W tej średniej wielkości klasie znajdującej się na pierwszym piętrze, od lat odbywają się zajęcia z Obrony Przed Czarną Magią. Ze względu na średnie wymiary pomieszczenia, dwa rzędy ławek są stosunkowo blisko siebie ustawione. Nie jest to najlepiej oświetlona klasa. Jednak ściany zdobią różne lampy dające nieco jasności. W rogu pomieszczenia, nieopodal biurka nauczyciela, znajduje się gablota na której można znaleźć wiele nieco poniszczonych już książek dotyczących OPCM.
Opis zadań z OWuTeMów:
OWuTeMy - OPCM
Wchodzisz do Klasy Obrony Przed Czarną Magią, być może się denerwując, a być może nie. W każdym razie w tym momencie ważą się Twoje losy jeżeli chodzi o ten egzamin. Wybrałeś Obronę Przed Czarną Magią. Dobrze. Stajesz więc pośrodku sali, przed Tobą znajduje się stolik, przy którym siedzi znany Ci Marco Ramirez oraz dwoje nauczycieli ze Szkoły Magii Aash Al Maleek. Jeżeli jesteś z tej szkoły i ucieszyłeś się, że będziesz mieć fory, to niestety, ale muszę Cię zawieść, bowiem oboje wyglądają na takich, których nie wzruszyła Twoja obecność. To Twoja komisja, która skrzętnie wszystko notuje za pomocą samopiszących piór, więc mają mnóstwo okazji do przypatrywania się Tobie i słuchania tego, o czym mówisz. Także dobrze się zastanów nad odpowiedziami i czynami! Nie zapomnij się także przedstawić na początku. Na biurku oprócz pergaminów i kałamarzy stoją dwie czary, z których unosi się czerwony dym. Na jednej z nich świeci się napis „teoria”, na drugiej zaś „praktyka”. Komisja wyjaśnia Ci, że musisz wylosować jedno pytanie z tej pierwszej i jedno zadanie z drugiej. Możesz zacząć od którejkolwiek chcesz. Gdy sięgasz po kartkę i ściskasz ją w dłoniach, ta zamienia się w coś na kształt wyjca, który jednak nie krzyczy, tylko spokojnie zadaje Ci pytanie bądź wyznacza zadanie. Jak Ci poszło?
Zasady: Rzucasz czterema kostkami w specjalnym temacie do rzutów na egzaminy zgodnie z zasadami owutemów oraz rzutów. W tym temacie powinien pojawić się post z przeżyciami oraz działaniami postaci oraz specjalny kod, podany na dole posta.
Oceny: Ocena z egzaminu to suma punktów za pierwsze i drugie zadanie (plus dodatkowe punkty) według następującej rozpiski: 2-3 - Okropny 4-5 - Nędzny 6-7-8 - Zadowalający 9-10 - Powyżej Oczekiwań 11-12 - Wybitny Dodatkowo, za każde 8 punktów w kuferku z OPCM i zaklęć można dodać +1 do punktów.
Opis zadan:
teoria:
Pierwsza kostka:
1 – Jak działa zaklęcie Riddikulus? Na czym się go używa? 2 – Jak bronić się przed dementorem? Opisz działanie odpowiedniego zaklęcia. 3 – Podaj trzy odmiany zaklęcia Protego i opisz każdą z nich. 4 – Podaj trzy sposoby na wykrycie trucizn. 5 – Jak postępować w przypadku natknięcia się na podejrzane, magiczne artefakty? 6 – Wymień trzy zaklęcia niewybaczalne i opisz je.
Druga kostka:
Oznacza ilość punktów, otrzymanych za odpowiedź. 1 to odpowiednio 1 punkt, 2 - 2, itd.
praktyka:
Pierwsza kostka:
1 – Obroń się przed zaklęciem Drętwota trzema różnymi zaklęciami defensywnymi. 2 – Znajdź i zneutralizuj trzy pułapki magiczne. 3 – Zastaw dwie pułapki - na człowieka i dowolne stworzenie. 4 – Ukryj się przed członkiem komisji, używając nie więcej niż trzech zaklęć. 5 – Pokonaj trzy boginy. 6 – Używając tylko zaklęć defensywnych, przez dwie minuty nie daj przeciwnikowi do siebie podejść.
Druga kostka:
Oznacza ilość punktów, otrzymanych za wykonane zadanie. 1 to odpowiednio 1 punkt, 2 - 2, itd.
Na końcu posta należy dodać następujący kod:
Kod:
<retroinfo>Kuferek - OPCM:</retroinfo> wpisz ilość punktów w kuferku z tej dziedziny <retroinfo>Wyrzucone kostki - teoria:</retroinfo> wpisz kostki za teorię <retroinfo>Wyrzucone kostki - praktyka:</retroinfo> wpisz kostki za praktykę <retroinfo>Suma:</retroinfo> wpisz sumę kostek opisujących punkty za praktykę i teorię oraz ewentualnych punktów bonusowych za punkty z kuferka <retroinfo>Ocena:</retroinfo> wpisz ocenę <retroinfo>Strona - losowania:</retroinfo> Wpisz stronę z odpowiedniego tematu, na której były losowane kostki
Prawdę mówiąc, Cherry niezbyt lubiła lekcje Obrony Przed Czarną Magią. Niesamowicie peszyło ją uczęszczanie na zajęcia prowadzone przez dyrektorkę - nie mogła się do tego przyzwyczaić. Ilekroć na Bennett wpadała, to zaraz się plątała i gubiła we własnych myślach, bo jednak trochę inaczej patrzyła na nauczyciela, a na dyrektora. Zdawało jej się, że to wywiera dodatkową presję, a Wiśnia wcale się na tych lekcjach nie popisywała. Nie była szczególnie zdolną czarownicą, nad czym jej matka zawsze bez skrupułów ubolewała; przynajmniej z miotłą sobie radziła, co ratowało ją w oczach ojca. I to na miotle jej zależało. Wiśnia nie potrafiła posiąść się z radości, która towarzyszyła jej od momentu podjęcia się pracy w Muzeum Quidditcha - nieistotne, że nie wzięto jej pod uwagę na stanowisko przewodnika, jej jak najbardziej pasowało rozpoczęcie od małych kroczków; mogła sprzedawać bilety! Samo to wydawało jej się fenomenalne. Zajarała się tak mocno, że nawet kiedy miała przerwę pomiędzy lekcjami, to siedziała z nosem w książce Jak spaść z miotły, traktującej o niebywale ryzykownych akrobacjach powietrznych. Nic dziwnego, że zjawiła się w sali tuż przed rozpoczęciem zajęć; wciągnęła się w lekturę i zapomniała o całym świecie. W końcu weszła do pomieszczenia, pomrukując "dzień dobry", chociaż dyrektorki jeszcze tu nie było. Znalazła wolne miejsce, usiadła i wyjęła różdżkę, doczytując o zmodyfikowanym Zwisie Leniwca.
Za 22 pkt w kuferku przysługują mi 2 przerzuty, a za PD i lekcję +1 do dowolnej kostki.
E1-DRUZGOTEK:4 (+1 za PD/uczestnictwo w lekcji)=5 E2-CZERWONY KAPTUREK:6, 3, 1 + przerzut 3>3>2 + ruletka E3-ZWODNIK:D przerzucone na D > C oraz dorzut: 95 E4-CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE:2,1 E5-BOGIN:15 przerzucone na 55 i 3, przerzucone na 3(nie rozumiem tej mechaniki, bo wg pierwszej kostki zaklęcie jest wyjątkowo silne i wychodzę z uśmiechem, a wg drugiej zaklęcie się nie udaje i wyskakuję jak oparzony???) E6-PATRONUS:mam w kuferku SUMA PUNKTÓW: 3 + 2 + 2 + 3 + 3 + 3 = 16
Miał przed sobą ostatni w tym roku egzamin, a była nim obrona przed czarną magią z profesor Cortez - przedmiot w mniemaniu większości szalenie ważny, a przy tym jeden z trudniejszych, nic więc dziwnego, że siedzący w ławkach uczniowie byli bladzi i zestresowani, w tym i on; do tej pory szło mu zupełnie przyzwoicie, bardzo nie chciałby teraz czegoś uwalić na ostatniej prostej, i to w dodatku z przedmiotu, do którego starał się przykładać. Tak jak większość testów, rozpoczął się on od części teoretycznej w większości składających się z pytań otwartych, które po pobieżnym zerknięciu na pergamin wydawały mu się dotyczące całkiem znajomych zagadnień; pospiesznie zapisywał odpowiedzi, by nie umknęła mu żadna myśl i w efekcie udało mu się odpowiedzieć na większość z nich. Miał nadzieję, że poprawnie. Część praktyczna przypominała mu skrzyżowanie toru przeszkód u Avgusta z lekcją opieki nad magicznymi stworzeniami, bo sala została zamieniona w wielką przestrzeń z jakąś sadzawką, bagnem, dziuplami i czyhającymi na każdym kroku złośliwymi zwierzętami, które można pokonać zaklęciami ofensywnymi. Ruszył pewnym krokiem w stronę sadzawki, zaciskając palce na różdżce i rozglądając w poszukiwaniu czającego się niebezpieczeństwa; gdy po chwili poczuł, jak przy jego kostce zaczaja się druzgotek, bez namysłu załatwił go Relashio - strumień gorącej wody z różdzki odgonił agresora, który odpłynął w innym kierunku, umożliwiając Boydowi szybkie przemknięcie przez resztę sadzawki. Na leżących dalej konarach drzew czyhały na niego czerwone kapturki; dwa z nich udało mu się spacyfikować prostą Drętwotą, może mało spektakularną, ale skuteczną, w trzeciego zaś nie trafił, obrywając przy okazji pałką w okolice lewej łydki, bo kurdupel wyżej nie sięgał. Nie skupiał się już na dobiciu trzeciego delikwenta, tylko ruszył dalej z lekkim bólem w nodze, który nieco dekoncentrował ale na szczęście nie był bardzo uciążliwy. Dotarł na tajemnicze, spowite mgłą bagno, a gdzieś w tle majaczyła studnia, stwierdził więc, że pewnie musi po prostu do niej dotrzeć i tak też by zrobił, gdyby nagle nie usłyszał dochodzącego gdzieś z innego krańca bagna znajomy wołający go głos, należący oczywiście do Fillina. Jak na komendę ruszył w tamtą stronę, nawet się nie zastanawiając co on może tutaj robić, ale po krótkiej chwili dotarło do niego, że to przecież niemożliwe, że to musi być jakiś podstęp, i zawrócił równie dziarsko, co zboczył z trasy. Dotarł do studni, z której wyleciało na niego stado chochlików kornwalijskich - nieco zaskoczony, ale nie zbity z tropu, rzucił Immobilus, które umożliwiło mu złapanie stworzeń i wrzucenie z powrotem do studni, upewniając się przy tym, że zamknięte wieko uniemożliwi im ucieczkę. Całkiem zadowolony ze swoich dotychczasowych poczynań, wszedł wreszcie do czekającego na końcu drzewa z ogromną niczym komnata dziuplą, w którym czekał na niego, tak jak podejrzewał, bogin, przyjmujący postać jego najgorszego lęku. Rzucił szybko Riddikulus, zmuszając postać do wykonania jakiegoś idiotycznego tańca, który był tak durny, że Boyd prawie zabił bogina śmiechem i wyszedł z dziupli z uśmiechem na ustach - a tam czekała już na niego profesor Cortez, gotowa do wystawienia mu oceny. W ramach zadania bonusowego, jak prawdziwy krukoński prymus, wyczarował jeszcze patronusa, przywołując w myślach całkiem niedawne wspomnienia spotkań z Bons; z różdżki wystrzelił jego srebrzysty bawół, a nauczycielka pokiwała głową i chyba wyglądała na zadowoloną, a potem oznajmiła mu, że otrzymał ocenę w y b i t n ą. No, kurwa. Chyba... chyba... chyba nie był aż taki głupi na jakiego wyglądał?
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Egzamin z obrony przed czarną magią był jednym z tych, do których Fitzgerald podchodził z własnej i nieprzymuszonej niczym woli. Poza tym, że był to przedmiot wliczany w te podstawowe, obowiązkowe do piątego roku i zdecydowanie warto było posiadać jakąś wiedzę z tego zakresu, to rudzielca ta dziedzina w jakimś stopniu po prostu interesowała i – nieskromnie mówiąc – całkiem nieźle sobie radził z poruszanymi na tych zajęciach zagadnieniami. Obrona była na tyle szeroko pojętą dziedziną magiczną, że w sumie ciężko było określić czego można się konkretnie spodziewać, więc William postawił na ogólną powtórkę materiału, mając zamiar zdać się na swoją wiedzę oraz umiejętności zdobyte na przestrzeni siedmiu lat nauki, licząc na to, że będzie to wystarczające, żeby pozytywnie zaliczyć egzamin z tego przedmiotu. Pierwsza część miała charakter teoretyczny i była w formie pisemnej; poza samą profesor po klasie krążyło jeszcze aż dwóch innych nauczycieli – Emerson i Voralberg, co zdecydowanie utrudniało wszelkie próby ściągania czy innego oszukiwania na egzaminie. William jednak w żadnym razie nie miał zamiaru do czegoś takiego uciekać; wprawdzie trudno byłoby go nazwać uosobieniem uczciwości, ale czuł się na tyle pewnie ze stanem swojej wiedzy, że nie czuł ku temu w ogóle potrzeby. W dodatku pytania wcale nie okazały się aż tak trudne i Ślizgon nie miał problemu z udzieleniem odpowiedzi na wszystkie. Oddał swój arkusz nawet nieco przed końcem czasu, będąc przy tym całkiem dobrej myśli. Cóż, troll zdecydowanie mu nie groził. Po teorii przyszła rzecz jasna pora na praktykę i nie da się ukryć, że sposób w jaki została ona zorganizowana zrobił na nim całkiem spore wrażenie. Naprawdę odnosił wrażenie, że wcale nie znajdował się w klasie, a gdzieś na świeżym powietrzu. Rudzielec nie skupiał się jednak za bardzo na efektach wizualnych, a na samym ‘torze przeszkód’, który miał do pokonania i bez dalszej zwłoki zabrał się do dzieła. Na pierwszy ogień poszedł stawik, w którym czaił się druzgotek o czym momentalnie się przekonał, gdy tylko ruszył przez niezbyt głęboką wodę. Stworzenie zacisnęło mocno swoje chude palce na jego kostce; Ślizgon zareagował na to nieco zbyt pochopnie i pierwsze rzucone relashio okazało się zbyt słabe i ledwie musnęło wodnego stwora. Szybko się jednak zreflektował i rzucił inkantację ponownie, tym razem celnie trafiając w druzgotka, który umknął w popłochu. Wolny mógł ruszyć ku następnej ‘przeszkodzie’. Okazały się nią zwalone drzewa, których strzegły Czerwone Kapturki i to jakieś wyjątkowo odważne okazy, bo pomimo że szedł z wyciągniętą różdżką, te małe paskudy z okrzykiem bojowym ruszyły do ataku. Pierwszy dostał więc celną drętwotą prosto między oczy, co jednak zdawało się wcale nie ostudzić zapału pozostałych, więc kolejnego podwiesił za nogę przy pomocy inkantacji levicorpus, natomiast ostatniemu zafundował małą lekcję latania, ciskając w niego czarem everte statum, kiedy ten zamierzył się swoją pałką… prosto na jego krocze? A to chujek, dobrze mu tak. Proste zaklęcia obronne skutecznie zniwelowały zagrożenie, a on sam mógł przejść do kolejnego zadania. Przed jego oczami ukazało się… bagno, które momentalnie zasnuła jakaś dziwna mgła. W oddali zdawało mu się, że dostrzegał zarys jakiejś studni, natomiast kątem oka dostrzegł tajemnicze światełko po swojej prawej. Mało tego, od strony tego blasku zdawał się słyszeć… głos Strauss? Co jest? Zmarszczył brwi i pchnięty ciekawością zaczął iść w kierunku światła, ale z każdym krokiem miał coraz większe wrażenie, że coś tu jest mocno nie halo. I nagle go olśniło – czy czasem zwodniki nie wabią w taki sposób swoich ofiar? Nie mając zamiaru przekonywać się na własnej skórze czy to prawda, czy nie, momentalnie zawrócił i ruszył ku majaczącemu w mgle zarysowi studni czy co to tam w sumie było. Po podejściu bliżej okazało się, że w istocie jest to studnia, której wieko blokowało dalsze przejście. Już miał zamiar je podnieść i odłożyć na miejsce, gdy z wnętrza ujęcia wody wyleciało nagle stado chochlików kornwalijskich. Natychmiast, jeszcze nim ta chmara upierdliwych, niebieskich stworzeń zdążyła go napaść, rzucił w ich kierunku zaklęcie immobilus, co bardzo skutecznie je spacyfikowało. Dzięki temu bez trudu je wyłapał i wrzucił z powrotem do studni, którą następnie przykrył wiekiem, żeby te małe gnojki stamtąd znowu nie wyleciały. Ostatnim etapem miało być zmierzenie się z boginem zamieszkującym ogromną drzewną dziuplę; trzeba przyznać, że w pierwszej chwili odrobinę zaskoczył go widok niepozornej rośliny o karmazynowych liściach – spodziewał się czegoś innego, ale w jednej chwili przypomniał sobie swoje spotkanie z karmazynowym szeptnikiem w Zakazanym Lesie i aż się wzdrygnął. Nie pozwolił jednak, żeby ta ‘roślina’ zaczęła go hipnotyzować, rzucając natychmiast zaklęcie riddikulus. Szeptnik w jednej chwili zmienił się w ogromny i absurdalnie wyglądający balonowy kwiat, na którego widok William aż parsknął donośnym śmiechem. Przerażony tym bogin skrył się szybko w swoim cieniu. Opuściwszy dziuplę, stanął przed profesor wciąż mając uśmiech na ustach. W ramach zadania dodatkowego mógł jeszcze rzucić zaklęcie patronusa, co oczywiście bez zawahania zrobił – w końcu przecież potrafił. W myślach przywołał jedno ze swoich szczęśliwych wspomnień, pierwszy samodzielny lot na miotle, a następnie wypowiedział inkantację expecto patronum. Lśniąca biaława mgiełka wydobywająca się z końca jego różdżki szybko uformowała się w postać lisa. Zwierzak kilkakrotnie ich okrążył, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Cortez kiwnęła głową, wyglądając przy tym na całkiem zadowoloną. Ślizgon również mógł być z siebie dumny, gdy nauczycielka moment później oznajmiła mu, że otrzymał wybitny. I tak to się właśnie robi!
