Miejsce idealne na letnie popołudniowe lenistwo dla miłośników zielarstwa i ogólnie natury. Gdzieniegdzie stoją stare filiżanki, które po paru zaklęciach odrestaurowujących z pewnością nadadzą się do herbaty. Pachnie tu kwiatami i trawą, a latem w środku panuje lekki zaduch, więc nie zapomnijcie o otwarciu szklanych drzwi. Szyby oranżerii są grube więc niełatwo je stłuc.
Aglaia bardzo lubiła kwiaty i kwiatowe wzory na ubraniach. Nie mogła się więc powstrzymać i założyła sukienkę, którą parę tygodni temu mama jej przysłała. Gavrilidis maglowała mamę o tę sukienkę, bo bardzo jej się podobała i po wielu staraniach wreszcie ją dostała. Miała tylko jeden zdaniem Agi mankament. Była nieco za długa, zdaniem Agi. No, ale od czego są przecież nożyczki i inne przybory krawieckie? A właśnie od tego, żeby jednak dopasować stój do własnych potrzeb. Aglaia nie była próżna, ale też uważała, że jest ładna. Miała ładną figurę i jeśli odpowiednio ją podkreśli może wyglądać na nieco więcej lat niż ma w rzeczywistości. Nie robiła tego często. Już by Ioannis dał jej popalić jeśli coś zrobiła jego zdaniem nie tak. W każdym bądź razie postanowiła wybrać się do oranżerii, jako, że pogoda nie sprzyjała wyjściom na dwór. Zostawiła parasolkę przy wejściu i weszła w głąb.
Marigold również przepadała za kwiatami. Gdyby tylko mogła w jej pokoju były wszędzie kwiaty lecz matka by jej nie pozwoliła na to na pewno. Była o tym święcie przekonana. Znała już wcześniej te miejsce i bardzo je lubiła - uspokajała się tutaj i mogła przemyśleć parę spraw. Nie miała niestety przy sobie parasolki gdyż po prostu o niej zapomniała, ale przecież skąd mogła wiedzieć iż dzisiaj będzie padać? Rano zapowiadało się naprawdę ładna i przyzwoita pogoda, a teraz... teraz to szkoda gadać nawet, o. Uśmiechnęła się do siebie widząc tyle pięknych, różnych i dzikich kwiatów, a wcale nie było dużo ludzi - w sam raz dla niej. Może była i odmieńcem, ale każdy przecież miał własne odchyły, prawda? Taki był i jej. Zauważyła wspaniałe blado różowe kwiaty i podeszła do nich. Powąchała ich i stwierdziła, że mają bardzo delikatny zapach.
Aga pożałowała, że nie zabrała jednak aparatu. Miała w zwyczaju fotografować chmury, ale nie zaszkodziłoby zmienić nieco tego zwyczaju. Zwłaszcza, że piękno przyrody jest ulotne. Może innym razem. W każdym bądź razie dobrze było, że zabrała książkę. Na ogół Aglaia potrzebowała czuć, że w jej pobliżu są ludzie, z którymi może pogadać. Nie musi to od raz być przyjaciel. Chciała zabrać się do czytania, kiedy zobaczyła, że drzwi oranżerii się otwierają i ktoś wszedł. Z ciekawości poszła sprawdzić, kogo tu przywiało. Oczom Gavrilidis ukazała się rudowłosa postać. Adze chwilę zajęło skojarzenie tejże osoby. Marigold jakaś tam. Domu nie kojarzyła. Z resztą jakoś specjalnie jej to nie interesowało. Wiedziała, że nie za bardzo za tą osobą przepadała. No, ale nie można się ignorować jak się jest w jednym zamkniętym pomieszczeniu. Chociaż się przywita, czego tamta nie raczyła zrobić, chociaż musiała widzieć parasolkę przy wejściu. - Cześć - powiedziała nieco za głośno i wyraźnie.
- Witaj! - uśmiechnęła się przyjaźnie do tej dziewczyny. Zresztą nie wyczuła od niej nic złego. Do prawie każdego z przyjaźnią podchodziła, ale wiedziała, że w pewnym momencie na pewno się na tym zawiedzie i będzie gorzko żałować tego. No, trudno się mówi. Nie kojarzyła tej dziewczyny, ale odnosiła wrażenie musi na nią uważać pomimo tego, że Gryfoni są łagodni z natury. Miała nadzieję, że i tak się sprawdzi. - Wspaniałe miejsce prawda? - zaczęła - Uwielbiam kwiaty... Są takie delikatne... - uśmiechnęła się gdy powąchała następny kwiat - Muszę bardziej się zainteresować nimi. Mam nadzieję, że mój chłopak nie będzie o to zazdrosny - zaśmiała się i spojrzała na dziewczynę. - Och wybacz, że na chwilkę Cię zignorowałam i za brak manier. Normalnie się tak nie zachowuję gdy kogoś poznaję nowego. Jestem Marigold Griffiths miło mi Cię poznać.
