierza złożyć broń; wręcz przeciwnie, wierzył że zdoła naprawić błędy i przekonać go, że dalej to właśnie jego uwzględnia w swoich najważniejszych planach. – Tak, tradycyjnie podpala się jej powierzchnię i wypija dopiero po zdmuchnięciu płomienia. – Zdradził tajemnicę kryjącą się za egzotycznie brzmiącą nazwą, wyjaśniając również Longweiowi dlaczego skojarzył sambucę z miłością, którą chłopak darzył skrzydlate, majestatyczne stworzenia. Nie spodziewał się wcale, że nagle złoży mu ofertę dorywczej pracy, ale luźna pogawędka zdecydowanie poprawiała mu nastrój, a że doceniał również okazywane przez Huanga zaangażowanie i zainteresowanie barmańską sztuką, propozycja sama uwolniła się z jego ust. Zerkał z uśmiechem na zaskoczone spojrzenie młodzieńca, lekkim kiwnięciem głowy dziękując za komplement, po którym ponowił zaproszenie na obiad, a w końcu sam zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu wizbooka. Nie to, żeby nie zauważał jego zalet, acz faktycznie nie przywykł jeszcze do tej szybkiej formy komunikacji, a przynajmniej nie traktował jej jako priorytet. Może powinien? – Chętnie zawiązałbym z tobą nić współpracy. Szybko się uczysz, a naprawdę trudno o dobrego pracownika. – Wtrącił, wymieniając się z chłopakiem danymi kontaktowymi, kiedy jeden z kierowników zmiany poklepał go po ramieniu, szepcząc na ucho. – Wybacz, obowiązki wzywają. – Przeprosił zaraz Longweia, odwracając się na pięcie. Zatrzymał się jednak, zdając sobie sprawę z tego, że wypadałoby powiedzieć coś jeszcze. – Nie trzymam cię tutaj, więc spokojnie, możesz sobie odpuścić kolejne piwa i michelady. – Rzucił na pożegnanie, zanim zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze.
zt.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Longwei uśmiechnął się lekko do mężczyzny, tłumacząc, że pracował dla Ministerstwa, a tutejsze rezerwaty w większości były prywatne. Zaraz też zaprosił go na wzgórza smoków za Londynem, obiecując oprowadzić bezpiecznie, jeśli tylko da mu wcześniej znać o tym, co planuje. Nie miał nic przeciwko pokazaniu smoków, z którymi zwykle pracował, którymi się opiekowali innym. Było to zdecydowanie lepsze, niż pozwolenie postronnym na samotne chodzenie po terenie, który smoki uznawały za swój. Po chwili spoglądał z zaskoczeniem na Salazara, kiedy tłumaczył, na czym polega picie drugiego drinka i musiał przyznać, że brzmiał ciekawie. Zdecydowanie był czymś, co chciałby spróbować zrobić, a także się napić. Brzmiał jak zupełnie smoczy drink, jak coś, co może mogłoby nawet na moment zamienić go w smoka, co jedynie dodawało dreszczyku emocji do samego wyobrażenia sobie, jak drink musiał smakować. W końcu jednak temat zszedł na niezbyt spodziewaną propozycję, którą ostatecznie Longwei przyjął, a dzięki której wymienili się danymi kontaktowymi z Salazarem. Jedna nowa dziwna znajomość do kolekcji, która mogła poskutkować w przyszłości dodatkowymi galeonami, a przynajmniej zdobyciem nowych umiejętności. Nie zamierzał od tego uciekać, skoro już się zgodził, z lekkim uśmiechem przyjmując komplement. - Jasne, zajmij się tym, co masz zrobić, dość ci czasu zająłem - powiedział, skłaniając lekko głowę, po czym już słyszał wołanie kolejnego klienta o piwo. Już miał odruchowo sięgnąć po szklankę, kiedy usłyszał głos Salazara i nie mógł się nie zaśmiać. - W takim razie wracam do domu. Dzięki za pomoc i do zobaczenia - rzucił, nim starszy mężczyzna wrócił do pracy, samemu wychodząc zza baru. Niewiele później teleportował się sprzed wejścia do hotelu pod kamienicę, śmiejąc się pod nosem z tego, co się wydarzyło.