| z/t
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
E1-DRUZGOTEK:1 przerzucone na 6 (2pkt) E2-CZERWONY KAPTUREK:2, 3 (z poprzedniego linku) 5 | przerzuty dwóch ostatnich kości. dwa nieparzyste rzuty a następnie 2 które daję na ostatnią kość a to screen E3-ZWODNIK:G, 40 E4-CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE:6 i 3 - trafienie Drętwotą E5-BOGIN:35 i 3 przerzucone na 1 przerzucone na 1 przerzucone na 4 E6-PATRONUS: jest w kuferku (3pkt) SUMA PUNKTÓW: 2pkt + 2pkt + 1pkt(korzystam z dodatkowych 2pkt za PD)+ 1pkt + 2pkt + 3pkt = 13pkt (W) Linki do lekcji i PD:lekcja, PD o smokach, [url=]kolejne PD[/url], jeszcze jedno PD Kuferek: 38pkt (3 przerzuty)
Nie było siły, która powstrzymałaby ją od przystąpienia do egzaminu z Obrony Przed Czarną Magią. Jakby nie patrzeć był to jeden z jej ulubionych przedmiotów także z pewnością nie mogła go ominąć. Weszła do sali i zajęła jedno z wolnych miejsc na czas pisania egzaminu teoretycznego, który w jej odczuciu wcale nie był taki straszny. Udzieliła odpowiedzi na wszystkie pytania i w zasadzie mogła być z siebie zadowolona. Zdecydowanie o wiele większa rzeźnia nastąpi w czasie egzaminu praktycznego, który znając Cortez z pewnością będzie mieć na celu wyeliminowanie chociaż części uczniów. No, ale przetrwają najsilniejsi czy coś w tym stylu. Po oddaniu pergaminu mogła jedynie ruszyć w kierunku przygotowanych przez nauczycielkę atrakcji, licząc na to, że jakoś przeżyje. Pierwsze czekała ją przeprawa przez sadzawkę, z której nie zamierzała zrezygnować. W końcu, co by sobą zaprezentowała, gdyby postanowiła ot tak obejść przeszkodę i ułatwić sobie cały test? Poza tym z pewnością podobna zagrywka nie uszłaby jej na sucho... nawet jeśli faktycznie nie zamoczyłaby szat w widniejącej przed nią sadzawce. Oczywiście musiał być jakiś haczyk. I tak jak mogła się tego spodziewać coś nagle złapało ją za kostkę. Druzgotek. Wyciągnięta różdżka od razu poszła w ruch, rzucając niewerbalne Relashio, które za pierwszym razem nie przyniosło zbyt dobrego efektu, ale w końcu udało jej się uwolnić od stworzenia i mogła przejść do dalszego etapu egzaminu. Kolejnym na liście okazało się spotkanie z jakże sympatycznym czerwonym kapturkiem. Nie było wątpliwości, co do tego, że ten zamierza zaatakować ją swoją pałką. W ostatnim momencie Violetta zdołała się odsunąć od niego w ostatnim momencie, rzucając na niego Fallo. Przez chwilę stworek miotał się w bezładzie, nie potrafiąc sobie poradzić z faktem, że jego ciało reagowało odwrotnie do jego zamiarów. W końcu jednak dopadł Krukonki i uderzył ją swoją małą maczugą w jej lewą kostkę. Tego już nie udało jej się uniknąć. Zaklęła cicho i odsunęła się od kapturka, rażąc go jeszcze przy okazji Atrapoplectus, które zadziałało tak jak trzeba. To najwyraźniej oszołomiło jej przeciwnika i sprawiło, że stracił ochotę na to, by z nią zadrzeć. Trzecie zadanie sprawiło, że jej zmysły pozostawały przez cały czas wytężone, starając się dostrzec jakąkolwiek obecność czegoś, co mogło ją zaatakować w każdej chwili. I być może dlatego niezwykle szybko dostrzegła obecność zwodnika. Już zaczęła iść w jego kierunku, ściskając przezornie różdżkę w dłoni, gotową do tego, by wystrzelić zaklęciem przy pierwszej okazji, ale nagle opanowała się. Ciekawość i gotowość do bitki nie mogły nad nią zapanować i sprawić, że ot tak szła w kierunku, gdzie zdecydowanie coś się czaiło. To musiała być część testu. Dlatego zawróciła i ruszyła dalej po pewnej chwili, spędzonej na obserwowaniu swojego otoczenia i walce z myślami. Kto by się spodziewał, że po tej przeprawie czeka ją starcie z chochlikami kornwalijskimi. Całkiem niegroźne choć z pewnością irytujące bestie, z którymi nie zamierzała się zbyt długo użerać. Dlatego też potraktowała je pierwszym zaklęciem, które przyszło jej do głowy. Tym razem padło na Drętwotę. Tylko tyle, by mogła iść dalej. I tak oto natrafiła na bogina. Tylko, że od czasu lekcji z Cortez, gdzie czekało ją podobne zadanie nieco zmienił on swoją formę. Wciąż była to wysoka zakapturzona postać, ale tym razem dzierżyła długą cisową różdżkę w jednej z nadgniłych dłoni zamiast kosy. Wciąż jednak mogła wyczuć, że była to silna personifikacja śmierci. Dotychczas schylona głowa kostuchy, która całkowicie osłoniona była kapturem ciężkiej szaty, która zdawała się wyglądać znajomo. Kostucha spojrzała prosto na nią, wyprostowawszy się. Na jej twarzy tkwiła podobna do śmierciożerczej maska, zakrywająca jej oblicze. Wolna ręką przesunęła się w górę, sięgając poznaczonymi śladami rozkładu palcami ku masce, chcąc ją zdjąć. Nim jednak to się stało, Strauss zaatakowała bogina zaklęciem. Riddikulus odniosło efekt. Przynajmniej częściowy. Groteskowa maska śmierciożercy zmieniła się w komiczne przedstawienie klauna. Ciężkie czarne szaty ożyły wieloma ostrymi i jasnymi barwami. Wydawało się, że wszystko było w porządku, ale mimo wszystko Krukonka nie potrafiła wybuchnąć śmiechem. Zaśmiała się jakby bez większego przekonania i choć udało jej się pokonać bogina to jednak poczuła się niezwykle wykończona psychicznie tym starciem. Całe szczęście znajdowała się już na samym końcu. Mogła wyjść z sali, gdy tylko zaprezentuje Cortez swojego patronusa. Nie wiedziała czy po poprzednim etapie będzie w stanie wykrzesać z siebie odpowiednią ilość siły magicznej, by uformować świetliste zwierzę, ale mimo wszystko postanowiła spróbować. Skupiła się na wszystkich pozytywnych wspomnieniach, które tylko mogły przyjść jej do głowy. Musiała się teraz odciąć od tego całego mroku i smutku, mogącego ją otaczać. Miała ważne zadanie i nie mogła go zaprzepaścić. Różdżka śmignęła w powietrzu, a jej końcówka rozświetliła się srebrno-niebieskim blaskiem, z którego następnie powstała zgrabna pustułka, która okrążyła dwa razy swoją właścicielkę oraz nauczycielkę obrony przed czarną magią, starając się zaprezentować jej w całej swojej okazałości. Dopiero po dokonanym pokazie, Violetta opuściła różdżkę, przerywając działanie zaklęcia. Teraz Cortez mogła wydać swój werdykt. Potem mogła wyjść z sali i udać się na kolejne egzaminy, które ją czekały.
E1-DRUZGOTEK:6 E2-CZERWONY KAPTUREK:6, 5, 3 - przerzut dla 5 i 3 na 2, 5 - przerzut 5 na 6 + Screen ruletki (ostatecznie nie dotyczy, bo mam kości: 6, 2, 6, same parzyste) E3-ZWODNIK:I E4-CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE:2, 3 E5-BOGIN:40, 3 - przerzut kości 3 na 3 - przerzut kości 3 na 2 E6-PATRONUS:93 SUMA PUNKTÓW: 2 pkt + 3 pkt + 3 pkt + 1 pkt + 2 pkt + 1 pkt (bonus: 2 pkt) = 14 Wybitny
Przyszła pora na Obronę przed Czarną Magią, a Victoria miała wrażenie, że powinna sobie z tym całkiem dobrze poradzić. W końcu nie szykowała się do tego egzaminu na ostatnią chwilę, była świadoma tego, z czym to się je i właściwie była pewna, że da radę. Może nie jakoś niesamowicie cudownie, ale mimo wszystko zakładała, że powinna spróbować i przekonać się, co się za tym kryje. Kiedy znalazła się już w sali, odetchnęła głęboko, a później spojrzała na arkusz egzaminacyjny, który zaczęła skrupulatnie wypełniać, koncentrując się na wszystkim, co pamiętała, na wszystkim, co przed sobą miała, starając się, by wypadło to naprawdę dobrze. Nie chciała zupełnie nic pominąć, nic zatem dziwnego, że jej pióro aż skrzypiało po pergaminie, gdy zapisywała wszystko to, co miała w głowie. Chciała być dumna sama z siebie, zamierzała udowodnić sobie, że naprawdę jest dobra w tym co robi i nie chciała od tego w żaden sposób uciekać. Nic zatem dziwnego, że wykorzystała cały regulaminowy czas. Później przyszła pora na praktykę. Kiedy weszła do sali, okazało się, że ta została magicznie powiększona i obecnie znajdowała się na świeżym powietrzu. Kiedy dowiedziała się, co ją czeka, złapała głęboki oddech, zacisnęła palce na trzymanej różdżce, skinęła głową i gdy przyszła na nią pora, ruszyła przed siebie, zdeterminowana i gotowa do tego, by poradzić sobie z każdym niebezpieczeństwem, jakie stanie na jej drodze. Pierwszy był druzgotek w sadzawce! To było coś okropnego, w końcu chodziło o wodę, nic zatem dziwnego, że pierwsze relashio było dość słabe i początkowo chybiło celu, a druzgotek dalej trzymał ją za kostkę. To Brandon jedynie rozsierdziło, więc drugiej relashio trafiło już prosto w niego i mogła ruszać dalej, wprost do wykrotów, w których czaił się czerwony kapturek. Trzy wywrócone drzewa. Zmarszczyła lekko brwi, a później uniosła różdżkę, by posłać w stronę przeciwników: orbis, conjunctivitis, drętwotę. Ruszyła dalej, nie chcąc się zatrzymywać i dotarła na bagna, gdzie nagle zaczęła otaczać ją mgła. Rozejrzała się szybko, bystro, po okolicy, dostrzegając również jakieś światło. To nie miało jednak sensu, zignorowała zatem ten kierunek i ruszyła drogą, którą sama obrała, w najgorszych momentach przyświecając sobie lumosem, by nie wpaść nie wiadomo gdzie i nie skończyć, co najmniej tragicznie, jeszcze tego by jej brakowało. Dotarła zatem do studni, ale dostrzegła, że żeby iść dalej, musiała poruszyć wieko. Spróbowała zatem użyć do tego zaklęcia, ale gdy tylko drewniana klapa drgnęła, ze studni wyleciały ku niej chochiliki. Ależ tak! Czego innego miała się tutaj niby spodziewać? Pierwsze zaklęcie, jakie przyszło jej do głowy, było drętwotą i na całe szczęście udało jej się nim unieruchomić tę paskudną zgraję, wrzucić ją do studni i mogła ruszyć dalej, oddychając głęboko, bo ten tor przeszkód wcale nie był tak łatwy, jakby można było podejrzewać. Wedrowała dalej, aż dotarła do olbrzymiej dziupli, która spowodowała, że serce zabiło jej mocniej. Co mogło chować się w środku? Domyślała się, że by móc iść dalej, będzie musiała tędy przejść, spróbowała więc zrobić krok naprzód, gdy wtem posłyszała szum wody, a później runęła na nią fala. Wiedziała już, co to jest, ale wydukanie zaklęcie riddikulus nie było najłatwiejsze. Myślała, że udusi się własnym oddechem! W końcu jednak wyrzuciła je z siebie, a woda zamieniła się w wiele skrzących się kolorowych gwiazd, co nie do końca wywołało u niej śmiech, ale przynajmniej pozwoliło jej na wycofanie się i odetchnięcie, choć czuła, że drżą jej kolana. W końcu jednak skierowała się dalej, gdzie spotkała ostatecznie profesor. Myślała, że to już koniec, ale wtedy kobieta objaśniła jej, że może spróbować rzucić zaklęcie Expecto Patronum, którego jeszcze nie znała, ale nie zamierzała się poddawać. Wiedziała, że musi spróbować skoncentrować się na najszczęśliwszym wspomnieniu, że to pozwoli jej na pójście dalej. Zamknęła na moment oczy, by złapać głęboko oddech, a później pozwoliła na to, by wrócił do niej ten szum deszczu, pomruk burzy, ta drżąca z przejęcia ręka i szamoczący się w dłoni złoty znicz. Ten huk i wrzawa, gdy Krukoni na całe gardło świętowali zdobycie Pucharu, ci ludzie, którzy ruszyli ku niej, by złożyć jej gratulacje, by poklepać ją po plecach, by pokazać jej, że wszystko jest dobrze! - Expecto Patronum - wypowiedziała z wielką pewnością siebie, czując jak radość ją rozpiera, jak do oczu niemalże cisną się łzy szczęścia i wtem pojawił się błysk, który powoli opadł ku ziemi, by wtem poderwać się w górę. Victoria z zapartym tchem śledziła lot patronusa, który niespodziewanie rozłożył skrzydła i przybrał formę bystrookiego sokoła, który od tej pory miał być jej osłoną i posłańcem. Szybki, zwinny, bystry. I podniebny. Serce waliło jej jak oszalałe, gdy na niego patrzyła, niemalże nie będąc w stanie powstrzymać oszałamiającego wzruszenia, jakie ją napadło. Udało się!