- Aglaia Gavrilidis - powiedziała Aga. Teraz już tak łatwo na pewno jej nie zapomni. Wszak to siostra prefekta, ale Aga nie zamierzała się z tym obnosić. Nie jej wina, że najstarszy brat dostał taki przydział. - Urocze miejsce - zgodziła się, chociaż bez przesady. Owszem lubiła kwiaty. Jednak nie na tyle, żeby się aż tak nimi zafascynować, żeby pominąć osobę stojącą jak wół prawie przy drzwiach. No, ale każdy jest taki jest uznała Aga w duchu. Nie załapała tylko, co kwiaty mają wspólnego z chłopakiem Marigold, lecz tematu nie drążyła. - Masz jakieś ulubione? - Zapytała. Czy ją to interesowało? Tak średnio. No, ale nie powie przecież dziewczynie, żeby sobie poszła. Nawet z resztą jej nie znała. - Najbardziej lubię amarylis - powiedziała.
- Najbardziej lubię gardenię i róże - powiedziała. Dziewczyna zauważyła ławeczkę niedaleko właśnie czerwonych, żółtych, białych róż. - Może usiądziemy? Co będziemy tak stać i męczyć niepotrzebnie nogi? Jesteśmy za młode, aby się tak ''męczyć'' - zażartowała, a po chwili usiadła na owej ławce nie patrząc na to czy Aglaia dosiądzie się. Czuła zapach róż, które niedaleko rosły. Czuła się bardzo dobrze w tym miejscu i nie zamierzała długo stąd wychodzić, zresztą nie czuła takiej potrzeby. Może źle zrobiła porównując swojego chłopaka do kwiatów, ale czy naprawdę to było porównanie? Nie wiedziała. Zaczerwieniła się mocno na twarzy. - Mogę mówić do Ciebie Aga? Nie żebym miała coś do Twojego imienia bo jest piękne, ale ja lubię tak skracać po prostu. Jeśli Ci się nie spodoba to będę mówić po prostu Aglaia. - Heh. Kiedy stąd wyjdę będę musiała napisać list do Huana i się z nim spotkać... - wyszeptała - Pewnie za mną tęskni, dawno mnie już nie widział, a ja... czuję w sobie taką pustkę gdy nie widzę już go długo.
Aglaia zaczynała się zastanawiać, czemu Marigold cały czas wspomina swojego chłopaka? Tego nie wiedziała i nie zagłębiała się w temat. Chłopaka kojarzyła, bo był jej przyjacielem. W sumie kiedyś, bo się dawno nie widzieli i nie pisali do siebie. - Możesz mi mówić Aga - stwierdziła Aglaia. Nawet było jej obojętnie, jak się do niej zwracano. Podobało jej się brzmienie imienia Aglaia jak również Aga. - A sobie usiądę - Gavrilidis usiadła obok Krukonki. Czasami sama chciała być Krukoną, jak jej najstarszy brat. A najbardziej cieszyłaby jakby ona i jej bracia trafi do tego samego domu. A niestety Tiata Przydziału rozsadziła ich po innych domach. Jakby tego było mało jeszcze dawno się z żadnym nie wiedziała. Pisała do Ioannisa więc wypadałoby też i do Petorsa. Ale jakoś nie mogła znaleźć jego sowy. - Co tam u Huana? - Zapytała po chwili. - Znamy się, ale dawno się nie widzieliśmy. Nawet nie wiedziałam, że kogoś ma, ale miło to słyszeć.