/zt
+
______________________
I won't let it go down in flames
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Miotnięty pod ścianę jak szmaciana kukiełka, pofrunął i wylądował krzywo, wciąż pozbawiony przytomności. Nawet ten solidnych rozmiarów guz, który mu z pewnością wyrośnie od przypierdolenia łbem w podłogę nie pomógł na to, by ocknąć się na czas, by stać się odbiorcą groźnych monologów mrocznego gangstera. Po chwili jednak zaczęło mu coś prześwitywać, trudno powiedzieć, czy to w związku z odorem gówna, rozściełającym się po korytarzach, czy to może smrodek przypalanego swetra, na którym wylądował kiep papierosa Moralesa, spojrzał na niego z dołu, próbując zorientować się w czasie i przestrzeni, kiedy dotarły do niego słowa "Tak bardzo chciałbyś zginąć?". Abstrakcyjne było to, że osdpowiedź była nader prosta - nie. Bazyl był zbyt zadufanym w sobie bubkiem, by myśleć o przedwczesnej śmierci, a jednak pomimo tak prostej odpowiedzi na to pytanie, jego mózg pompował krew we wszystkie zwoje, szukając w nich przykładu podobnej sytuacji z kart historii czarodziejów. Starcie czarnoksięznika z będącym wciąż w kilku krajach świata uważanym za nieletniego studentem. Były to rozmyślania absolutnie bez sensu, a jednak jego mózg, wciąż pokątnie otumaniony, bronił się wiedzą, a nie abstrakcyjnymi groźbami, jak miało się okazać - całkowicie bez pokrycia. Już nawet wargi rozchylił by coś tam odszczekać, obdurknąć, jak na lisa z wścieklizną przystało, ale ten znów nim jął szarpać jak workiem ziemniaków, przez co Kane z trudem podniósł się na nogi, zaraz wypierdalając się znów, kiedy ten pchnął go na przód. - Nno kurwać... - stęknął, asekurując upadek przedramionami, żeby sobie nie rozkwasić twarzy. Potrząsnął głową, by ocknąć mózg, z nadzieją, że nie ma jakiegoś wstrząsu od tego pomiatania. Dotarło do niego jedynie tyle, że Jinx jest cały i że nic mu nie grozi - to było poniekąd równie ważne, co powodzenie samej misji. Wiedział, że będą musieli przedyskutować co udało się osiągnąć, a potem wypić zimne piwko, by uczcić, że nasrali staremu wilkowi pod jaskinią, a on ledwie przetrzepał im kurteczki. Ugryzł się więc w język, pozbawiona dumny śliska, ślizgońska żmija, po czym rzucając Meksykaninowi nieprzyjemne choć wciąż pełne satysfakcji spojrzenie, ulotnił się, zgodnie z zachętą właściciela lokalu, czym prędzej z okolicy.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nigdy nie należał do grona społeczników, którzy wykazywaliby zainteresowanie wsparciem brytyjskiego ministerstwa w magii w obliczu niecodziennych problemów, chociażby takich jak nagły nalot skrzydlatych bestii, siejących spustoszenie w okolicach Londynu. Nie pomyślałby więc, że dawny przyjaciel z ministerstwa, a obecnie wytwórca czarodziejskiej odzieży, poprosi go o wyciągnięcie pomocnej dłoni, a raczej pochwycenie w rękę różdżki i rzucenie kilku zaklęć ochronnych, które pozwoliłyby wzbogacić asortyment sklepu. Paco zaprosił Cyrila do hotelowego apartamentu, żeby omówić szczegóły zlecenia przy filiżance smoczego espresso, a chociaż niekoniecznie zależało mu na tej fusze, nie chciał też odmawiać sobie współpracy z mężczyzną, którego nie widywał przez ostatnie kilka miesięcy. Szkopuł tkwił w tym, ze równie dawno nie wykorzystywał swych umiejętności w zakresie zaklęć transmutacyjnych do wytwórstwa, polegając na podobnych czarach jedynie w przypadku konieczności zmian w wystroju wnętrza albo popisując się karcianymi sztuczkami przed kolegami, z którymi zdarzało mu się grywać w krwawego barona. Zmiana koloru obrusu czy przemieszczeniu kilku kart nijak nie mogła się natomiast równać z nakładaniem klątw czy defensywnych barier na części garderoby albo biżuterię. Co więcej, dobrze wiedział, że w najbliższym tygodniu – tuż przed zaplanowanym feryjnym urlopem – czeka go mnóstwo pracy i nie będzie mógł zbyt wiele czasu poświęcić antyogniowym szatom. Prawdopodobnie podjął niesłuszną decyzję, ale po namowach dał się Cyrilowi przekonać, każdego wieczoru przysiadając przy cienkich, zwiewnych płaszczach, które miały posłużyć za ochronę przed smoczym zionięciem. Jako że najlepiej radził sobie z zaklęciami ofensywnymi i defensywnymi, początkowo postanowił potraktować szaty prostym czarem Protego. Przyłożył różdżkę do materiału ubrań, starając się objąć magiczną barierą cały strój, nie pozostawiając choćby skrawka niedotkniętego działaniem jego tarninowego kawałka drewna. Po czasie doszedł jednak do wniosku, że potrzeba nieco silniejszych, intensywniejszych środków wyrazu, dlatego po kilku godzinach ponowił proces zaklinania, wreszcie decydując się na zastosowanie na płaszczach i pelerynach również potężniejszej bariery pod postacią Protego Maxima. Niewykluczone, że na tym winien poprzestać, że ciuchy spełniłyby oczekiwaną rolę; wszak w przypadku starcia ze smokiem i tak należało zdawać się nie na wytworny strój, a raczej umiejętność szybkiej teleportacji w bezpieczne miejsce… a jednak nadal czuł się nieusatysfakcjonowany swym dziełem i na własne nieszczęście, nagle przypomniał sobie o istnieniu zaklęcia Domino Elementi, które najlepiej radziło sobie z mocą żywiołów. Problem w tym, że czar wymagał niebywałego skupienia, a Paco nigdy wcześniej nie opanował go w stopniu perfekcyjnym. Teoria natomiast nie miała niczego wspólnego z praktyką. Niewykluczone, że to zmęczenie albo pragnienie dążenia do ideału skłoniło go jednak do podjęcia próby i zaklęcia w udostępnionych mu ubraniach bariery przypominającej tę, którą można było zmaterializować za pomocą Domino Elementi. Nie trzeba chyba mówić, że nieposkromiona ambicja jednocześnie wyprowadziła go na manowce, a wykonane płaszcze nie tylko nie zapewniały ochrony przed ogniem, ale jeszcze straciły efekt nałożony przez niego uprzednio za pomocą czarów defensywnych. Testy, które przeprowadził wraz z Cyrilem wzbudziły w nim jedynie poczucie rozczarowania i złości, chociaż mężczyzna wydawał się nieprzejęty jego porażką, skoro nie zniszczył wartościowych i estetycznych płaszczy. Tak, te musiały zostać ostatecznie sprzedane tylko jako te ładne, niekoniecznie użyteczne, a Morales… chociaż nie zasilił bankowej skrytki choćby złamanym knutem, miał okazję sięgnąć do podręczników o transmutacji, zyskać nową wiedzę i przećwiczyć zaklęcie, do którego miał zamiar jeszcze kiedyś powrócić.
zt.