z.t
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
E1-DRUZGOTEK:6 E2-CZERWONY KAPTUREK: 2, 3, 1 (przerzucone na 5 + Screen ruletki) E3-ZWODNIK: F -> przerzucone na H, k100: 1 E4-CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE: 5 przerzucone na 6, 3 (+1 za PD, więc 4) E5-BOGIN: 68, 5 przerzucone na 3 E6-PATRONUS: w kuferku SUMA PUNKTÓW: 2 + 1 + 0 + 2 + 3 + 3 = 11 pkt (PO)
Obrony przed czarną magią uczył się w zasadzie od urodzenia, zgodnie z wolą rodziców, aby wytresować pierworodnego syna na najlepszego aurora. I paradoksalnie, właśnie to sprawiało, że Aslan nie do końca czuł się dobrze z tego przedmiotu. Wiadomo, że jeśli chodziło o egzamin to poświęcił mnóstwo czasu na naukę, ale nie szedł na niego tak zestresowany jak na pozostałe. Po prostu nie musiał sobie udowadniać, że jest najlepszy. Nie w tej dziedzinie. Planował inaczej walczyć z czarną magią – poprzez rzucanie inkantacji uzdrawiających w Mungu, a nie trzaskając zaklęciami na polu bitwy. Wchodząc do sali, kiwnął uprzejmie w kierunku profesor Cortez oraz dwójki pozostałych nauczycieli, którzy byli tutaj w ramach przypilnowania ściągających uczniów. I on zdecydowanie do nich nie należał – rozumiał jak ważne jest posiadanie wiedzy z OPCM. Spojrzał na pergamin z pytaniami i niewiele się zastanawiając, zaczął udzielać odpowiedzi szczegółowych i jak najbardziej wyczerpujących temat. Co jak co, ale na teorii akurat bardzo dobrze się znał i żadna część testu nie sprawiła mu problemu. Praktyką stresował się o wiele bardziej. Po pierwsze, za wszelką cenę chciał zawsze udowodnić, iż jest kompetentny, co niejeden raz skutkowało tym, że nie reagował w odpowiedni sposób. Po drugie, nie wiedział czego po Cortez się spodziewać. Zanim zaczął, wziął głęboki wdech i powtórzył sobie w myślach dasz radę, Aslan. Na pierwszy ogień musiał przejść przez sadzawkę, w której siedział druzgotek. Znał zaklęcie, wobec czego wyciągnął różdżkę i wyraźnie powiedział Relashio. Niefortunnie jednak chybił, wobec czego powtórzył czar, tym razem trafiając w tego małego gnojka, który zdążył się przyssać do jego kostki. No jak tak to się zaczyna to chyba nie będzie tak źle. Wyczłapał się z wody i poszedł dalej, natrafiając na trzy wywrócone drzewa, których strzegły Czerwone Kapturki. Pierwszego bez problemu pokonał; do drugiego nie zdążył się dobrać, bo ten z całej siły przyjebał mu pałką w okolice miejsc intymnych. Krukon zwinął się z bólu, zapominając że jest w trakcie egzaminu praktycznego. Cichy syk wydobył się z jego ust, gdy przyleciał trzeci skurwysyn, pałując go w lewe kolano. Lekko kulejąc, oddalił się szybko od powalonych drzew i tych przeklętych karłów; nie chciał zarobić po raz kolejny. Znikąd znalazł się na jakichś bagnach, otoczyła go mgła i zaraz potem ujrzał światło. Dobiegał stamtąd również głos jego siostry. Zareagował automatycznie i instynktownie (nie pomyślał, że to część testu, której oczywiście nie zaliczył) – pobiegł w kierunku swojej maleńkiej siostrzyczki, wołającej go o pomoc. Nie mógł tego zignorować, nawet kosztem niezdanego egzaminu. Była dla niego najważniejsza i przede wszystkim za mała, aby samodzielnie się bronić. W ostatniej chwili uratowała go Beatrix, mówiąca z przekąsem, że był to Zwodnik i ma natychmiast wracać robić kolejne etapy. Tak też zrobił. Niepewnie podszedł do studni, której wieko blokowało mu przejście. Już się nachylał, aby podnieść drewniane wrota, ale znikąd zaczęły go atakować chochliki kornwalijskie. Niewiele się zastanawiając, krzyknął Glacius, zamrażając te cholerne stwory, dzięki czemu mógł ruszyć dalej. Na Merlina, ten egzamin nie miał końca – był wyczerpany, obolały i wciąż roztrzęsiony przerażonym głosem siostry. Od razu złożył sobie solenną obietnicę, żeby w ten weekend spędzić z nią trochę więcej czasu. Nieco skonfundowany wszedł do dziupli w starym pniu drzewa i wtedy poczuł się nieswojo. Jakby coś go obserwowało. Rozejrzał się nerwowo i wtedy go ujrzał – majestatycznego lwa, pokazującego kły i powoli kroczącego w jego stronę. Tym razem nie dał się nabrać; wiedział, że to bogin, bo przecież jaki sens byłoby umieszczanie lwa na egzaminie praktycznym z OPCM? Wyciągnął różdżkę w kierunku zwierzęcia i pamiętając wszystkie uwagi profesor Cortez z lekcji o boginach, wymówił wyraźnie inkantację, wyobrażając sobie dokładnie to samo, co wtedy na zajęciach. Zdezorientowany bogin uciekł. Nauczycielka poinformowała go, że w ramach bonusu może wyczarować patronusa i jeśli mu się uda to może to skutkować podwyższeniem oceny. Nie wahał się, doskonale to potrafił. Stanął przed nią i maksymalnie skupiony odnalazł w głowie to jedno z najważniejszych i najszczęśliwszych wspomnień – dzień, w którym odkrył swoją największą pasję. Oczami wyobraźni wciąż leżał w Mungu, z ekscytacją obserwując uzdrowicieli leczących jego potrzaskane ramię. Poczuł się wyluzowany i spokojny, a delikatny uśmiech wypłynął na jego usta. To zdecydowanie było coś, co sprawiało, że chciało mu się żyć. Expecto Patronum, powiedział, a z jego różdżki wyskoczył srebrzysty kameleon, okrążając Cortez i zatrzymując się przy Aslanie, który spoglądał na niego z dumą. Fakt, że potrafił wyczarować patronusa, niesamowicie go satysfakcjonował. Gdy dowiedział się, że za część praktyczną otrzymał PO, ciepło rozlało się po jego sercu. Był zadowolony z tego, jak się wykazał i pewnie gdyby nie te Czerwone Kapturki (auć) i Zwodnik, miałby Wybitny. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Podziękował krótko i wyszedł z klasy.
/zt
Aleksandra Krawczyk
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162cm
C. szczególne : Podłużna blizna przy prawym obojczyku; pierścień Sidhe na palcu;
Przyszedł i czas na sprawdzenie swoich umiejętności z obrony przed czarną magią. W zasadzie gdyby tak miała wymieniać jak sobie radzi z przedmiotów związanych stricte z czarowaniem, to właśnie ten byłby na samym końcu. To już nie chodziło o poziom wiedzy, bo tutaj kończył się on na tych podstawowych, prostych zaklęciach, a o same chęci. Zwyczajnie ich nie miała, w przeciwieństwie do transmutacji czy zaklęć, na które chodziła, bo sprawiało jej to jakąś przyjemność i radość, nawet jeśli nie wszystko jej się udawało. Jeśli zaś mowa o OPCM... Cóż, może jeszcze wiedziała, jak się obronić przed magicznymi stworzeniami, ale to już raczej dzięki zamiłowaniu do przedmiotu, który się na nich skupiał. No i szybciej poradziłaby sobie wtedy raczej w jakiś inny sposób niż poprzez rzucenie odpowiedniego zaklęcia. Już od samego wejścia do sali czuła się, jakby właśnie miała zdawać egzamin, od którego zależy czyjeś życie. Poniekąd tak było, bo był to jej ostatni sprawdzian umiejętności przed pójściem na studia, ale trochę zszokowała ją obecność aż trzech nauczycieli, którzy mieli ich pilnować. Jakiekolwiek próby ściągania zapewne będą uniemożliwiane od razu, a zresztą nawet nie miała tego w planach - napisze na tyle, na ile umie i koniec. Przecież pytania nie mogą być arcytrudne, prawda? Jak się okazało, może i nie były, ale brakło jej czasu, żeby odpowiedzieć na wszystkie. Dosłownie z dziesięć minut więcej i byłoby idealnie, ale to może ona spędziła przeznaczony na rozwiązanie testu czas nad zbyt długim zastanawianiem się nad odpowiedziami. To pewnie przez te zaklęcia, bo niektóre z nich były tak do siebie podobne, że z łatwością można było się pomylić. Trudno, większość arkusza została wypełniona, więc teraz czekało ją przejście do części praktycznej. Tutaj nie spodziewała się jednego: że będzie to tor przeszkód. Czyżby Avgust podsunął Cortez świetny plan na wykończenie uczniów? Powiększona sala skrywała różne magiczne stworzenia, a jej zadaniem było przebrnięcie przez wszystkie przygotowane atrakcje bez uszczerbków na zdrowiu. Chociaż bardzo by sobie tego życzyła, to znała swoje umiejętności i doskonale zdawała sobie sprawę, że aż tak dobrze to jej nie pójdzie. Byleby po prostu wyjść z tego cało, o. Taki postawiła sobie cel przed przystąpieniem do pierwszego etapu, w którym miała przejść przez sadzawkę. Zrobiła więc krok do przodu, a następnie kolejny i jeszcze jeden, ale nagle wydała z siebie pisk, bo coś złapało ją za kostkę i mało brakowało, żeby nie upadła. Nie w głowie były jej jakieś zaklęcia i po prostu zaczęła szarpać nogą, żeby wyrwać ją z uścisku długich palców, ale na nic się to nie zdawało. Uniosła zatem różdżkę i rzuciła zaklęcie, jakie pierwsze przyszło jej na myśl. - Relashio! - wykrzyknęła, jakby naprawdę toczyła wojnę na śmierć i życie, ale coś w tym było, bo walczyła o jak najlepszą ocenę. Gorąco momentalnie odstraszyło druzgotka, więc żeby ponownie go nie kusić, czym prędzej pokonała drogę do końca pierwszej przeszkody i przystanęła na chwilę, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma żadnych obrażeń w miejscu, w którym złapało ją stworzenie. Nic na szczęście nie było, ale wyprostowała się gwałtownie, słysząc jakiś szmer. Cudownie, rozpraszała się na własne życzenie. Spostrzegła czające się koło drzew Czerwone Kapturki i dalej akcja potoczyła się błyskawicznie. Rzuciła w stronę pierwszego z nich Drętwotę, ale zaklęcie poszybowało gdzieś obok, więc po prostu przeskoczyła nad pniem drzewa, obrywając przy tym pałką w lewą kostkę. O cholera, te goblinowate stwory miały uderzenie. Drugiego Kapturka starała się po prostu ominąć, zbyt skupiona na nagłym bólu, żeby jeszcze być w stanie się obronić, co przypłaciła przygrzmoceniem w prawe kolano i okay, tutaj zobaczyła gwiazdki przed oczami. Syknęła z bólu i spróbowała przynajmniej ostatniego drania potraktować zaklęciem, ale nic jej z tego nie wyszło - pomimo wyraźnej wymowy i dobrego ruchu nadgarstkiem, z różdżki nie wydobył się żaden strumień światła. Zebrała się w sobie i mimo bólu w obu nogach, przeskoczyła nad ostatnim powalonym pniem. Tym razem dostała w prawy łokieć. Masując go, dotarła nad bagna, gdzie otoczyła ją mgła, przez którą widoczność spadła niemal do zera. Przeszła dopiero przez dwa etapy, a już zyskała sobie kilka obrażeń, no nieźle. Chyba nie chciała się zastanawiać, co czeka dalej. Dostrzegła po jednej stronie niknące gdzieś w oddali światełko i lampka zapaliła się w jej głowie, kiedy usłyszała stamtąd wołanie swojej mamy. Skąd ona niby miała się wziąć w Hogwarcie? Jakoś nie chciało jej się wierzyć, że sprowadzili rodzicielkę tylko na potrzeby egzaminów. Nie miała oczywiście co do tego stuprocentowej pewności, ale i tak postanowiła ruszyć w kierunku majaczącej we mgle studni. Stawiała stopy ostrożnie, żeby nie natrafić na niepewny grunt i nie runąć w bagna, aż dotarła do źródła wody. Czuła się trochę jak jakimś przedsięwzięciu, które oglądały ciekawskie oczy czarodziejów, ale nie było jej do śmiechu. Podniosła wieko studni, bo nic innego sensownego nie przychodziło jej do głowy i szybko tego pożałowała. Ze środka wyskoczyła zgraja chochlików kurwalijskich kornwalijskich, a ona zareagowała na to zbyt późno i nim się obejrzała, nie mogła się od nich odgonić, żeby rzucić odpowiednie zaklęcie. Otoczyły ją z każdej strony i dopiero profesor Cortez się z nimi uporała. Ale wstyd. Dalej jednak nie było lepiej. Weszła do dziupli w starym drzewie i co zobaczyła? Ciała członków rodziny. W morzu krwi. Zapowietrzyła się i po omacku odszukała ścianę, żeby się o nią oprzeć, bo nie była gotowa na taki widok. Stała w takim szoku przez dobry moment, nie będąc w stanie w żaden sposób zareagować. Ile kosztowało ją podniesienie ręki i rzucenie cichego Riddukulus, to tylko ona sama wiedziała. A najlepsze było to, że zaklęcie nie zadziałało. Zamiast przemienić masakrę w coś śmiesznego, w dosłownie cokolwiek innego, to ciała zaczęły się podnosić i iść w jej stronę. Wszystko byłoby super, gdyby nie były całe we krwi, bo to było przerażające. Nie potrzebowała żadnych więcej słów czy gestów do zachęty - ze łzami w oczach wybiegła z dziupli, nawet nie podejmując kolejnej próby. Dotarłszy na koniec, wiedziała, że nie ma co liczyć na coś powyżej Okropnego. Nie popisała się niczym, ale i też nie miała czym tego zrobić. Spróbowała jeszcze rzucić Zaklęcie Patronusa, ale bogin skutecznie pozbawił ją chęci do wszystkiego i nie mogła wykrzesać z siebie żadnego pozytywnego wspomnienia. Dalej miała przed oczami okropny obraz, jaki zastała w dziupli. Z ulgą opuściła klasę.