- Och to się znacie? - zdziwiła się Marigold - Nie wiedziałam. Cóż. Muszę więcej czasu poświęcić Huanowi, a u niego... Mam nadzieję, że dobrze. Jesteśmy ze sobą od niedawna od kiedy mu wyznałam swoją miłość. Kocham od drugiej klasy, wiele razy płakałam przez to, ale widać, że opłacało się. Jestem taka szczęśliwa kiedy jestem przy nim i mam nadzieję, że stworzymy wspaniałą rodzinę. - uśmiechnęła się. - Czasami myślę, że to po prostu wielkie szczęście: los chciał, abyśmy się kochali. To trochę dziwne. Myślałam, że nigdy nie zaznam miłości bo od rodziców za bardzo jakoś nie... - rudowłosa bardzo posmutniała. Widać iż nie chciała mówić o swojej rodzinie - Och wybacz, że mówię cały czas o sobie, a Ty masz może rodzeństwo? Opowiedz mi coś o sobie. Jakoś nigdy Cię nie zauważyłam, ale myślę iż zdążymy to naprawić. Jeżeli ty tego chcesz także. Nie chciałaby nachalna wobec nowo poznanej dziewczyny. Bardzo się cieszyła, że wreszcie kogoś poznała. Niekoniecznie muszą się polubić bo przecież jej nie zmusi do tego, ale także nie chce, aby się stała jej wrogiem. - Masz jakieś plany gdy ukończysz szkołę? Ja się dopiero nad swoim życiem zastanawiam choć wiem, że mało czasu zostało.
Sunny nie chciała przyznać się przed samą sobą, ale bała się. Przerażało ją to, że mogło się jej nie powieść i pozna gniew Farida na własnej skórze. Stres ogarniał ją całą, utrudniając racjonalne myślenie, ale przecież w razie czego mogła użyć różdżki. Przecież nie musiała od razu wybierać zaklęć niewybaczalnych – po prostu trzeba było podejść Vienne w odpowiedni sposób. No chyba że zgodzi się od razu. Tylko jak to zrobić na tyle dobrze, by nie uciekła zaraz i nie wydała wszystkich dyrektorowi? Oranżeria wydała jej się dobrym pomysłem na spotkanie, ponieważ mało kto się tutaj kręcił. Nie napotkają żadnych intruzów i jednocześnie nikt nie będzie ich podsłuchiwał. Poza tym Grimes będzie czuła się pewniej w otoczeniu wyłącznie roślinek. Rozglądała się wokół, czekając na koleżankę z drużyny. Powinna zjawić się bezproblemowo, bo wysłała jej neutralną wiadomość i nawet udało jej się wykorzystać słowa w taki sposób, aby nie skłamać. Kreatywna prawda, czyż nie? Będą rozmawiać o rozgrywkach, aczkolwiek nie qudditcha, a tych między Lunarnymi i Argenami. Polecenie odgórne od trenera także nie mijało się z prawdą, ponieważ Sherazi był nauczycielem drużyny Hogwartu. Ach ta pomysłowa Sunday!
Vienne wolnym krokiem przemierzała całą drogę do oranżerii. Zdecydowanie nie chciało jej się iść na spotkanie z Sunny, ale skoro polecenie było do nauczyciela, to nie mogła nie przyjść. Za dużo czasu spędziła wykonując polecenia innych, żeby teraz tak łatwo zignorować ten nakaz. Nie interesowało ją specjalnie, co ma jej do przekonania koleżanka. Nie przeszło jej przez myśl, że przecież skoro trener chciał coś omówić, to powinien zrobić to osobiście, a nie przekazywać polecenia przez innych. Powinna zwrócić na to uwagę, ale na chwilę obecną Vienne nie wiele interesowało, a jeszcze mniej było rzeczy, które całkowicie przykuwały jej uwagę. Dotarłszy na miejsce uznała, że to jakoś nie specjalnie pasuje, na rozmowy o quiddichu. Oranżeria bardziej nadawała się na spotkanie miłośników roślinności i przyrody, a Vienne do takowych nie należała. Zamknąwszy za sobą drzwi ruszyła w głąb pomieszczenia rozwiązując szal, który miała niedbale zawiązany wokół szyi. Chwilę później zobaczyła koleżankę. - Już jestem - powiedziała na wstępie głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji.