+
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Antonio zanurzył się w przyjemnie chłodnym basenie. Mimowolnie z jego ust wydobył się cichy syk, gdy dotknął tafli wody. Bądź co bądź przyzwyczajony był do nieco cieplejszej temperatury, rozpieszczały go wszak zaklęcia, którym objęto zachodnie skrzydło hotelu. Jego mięśnie naprężały się przy każdym ruchu, gdy spokojnie płynął kraulem przez basen. Nie wzbudzał przy tym zachwytów osób zgromadzonych na magicznie sztucznej plaży, a niesłusznie. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak musiał wyglądać. Niestety nie ma tu zbyt wielu pasjonatów piękna, pomyślał z przekąsem, zanurzając się ponownie w wodzie. Odepchnął się od ściany i przemierzył pół jego długości. Po jakimś czasie wyszedł z basenu. Zarzucił na barki ręcznik i otarł nim twarz. Rozejrzał się wokoło, ale nie zobaczył nikogo godnego jego uwagi. Ot, parę przeciętnych kobiet i nijakich mężczyzn. Niemniej nie stracił humoru, podchodząc do basenowego baru. - Amigo! - zwrócił się do barmana, którego imienia oczywiście nie pamiętał, pomimo, że był tu jakiś tysięczny raz - Cubra libre. Por favor - rzucił niedbale, spoglądając na młodego chłopaka. Był nawet ładny, ale wyglądał na typowego niño. Nie było w nim ni pasji, ni uroku, ot taki sobie chłopaczyna. Tony odebrał od niego drinka rozglądając się obojętnie po pomieszczeniu. Zapowiadał się kolejny nudny i nijaki dzień.
/edit - literówka
Ostatnio zmieniony przez Antonio Díaz dnia Pią Mar 17 2023, 17:39, w całości zmieniany 1 raz
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie samą robotą człowiek żyje, a czasami nawet i zapracowanemu wiecznie właścicielowi tego luksusowego przybytku należała się odrobina relaksu. Meksykanin po spotkaniu z jednym z kontrahentów zahaczył jeszcze o prywatny apartament, żeby przebrać się wygodniejsze ciuchy, a potem postanowił wreszcie skorzystać z owoców prowadzonej od lat działalności, wylegując się na magicznie ogrzewanej plaży. Rzecz jasna, z drinkiem w jednej ręce i papierosem w drugiej. Nie spodziewał się tylko, że przy barze spotka tak szanowną personę – kogoś, kogo bez zawahania mógł nazwać po pierwsze wspólnikiem, a po drugie dobrym przyjacielem. - Por quenta de la casa. – Rzucił głośno zza pleców Diaza, zanim został przez mężczyznę zauważony, po czym sam poprosił o klasyczną margaritę z podwójną porcją świeżo wyciśniętego soku z limonki. – Naprawdę myślałeś, że będziesz bawił się beze mnie? – Wreszcie zwrócił się bezpośrednio do Toniego, którego przyciągnął do siebie ramieniem po to, aby złożyć subtelnego całusa na jego policzku. – Chyba że obawiasz się konkurencji… – Mruknął również zaczepnie, zerkając na druha spod przyciemnianych okularów, które spełniały wyłącznie rolę elementu nienagannie dobranego ubioru, wszak nie potrzeba było chronić oczu przed tutejszym, niestety sztucznym słońcem. – Mamy temat do załatwienia, więc rozsiądź się wygodnie i przekaż Beatrize, że niedługo wybieramy się na przejażdżkę. – Zapraszającym gestem pokierował latynoskiego brata do dwóch leżaków rozłożonych na uboczu, jednak zanim zajął swoje miejsce, odstawił na bambusowy stolik przystrojony cukrem kieliszek, sięgając do kieszeni po paczkę merlinowych strzał. Zaproponował fajkę Diazowi, w międzyczasie rozglądając się po magicznej plaży, podświadomie rejestrując twarze kręcących się w oddali gości. Nie spostrzegł jednak nikogo interesującego. Poza tym... nie był pewien czy na starość zaczyna się robić ckliwy i sentymentalny, ale jakoś zatęsknił za tym hiszpańskim skurwysynem.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony natychmiast odwrócił głowę, słysząc znajomy głos. Uśmiechnął się pod nosem i upił łyk darmowego, jak się okazało, drinka. Niesamowite, że przed chwilą pomyślał, że ten dzień może okazać się nudny. W El Paraíso rzadko kiedy wiało nudą. - Paco - jego uśmiech był szczery, a humor wspaniały na widok starego druha. - Dobrze wiesz, że bez ciebie to żadna zabawa. Powiedział, czując silne ramię na swoim barku i cmoknięcie na policzku. Ach, jakiż on był uroczy i miły. Zupełnie byś się nie spodziewał, że potrafi być takim wyrachowanym chujem. Antonio spojrzał na niego filuternie, trzymając jednak rączki przy sobie. Choć Salazar był niewątpliwie przystojnym mężczyzną, no i wpływowym człowiekiem (co w rozumieniu Tony’ego stanowiło mocny argument przeważający za tym, że był atrakcyjny) darzył go jedynie platoniczną miłością. Niemniej chętnie okazywał mu owo uczucie. Oczywiście w granicach rozsądku, nie miał zamiaru wzbudzać zazdrości jego ponętnego partnera. - Compadre, przecież ty ten etap masz już za sobą. A nawet gdyby, statystycznie rzecz ujmując i tak mam dwa razy większe szanse niż ty - mruknął, pijąc do faktu, iż jego towarzysz w przeciwieństwie do niego odrzucał żeńskie