|zt
Ostatnio zmieniony przez Aleksandra Krawczyk dnia Sro Lip 08 2020, 14:38, w całości zmieniany 1 raz
Cali Reagan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 158 cm
C. szczególne : bardzo krucha sylwetka, przenikliwe spojrzenie, ciężki zapach waniliowych perfum
E1-DRUZGOTEK:1 przerzut na 6 E2-CZERWONY KAPTUREK:5, 5, 6 (jedna z piątek przerzucona na magiczne 5) + Screen 1 i 2 E3-ZWODNIK:D, 13 przerzut na 55 E4-CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE:2, 4 E5-BOGIN:66, 1 przerzucone na 5 E6-PATRONUS: kuferek SUMA PUNKTÓW: 2 + 1 + 2 + 2 + 3 + 3 = 13 pkt (Wybitny)
Egzamin z OPCM był jednym z najważniejszych. I już nie chodziło tutaj o udowodnienie sobie, że jest na tyle kompetentna, aby dzierżyć różdżkę w dłoni i ciskać zaklęciami na prawo i lewo. Od tego zależała jej przyszłość oraz czy zostanie po studiach łamaczem klątw. Próg sali przekroczyła jednak niewzruszona, a pytania teoretyczne nie sprawiły jej żadnych większych problemów. Była przygotowana i wykuta, ale co najważniejsze – pewna swych umiejętności. Dopiero egzamin praktyczny stwarzał okazję, aby mogła własną wiedzę pokazać w obecności profesor Cortez, która przygotowała dla nich tor przeszkód. Zerknęła na sadzawkę, która była pierwszym wyzwaniem. Z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy, rozpoczęła swą wędrówkę i od razu natrafiła na druzgotka. Relashio wypowiedziane niewerbalnie okazało się zbyt słabe i nie trafiło w stworzenie, dlatego powtórzyła inkantację głośniej i znacznie pewniej, doprowadzając do jego ucieczki. Odetchnęła z ulgą, gdy znowu stanęła na ziemi. Osuszyła się zaklęciem i ruszyła dalej. Zmarszczyła brwi na widok powalonych drzew, których strzegły Czerwone Kapturki. Warknęła pod nosem, gdy została zaatakowana przez pierwszego w prawą kostkę, gdzie chwilę wcześniej wczepił się druzgotek. Od razu przyleciał drugi, waląc pałką nieco wyżej, bo w kolano. Zdenerwowana do granic możliwości (miała tak drobną posturę, że jeszcze jedno uderzenie, a miałaby złamaną nogę), jak najszybciej oddaliła się od nich, rzucając Drętwotę na trzeciego z nich, gotowego do ataku. Wiedząc, że jest bezpieczna, obejrzała posiniaczoną prawą kończynę i z sykiem kontynuowała tor, obiecując sobie w myślach, że zacznie się bardziej przykładać do magii leczniczej. W okolicy bagien starała się zachować szczególną ostrożność, nie do końca pewna czego może się tu spodziewać. Po chwili dostrzegła światełko i usłyszała głos taty, w kierunku którego automatycznie ruszyła. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Nie miał żadnego prawa tu być, a właśnie trwał egzamin praktyczny z OPCM. Zawróciła, starając się zbytnio nie panikować. Ledwo dotarła na główną ścieżkę, od razu natrafiła na studnię. Odchyliła drewniane wieko, aby umożliwić sobie dalsze przejście, kiedy nagle zaczęły z niej wylatywać chochliki kornwalijskie. Glacius załatwiło sprawę – zaklęcie skutecznie je zamroziło, a ona mogła kontynuować marsz. Widok drzewa z ogromną dziuplą w środku jasno sugerował, że musi wejść do środka. Z różdżką w pogotowiu, zajrzała do wnętrza. Przełknęła nerwowo ślinę, kiedy zza drzwi wyłoniła się ona sama. W ślad za nią szła postać – nie mogła jej zidentyfikować, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo strach zacisnął żelazne dłonie na gardle, gdy uświadomiła sobie co się tak naprawdę dzieje. Była pod całkowitą kontrolą owej postaci, która (musiała wziąć głęboki wdech, żeby nie zemdleć) znała jej wszystkie myśli, pragnienia, obawy i plany. Zawsze skrupulatnie dbała o to, aby nikt nie wiedział co kotłuje się pod tą burzą słomianych włosów. Tymczasem obserwowała scenę, w której bezwiednie wykonywała każde polecenie. Nie dała się jednak zwieść tej iluzji, zmieniając całą sytuację oczami wyobraźni i rzucając Riddikulus– postać odleciała w formie balonika, a imitacja jej samej uśmiechnęła się ironicznie i kpiąco, co było jasną oznaką, że znowu jest sobą, poza czyjąkolwiek kontrolą. Odetchnęła z ulgą, opuszczając dziuplę i natrafiając na Beatrix, która oznajmiła, że jeśli wyczaruje patronusa to może sobie tym podnieść ocenę. Cali wiedziała, że nie będzie miała z tym żadnego problemu, toteż skoncentrowała się na jednym z najszczęśliwszych momentów w swoim życiu – wycieczkę do Malibu z tatą. Miała wtedy trzynaście lat, słońce wesoło ogrzewało jej bladą twarz, a ojciec z entuzjazmem opowiadał jej jak uwarzyć eliksir spokoju. Poczuła teraz to szczęście tak samo jak wtedy, wobec czego krzyknęła Expecto Patronum. Z jej różdżki wystrzeliła srebrzysta ćma. Na usta wypłynął uśmiech zadowolenia. Nie miała wątpliwości, że egzamin poszedł jej bardzo dobrze.
/zt
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Obrona Przed Czarną Magią. Na ten egzamin nie mogła nie przyjść. Ona musiała tu być, musiała zdać to i musiała być z tego wybitna. Celowała w tę ocenę, choć pamiętała jednocześnie, że różnie może być. Bogin potrafił ją przerazić, więc nie chciała nastawiać się, że tak, zaliczy wszystko w sposób idealny, nie wiedząc, co właściwie ją czeka. Na sam początek musiała zmierzyć się z częścią teoretyczną. Prawdę mówiąc, nigdy nie była fanką opisowych zajęć, czy egzaminów. Większy stres, który nie miał nic wspólnego z adrenaliną, jaką się czuło przy pojedynkach, czy nawet spotkaniu z magicznym stworzeniem. Mimo to starała się jak mogła kolejno odpowiadając na pytania. Czarnoksiężnik i jego opis… Wybrać rasę smoka i opisać ją… Wilkołaki i co o nich wie… Pytania zdawały się całkiem proste. Przy jednym miała problem odpowiedzieć, a tym samym zirytowana na siebie, oddała w końcu pergamin profesor Cortez. Wiedziała, że nie odpowiedziała na wszystko, zabrakło jej jednej odpowiedzi, aby mieć maksymalną ilość punktów z testu z przedmiotu, który był jej konikiem. Nadeszła pora egzaminu praktycznego. Z uśmiechem na ustach i błyskiem zadowolenia w spojrzeniu przyjęła fakt, iż muszą się sprawdzić w jakby torze przeszkód. To był egzamin! Z zadowoleniem czekała na swoją kolej, aby rozpocząć w całkiem dobrym stylu. Druzgotek. Niech go Voldemort ze sobą pochłonie, a woda w jeziorze będzie wrząca! Choć wiedziała, że nie był to ten sam, który przed laty próbował ją utopić w jeziorze Riverside, z czystą satysfakcją użyła relashio, aby się go pozbyć. Co prawda miała ogromną ochotę potraktować go czymś podobnym do bombardy, ale nie mogła zawalić egzaminu przez własną mściwość. Szła dalej, trzymając różdżkę w pogotowiu, gotowa na atak z każdej strony, ciekawa co teraz miało ją spotkać. Cóż, padło na czerwonego kapturka. Kolejny uśmiech pełen złośliwej satysfakcji pojawił się na jej ustach, kiedy udało jej się pierwszego osobnika odstraszyć od siebie. W podobny sposób zachował się drugi, ale trzeci albo miał większą wolę walki, albo jej zaklęcie zwyczajnie było za słabe, bowiem zamachnął się na nią swoją pałką. Odruchowo próbowała się osłonić, przez co została, dość boleśnie trafiona w lewy łokieć. Poczuła jak ramię na moment jej drętwieje od uderzenia. Już miała odreagować na stworzeniu, gdy te najzwyczajniej zniknęło z jej pola widzenia. Sama ruszyła dalej, starając się uważać na obolałą rękę, nie chcąc ją bardziej uszkodzić niż już była. Oby to był tylko siniak. Szła spokojnie, gdy nagle do jej uszu dobiegł czyjś krzyk. Babcia Odile? Nie… To z pewnością wodnik… Chciała iść dalej, ale ponownie usłyszała jej głos, co nie dawało jej spokoju. Co jeśli przyjechała do Anglii, aby zabrać ją do Kanady, a teraz miała problemy? W końcu miała już swoje lata i refleks nie był ten sam… Ruszyła w stronę głosu, aby po chwili przekonać się, że należało ufać intuicji. Przed sobą miała wodnika, który nie zamierzał jej tak szybko puścić. Nie wiedziała ile czasu minęło, dla niej było to zdecydowanie za długo, ale ból w lewym łokciu skutecznie ją rozpraszał. W końcu wróciła na tor, pokonawszy wodnika. Kolejne na jej drodze były chochliki kornwalijskie, które nie stanowiły większego problemu. Wystarczyło trafić w nie, co jej się udało, odpowiednim zaklęciem, które znała i pamiętała. Immobilus rozbrzmiało wokół niej, a stworzenia udało się na nowo zamknąć, aby nie szkodziły w okolicy. Uśmiech znów zagościł na twarzy dziewczyny, która kontynuowała swoją drogę. Doszła do dziupli, która zdecydowanie musiała być domem bogina. Czuła to w kościach i rozpoznawała już narastające uczucie paniki na samą myśl o tym, co za chwilę tam zobacz. Nie boisz się go. Nie boisz. Pamiętasz zaklęcie, wiesz jak go użyć. Nie boisz się go. NIE BOISZ SIĘ, krzyczała na siebie w myślach wchodząc do środka, a strach powoli przekuwał się w gniew, który zawsze napędzał ją do pojedynków. Nie musiała długo czekać, aby zobaczyć wychodzącego z cienia przed nią klauna. Z tą jego białą twarzą, nienaturalnym, wymalowanym uśmiechem od ucha do ucha. Czerwony, piankowy nos kontrastował z niebieskimi, kręconymi włosami. Oczy, przerysowane, aby wydawały się trzykrotnie większe, ozdabiała samotna łza wymalowana na lewym policzku. Strój nawet nie był ważny, gdyż sama twarz ścinała krew w jej żyłach. Tym razem udało jej się nad sobą zapanować i zanim serce stanęło jej ze strachu wyciągnęła przed siebie różdżkę i wypowiedziała zdecydowanym tonem - Riddikulus. Jedno uderzenie spanikowanego serca przemieniło się w donośny śmiech, gdy klaun przed nią został roztopiony niczym bałwan w środku lata. Wychodząc z dziupli ocierała jeszcze łzy rozbawienia, czując jak brzuch boli ją ze śmiechu. Zostało już tylko iść do sali, do profesor Cortez i dowiedzieć się o ocenie. Weszła do sali i została zaskoczona dodatkowym zadaniem. Wyczarować patronusa. Właściwie potrafiła, a przynajmniej miała taką nadzieję, skoro radziła sobie z trudniejszymi zaklęciami. Kluczem było pozytywne wspomnienie. Skoncentrowała się na jednym, aż w końcu wypowiedziała proste expecto patronum. Z końca jej różdżki błysnęło i wydostała się srebrzysta poświata, która ułożyła się przed nią na wzór tarczy. Lou czuła jej siłę, przez co miała pewność, że zdołałaby odeprzeć od siebie atak dementora, jednak wspomnienie było za słabe, aby patronus nabrał pełnej formy. Uśmiechnęła się nieco gorzko pod nosem, gdy dotarło do niej, że najwyraźniej pora poszukać nowego wspomnienia. Usłyszała ocenę i wyszła z sali przepełniona satysfakcją. Innej oceny nie mogła dostać, pora była na następne egzaminy.
Etap 1:2 - 3pkt Etap 2:3,2,2 - --> 3,2,2 - 2pkt (jeden przerzut użyłam) Etap 3:E - samogłoska - 3pkt Etap 4:6 - parzysta, trafiam. 3 przerzucam na 1 - 3PKT Etap 5:rzuty - po wykorzystaniu wszystkich przerzutów na ten etap 31% + parzysta - 2pkt Etap 6: umiem patronusa i mam to w kuferku - 3pkt Suma Punktów: 3+2+3+3+2+3 = 16 = W
Przed salą egzaminacyjną, gdzie wiedzę z OPCM sprawdzała Profesor Cortez, stawiła się punktualnie. Znała mamę Aleksandra od wielu lat i wiedziała, że bardzo nie lubiła spóźnień, traktując je jako obrazę dla jej osoby i marnowanie czasu. Nessa poprawiła zielony krawat pod szyją, zgarnęła za ucho kosmyk rudych włosów, obracając w dłoniach różdżką. Czego miała się spodziewać? Wiedziała, że nie będzie łatwo i poza teorią ze wszystkich działów podręczników, kobieta postawi przede wszystkim na zaklęcia praktyczne. Lance była dobra z magii użytkowej, niezależnie czy była to tak złożona dziedzina, jak transmutacja czy właśnie proste, codzienne zaklęcia. Obrona przed czarną magią była jej konikiem. Uśmiechnęła się pod nosem, gdy nadeszła jej kolej, wchodząc do klasy i zamykając za sobą drzwi, spotykając się spojrzeniem karmelowych tęczówek z nauczycielką. Była pod wrażeniem skrupulatności w poszczególnych etapach oraz wielowątkowości z teorii. Chciała sprawdzić ich na każdym polu, czy poradzą sobie z boginem lub czerwonym kapturkiem? Czy potrafili powiedzieć cokolwiek o wilkołakach? Zeszło jej dłużej, niż sądziła nad dotarciem do celu, wykazując się jednak wiedzą i zasadami bezpieczeństwa. Nie bez powodu miała miano najlepszej uczennicy w szkole. Cały okres edukacji systematycznie powtarzała notatki, a nie kuła przed egzaminami, jak niektórzy mieli to w zwyczaju. Jedne etapy były łatwiejsze, nad innymi chwil siedziała, ale w końcu udało się jej spotkać z Cortezówną i uzyskać ocenę Wybitną, na której bardzo jej zależało, ze względu na brak zdecydowania na karierę w przyszłości. Podziękowała kobiecie, rozmawiając z nią jeszcze chwilę, a potem opuściła klasę, wpuszczając kolejnego ucznia. Przetarła dłonią czoło, uśmiechając się pod nosem kolejny dziś raz — lubiła takie wyzwania.
|ZT
/przepraszam, że tak słabo odpisane, ale naprawdę - nie mam czasu. Egzamin super dopracowany!
Na koniec zarówno egzaminów teoretycznych jak i praktycznych profesor Beatrix Cortez zaprosiła wszystkich uczniów do siebie, by osobiście pogratulować wszystkim oraz przedstawić im oceny jakie osiągnęli na zakończenie. -Jestem dumna z każdego z was. Gratuluję zarówno odwagi, jak i trudu jaki podjęliście by przystąpić zarówno do trudnych zadań praktycznych, jak i wymagających odpowiedzi pisemnych. Jedni poradzili sobie lepiej, inni gorzej, jednakże ogromne brawa należą się Panu Williamowi Fitzgeraldowi za najwyższy wynik osiągnięty w ocenie końcowej. Nie ważne jakie zajęcia, zawsze osiąga najwyższe noty. Gratuluję Panu- powiedziała pewnym siebie tonem. Czuła się w obowiązku pogratulować mu wyniku osobiście przy innych. To był wyjątkowy uczeń. -Mam nadzieję, że w przyszłym roku spotkamy się w podobnym składzie. Do pewnych osób wyślę jeszcze sowę z pewnymi wytycznymi dotyczącymi ich wyników. Proszę się nie martwić, nie będę wam kazała uczyć się wakacje. Jednakże od nowego roku zaczniemy intensywną naukę-wyjaśniła po czym uśmiechnęła się do nich jak nigdy dotąd i przeczytała wszystkim ich oceny końcowe. ___________________________________________________________________________________ Historia oceniania: egzamin teoretyczny: 20 pkt - wybitny 15-17 pkt - PO 12-16 pkt - Zadowalający 7-11 pkt - Nędzny 3-6 pkt - Okropny 0-2 pkt - troll egzamin praktyczny: 12-16pkt - Wybitny 9-11pkt - Powyżej Oczekiwań 6-8pkt - Zadowalający 4-5pyk - Nędzny 2-3pkt - Okropny 0-1pkt - Troll końcowe: 30-36 pkt - wybitny 23-29 pkt - powyżej oczekiwań 17-22 pkt - zadowalający 10-16 pkt - nędzny 4-9 pkt - okropny 0-3 pkt - troll
Jeżeli są osoby, które chciałyby coś wyjaśnić, albo uważają, że ktoś otrzymał za wysoką bądź za niską ocenę proszę o kontakt.