Gdy tylko Kanadyjka pojawiła się w oranżerii, stres jeszcze bardziej ogarnął Sunny. Nie była najlepszą aktorką, choć kreatywna prawda zazwyczaj jakoś jej wychodziła. Skoro nie kłamała, to nie mogła ukazywać tego, że mówi nieszczerze, prawda? Obawiała się jednak, że coś pójdzie nie tak i wpadnie w kłopoty, a Sherazi naprawdę powiesi ją na żyrandolu. Może już łatwiej kogoś zabić? Posłać mu Avadę z ukrycia i nie przejmować się zupełnie niczym do momentu, aż odnajdą sprawcę. - Cześć – powiedziała do Vienne, siląc się na w miarę spokojny ton. – Cieszę się, że w końcu przyszłaś. Patrzyła na nią, próbując cokolwiek odczytać z twarzy dziewczyny. Gdyby tylko umiała czytać w myślach! Na dodatek spostrzegła, że z tych nerwów końce włosów zaczynały zmieniać barwę na morską. Zawsze tak robiły i nie potrafiła tego opanować, przez co jej rodzina łatwo mogła zorientować się, gdy coś było nie tak. Sunny mogła mieć tylko nadzieję, że Sauvaterre uzna zmianę fryzury za zabieg celowy. - Wybacz, że tutaj, ale wiesz, lepiej żeby hogwartczycy nic nie słyszeli, a tutaj rzadko kto przychodzi – mruknęła do Vienne. Znów nie kłamała, a jednocześnie obracała to w taki sposób, by nie brzmiało podejrzanie. W końcu taktykę Reemów mieli utrzymywać w tajemnicy przed Znikaczami. Ale jak miała przejść dalej w tej rozmowie? Aghr, czemu szło jej tak topornie?
Vienne chciała mieć spotkanie jak najszybciej za sobą, bowiem ostatnimi czasy preferowała samotność. Nic tak jej nie odprężało jak zaciesze jakiegokolwiek miejsca, gdzie ludzi nie było. Zaczęła się mocno wycofywać z życia społecznego i nie dążyła do kontaktów z ludźmi. Nie mniej jednak całkowicie nie mogła wycofać się ze społeczeństwa, bo były one konieczne. Nie da się grać w quiddicha w pojedynkę. Tak więc Vienne dalej żyła z innymi, ale jakby oddzielnie. - Coś w tym jest - zgodziła się, chociaż było jej naprawdę oboje, czy ktoś ich podsłucha. De Sauveterre wydawała się być tak zobojętniła na cały świat, że to aż wydawało się nie możliwe. - Przejdźmy zatem do konkretów - powiedziała blondynka przelotnie spoglądając na końcówki Sunny, które zmieniały kolor. Nie znała jej na tyle, by wiedzieć, że jest metamorfomagiem. Dlatego też była nieświadoma tego, że Grimes cały czas ją okłamuje. Powinna bardziej się zainteresować zachowaniem rozmówczyni. Być bardziej czujną. Na swoje nieszczęście Vienne, była teraz w fazie buntu. Vienne przerzuciła szal przez szyję, ale go nie wiązała. W oranżerii było ciepło. Dziewczyna miała tylko nadzieję, że nie będzie tu na tyle długo, żeby się zgrzać.
Dobra, Grimes, dasz radę, fuknęła do siebie w myślach, choć to ani trochę jej nie pomagało. Po co ona się w to wszystko pakowała? Przynajmniej mogła to bardziej przemyśleć, nim napisała do Vienne, bo nawet nie wiedziała, od czego zacząć. Chociaż działanie w stresie zazwyczaj jej wychodziło – to dlatego tak bardzo uwielbiała hokej i quidditch – bo mogła szybko działać, impulsywnie i bez zastanowienia. Gdy zbyt dużo myślała, głowa niemalże jej pękała i to wcale nie wychodziło jej na dobre. - Chociaż jedna osoba, która się nie rozrzewnia. I to lubię – odparła, uśmiechając się szeroko, choć było to tak sztuczne jak zabawkowa akromantula, która przytulała się do właściciela. Przecież to krwiożercze bestie, które powinno się wybić! – Nie to, co Znikacze. Ich powinno się wybić od razu, jak tylko wejdą na boisko – mruknęła. Chciała w ten sposób wybadać teren. Jeśli dziewczyna się z nią zgodzi, będzie jej łatwiej. Jeśli nie, to najwidoczniej nie obędzie się bez różdżki.