wdzięki. A szkoda, pomyślał, przypominając sobie o krągłościach Bey. Na Merlina, jak można za kimś tęsknić aż tak bardzo? Odrzucił od siebie i złe myśli, i poczucie winy, które tak często go dopadało. Skupił się więc na tym, co miał mu do powiedzenia Morales. Skinął porozumiewawczo głową, a jego źrenice nieco się zwęziły. Rozsiadł się wygodnie na jednym ze wskazanych leżaków, pozwalając aby sztuczne słońce osuszyło jego skórę pokrytą kropelkami wody. Przeczesał mokre włosy i upił łyk z niewielkiej szklaneczki. Przez te kilka krótkich sekund, wyraźnie spoważniał. Jak zawsze, gdy była mowa o robocie. Chrząknął, a potem odpowiedział. - Zamieniam się w słuch. Z wdzięcznością przyjął papieroska od przyjaciela. Rozejrzał się przy tym przelotnie po pomieszczeniu, tej przedziwnej, sztucznej plaży. Nie dostrzegł nikogo niepokojącego, doskonale wiedząc, że w tym przybytku nie ma raczej ludzi o krystalicznie czystej reputacji.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Przyjemnie było usłyszeć znajomy tembr głosu przyjaciela, ale jeszcze więcej radości sprawił Meksykaninowi widok jego wyszczerzonego, szczerego uśmiechu, w którym ze względu na zażyłość relacji dostrzegał nie tylko ognisty temperament mężczyzny, ale i wyraźnie łobuzerską, charakterystyczną dla niego nutę. Pomimo wieku Diaz jakby nigdy nie zatracił blasku i młodzieńczej brawury, a w jego towarzystwie zdecydowanie nie sposób było narzekać na nudę. Niektórzy nazwaliby go nieobliczalnym, ale Paco wolał określać jego metody działania jako niekonwencjonalne. Nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzał, nie zamierzał ani nie chciał wpływać na decyzje hiszpańskiego amigo. Cenił sobie bowiem niezależność Toniego, a i gotów był przymknąć oko na jego niekiedy zupełnie nieprzemyślane, impulsywne wybryki przede wszystkim przez wzgląd na wspólną przeszłość oraz lojalność, o którą w czarodziejskim półświatku łatwo przecież nie było. A propos… nieraz walczyli ramię w ramię, a chociaż Salazar dla wrogów nie miał litości, a swoją mroczną stronę skrywał za maską czarującego bawidamka, nie uważał się wcale za wyrachowanego chuja. Najczęściej dawał ludziom dokładnie to na co sobie zasłużyli, a że niektórzy zapracowali na wypatroszenie bebechów bądź avadę wystrzeloną między oczy, cóż… Taka kolej rzeczy. - Za sobą…? – Mruknął zaczepnie, ażeby pociągnąć kumpla za język, skłaniając by powiedział co dokładnie miał na myśli. – Statystycznie to razem z psidwakiem macie po trzy nogi… dlatego nie dbam o statystyki. – Wzruszył nonszalancko ramionami, unosząc jednak kieliszek z margaritą, żeby stuknąć się z zaproszonym do leżaków gościem szkłem. Pozwolił sobie skosztować słodko-kwaśnego drinka i odpalić papierosa, zanim zajął miejsce naprzeciw mężczyzny, który chyba nie tylko jego dekoncentrował zadbanym, wilgotnym jeszcze po kąpieli w basenie ciałem. Morales nie mógłby dalej nazywać się estetą, gdyby nie docenił rozpościerającego się przed czekoladowymi tęczówkami widoku, jednak podobnie do swojego wspólnika, kiedy była mowa o interesach, sprośne myśli odrzucał na bok, w pełni skupiając się na robocie. - Pamiętasz Dominica Creagana? Krępy, łysy Irlandczyk. Stały klient, który półtora miesiąca temu odebrał towar i słuch po nim zaginął. – Przypomniał Diazowi sylwetkę kolesia, który wisiał sporą sumkę za dostawę rema. – Zapłacił złotem leprekonusów. Bynajmniej nie dlatego, że nie miał pieniędzy. – Pokręcił ze zrezygnowaniem głową, przewracając przy tym oczami, a potem zaciągnął się chmurą siwego dymu, jakby chcąc zatruć świadomość, że dał się oszukać w tak prostacki sposób. Czasami się zdarzało, zwłaszcza kiedy nie dało się osobiście kontrolować wszystkich transakcji, - Ustaliłem jego adres. Plus jest taki, że to wiarygodna informacja. Minus: otrzymałem ją od chłopca, który nie zwykł służyć jednemu panu. Taka kurewka. – Kontynuował swój wywód, spoglądając na partnera z nad kieliszka margarity. – Myślę, że już wie, że chcemy złożyć mu wizytę. – Dodał gwoli ścisłości, chociaż podobne wnioski łatwo było wysnuć z jego opowieści.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Nieobliczalny, niekonwencjonalny, nietypowy. Słowa to tylko słowa. Czy mogły one opisać złożoność charakteru Tony’ego? Pewnie tak. Ale nas interesują przecież czyny, bo to one świadczą najlepiej o usposobieniu drugiego człowieka. Znał Moralesa już jakiś czas i całą pewnością mógł stwierdzić jedno. Byli do siebie tak podobni, jak bardzo byli różni. Meksykanin cechował się większą powściągliwością, lubił kosztować zemstę na zimno. Z kolei on nie umiał powstrzymać nerwów na wodzy. Być może dlatego tak często Paco przewracał na widok jego działań teatralnie oczyma. Kładł w porę rękę na ramieniu, próbując go uspokoić. Ale klął z przejęciem i wyjmował różdżkę, by pomóc