Spokojne kroki wiodły go przez odmęty korytarzy, kiedy to zastanawiał się nad własnymi poczynaniami. Pewnego rodzaju wątpliwość nadal zasiedlała na jego duszy, czyniąc sobie z niej własne lokum do siania poszczególnych, nieodpowiednich rzeczy, nad którymi Lowell musiał zapanować. Nie bez powodu oddawał się bardzo często umysłowej retrospekcji, dzięki której mógł wyrywać chwasty bądź je po prostu pielęgnować - tykający zegar nieustannie odmierzał godziny, minut i sekundy, pozwalając zauważyć to, jak czas płynie nieustannie i zabrania w jakikolwiek sposób jego cofnięcia. Zmieniacza czasu nie miał, by bezproblemowo bawić się w przeglądanie własnych pokoi i tym samym wywnioskowanie odpowiednich rzeczy, dzięki którym mógł czuć się lepiej. Nie bez powodu jego spojrzenie było spokojne, zamknięte, pozbawione możliwości wglądu w stan psychiczny, jakoby kompletnie oddzielone od świata zewnętrznego, mimo że patrzące dokładnie, obserwujące dokładnie otoczenie. Chochliki, stanowiące destrukcyjne tło, umknęły z jednej klasy bez konkretnej przyczyny, jakoby znajdując w niej zagrożenie. Antropomorficzne istoty prawie bezszelestnie próbowały uciec, pozostawiając nieznaną rzecz samotnie w pomieszczeniu; Lowell, trzymając różdżkę, postanowił wstąpić w jej progi, na początku nie zauważając niczego podejrzanego. Dopiero potem, gdy drzwi zatrzasnęły się, a Irytek zacisnął własne dłonie zadowolony, zrozumiał, że został wpędzony w pułapkę. Dlaczego się przede mną ukrywasz? Co tam ciekawego skrywasz? Uderzenie gorąca przedarło się przez jego membrany umysłu. Odczuwał to. Odczuwał to cholerstwo, chciał z siebie je zdjąć, chciał je z siebie wyrwać, chciał o nim zapomnieć; nie mógł. Ktoś mu szperał na umyśle, mimo wielu miesięcy ćwiczeń, jakie ostatnio włożył w doszlifowanie własnej umiejętności; ktoś perfidnie wyciągał fakty z jego przeszłości, ktoś starał się z nich skorzystać. Przedarcie się przez mur, jaki zbudował, przyczyniło się do ogromnego bólu głowy, w szczególności, gdy nie odpuszczał; dopiero gdy był bliski omdlenia, coś wydobywało z niego informacje, coś nachalnie starało się zdobyć wszelkie możliwe fakty z jego przeszłości. Skulił się, gdy różdżka opadła mu przed drzwiami, a z gardła wydał krzyk, czując, jak jego prywatność została pogwałcona. Chciał to wyrwać. Chciał wyrwać potencjalnego przeciwnika, dlatego nie bez powodu własne palce skierował ku głowie, starając się go naprawdę wyrwać. Strużka krwi, kiedy przedarł się paznokciami przez skórę, popłynęła obficie; serce biło niemiłosiernie, nie mogąc pozbyć się zasianego tak szybko ziarenka strachu. Musiał zapanować nad sobą, a nie mógł, kiedy to tajemnicza istota kompletnie rozwaliła jego starania, wydobywając na światło dzienne ciemność - ta otoczyła Lowella, męcząc go psychodelicznymi myślami, dotykiem, zmianami temperatury oraz brakiem możliwości jakiegokolwiek działania. Był sparaliżowany, a tylko i wyłącznie ból, który sam sobie zadał, pozwalał mu zachować jakiekolwiek resztki świadomości. Jesteś nikim. — Zostaw mnie, kurwa mać! — poczuł, jak dłoń zaciska się na jego nadgarstku, przyciskając go skutecznie do podłogi i zwiększając nacisk pazurów, które przyczyniły się do powstania kolejnych obrażeń. Nie widział nic. Różdżkę miał za daleko, by móc jakkolwiek się bronić; jego forma bogina, mimo że stanowiła wielką niewiadomą wpływającą na umysł, potrafiła być wysoce toksyczna i niebezpieczna w bezpośrednim starciu. Tym bardziej, że wydawało się Lowellowi, iż ta zyskała na nowych zdolnościach.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Szukał spokojnego kąta, gdzie mógłby troszkę poćwiczyć. Musiał podszkolić się nie tylko z transmutacji, ale przez wiele ostatnich wydarzeń liczył też na trochę praktyki w zakresie zaklęć obronnych. Nic więc dziwnego, że kroki automatycznie skierowały go do sali OPCM. Już znajdując się kilka metrów od drzwi zaczął czuć jakiś niepokój. Wnętrzności ścisnęły mu się, dając jakoby sygnał, że ma jeszcze czas zmienić swoje plany na to popołudnie. Solberg jednak postanowił całkowicie to zignorować. Chwilę później jego uszom dotarł krzyk, dochodzący z klasy, do której właśnie zmierzał. Przyspieszył kroku i już po chwili znalazł się.... W kompletnej ciemności. Potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co się działo. Na wzrok nie miał co liczyć, a i inne zmysły powoli zaczynały mu szwankować. Słyszał jakieś niezrozumiałe szepty i czuł na karku chłodny oddech. -Proszę proszę, drągal dołączył do towarzystwa. Bawcie się dobrze gołąbeczki. - Usłyszał tak dobrze mu znany, wkurwiający głos Irytka, po czym usłyszał trzask zamykanych drzwi. Miał ochotę uciec, a jeżeli duszek mówił prawdę, ślizgon nie był tutaj sam. Postanowił więc najpierw poszukać ewentualnych innych zagubionych. -Lumos Maxima! - Z końca jego różdżki wydobyło się światło. Max ponownie potrzebował chwili, by oczy przyzwyczaiły się do tego blasku i dopiero wtedy dostrzegł siedzącą na posadzce postać. -Felek! Co tu się..? - Urwał, widząc w jakim stanie jest puchon. Solberg jeszcze nigdy nie widział Lowella sparaliżowanego. Po twarzy ciekła mu stróżka krwi. Max był przerażony. Już miał podejść do przyjaciela, gdy zobaczył nieopodal różdżkę. Rozpoznał w niej nową zabawkę Felinusa. Bez zastanowienia chwycił ją, by umożliwić puchonowi jakąkolwiek samoobronę przed tym, co się tutaj działo. Ślizgon coraz wyraźniej czuł niepokój, który zdawał się wypełniać cały pokój. Zaczął iść w stronę kumpla, gdy nagle, przewrócił się i upuścił z dłoni obydwie różdżki. Światło zgasło i ponownie zapadła ciemność. -Trzymaj się, zaraz znajdę nasze różdżki. - Powiedział zaskakująco spokojnie jak na obecną sytuację. Zaczął czołgać się po omacku, próbując znaleźć magiczne patyki, gdy nagle z ciemności zaczęło przebijać się ciepło. Szepty jakby lekko umilkły, a w niedalekiej odległości od ślizgona zaczęły szaleć płomienie. Max szybko zaczął się poruszać, jednak chwilę później znalazł się pod ścianą. Ogarnięty paniką, nie był w stanie zrobić zbyt wiele. Podkurczył nogi i zamknął oczy, mocno wbijając brodę w kolana. -Uciekaj stąd! - Udało mu się wydobyć jeszcze lekki, zachrypnięty krzyk, po czym objął rękoma głowę i w całkowicie zamykając swoje zmysły wzroku oraz słuchu siedział. Cały się trząsł, a w głowie migały mu dręczące ślizgona od lat wspomnienia. -Nie, proszę. Niech to się skończy. - Szeptał pod nosem czując, jak ciepło coraz bardziej wypełnia przestrzeń wokół niego.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Śmierć. Śmierć była jedyną formą uratowania samego siebie. Miał ochotę się zabić, miał ochotę się zajebać, kiedy to kolejne głosy docierały do jego głowy, nie mogąc się bronić. Hańba przeszyła jego membrany umysłu, jakoby wskazując brak jakiegokolwiek treningu. Nie potrafił się obronić przed czymś takim, jak prosty bogin. Nie potrafił przeciwstawić się jego mieszaniu w zmysłach, nie potrafił zrobić nic; zamiast tego siedział w kącie, skulony, pozbawiony możliwości rzucenia zaklęcia defensywnego; siedział, roztrzęsiony, czekając na koniec koszmaru, gdy różdżka znajdowała się poza zasięgiem jego otwartej dłoni; czuł, jak serce wskakuje mu do gardła, nie mogąc się bronić przed wpływaniem na zmysły. Dobijało go to. Czuł gniew wobec samego siebie, ale ostatecznie, w takiej sile rażenia, był to czysty strach. Bał się, że ktoś kiedykolwiek będzie w stanie odczytać jego myśli, że ktoś będzie w stanie wpłynąć na jego postrzeganie świata. Nie widział wroga. Bał się niewiadomego. Bał się ciemności, bał się dosłownie wszystkiego. Każdy oddech na karku, każde przyciśnięcie pazurami w skórę wydawało się być pokruszone dozą czegoś, czego nie był w stanie powstrzymać. Usłyszał głos, ale kompletnie go zignorował, kiedy to drzwi ponownie zatrzasnęły się, wydając słyszalny huk; nie wiedział, kto wparował do klasy. Nie wiedział nic; być może nawet i nie chciał wiedzieć, kiedy to siedział sam. Chciał siedzieć sam. Nie, chciał, żeby ktoś mu pomógł. Ale, w tym stanie, nie chciał zostać zauważonym; wolał prywatność niż wchodzenie z butami w jego sprawy. Nawet jeżeli obecnie wyglądał jak ostatnie nieszczęście, sparaliżowane, pozbawione zdolności jakiegokolwiek ruszania się - dopóki nie zobaczył, jak pomieszczenie oświetla się. Uścisk się zwolnił i jedyne, co pozostawił, to kolejną strużkę krwi. I bladość, widoczną, spotęgowaną. Spojrzał, przestraszonym wzrokiem i się wzdrygnął; nie chciał widzieć nikogo, a siła bogina znacząco opadła do tego stopnia, że poczuł, jak pies porzuca łańcuchy, jak pies postanawia się zbliżyć niebezpiecznie i tym samym przejąć kontrolę nad umysłem, zostawiając towarzyszy w oddali. — Zostaw mnie. — zalecił, kiedy to zacisnął własny, obolały nadgarstek i tym samym obrócił się od przyjaciela, odczuwając złość. Dużą złość. Agresję przelewającą się przez jego skórę. Aura, jaką wokół siebie roztaczał Lowell, była groźna, a błysk w oku pokazywał, że jest zdolny praktycznie do wszystkiego, nawet jeżeli szepty nadal starały się na niego wpłynąć. — Zamknijcie się, do kurwy nędzy. — wypowiedział pod nosem, a kiedy to nie zadziałało, spojrzał jeszcze raz na bogina oraz Maximiliana, który upadł. To go otrząsnęło z tego wszystkiego, wymuszając na nim podejście, kiedy to poczuł, jak gorąco i formy psychodeliczne zaczynają się przedzierać przez jego skórę. Miał ochotę jeszcze raz pogrzebać sobie w głowie, aczkolwiek ostatecznie, nawet jeżeli czuł strach, to nie był on tak duży. Bogin stracił na połowie swojej mocy, a to wystarczyło; wystarczyło, by zdenerwowany Lowell opamiętał się, nawet jeżeli czuł strach, a po chwili ponowne przerażenie. Miał kogoś obok siebie, a to mu pomagało nie stracić własnego umysłu i nie popaść w szaleństwo. Uderzył pięścią raz w stół, zbliżając się do ognia. Ból unicestwiał potwora, który chciał nad nim zawładnąć. Co Ty robisz? — Co ja robię, skurwielu? — zapytał się, kiedy to walnął na tyle mocno, by sobie złamać kość, co było okraszone bólem, cholernym bólem. To jednak nie wystarczyło, by zdezorientować bogina; jeszcze raz wykonał cios, by tym samym to nie bogin zawładnął nad jego umysłem, a właśnie cierpienie. By układ nerwowy zareagował, otrząsając go z tego stanu amoku. Zignorował okrzyk Solberga, kiedy to odczuwał ból; nietypowy uśmiech znalazł się pod jego nosem, będący uśmiechem przyjemności. Przestań! — Przestań? — zapytał się, gdy poczuł, jak psychodeliczne szepty ponownie próbują wkroczyć do jego głowy, a dotyk - skutecznie powstrzymać przed wzięciem różdżki. Niewidoczna dla niego dłoń zacisnęła się raz jeszcze; wiedział, że bogin starał się wpłynąć na umysł. A on - no cóż - musiał nad nim odzyskać kontrolę. Nie bez powodu ponownie pierdolnął własną ręką, zaciskając mocniej zęby i warcząc. Nie było to przyjemne - nawet on posiadał pewnego rodzaju próg bólu; właśnie go osiągał, gdy tkanki, poruszane z zaciekłością, zostały przerwane przez złamanie otwarte. Czuł ból. Czuł wolność, słodką wolność rozdzierającą się przez membrany umysłu. Wziął różdżkę, uśmiechając się pod nosem. Przeszłość, mimo naznaczenia niezdrowego stanu psychicznego Puchona, bywała niezwykle przydatna. — Zostaw go, kurwa mać. — spojrzał w stronę ognia, by następnie jeszcze raz uderzyć się mocno ręką. Kolejne złamanie dało o sobie znać; najchętniej to by rzucił na siebie Rumpo, by poczuć jeszcze bardziej ból. Więcej. Potrzebował go więcej. Więcej bólu. Więcej wszystkiego. Więcej kontroli. Nie mógł uwierzyć, że bogin postanowił się go przestraszyć; to on stał się jego koszmarem w jednym momencie, podając różdżkę Maximilianowi. Serce biło mu niemiłosiernie, kiedy to się mocno przeciążył, odczuwając ból. Liczne złamania, jakich się dopuścił, przyczyniły się do ostatecznego działania. Musiał usiąść i się uspokoić, a zawiązanie psa na łańcuchu nie będzie zbyt łatwe. A nie mógł, jeszcze nie. Ból. Słodki ból.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie miał pojęcia, że stał się ofiarą potwornego żarty Irytka, czy też jakiegoś cholernego przypadku. Gdyby był świadomy, że wydarzenia dziejące się w tym pokoju są dziełem bogina zapewne lepiej zapanowałby nad emocjami. Stając przed zjawą z profesor Cortez czuł się bezpiecznie. Wiedział, że bogin nie wyrządzi mu krzywdy i mimo strachu potrafił go zwalczyć. Dziś jednak sytuacja była zupełnie inna. Nie przeszkadzała mu ciemność. Bardziej niepokoiły go szepty i ten cholerny niepokój. Dopiero, gdy w sali wybuchnął pożar, Max kompletnie stracił kontrolę. Siedział skulony kompletnie nie wiedząc, co dzieje się wokół niego. Słyszał głos Lowella, jego krzyki, które przez tajemnicze szepty zmieniały się w przeraźliwe jęki cierpienia. -To wszystko Twoja wina. Jego też zabijesz.. - Słyszał w głowie nękający go głos. Wizja utraty przyjaciela spowodowała, że po policzkach ślizgona poleciały łzy. W przeciwieństwie do Felinusa, obecność drugiej osoby i to jeszcze kogoś bliskiego, makabrycznie pogarszała jego stan. Bogin zyskiwał coraz większą władzę nad jego umysłem. Usłyszał chrzęst łamanej kości i głosy ponownie zaczęły go atakować. Miał ochotę wyrwać sobie włosy z głowy, ale nie był w stanie zrobić nawet tego. Pocił się nie tylko z bijącego od ognia żaru, ale także ze strachu. Nagle poczuł, jak coś dotyka jego ręki. Uniósł lekko głowę czując, że przedmiot pozbawiony jest wysokiej temperatury szalejącego żywiołu. Widział przed sobą Lowella, który w jego oczach był teraz nie tylko niewyraźny, ale dzięki boginowi puchona wyglądał także na nadpalonego. -Uciekaj stąd, proszę. - Zapłakał słabo na ten koszmarny widok. Nie wiedział po co była mu teraz różdżka, a mimo to wziął ją do ręki. W momencie, gdy dotknął drewna, uniósł drżące ramię. -A-aquam-menti. - Wyjąkał, kierując kijek w stronę płomieni. Nic się jednak nie wydarzyło. Wątły strumień od razu wyparował, a ręka z różdżką bezsilnie opadła na podłogę. -P-prze-przepraszam. - Powiedział tak cicho, że ledwo słyszalnie. Właśnie spełniał się jego najgorszy z możliwych koszmarów. Słyszał w głowie płacz niemowlaka i zrozpaczoną kobietę. Do tego wciąż ten sam głos Zabijesz go.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Irytek przegiął, i to dość mocno. Miał obecnie wyciągnąć z niego wszelkie możliwe flaki, by następnie rozpłaszczyć je na podłodze dla czystej zabawy, ale był świadom tego, że to po prostu nie jest możliwe. Był świadom własnej bezsilności wobec ducha, co nie zmienia faktu, iż gniew nie ustępował. Nie czuł się już tak słaby. Czuł się silniejszy, mimo strachu, mimo spięcia wszelkich mięśni, mimo szeptów, które próbowały opanować jego umysł. Cholerne uczucie, aż czuł, że po tym wszystkim będzie musiał jakoś odreagować. Nadal, jego umysł nie był klarowny, a bogin próbował wpłynąć, aczkolwiek bez konkretnego efektu. Ból. Ból był tym, co go wybawiało z tego wszystkiego. Dzięki cierpieniu, zadanemu samemu sobie, był świadom tego, iż istnieje. I ma w pełni kontrolę, wbrew tego, co próbował go bogin zapewnić. Śmierć? Śmierć dobrą opcję stanowiła, dopóty nie dotyczyła nikogo z zewnątrz. Był tego świadom, doskonale świadom. A ból, promieniujący, ból, którego nie mógł się pozbyć, ból, którego nawet sam bogin nie mógł się pozbyć, popychał go do dalszych działań. Masakra tykającego zegara, który wyznaczał kolejne sekundy i minuty. Dłużące się niemiłosiernie na padołku tego gówna, tej gównianej sali, tego wszystkiego. Wcześniej nie dał rady z boginem, od zawsze od niego uciekając. Teraz to on stał się boginem dla bogina, bo ten nie wiedział kompletnie, co należy teraz zrobić; strach przestał oddziaływać na niego, jak na początku. Przepołowienie mocy istoty skutecznie odebrało jej zdolność do większego wpływania na membrany umysłu. Lowell musiał działać, dopóki miał okazję - dopóki nie mdlał od nadmiaru bólu i uderzeń we własną dłoń, dopóki zwyczajnie się jeszcze trzymał. Ból paraliżował. Ból pozwalał działać. Ból uwalniał go od bogina - i to mu wystarczało. Nie zauważył łez, które popłynęły po policzku Solberga; nie był nawet gotów na jakiekolwiek współczucie, chociaż zapewne widok ten by go po części przywrócił do porządku. Zamiast tego skupiał się na zadawaniu sobie kolejnego cierpienia i kolejnych złamań, byleby się nie ugiąć pod psychodelicznymi szeptami. Starał się je ignorować, a cierpienie - skutecznie je tłumiło. Interesował się tym, co ma korzenie w jego świadomości, tym, co pierwsze znajdzie się na planie. Podał różdżkę. — Nie pierdol. — był wkurwiony, przestraszony, jak również w pewien sposób tajemniczy. Nie zamierzał spierdalać. Nie zamierzał, kiedy to sam stawał się koszmarem własnego koszmaru, zwyczajnie dawać nogę. Kolejne uderzenie ręką o kolejny stolik spowodowało trzask. Kolejne złamanie, tuż przy tym, skąd sączyła się krew. Więcej krwi. Potrzebował więcej krwi. Musiał poczuć, że żyje. Musiał poczuć, iż ma nad sobą kontrolę, nawet jeżeli ból był do tego stopnia nieprzewidywalny, że syknął głośno, zaciskając zęby i wypluwając spod ugryzionych warg krew; dopiero nieudana próba Aquamenti pozwoliła mu przejrzeć na oczy, ale nie przerywał swojej dziwnej, działającej taktyki. — S-Solberg... nie Aquamenti. Riddikulus. — zauważył jego stan. Zauważył, że nie jest z nim dobrze. Zauważył, że ten, pomimo posiadanej różdżki, nie jest w stanie, z powodu strachu, prawidłowo rzucić zaklęcia. Powrócił do niego, czując ciepło otaczających go płomieni; nie przejmował się tym; nie przejmował się cholerstwem, które chciało przejąć władzę nad jego umysłem. Ból był zbyt spory, by mogło przebić się przez jego membrany; przykucnął. Przykucnął, by następnie Maximiliana po prostu przytulić; nawet jeżeli było to niespodziewane i kompletnie pozbawione sensu, to po prostu to zrobił. Nie był sam w tym wszystkim. Musiał skupić jego uwagę na czymś innym, nawet jeżeli krew spływała mu po czole, a rękę miał potrzaskaną w cholerę. — To bogin. Lubi... lubi plątać na umyśle. Skup się. Proszę. — powiedział, kiedy to zamknął oczy, choć na chwilę, czując ból. Ból, cholerny ból, sprzymierzeńca, ale też i nie takiego dobrego; powoli, wraz z tą decyzją, powracał do siebie. Powoli. Mając już wszystko gdzieś. Oprócz przyjaciela w tym wszystkim
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zdecydowanie nie był to zabawny żart. Plątanie w umysłach tych, którzy nie wiedzieli co się dzieje mogło skończyć się tragicznie. Max nigdy nie widział bogina puchona to też nie mógł spodziewać się, że to wszystko jest tylko iluzją. Zabijającą go od środka, jebaną iluzją. Połączenie strachu ślizgona z boginem Felinusa dawało najgorszą możliwą kombinację. Głosy przypominające mu o tym, co zrobił, płacz dziecka, niewinnego dziecka , które prawdopodobnie straciło życie dla głupiego żartu i do tego przyjaciel, który również niedługo miał odejść. Solberg nie potrafił z tym walczyć. Nie miał siły stawić temu czoła. Nie teraz ,gdy zależało od tego życie Felka. Tyle razy miał przez puchona ratowany tyłek, a teraz gdy mógł się odwdzięczyć, zawodził. Nie potrafił nawet znaleźć sensu trzymanej w dłoniach różdżki. -Proszę... - Jeszcze jedno bałaganie opuściło usta Maxa. Nie bał się własnej śmierci. Chciał ratować przyjaciela, ale nie potrafił. Wykrzesał z siebie wolę by ruszyć się i popchnąć puchona. A raczej jego "nadpaloną" nogę. Chciał go zmusić do wyjścia stąd, do zachowania swojego życia. Puchon mógł nawet nie poczuć tego gestu. Solberg był zbyt słaby, by przesunąć żądlibąka a co dopiero dorosłego mężczyznę. - Riddikulus? - Zdziwienie zagościło w jego wilgotnych oczach. Nie rozumiał znaczenia tego słowa. - B-bogin? -Kolejne słowo pozbawione sensu. Dopiero spojrzenie w czekoladowe oczy puchona, które były okalone "spaloną" skórą, pozwoliły mu w końcu zrozumieć. - Bogin! - pojedyncze słowa były szczytem jego możliwości, ale w.końcu do niego dotarło. - To nie jest prawdziwe.? - Było to coś między pytaniem a nieśmiałym stwierdzeniem. Bliskość Felinusa i to niespodziewane przytulenie trochę dodały mu sił. Mimo, że nadal w środku krzyczał, by puchon uciekał i pozostał wśród żywych. Powoli, opierając się o ścianę, podniósł się na drżące nogi. - Nie pozwolę. - Może i dla Lowella nie miało to wszystko sensu, ale Max musiał walczyć. Ponownie chwycił za różdżkę i nieco pewniej rzucił piprawne zaklęcie. - Riddikulus. - Ogień lekko przygasł, ale po chwili znów zaatakował z całą swoją mocą. Musiał się skupić bardziej. Powtarzał sobie, że to wszystko tylko iluzja. Felek by go przecież nie okłamał. Nie w takiej chwili.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Zabawa na umysłach, no tak. Nie kończyła się zbyt dobrze w ich przypadku - Lowell czuł, że po tym wszystkim będzie musiał odreagować. Odpocząć. Zregenerować własne siły; nie mógł się jednak nad tym obecnie zastanawiać. Pies zrzucił z siebie łańcuchy, wydobywając kompletnie nowe możliwości - możliwości, których być może chłopak nie chciałby tak naprawdę odkrywać. Były zbyt złe, oparte na agresji, a przede wszystkim - autodestrukcyjne. Nim się obejrzał, a to właśnie ból zawładnął nad tym wszystkim, a nie bogin. Wiedział, że ma z nim do czynienia; jakby nie było, to psychodeliczne szepty nie brały się znikąd, a i odzyskanie częściowej świadomości umysłu pozwalało działać w miarę normalnie. Nie bez powodu zatem kolejne uderzenia, nacechowane głównie utrzymaniem samego siebie poza zasięgiem bogina, przedarły się poprzez ciszę w klasie, zdobioną od czasu do czasu dźwiękami płomieni trwających poszczególne rzeczy. Iluzja. Działanie. Nie mógł pozwolić, by stworzenie magiczne przebiło się właśnie przez taką barierę, jaką sobie obecnie wytworzył. Nie wiedział, co znajdowało się na umyśle Maximiliana, ale czuł u siebie powrót do życia, zmartwychwstanie. Ciche westchnięcie, połączone z kolejnym jękiem - powoli zbliżał się do granic własnych możliwości; nim się obejrzał, nim cokolwiek zdołał zrobić, znalazł się tuż przy przyjacielu. Trochę bardziej opanowany, odczuwający jeszcze doszczętniej ból. Cieszył go taki stan rzeczy - zawsze, gdy los chciał mu dać w tyłek, otrzymywał widok cieszącego się z takiego stanu rzeczy chłopaka, będącego stricte dorosłym mężczyzną. Mógł kontrolować. Nie trafił tej kontroli - czuł, że ją posiada. Nawet jeżeli ciemność chciała przypomnieć mu, iż jest inaczej. Poczuł popchnięcie w nogę. Słabe, podlegające stricte dyktandom strachu. Nie odsunął się jednak. No ba, nawet niespecjalnie chciał to zrobić. Zostawić go w tym wszystkim? Z tym pożarem? Z tymi szeptami. To on go wplątał w to wszystko, czuł się zobowiązany, nawet jeżeli kolejna fala szperania po umyśle zdawała się powodować dyskomfort. Przerwał ją za pomocą uderzenia ręką jeszcze raz o stół. Szkarłatna strużka krwi straciła już na swoim znaczeniu. — Nie... to tylko... to tylko pierdolony potwór. — powiedział, kiedy to jeszcze klękał tuż przy nim. Wiedział o tym od początku; Max nie był świadomy. Dla niego mogło to wyglądać na wniesienie czegoś w rodzaju pochodni lub wiecznie palącego się ognia - otóż nie. Bogin stanowił pierdoloną iluzję, dzięki której mógł działać na najbardziej skryte obszary umysłu. Faolán nie czuł się już tak dobrze. Widząc tylko reakcję chłopaka, uśmiechnął się delikatnie, aczkolwiek smętnie. Nie czuł, by miał na to siły, a lewa ręka, mającą już dwa złamania otwarte i liczne inne, pomniejsze, dawała o sobie znać, stając się powoli wrogiem. Kiedy adrenalina zaczynała mijać, ból przestawał być taki obojętny. Sam musiał natomiast poczekać przed wstaniem. Bolało go. Perfidnie, nawet jeżeli serce nadal mocno biło - bolało go jeszcze bardziej. Ponowne zaciśnięcie zębów i warknięcie wydostało się spomiędzy jego warg. Miał już dosyć, nawet jeżeli panował nad sytuacją w dość odmienny sposób. — Riddikulus... — bolało go. Czuł ból. Nawet z trudem przerywał ścisk własnej szczęki, kiedy to musiał wymówić zaklęcie; smuga widocznego światła pojawiła się dookoła ich sylwetek, by następnie zaniknąć, tak samo jak próba ugaszenia ognia poprzez Solberga. Felinus mimowolnie, by nawet samemu poczuć się bezpieczniej, chwycił go za dłoń. Jeżeli to miało ich uratować przed boginem i dodać otuchy, to pierdolił standardy społeczne i zwyczajnie działał. — J-jeszcze raz... — wycedził przez zęby, czując cholerny ból, kiedy poruszał lewą ręką, aczkolwiek to powodowało, że działał. Że mial siłę do działania. Że mógł się uwolnić spod wpływu bogina. Musiał się skupić; mocniejsze ściśnięcie dłoni, nawet jeżeli przyprawiało go o dodatkowe wrażenia bólowe, pomagało; wykonanie okręgu za pomocą kciuka, także. Przymknął oczy na chwilę, by potem, poprzez odpowiednią koncentrację, znowu wydobyć z siebie zaklęcie. — Riddikulus. — które, zresztą, zadziałało. Chrupiący głos pozwolił na wydobycie z różdżki zaklęcia, które spowodowało pojawienie się świetlistej smugi opanowującej pomieszczenie. Kiedy wszystko przeminęło, usiadł. Potrzebował chwili. Choć niewielkiej. Byleby odpocząć. Odpocząć. Odpocząć...