w tarapatach, w które Katalończyk tak ochoczo się pakował. - Za sobą. No chyba, że wróciłeś do poligamii. Na co wielu znanych mi mężczyzn zareagowałoby z dosyć dużym zadowoleniem - mruknął, puszczając mu oko. - No ale nie śmiałbym namawiać cię do złego - dodał po chwili, odkładając mokry ręcznik na leżak. Swoją drogą było to bardzo ciekawe. Z jednej strony jego serce było przecież spętane przez Beatriz, którą od lat niepodzielnie kochał szczerą miłością. Zaś z drugiej od kilku dobrych lat używał śmiało życia, nie przejmując się jutrem. To było pewnie podłe i dwulicowe, ale chyba przeczuwał, że jego kobieta i tak mu tak łatwo nie wybaczy. A jako że wykonywał dosyć niebezpieczny zawód, mógł zginąć chociażby jutro. Dlaczego więc miał odmawiać sobie odrobiny rozkoszy? Jego wzruszenie ramionami przyjął… wzruszeniem ramionami. Każdy miał swoje gusta i nie zamierzał wnikać w to, z jakich powodów Paco konsekwentnie odrzucał kobiece względy. Kto z nas, śmiertelników znał przyczynę, dla której niektórzy umierali z miłości do mężczyzn, inni darzyli afektem płeć piękną, a jeszcze inni - tacy jak Tony - się nie ograniczali. Katalończyk odrzucił jednak podobnie rozmyślania, skupiając się na robocie. Zwilżył wargi, słuchając z uwagą słów Moralesa. Skrzywił się, gdy compadre przywołał nazwisko śliskiego typa. - Ten brzydal? Jak mógłbym zapomnieć - odpowiedział, odkładając drinka na ziemię. Nie miał nic do Creagana, nawet krztyny szacunku. Prędzej by zwymiotował niż uścisnął jego dłoń. Wysłuchał do końca słów Salazara, nie czując, jak na jego twarz wkrada się łobuzerski uśmiech. Jeżeli gdzieś tam istniała okazja, aby sprać na kwaśne jabłko cholernego oszusta, nie mógł jej przecież sobie odmówić. Zwłaszcza, gdy chodziło o przemiłą przejażdżkę w tak doborowym towarzystwie. - Powiedz tylko kiedy i o której. Chętnie złożę temu typowi wizytę. Skoro i tak się nas spodziewa, będzie przecież bardzo miło - odpowiedział Tony, biorąc drinka do ręki. Przez chwilę obserwował w zamyśleniu bąbelki unoszące się w górę, po czym dodał upił kolejny łyk potwornie słodkiej mieszanki rumu z coca-colą. - Tylko ja, ty i Bea? - zapytał z nadzieją. Być może dlatego, że to właśnie taki układ najbardziej mu pasował. Nie lubił, gdy ktoś plątał mu się pod nogami.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Słowa z pewnością nie mogły równać się czynom, a chociaż obydwaj potrafili nawijać makaron na uszy, oczarowując rozmówców nie tylko urodą, ale i charyzmatyczną osobowością, akurat ponad złote usta Antoniego Meksykanin zdecydowanie przedkładał inne, istotniejsze cechy charakteru przyjaciela. Czasami rzeczywiście miał ochotę wylać mężczyźnie kubeł zimnej wody na łeb, byleby ostudzić jego niepowstrzymany, ognisty temperament, ale najważniejsze okazywało się to, że zawsze mógł na niego liczyć i że ten narwany acz lojalny amigo nigdy nie zawiódł jego zaufania. Poza tym… krążyło takie powiedzenie, wedle którego w szaleństwie tkwiła metoda, a mimo że Paco wolał nie wspominać o tym otwarcie, niekiedy wprowadzany przez Diaza zamęt zdawał się potrzebny, bądź przynosił im obu wymierne korzyści. Można by więc rzec, że wzajemnie się uzupełniali, niczym dwa przeciwległe bieguny magnesu. - Nie wątpię. – Brwi Moralesa momentalnie pomknęły ku górze, zaprzęgając brudną wyobraźnię do pracy, a jednak on sam prychnął tylko pod nosem, spuszczając na chwilę wzrok w podłoże. Skłamałby mówiąc, że nie brakuje mu tych jednonocnych przygód i że nie chciałby się czasem poddać nagłym porywom namiętności z przypadkowym, pięknym chłopcem spotkanym przy barze. Zbyt długo korzystał z uroków życia, aby nagle jego podejście diametralnie się w tej kwestii zmieniło. Zbyt mocno zależało mu jednak również na Maximilianie, jedynym któremu udało się zawładnąć nad jego sercem. Nie mógł go skrzywdzić po raz wtóry, dlatego dzielnie opierał się pokusom, a sugestie Toniego zbył milczeniem, niecierpliwie wyczekując zmiany tak niewygodnego tematu. Na szczęście kolejny dotyczył roboty, a ta niewątpliwie odsuwała na bok dyskusje o pięknych, nagich ciałach rozłożonych na satynowej pościeli. - Powiedz mi jeszcze, że już z twarzy widać, że to oszust… – Przewrócił teatralnie oczami, wypuszczając z ust sporą chmurę dymu. Przypomniał sobie, dlaczego w towarzystwie tego tutaj zaczynał powątpiewać czy powinien określać samego siebie mianem estety; odnosił bowiem wrażenie, że Diaz każdy element otoczenia oraz jego wartość wycenia w kategoriach piękna. – Wstrzymaj konie, amigo. – Westchnął również ciężko, doskonale wiedząc że jego druh, gdyby tylko mógł, już teraz zasiadłby za kierownicą ukochanej fury, wciskając pedał gazu do dechy. – Nie chcesz najpierw zobaczyć jak mieszka nasz szanowny przyjaciel? – Zapytał retorycznie, wyciągając stertę zdjęć, które ułożył przed kompanem