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Świat poza klasą przestał dla niego istnieć w momencie, kiedy pojawiły się pierwsze płomienie. Zapomniał, że znajduje się w szkole, że był to tylko prawdopodobnie jakiś czar, czy właśnie bogin. Jedyne co wiedział to to, że jest w pułapce. Czuł się jak ptak uwięziony w klatce, która coraz ciaśniej zamykała się wokół niego. Czuł wokół siebie kamień, uniemożliwiający mu jakąkolwiek ucieczkę. Nie chciał patrzeć na taki koniec. Nie tak sobie to wyobrażał. Jeszcze niedawno nawet rozmawiał z puchonem o tym, że nie raz myślał o sposobie na najlepsze odejście z tego świata, a ten zdecydowanie nie mieścił się w pierwszej dziesiątce jego pomysłów. Nie chciał umierać patrząc, jak kumpel staje się żywą pieczenią. Przebijające przez wypaloną skórę mięśnie tworzyły iście koszmarny obraz, chociaż sam Max nie odczuwał efektów bliskości z ogniem. Powinno mu to dać do zrozumienia. Powinien już wtedy zauważyć. Strach jednak miał to do siebie, że blokował jakąkolwiek logikę. Panika była w tej chwili głównym dowodzącym jego umysłu. Kolejne słowa Felinusa jeszcze bardziej pomogły mu się pozbierać. Potwór. Nie ślizgon był tym koszmarem, a jakiś magiczny byt, który postanowił się nimi zabawić. Potwór. To słowo krążyło w jego czaszce, a przeraźliwe szepty powtarzały je jednogłośnie oskarżając chłopaka o bycie właśnie tym - potworem. Stał wyprostowany, choć drżący z wysoko uniesioną różdżką. Czuł, jak Felinus obejmuje jego dłoń. Zacisnął palce wokół jego. Dopiero teraz zauważył liczne obrażenia na ręce puchona. -To tylko iluzja. - Pomyślał, zbierając siły by ponownie rzucić czar. Musiał się wyciszyć, a szalejąca pożoga mu w tym nie pomagała. Mocniej ścisnął dłoń przyjaciela przywołując względny spokój. Czuł, jak jego lewa ręka mocniej zaciska się na drewnie różdżki. Przypomniał sobie fruwające kilka dni wcześniej konfetti z chochliczych flaków i nienaturalny uśmiech wystąpił na jego twarzy. Byli już tak blisko. Lowell też walczył. Prawie udało mu się pokonać ciemność.Kolejne zaklęcie puchona było mocniejsze. Zadziałało. Max nie mógł się teraz poddać. -RIDDIKULUS! - Krzyknął zachrypniętym głosem, a płomienie w jednej chwili zamieniły się w latające po pomieszczeniu, szkarłatne wstęgi. Było już po wszystkim. Koszmar się skończył. Puścił dłoń Felka pozwalając mu odpocząć na kamiennej posadzce. I wtedy się zorientował. Rany na ręce puchona nie zniknęły. Zawiódł. -Felek.... Szpitalne... - Zdołał tylko powiedzieć, po czym osunął się na podłogę, oddając się w błogie ramiona ciemności. Jego organizm spasował.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Tylko iluzja. Nic więcej. Dlaczego zatem to tak na niego oddziaływało? No tak. Iluzja. Coś, co ma na zadanie wpłynąć na umysł, lecz ostatecznie nie daje realnych obrażeń, realnego niczego. On tę cholerną iluzję przechytrzył - przechytrzył bogina, z którym to miał do czynienia. Oszukał to, tworząc barierę i nie pozwalając na to, by jakkolwiek już wpłynął. Ból paraliżował, dając możliwość rozprostowania skrzydeł. Niezwykle dziwne, aczkolwiek ostatecznie, pomimo strat, miłe uczucie. Uczucie, dzięki któremu czuł, że żyje, a nie jest tylko duszą i ciałem poddanymi wprost pod dyktando magicznego stworzenia. Nie wiedział, jak to robił - jak tak dużo wytrzymywał; nie wiedział nawet, dlaczego do tego wszystkiego musiało dojść. Był zmęczony. Był blady. Był pozbawiony energii... a jednak musiał działać, by nie doszło do czegoś gorszego - żaden z nich nie chciał zejść na zawał. Żaden. Lowell nie zamierzał do tego dopuścić, kiedy to wiedział, ile już ma pęknięć kości w obrębie lewej ręki i złamań otwartych. Ostrożnie sącząca się krew dawała o sobie znać; ciepło swoje oddawała skórze, która była chłodniejsza i okryta potem. Trudno było w tej sytuacji zachować spokój; psa powoli przywiązywał do pnia drzewa, by móc w pełni normalnie spojrzeć na to wszystko. Spokojnie, aczkolwiek z bólem przeszywającym tkanki, ostrzegł przyjaciela. Tak, to wszystko są iluzje. Nawet ta zasrana ręka - nie śmiał nie skomentować tego w głowie, gdy Max zdawał się bardziej skupić na słowach, jakie wczesniej Puchon wypowiedział. Najważniejsze dla niego było to, że czuł ból; że mógł przez niego pozostać poza szponami bogina, który znalazł sobie w nich niezłą zabawkę. Nawet objęcie dłoni było pewnego rodzaju gestem dodania sobie nawzajem otuchy; palce, które zacisnął, były drżące; mimowolnie drżały, nawet jeżeli chciał nad tym zapanować. Wkurzało go to niemiłosiernie; chciałby zapomnieć. Mocniejsze zaciśnięcie prawej dłoni na różdżce i pogładzenie jej palcami dodały mu siły, by skupić się w pełni nad zaklęciem. Musiał się skupić, ale nie wiedział, jak dokładnie. Przywołanie tych wszystkich pozytywnych sytuacji, gdy jednego psa nie potrafił opanować, było cholernie trudne - wrażenia bólowe nie pomagały. Gdzieś jednak w głębi duszy wykrzesał resztki energii, by tym samym wydobyć z siebie Riddikulus, które skutecznie zniwelowało bogina, który postanowił ukryć się w szafie, którą Irytek otworzył. Po tym, gdy zakończył działanie zaklęcia, usiadł na krześle, spoglądając na Maximiliana, który po krótszej chwili i wypowiedzeniu prawie jednego zdania spasował. — Max...! — syknął. Felinus próbował zamortyzować upadek, aczkolwiek sam Max był za ciężki; nic dziwnego zatem, że został przygnieciony, a dwie rany na ręce skutecznie go zabolały. Dla niego obecnie liczyło się to, by Solbergowi nic poważniejszego się nie stało. Syknął raz jeszcze, rzucając na siebie Rennervate, by pozostać jeszcze przez chwilę świadomym, ale na więcej medycznych nie miał już sił. Czuł, że są obarczone ryzykiem błędu. Ostatnimi resztkami siły rzucił Bombarda Maxima na drzwi prowadzone na korytarz, mając tym samym cichą nadzieję, że to wszystko zaalarmuje potencjalnie przechodzącą osobę. Jakąkolwiek. Mimowolnie wplątał palce między te należące do Ślizgona, zanim kompletnie stracił przytomność; czuł się bezpieczniej, poza tym to nie wyglądało tak, jakby chcieli się wzajemnie zabić. Osunął się w ciemność, tracąc zupełnie przytomność; nawet nie zdołał zadbać o własne obrażenia. Pozostawało mieć nadzieję na to, iż pomoc nadejdzie bądź ewentualnie Max się wybudzi, na co raczej nie mógł obecnie liczyć. Kałuża krwi powoli pojawiała się pod jego lewą ręką, przyczyniając się tym samym do wykrwawiania.
Ważne informacje: - Max: przemęczenie, przerażenie, spasowanie głównie przez emocje, nieprzytomny. - Feli: przemęczenie, również przerażenie, rana na głowie, nie krwawi, dwa złamania otwarte w obrębie lewej ręki i dwóch kości, liczne pęknięcia kości, przemieszczenia wymagające interwencji, krwawiące, rana na prawym nadgarstku, nie krwawi, nieprzytomny. - Na zewnątrz została rzucona Bombarda Maxima. - W sali znajduje się osłabiony bogin, który może dać o sobie znać. - Na korytarzu znajduje się Irytek, który może wkurwiać.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Przypadkiem byłem najbliżej całej sytuacji. Miałem wrażenie, że słyszałem z daleka jakieś głośne zaklęcia, ale zwalając to na uczniów miałem iść delektować się dalej końcówką dnia i faktem, że mogę mieć chwilę dla siebie. I może bym to zrobił, gdyby nie przerażona drugoklasistka, która przybiegła do mnie mamrotając coś o wybuchach, irytkach iczymś strasznym w klasie OPCM. Odprawiam ją do pielęgniarki po coś do uspokojenia, po czym szybkim krokiem zmierzam do klasy pani Cortez, gdzie z pewnością jest mnóstwo niebezpiecznych rzeczy, których uczniowie nie powinni sami dotykać. Z klasy wypada Irytek śmiejąc się pod nosem i mamrocząc, ale równocześnie widzę, że nawet on nie jest do końca swój. Na dodatek bardzo szybko mi wskazuje klasę, a przecież rzadko pokazuje gdzie i co zbroił, mówiąc coś o jakimś drągalu, doigraniu się i czymś jeszcze, ale ja nie zwracam na niego już uwagi otwierając już drzwi do klasy. Na początku staję przerażony rozglądając się dookoła i mamrocząc pod nosem o kurwa, zapominając o etykiecie, której powinien pilnować profesor. Jednak po chwili już widzę dwie nieruszające się sylwetki i ruszam prędko z miejsca, na dalszy plan spychając wszystko co się zdarzyło, by ruszyć na pomoc uczniom. Prędko poznaję dwóch szkolnych rozrabiaków. Najpierw dotykam Maxymiliana i nie mogę znaleźć żadnych głębokich ran i nie wiem co mogło to spowodować. Dopóki nie wyczuwam jak niedaleko mnie do życia budzi się bogin powoli wyczuwając kogoś innego, chcąc mimo widocznego trudu spróbować mnie zaatakować, uszkodzić chociaż trochę. Zanim zdąży to zrobić, wyciągam różdżkę w kierunku bogina i Ridikkulusem zgaszam go ponownie. Tak wyczerpany po poprzedniej bitwie z ładwością ładuję go zaklęciem do skrzyni. - Solberg! - krzyczę głośniej i delikatnie potrząsam chłopcem. Max jęknął coś, nadal jednak się nie przebudzając, ale uznaję to za dobry znak i sprawdzam co u Puchona. Kiedy zaś widzę ogrom ran zewnętrznych i możliwie wewnętrze z przerażeniem sprawdzam puls chłopaka. Nie wiem od czego zacząć i co zrobić, żeby zrobić wszystko po kolei i nie uszkodzić jednego miejsca, równocześnie lecząc inne. W końcu uznaję, że muszę to zrobić na spokojnie, bez nerwów i na pewno nie w tej sali z latającym Irytkiem nad głową, którego nie mogę się pozbyć. Wstaję na chwilę i otwieram drzwi. Korzystając z faktu, że jestem na tym samym piętrze, co jest Skrzydło Szpitalne, macham różdżką w jego kierunku. z Sali przywołuję dwa łóżka, które natychmiast mkną ku mnie. Na szczęście niewielu uczniów było obecnie w korytarzu i bez problemów mogę przetransportować zaklęciem chłopców na łóżka. Solberga podnoszę zaklęciem dość prędko, aż ten nawet lekko stęka kiedy trochę niechlujnie rzucam go na łóżko. Jednak przy Felixie układam go z takim skupieniem jakbym ponownie był we Francuskim Szpitalu przy najgorszych przypadkach, z pełną odpowiedzialnością w moich dłoniach. Przemieszczam się jak najszybciej do SS.
/zt x2 i cd. w Skrzydle
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Wieczny niedoczas zdawał się być wyznacznikiem życia Cassiana w ostatnich jego tygodniach, od kiedy przybył tylko do Hogwartu. Raz po raz ślęczenie w szkolnej bibliotece, na zmianę z zasypianiem wręcz na niektórych lekcjach ze względu na niedobór snu przytłaczały go i sprawiały, że ten coraz nie chętniej włóczył się zaprzepaszczając cenne sekundy. Niemniej jednak potrzebował jakichkolwiek aktywności chociaż minimalnie urozmaicających życie. Dlatego też właśnie tego popołudnia pozwolił sobie na to by pobłądzić na niesfornych schodach i by to one go dalej prowadziły.
Marzył mu się taki nostalgiczny powrót do przeszłości, gdzie znów jako podlotek mógłby odkrywać na nowo szkolne mury, by znaleźć się w miejscu nieodpowiednim dla niego, gdzie czekałaby go niespodzianka. Nie spodziewał się natomiast tego, jak bardzo jego pragnienie może stać się najgorszym z koszmarów.
Kiedy na jednym z bliżej nieokreślonych korytarzy usłyszał chichot momentalnie wyciągnął różdżkę. Będąc pewnym, że to kolejny z psikusów chochlików gotów był na bardziej drastyczne kroki niźli zazwyczaj. Z chęcią spaliłby te, które postanowiły rzucać w niego nożami, niemniej na zlokalizowanie tych samych, biorąc pod uwagę mnogość latających po zamku okazów miał marne szanse. Zemsta zatem musiała spotkać inne, zapewne niemniej winne okazy. Dopiero teraz żałował, że nie zwracał większej uwagi do tego, gdzie tak właściwie znalazł się teraz. Większość korytarzy wyglądała podobnie, dlatego też, w poszukiwaniu chichotu zabłądził już kompletnie. Niemniej dźwięk coraz bardziej przypominał mu ten, który kojarzył z lat wcześniejszych. - To nie chochliki... - Mruknął pod nosem rozglądając się kilkukrotnie wokół siebie.
Z Irytkiem nie miał większych kontaktów, pomijając parę nieprzyjemnych sytuacji, kiedy to wylądowało na nim wiadro zimnej wody, zainstalowane gdzieś pod sufitem w latach jego pierwszych kroków w tym ogromnym budynku. Niemniej jednak zazwyczaj jego psikusy traktował chłodno, kompletnie na nie nie reagując, nie chcąc się tym samym sprowokować i nie dawać mu satysfakcji.
Szarpnął za kołatkę prowadzącą do nienazwanej sali i jakież wielkie było jego zdziwienie, kiedy wrota kompletnie nie zareagowały. Jakby ktoś zablokował wejście do środka. Niemniej jednak niepohamowany śmiech dochodził właśnie stamtąd, a to sprawiało, że wewnętrzny eksplorator i brawurowiec, tkwiący gdzieś wewnątrz młodego Beaumonta nie chciał dawać za wygraną. Po kilku ponownych szarpnięciach, pozwalających na całkowitą pewność, w kierunku drzwi powędrowała różdżka, z której końca wystrzelił błysk otwierający wrota, za sprawą zaklęcia “Alohomora”.
W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności, ze względu na przysłonięte okiennice, dlatego niewiele myśląc i decydując się tym samym na krok w kompletną nicość chłopak ponownie machnął magicznym przedmiotem wykrzesując z niego zaklęcie “Lumos”. - Ech... - Wydał z siebie dźwięk przeglądając całą, niepokojącą zawartość sali, która zdawała się być klasą do obrony przed czarną magią. Kompletnie nie zauważył, że jeden z kufrów, na którym znajdowało się zdecydowanie mniej kurzu, niźli na innych, równie wiekowych, był tym otwartym. Skierował różdżkę w pustą przestrzeń doszukując się tego, co spowodowało jego zaniepokojenie i tego, któremu zawdzięczał dziki pochód w tym kierunku. - Halo! Jest tu kto? - W jego głosie słychać było ewidentne zaniepokojenie. Nie czuł się komfortowo, a wręcz powoli w jego wnętrzu zdawał się kołatać strach.
Wydarzenia potoczyły się naprawdę szybko... Jedno z krzeseł zdawało się zareagować w nieoczekiwany sposób na przeszywający na wskroś chichot, szarżując na chłopaka. Ten w ostatnim momencie odskoczył, uderzając swoimi dłońmi w drewnianą podłogę i upuszczając różdżkę w kierunku głębi pomieszczenia. - Cholera... - Warknął starając podnieść się. Chwilę po tym usłyszał głośni trzask i nawet nie musiał odwracać się, by wiedzieć, że ktoś zatrzasnął drzwi do sali. Zrobił kilka kroków w tył, nie będąc pewnym co go zamierzało zaatakować. Ni stąd ni zowąd jednak pojawiła się postać Irytka wyrzucająca przedmioty komód celując tym samym, w drobną sylwetkę chłopaka. Z takimi atakami nie miał problemu, zdawał się unikać ich z niezwykłą lekkością, niemniej jednak nie to było najgorsze. Nagle, momentalnie wszystko ustało, a chichot wciąż świdrował go wewnątrz, wiercąc ogromną dziurę w jego podświadomości. Przed nim roztaczał się bezkres pustej przestrzeni, a on sam zdawał stać się na chwiejnej desce, którą musiał przejść, zawieszoną kilkaset metrów nad ziemią.
Przełknął głośno ślinę, kiedy sparaliżował go strach. Nie był w stanie odróżnić jawy od koszmaru. Nie wiedział co się wokół niego dzieje i czy to jest prawdziwe. Jeszcze nie wiedział, że zaatakował go bogin wyrwany z okowów kufra, w którym tkwił do tej pory, nie wiedział też, że jedynym sposobem na wyrwanie się stąd była podróż wzdłuż spróchniałej deski, która byłą wykreowana przez tego samego wyzwolonego nikczemnika. Jedyne co wiedział, to to, że może spaść. Momentalnie zakręciło mu się w głowie, a ścisk w żołądku był wręcz nieporównywalnym do tego, kiedy musiał nawet na moment usiąść na miotłę. Był w kropce, skamląc o pomoc, krzycząc wokół siebie, czuł się jak w pustce, zawieszony w nicości - nad rozpostartym najgorszym swym koszmarem. - Pomocy! - Wyjąkał z przerażeniem jeszcze kilkukrotnie.