wycieczki na bambusowym stoliku. Pozwolił mu obejrzeć fotografie, dogaszając peta w popielniczce i dopiero po orzeźwiającym łyku margarity pokazał mu na jedną z nich. – Najłatwiej byłoby przedostać się przez ten balkon. – Zastukał delikatnie palcem, przeczuwając poniekąd, że drugie rozwiązanie o wiele bardziej przypasuje gustom Antoniego. – Chyba że wolisz zabrać chłopaków i wparować przez główną bramę w świetle jupiterów. – Zaproponował uporanie się z problemem w brutalniejszych środkach wyrazu, głównie dlatego że i on tęsknił za potężną dawką adrenaliną i zewem krwi uderzającym do głowy przyjemniej niż procenty. Póki co pytanie Diaza, okraszone wyraźnie słyszalną nadzieją w znajomym głosie, ostudziły jego entuzjazm. – No aceptas a mi pareja, ¿verdad? – Zwrócił się do przyjaciela, mierząc go znacznie chłodniejszym i surowszym spojrzeniem. – Debería invitarlos a ambos a tomar una copa. Es imposible no amarlo. – Dodał stanowczym tonem, który wyraźnie świadczył, że to propozycja nie do odrzucenia. – Pero si... Solo tu, yo y Bea. – Dopiero po tym odpowiedział Toniemu, kiwając zgodnie głową. W przeciwieństwie do niego miał jednak zgoła inne powody, dla których nie zamierzał angażować Maximiliana. Nie uważał bowiem, że jego ukochany nie udźwignąłby presji czy plątał się jak bezpański kundel pod nogami. Wierzył w niego. Nie chciał jednak zarazem narażać chłopaka na niebezpieczeństwo ani dodatkowy stres, zdając sobie sprawę z tego, że obecnie potrzebuje przede wszystkim spokoju.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony obserwował Paco i chyba czuł, że wstąpił na grząski grunt. Nie kontynuował więc wątku, doskonale wiedząc, jak to jest kiedy jedna osoba zawładnie twoim sercem. Choć on nie odmawiał sobie przyjemności, w jego głowie w tym kluczowym momencie bardzo często pojawiała się ona. I nie sposób powiedzieć, czy napawało to serce Díaza smutkiem czy szczęściem. Chyba to pierwsze, ale starał się nie poświęcać tym myślom zbyt wiele uwagi. Liczy się przecież tu i teraz! Skupił się na rozmowie z Moralesem, wszak biznes is biznes i to bardzo poważna sprawa. Roześmiał się, słysząc jego uwagę. Nigdy nie był dobry w tym, by orzec czy warto komuś ufać. Czytanie z oczu, grymasów, mowy ciała? To nie dla niego. Dlatego za podstawę przyjął to, by nie w pełni nie ufać prawie nikomu. Owszem, istniały wyjątki od tej reguły i jednym z nich był właśnie Salazar. Ale on zaufanie Tony’ego zyskał dzięki czynom. Tylko w ten sposób można było sobie na nie u niego zapracować. - Nie. Z twarzy jest po prostu szpetny - zaśmiał się Antonio, zaciągając się papierosem, który prawie już zgasł. Chętnie zapaliłby coś mocniejszego, ale jeśli była mowa o pracy wolał zachować, przynajmniej na razie, czystość umysłu. Trochę posmutniał, gdy usłyszał, że jeszcze nie pora. A już zapowiadało się, że będzie tak ciekawie. Ale taka była właśnie różnica pomiędzy nimi - Tony wparowałby tam bez zastanowienia, podczas gdy Paco metodycznie przygotował się do akcji. Doprawdy, to niesamowite, że to nie Díaz, a Bea gnije w celi w Azkabanie. - No cóż, to pewnie byłoby rozsądne - mruknął niechętnie, pochylając się nad zdjęciami. Kiwnął głową, słysząc jego uwagę o dostaniu się przez balkon. W sumie to niegłupi pomysł, na pewno o wiele lepszy niż frontowe drzwi, które w pierwszym odruchu wybrałby Tony. Światło jupiterów. Choć było to niebezpiecznie, to właśnie w nim tak naprawdę rozkwitał. Zjerzył się, widząc surowe spojrzenie Paco. Oho, chyba przypadkiem trafił w czuły punkt. Miał ambiwalentny stosunek do jego partnera, ale starał się tego przy nim nie okazywać. Oficjalnie nic do niego nie miał, poza jednym. Wciąż był niño a nie hombre. Zapędził się chyba jednak z tym pytaniem, zbyt wiele po sobie okazał. Wzniósł więc ręce i z dziwną miną odpowiedział. - Tus palabras, no las mías. Mi experiencia me dice que no hay que mezclar el placer con el trabajo - zagrał tą kartą, którą zawsze wzbudzał współczucie przyjaciół. Wielu z nich wiedziało o nim i Bei, w tym Paco. Chciał jak najszybciej odwrócić jego uwagę od tematu Maxa. - El hombre se distrae - mruknął pojednawczo i opuścił ręce. Temat wrócił jednak jak bumerang, przed czym nie miał się już jak bronić. Westchnął i odpowiedział. - Consenso. Yo, tú, él y un mar de ron. No me malinterpretes, no tengo prejuicios. Es sólo que no lo conozco tan bien. - Nie śmiałby odrzucić propozycji, znał doskonale ten głos, który nie pozostawiał wyboru. Ucieszył się jednak, gdy usłyszał, że w tę podróż wybiorą się sami. - Bueno. Cuando. Hoy? - zapytał, niecierpliwie wiercąc się na leżaku. Spalił już całego papierosa, upił łyka drinka. I czuł, jak powoli zaczynają go świerzbić ręce. Już dawno nikomu nie wpierdolił. Chętnie spotka się z panem Creaganem i przeprowadzi z nim iście dżentelmeńską rozmowę.