Mi nie marzył się wcale powrót do przeszłości, ponowne bycie dzieckiem, ani nic w tym stylu. Ja chciałem mieć więcej czasu dla siebie i równocześnie, żeby lepiej mi poszły rzeczy, w które teoretycznie jestem dobry. Ale zawsze miałem pod górkę jakimś cudem, kiedy już myślałem, że to jest to, jestem prawdziwym zwycięzcą i niedługo podbije świat, prędko coś stawiało mnie z powrotem na nogi. To mecz qudditcha, to jakaś bójka, a to Patton gadający bzdury. Na dodatek treningi na moim nowym miejscu wyciągały ze mnie wszelkie pokłady energii. Byłem coraz bardziej zmęczony i nawet Boyd, dziewczyna czy piwka nie mogły mnie z powrotem rozweselić. Szczerze mówiąc słyszałem o jakimś szalejącym boginie, bo Beatrice wspominała coś o jakimś spotkaniu z nim Felinusa oraz Maxa, jednak niespecjalnie się przejąłem tym, w końcu miałem ważniejsze rzeczy takie jak dostanie opierdolu i próba wymiksowania się z niego. I kiedy przechodziłem sobie spokojnie obok sali do Obrony przed Czarną Magią, prędko zmierzając poza mury Hogwartu, by wrócić do mieszkania, usłyszałam jakieś łoskoty miejscu obok którego przechodziłem. Szczerze mówiąc nie miałem ochoty tam wchodzić i zamierzałem po prostu olać sprawę, zakładając, że to w najlepszym wypadku jakieś duchy, w najgorszym makryłbym jakichś uczniów na baraszkowaniu czy coś w tym stylu. Kiedy już chcę pośpiesznie wykazać się obojętnością godną prawdziwego Ślizgona, słyszę nagle jąkania dochodzące ze środka i z pewnością nie są one powiązane z żadną rozkoszą. Trochę się waham. Nie wbiegam na pomoc jak odważny Gryfon, rozglądam się po pustym korytarzu czy przypadkiem nie ma tu kogoś bardziej chętnego do pomocy. Albo może jakiś nauczyciel by się przydał? Kiedy nie trzeba łażą gdzieś po lasach, gdzie nie można się porządnie pobić, a kiedy ktoś jest potrzebny, bardzo proszę nikogo! Kiedy słyszę ponowny okrzyk z sali klnę pod nosem i wyjmuję różdżkę, zaklęciem otwierając drzwi. Wchodzę do środka i zamieram widząc nadzwyczaj dziwną sytuację. Młody chłopak stał na desce pod którą rozciągała się gigantyczna przestrzeń. Z pewnością wcześniej nie było tu nic takiego. - Co do... - zaczynam kiedy drzwi się za mną zatrzaskują, a ja zostaję w sali nie mając pojęcia o co tu chodzi. Podchodzę ostrożnie w kierunku młodszego ucznia i łapię go zwyczajnie za kołnierz, po czym niezbyt delikatnie ciągnę w swoją stronę, by nie stał już nad przepaścią. Ta jednak wydaje się poszerzać, a ja czuję dziwne, nieprzyjemne uczucie. Bogin zorientował się, że ktoś jeszcze dołączył, ale nie uformował nadal mojego strachu, skupiony na Gryfonie. Nie rozumiem co się dzieje, dopóki orientuję się, że wcale nie tracę balansu tak jakby było faktycznie stojąc na takiej krawędzi. Musi mnie otaczać... strach chłopaka? - Riddikulus? To bogin? - radzę mu, pytam go, staram się skłonić do rzucenia zaklęcia, by pozbył się bogina. - Hej tu jestem! - krzyczę jeszcze mając nadzieję, że skupi się na mnie i jakoś się zamiksuje czy coś.
Cassian niestety kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że dodatkowo po szkole grasuje uwolniony bogin. Ta istota musiała być nieźle rozgniewana, chociażby ze względu na wieloletnie więzienie jej czy to w szafie czy to w kufrze. Dodając do tego wszędobylskie niuchacze, które czaiły się na najmniejszą błyskotkę i wredne, i paskudne z charakteru chochliki w szkole zapewne było mniej bezpieczniej niż chociażby w zakazanym lesie, a to już mogło zastanawiać jak bardzo szkolne władze starają się dbać o bezpieczeństwo uczniów.
Na dobrą sprawę dopiero pogadanka z Lowellem uświadomiła go jak bardzo wszystkim jest wszystko jedno co dzieje się w szkolnych murach. O włos nie oberwał wtedy całą masą noży, przed którymi skrył się za solidnymi drzwiami klasy do nauki magii leczniczej. Po raz pierwszy poczuł się wtedy jakby ktoś czyhał na jego życie, celowo chcąc je zakończyć w miejscu, w którym czuł się bezpiecznie.
Teraz jednak paraliżował go strach. Był nim całościowo przesiąknięty. Nie był w stanie zrobić nic co nie powodowałoby u niego czy to nudności, czy spazmów przerażenia. Mdliło go, a rozpadlina wydawała się jednocześnie tak odrażająca jak i hipnotyzująca. Nie mógł i nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Nie chciał wierzyć, że to jedynie iluzja, był przekonany wręcz, że to najprawdziwsza prawda mimo tego, że przecież nadal znajdował się w szkolnych murach. Nie myślał teraz o tym. Liczył się tylko on i bezkres, który był przed nim.
Poczuł szarpnięcie za kołnierz. Coś ciągnęło go z dala od przepaści. Odwrócił na chwilę od niej wzrok widząc twarz nieznajomego ślizgona. Kulił się na podłodze nie mogąc objąć umysłem tego co się teraz działo. Miał wiele lęków, a za każdym razem bogin na zajęciach zdawał się wyglądać inaczej - tej formy jeszcze nigdy nie przybrał. Nigdy nie targnął się na jego lęk wysokości skupiając się na bogatym zasobie magicznych stworzeń. Z nimi jednak chłopak na przestrzeni lat nauczył się walczyć - z tym jednak nie. Zawroty głowy, które pojawiły się chwilę przed pojawieniem ślizgona skrzętnie rozpraszały go na tyle, że zapominał tego co zdarzyło się chociażby kilka sekund temu. - Ja... Ja... Tak. Nie? Nie wiem. - Dukał raz po raz nie mogąc się zdecydować co było prawdą, a co jedynie najgorszym z jego koszmarów.
Zamknął na chwilę oczy chcąc uspokoić rozchwiany umysł. Nie mógł się bać, jeśli tego nie widział, bo przecież... No właśnie. Nie czuł na twarzy dzikich smagnięć powietrza, związanych z wysokimi miejscami. Nie czuł, że traci równowagę mimo tego, że krawędź zdawała się przylegać do jego stóp. Powoli... Krok po kroku uświadamiał sobie, że to jedynie mara. Bardzo realistyczna, ale mara. Niemniej jednak paraliż spowodowany strachem nadal nim targał, a niemożność znalezienia różdżki jedynie go potęgowała. Po omacku zaczął szukać jej rękoma otwierając oczy, ale nie skupiając się na wizji rozpadliny. Chciał znaleźć coś, co pozwoli mu walczyć. Jakkolwiek walczyć. - Moja różdżka... - Wyjąkał ponownie, tym razem jednak zdawać się mogło, że w jego głosie wybrzmiewa chociażby cień dawnego Cassiana. Tego, który wszedł do pomieszczenia dość pewny siebie. Wskazał palcem przestrzeń na przeciwko nich. Wiedział, że będzie musiał przejść po wąskim, przygotowanym przez bogina przejściu by ja odzyskać, a ten zapewne niespecjalnie ochoczo do tego podejdzie.
Faktycznie, Hogwart stawał się piekielnie niebezpiecznym miejscem ostatnimi czasy. To biegające boginy, to niszczące na swojej drodze wszystko chochliki czy niuchacze. Może powinienem się jeszcze bardziej cieszyć z faktu, że nie mieszkam już w lochach, a w przytulnym mieszkaniu razem z przyjacielem. Co prawda te niewielkie potworki atakujące uczniów niewiele mogą zrobić. W teorii bogin również. Na pewno nie fizycznie, ale myślę, że psychiczne aspekty są znacznie gorsze niż sto niewielkich draśnięć od chochlików. Niczym bardzo wątły superbohater, ciągnę młodego Gryfona, starając się sprowadzić go na ziemię swoim okrzykiem. Najchętniej walnąłbym go po głowie, może to by podziałało, ale równocześnie mógłbym tylko go przestraszyć jeszcze bardziej i będziemy stać nad tą przepaścią do końca życia. Chłopak wcale nie wygląda na spokojniejszego. Zaciska mocno oczy, starając się po prostu nie patrzeć w dół. Akurat jego mara jest dla mnie kompletnie nieatrakcyjna. Wysokość nigdy nie była dla mnie żadnym problemem, inaczej nie byłbym mniej lub bardziej wybitnym szukającym. Dlatego pewnie zamiast ciepła cierpliwości (których, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie mam dla obcych), czuję się lekko poirytowany tym jak długo mu przychodzi zrozumienie, że jest to tylko iluzja zrobiona przez potwora. Bogin czuł ogrom strachu Cassiana, najwyraźniej całkowicie nim pochłonięty, więc wcale się nie przejął moimi próbami zwrócenia na siebie uwagi i nadal nie widziałem żadnej z moich stałych strachów, które mnie ogarniają. Patrzę na różdżkę chłopaka i wyciągam swoją. - Accio! - krzyczę, a ta wlatuje mi prosto do drugiej dłoni. Wciskam ją chłopakowi w ręce, lekko szturchając ramię, by otworzył oczy i się skupił. - Rzuć zaklęcie, wypełnij przepaść klaunami, watą cukrową, spraw by zniknęła... cokolwiek śmiesznego, dajesz - mówię zachęcającym tonem, trzymając dłoń na ramieniu chłopaka w ramach jakiejkolwiek otuchy.
Cassian kojarzył Fillina jedynie z tego jak mijali się wzajemnie na zajęciach, zapewne kompletnie nie poświęcając sobie nawzajem uwagi. Nie liczył też na to, że jakkolwiek był on postacią zapamiętaną przez chłopaka. Nie dokonywał jakichś szczególnych czynów ani rozrób na zajęciach. Znajdował się raczej w tej szczególnej, środkowej strefie, która jakoś starała się przetrwać z lekcji na lekcje. Jednak ostatnie zapędy chłopaka względem doskonalenia wiedzy z określonego zakresu stanowiły dla niego niejaką obietnicę, że już niedługo... Być może, wcale tak nie będzie, że może tak być nie musi.
Gryfon jeszcze nie odczuwał specjalnie jaka durnotą musi być dla ślizgona taki strach. Niemniej jednak każdy, ale to każdy się czegoś bał i chociaż nasze wzajemne lęki potrafiły wywoływać odmienne reakcje, to poddawanie w wątpliwość jakiegokolwiek z nich nie powinno leżeć w geście nikogo. Finalnie powinni przecież liczyć na swoje zrozumienie. Niemniej jednak... Przez lata chłopak niespecjalnie się do tego przyznawał. Nie chciał by ktokolwiek mógł go oceniać przez pryzmat rzeczy, których się boi. Już i tak był oceniany ze względu na inne rzeczy, zatem nie pozostawało mu nic innego jak strzec dostępu do innych, pozornie wartościowych informacji.
Wsłuchiwał się w słowa Fillina, jednocześnie czuł przepływającą przez siebie pustkę. Jak mógł sobie wyobrazić coś zabawnego, skoro stał nad przepaścią. To nie skok do wody... To spotkanie z twardym gruntem przy potencjalnym potknięciu się. A gdyby... Gdyby to wcale nie był grunt? Gdyby to było coś innego? Cassian powoli był w stanie, motywowany pozytywnym myśleniem, stanąć na dwóch nogach i wyciągnąć przed siebie różdżkę. - Riddikulus! - Powiedział wpatrując się zamroczonym wzrokiem. Nadal, raz po raz wyobrażał sobie jak spada w bezkresną przepaść. Zaklęcie nie skutkowało.
Oczywiście doskonale wiedział, gdzie leży jego przyczyn i chociaż wiedział z czym się również mierzy to jakoś... Nie był w stanie oderwać wzroku od przepaści. Dopiero jego zamknięcie pozwoliło mu bardziej zebrać myśli i pozwolić na ponowne wypowiedzenie inkantacji. - Riddikulus!
Coś zaczynało się dziać. Odległość między urwiskiem a dnem przepaści zaczynała się zmieniać i wypełniać... Czymś dziwnym. Dopiero po kilku sekundach obaj mogli zaobserwować, jak dość sztywna i galaretowata substancja zaczyna kompletnie przepełniać coś co jeszcze przed chwila stanowiło groźbę życia dla Cassiana. - Cytrynowa. Moja ulubiona. - Rzucił bezwiednie przyglądając się galaretce jednocześnie tłumacząc kompanowi to co się właśnie stało. - Ech... - Westchnął chcąc uwolnić nagromadzone w sobie emocje.
Liczył, że dzięki temu będą mogli się swobodnie stąd wydostać, a bogina zostawią komuś bardziej doświadczonemu. Nie chciałby mierzyć się z nim jeszcze raz. Chwiejnym krokiem podszedł bliżej Fillina i spojrzał mu w oczy. Nim jednak zdążył wypowiedzieć słowo “dziękuję” kątem oka zauważył, że kreatura, zdecydowanie zdenerwowana obrała sobie nowy cel... Ślizgona.
Szczerze mówiąc nie było mi dane wpaść na Cassiana, a nawet jeśli było to zwyczajnie tego nie pamiętałem, bo zwykle moja grono przyjaciół było dość ścisłe, zamknięte i niechlujnie ograniczające się do Boyda. Wiedziałem, że każdy kto mniej lub bardziej uważnie śledzi szkolne rozgrywki sportowe, a co lubią plotki raczej wie z kim chodzi prefekt naczelna. Więc uznawałem się za kogoś mniej lub bardziej rozpoznawalnego w szkolnych murach. Całe szczęście jednak, że chłopak nie odczuwał, że jestem odrobine zirytowany tym jak mija czas, a my nadal jesteśmy nad przepaścią. Ale też nigdy nie miałem tego lęku, więc próbuje się delikatnie upomnieć w myślach, żeby po prostu dać to przetrawić chłopakowi. I nigdy nie ważyłbym się oceniać go po strachu, bo moje zawsze były niemądre, a nawet blisko nazwania ich durnymi. W każdym razie co robię by zmotywować Gryfona do działania i jestem całkiem niedaleko przejścia do okrzyków: Jaki z Ciebie Gryfon? Bo zakładam, że to jest coś przez co ludzie z tego domu wpadają w jakiś buńczuczny nastrój i zacznie rzucać Riddikulusami na wszystkie strony, ale ten próbuje rzucić zaklęcie. Co mu się nie udaje, ale wcale się tym nie przejmuje. W końcu podjął jakieś działania. Dlatego zachęcam go lekkim okrzykiem i ściśnięciem za ramię. Tym razem się udaje. Przepaść jest teraz galaretką, którą z zainteresowaniem tykam jednym palcem. W końcu patrzę w oczy Gryfona i klepię go po ramieniu z pokrzepiającym uśmiechem. - No i widzisz? Nie ma co się... - zaczynam ale nie kończę, bo chociaż widzę, że przepaść znika z naszych oczu, bogin nie postanawia się wycofywać. Odwracam głowę tam gdzie patrzył się właśnie Cassian, bo już domyślam, że tam staje ona. Piękna kusząca z uśmiechem na ustach, długimi blond włosami. Mój własny koszmar. - No do chuja - mówię i pierwsze co robię to odwracam się i biegnę do drzwi, by sprawdzić czy aby nie są już otwarte, a ponieważ nie są biegnę na drugi koniec sali i chowam się za biurko nauczyciela. To tylko bogin. Powtarzam sobie celując różdżką w wilę i rzucając odpowiednie zaklęcie... Ale to wcale nie działało. Szczerze mówiąc po raz pierwszy stanąłem z takim boginem, bo dobrze wiem, że to po mojej ostatniej tragicznej przygodzie z nimi zmienił mi się na taką postać. A wcześniejsze chodzenie z manipulującą Diną w tym nie pomogło. - Co jest w niej śmiesznego? - pytam zrozpaczony, bo ja widzę tylko niesamowicie atrakcyjną kobietę, która może mnie prowadzić do zguby.