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nigdy nie odmawiał sobie przyjemności, ale tym razem nie miał ochoty zaprzątać głowy nawet pięknymi ciałami przewijającymi się nad hotelowym basenem, pośród których prawdopodobnie mogliby przebierać z Diazem do wyboru do koloru. Wbrew pozorom Meksykanin nie zawsze myślał kutasem, a obecnie nienawiść i pragnienie dokonania zemsty na człowieku, który wbił mu nóż w plecy i pozbawił lukratywnych korzyści pochłonęły go na tyle, że całkiem zapomniał o otaczających go rozrywkach i luksusach. Nie chodziło zresztą wyłącznie o pieniądze, ale przede wszystkim o honor oraz umocnienie pozycji, jaką zajmowali w czarodziejskim półświatku. Nie zamierzał pozwalać rywalom czy też kontrahentom na taką samowolę oraz arogancję i gotów był splamić ręce krwią, byleby pokazać innym, że nie warto go prowokować. - Niewykluczone, że niedługo będziemy rozmawiali o nim w czasie przeszłym. – Mruknął, w przeciwieństwie do partnera pozbawiony choćby cienia uśmiechu, co wyraźnie świadczyło o tym, że nie zamierza się ograniczać. Co prawda planował dać jedynie mężczyźnie porządną nauczkę, ale nie ukrywał, że najchętniej posłałby go do piachu, zaś ostateczna decyzja zależała od przebiegu przygotowanych przy tym stole zdarzeń. Na razie jednak zaciągnął się siwą chmurą dymu, raz jeszcze przeglądając z Hiszpanem zdjęcia obranej za cel posesji. Po zmarszczonych w zamyśleniu brwiach, widać było że analizuje możliwe scenariusze. - No combino el trabajo con el placer, a menos que hablemos del placer que sentiré cuando vea su hocico ensangrentado. – Podkreślił stanowczo, doskonale znając miłosną historię Antoniego i gnijącej w Azkabanie kobiety. Nie chciał powtórzyć tego samego błędu, narażając Maximiliana na niebezpieczeństwa, na które mógłby nie być gotowy. Przewidywał przecież, że będzie zbyt krwawo, zbyt ryzykownie, zwłaszcza kiedy niebezpieczny, porozumiewawczy błysk w tęczówkach temperamentnego Hiszpana skłonił go zdecydowanie większej brutalności. – Tranquilo, estoy más que centrado. – Pociągnął jeszcze jednego macha, popijając gryzący dym orzeźwiająco limonkowym alkoholem, zanim ponownie zwrócił się do latynoskiego partnera, póki co odsuwając na bok zapoznawcze spotkanie z Solbergiem. - Sobota, po zmroku. Żona Creagana zabiera dzieciaki nad jezioro, więc obędzie się bez zbędnych ofiar. Wejdziemy od frontu. – Zaakcentował dwa ostatnie słowa, po raz pierwszy uśmiechając się półgębkiem, wszak obydwaj wiedzieli co to oznaczało: iście krwawą scenerię i głośny trzask łamanych kości. – Daj chłopakom w ramach zaliczki, niech sobie kupią coś ładnego… – Zasugerował kpiąco, rzucając na blat przed Tonim sakwę wypełnioną dwustoma, brzęczącymi dźwięcznie galeonami. – …i powiedz im, żeby nie brali tyle tego gówna. – Nie musiał tłumaczyć, że miał na myśli pobudzającego, uzależniającego rema. – Ostatnio musiałem wieźć jednego na odtruwanie, więc jak mi któryś przyjdzie napierdolony w trzy dupy, może zapomnieć o kolejnych fuchach. – Podniósł wymownie głowę, spoglądając na Diaza wyczekująco, chcąc przekonać się czy aby na pewno porozumieli się w najistotniejszych szczegółach.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Honor. Jak na kogoś prawie zupełnie pozbawionego kręgosłupa moralnego, to słowo znaczyło dla Diaza tak wiele. W tej całej sytuacji, gdy odebrano mu Beę najbardziej irytowało go, że aurorzy, którzy ich otoczyli zachowali się tak niehonorowo. Pojawili się znikąd, zaczęli ciskać zaklęciami, jeden z nich do niej doskoczył i złapał ją za te piękne, kruczoczarne loki. Szarpnął ją, ona krzyknęła i aportował się jak skończony tchórz. Gdy rozmawiał o robocie, Paco się nie uśmiechał. Był teraz śmiertelnie poważny, Tony doskonale znał ten ton. Wiedział, że podczas akcji rzeczy szybko potrafią wymknąć się spod kontroli. Nie obwiniał ani siebie, ani swojego compadre, ani innych wspólników. Tak czasami bywało. Jedno zaklęcie za dużo i już mamy problem w postaci przynajmniej 80 kilogramów do schowania. Jak dobrze, że istniała magia. Była o wiele bardziej subtelna niż beczka z kwasem. On jednak nie potrafił zachować powagi. W odpowiedzi na jego słowa po prostu się uśmiechnął, a ten uśmiech był równie śliczny co dziki i niebezpieczny. Jak sobie życzysz, Morales. Masz rację, nie da się wykluczyć wielu zmiennych. Obserwował go przez chwilę w milczeniu, widząc, że analizuje sytuację. Upił niespiesznie łyka drinka, odpalił kolejnego szluga. Gdy usłyszał, co powiedział o przyjemności najpierw gniewnie prychnął. W sumie to sam podłożył mu ten temat. Niemniej miał oczywiście rację, nawet ucieszyło go to, jak zgrabnie ujął w słowa największą przyjemność wynikającą z ich pracy. Poczucie władzy. - Este placer puedo prometértelo ahora mismo - wzruszył ramionami z petem wetkniętym w usta. Díaz składał wiele obietnic na wiatr, ale Paco traktował nader poważnie. Podobało mu się, że nie wymierzał kar wyłącznie za pomocą magi. Stara dobra bójka na pięści to było kurwa coś. Skupiony, tak? Tony ugryzł się w język, bardzo zresztą dobrze. Bowiem temat Maxa zszedł w końcu całkowicie na drugi tor. - Od frontu. Dobrze - Antonio wydawał się spokojny, ale jeśli ktoś znał go tak dobrze jak Morales to widział, że Katalończyka rozpierają wręcz emocje. Adrenalina, dajcie mi ją poczuć, tak, proszę. Dajcie człowiekowi żyć. Spodobał mu się uśmiech przyjaciela, powinien o wiele częściej sobie na nie pozwalać. Przyjął od niego ciężką sakwę, która tak przyjemnie brzęczała. Kurde. Szkoda, że to nie tylko dla niego. Wysłuchał jego poleceń, trochę kręcąc przy tym nosem. Dopiero uczył się bycia tym młodszym, tym który wykonuje obowiązki a nie wydaje dyspozycje. Całe życie był sobie panem i władcą a tu nagle był ktoś, kogo miał się grzecznie słuchać. - Zrozumiałem. Wiesz, że ja będę czysty. A co do reszty to dopilnuję ich nosów. A jak któryś będzie spruty to osobiście mu wpierdolę. - Tony posłał Moralesowi szeroki uśmiech i kiwnął głową na tak. Nie był przecież debilem, nie trzeba mu nic dwa razy powtarzać. A potem rozsiadł się już nieco wygodniej, złapał szklankę w dłoń i spytał od niechcenia. - Kiedy my się razem napijemy, co? Ja, ty. Zero pracy. Panien i panów. Jeszcze tak potrafisz, amigo?
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Wbrew temu, co mogło wydawać się czarodziejskiemu społeczeństwu, nie każdy kto trudnił się przemytem i włóczył po alejach śmiertelnego nokturnu, pozbawiony był moralności czy skrupułów. Działalność w czarnej strefie wymagała wszak stanowczości oraz konsekwencji, a wielu jej przedstawicieli kierowało się sztywnym, honorowym kodeksem, acz z oczywistych względów pisanym na własną modłę. Zderzenie z brutalną rzeczywistością częstokroć wywracało zresztą hierarchię wartości do góry nogami i uzmysławiało człowiekowi, że wiele dumnie czy szlachetnie brzmiących pojęć cechowały tak naprawdę względność i subiektywizm. Wystarczyło spojrzeć choćby na eleganckich panów z aurorską odznaką, którzy w swych metodach momentami niewiele różnili się od tych, których ścigali. Świst czarnomagicznych zaklęć i buzująca we krwi adrenalina w niejednym czarodzieju wybudziły przecież skurwysyna, a kiedy już raz weszło się do tej szkarłatnej rzeki, trudno było przestać. Paco wiedział o tym doskonale, a chociaż w jego ciemnobrązowych oczach również dało się spostrzec niepokojący błysk, tak mężczyzna starał się utrzymać emocje na wodzy. Śmiertelna powaga miała oddalać śmiertelne niebezpieczeństwa i na etapie planowania wydawała się wręcz niezbędna. Co innego w ferworze walki… wtedy Moralesowi puszczały hamulce, a stoicki spokój i emocjonalny chłód ustępowały miejsca palącej żądzy krwi. W przeciwieństwie do swojego latynoskiego druha miał również zgoła inną opinię na temat magii. Korzystał z jej dobrodziejstw. Ba, każdy kto miał okazję stanąć z nim w szranki na pewno przekonał się, że ma do czynienia ze znakomitym zaklęciarzem. Salazar uważał jednak, że magia odbiera śmierci i torturom swoistej namiętności. Podobnej do tej, którą właśnie teraz Paco dostrzegał w dziko usatysfakcjonowanym uśmiechu Antoniego. - No hagas promesas. Sólo sé puntual. – Mruknął, dogaszając peta w popielniczce. Nie przywiązał wagi do pięknych słów, nawet jeżeli wypływały one z zaufanych ust Diaza. Pragnął konkretów; w innym wypadku zatrudniłby bajkopisarza. – My tak. – Postanowił uściślić, raz jeszcze zerkając na fotografie i plan budynku, żeby właściwie skoordynować działania w czasie. Nadal zamierzał wysłać przecież paru chłopaków na tyły, żeby otoczyć wroga i uniemożliwić mu ucieczkę z opanowanego przez niego i Hiszpana budynku. Pogawędka z amigo uświadomiła mu jednak, że potrzebuje ryzyka i że tak jak i on chce wejść głównymi drzwiami, najlepiej ostentacyjnie wyważając je butem. – Chcesz zagarnąć całą zabawę dla siebie? – Zasugerował, nieco wyżej unosząc kąciki ust i brwi, kiedy drugi z mężczyzn obiecał, że osobiście wymusi posłuszeństwo na podwładnych. – Powiedz, żeby wpadli na zaplecze o dziewiętnastej, dogadamy szczegóły. – Zakończył dyskusję zwięźle, lakonicznie, dopijając również przygotowanego wcześniej drinka, ale zanim zdążył wstać od stołu, Toni zaskoczył go swoim pytaniem. - Zatęskniłeś? – Prychnął pod nosem, pozwalając sobie na jeden z tych jednocześnie czarujących, ale jakby i zawstydzonych uśmiechów, które widywali na jego twarzy tylko najbliżsi. – Potrafię i mogę poświęcić ci sobotnią noc… o ile tylko krew na rękach nie sprawi, że dla ciebie straci ona cały swój romantyzm. – Zasugerował wymownie, uwodzicielskim tonem, nawet taką rozmowę gotów przemienić w intrygujący, pobudzający wyobraźnię flirt.