Vienne była całkiem nieświadoma rozterek i kłopotów w jakie wpakowała się Sunny. A nawet gdyby wiedziała to i tak za pewne nie wiele by z tym zrobiła. Nie miała w naturze mieszania się do cudzych spraw. Za dobrze Grimes nie znała. Za bardzo się różniły, by można było powiedzieć, że między nimi były jakieś cieplejsze relacje niż tylko zwykła znajomość. Vienne zamrugała sprawnie maskując chęć opuszczenia tego miejsca. Poprosiła Sunny, żeby przeszły do konkretów, a ta jej nie tylko nie powiedziała, czego chce trener to jeszcze gada jakieś głupoty. - Jasne, że tak- zgodziła się dla świętego spokoju. Podświadomie wyczuła, że tego właśnie chciała Sunny. Lata podporządkowywania się każdemu w rodzinie nauczyły De Sauveterre tego, jak przypodobać się innym. W sumie dziewczyna nie miała jakiegokolwiek zdania o gospodarzach mistrzostw świata w quiddichu juniorów. - A teraz przejdźmy w końcu do tematu naszego spotkania - oznajmiła Vienne. - Niby rzadko tu przychodzą, jak wspomniałaś, ale nigdy nic nie wiadomo.
Na gacie Merlina, czemu to musiało być aż tak trudne? Nie mogła jej tego powiedzieć wprost, bo w razie kłopotów… A w sumie, czemu nie? Przecież w razie czego ktoś z dorosłych mógł wyczyścić pamięć tej dziewczynie i po problemie. Akurat z zaklęciem paraliżującym Sunny nie miała aż takiego problemu, by nie użyć go w kilka sekund. Zwłaszcza że nadal trzymała dłoń na różdżce, niemal do bólu zaciskając na niej palce. Paznokcie wręcz wbijały jej się w skórę, ale musiała to robić. Czuła się w ten sposób pewniej. - Masz rację, nigdy nic nie wiadomo – zgodziła się z nią Grimes. Czuła się coraz bardziej zestresowana, a przez to, że było tu tak gorąco, poczuła się słabo. Musiała jednak walić prosto z mostu, bo inaczej się stąd nigdy nie wydostanie. Różdżkę nadal miała w pogotowiu. – Chodzi o to, że jesteś potrzebna do wygranej… Aghr, coś topornie jej szło. Jeśli zaraz nie wymyśli czegoś na poczekaniu, to po prostu samą siebie dźgnie różdżką w oko!
- Do wygranej? Vienne popatrzyła całkowicie zaskoczona na Sunny. Nie rozumiała wcale o co jej może chodzić? Do wygranej potrzebna była cała drużyna, a nie tylko konkretnie ona, Vienne. Po za tym blondynka wiedziała, że jest w rezerwowym składzie, więc słowa koleżanki całkowite wydawały jej się bez sensu. - Mogłabyś jaśnie? - Zapytała Vienne. - Bo wcale nie rozumiem, co chciałaś mi powiedź. Czy to jakaś nowa strategia trenera? De Sauveterre jakoś nie specjalnie chciałą wiedzieć, o co chodziło, ale przecież Griems miała jakieś wiadomości od trenera. Tylko, że jak do tej pory Vienne ich nie usłyszała. Sunny mówiła, zdaniem De Sauveterre, nie jasno i nie składnie. Skakała z tematu na temat i blondynka nie mogła się już połapać.
Skinęła głową, nie wiedząc już, jak nie kłamać. Dopiero teraz dotarło do niej, że szkolna oranżeria to jednak marne miejsce na takie spotkania, bo jeśli będzie musiała oszołomić dziewczynę, to co zrobi? Przecież się nie teleportuje, ani nie zawoła tutaj Farida. Niepostrzeżenie też się nie ulotni z nieprzytomną koleżanką, więc… - Trochę mi słabo. Możemy stąd wyjść? – Zapytała, tym razem jeszcze zgodnie z prawdą, bo od tego wszystkiego zrobiło jej się niedobrze. Nienawidziła się za to wszystko, ale cała ta sprawa doprowadziła do tego, że Vienne ją denerwowała i to zapewne ze wzajemnością, więc nie będzie jej szkoda dziewczyny. Nie czekając na odpowiedź, pociągnęła ją w stronę wyjścia, niemal już zielona na twarzy.
Zaraz po wysłaniu listu do Mathilde, Mea wybrała się do oranżerii, dokładnie tak jak napisała. No cóż, może nie pobiegła, ale poczłapała w bardzo szybkim tempie. Zresztą takie żwawe chodzenie było u niej naturalne. Bywała tu już setki razy a to miejsce nadal wydawało jej się równie cudowne. Miało w sobie jakąś magię, a najprawdopodobniej tą magią były właśnie kwiaty. Meadow była na nie szczególnie wrażliwa. Podziwianie ich jak i pielęgnowanie zaliczało się do jednych z jej ulubionych czynności. Kiedy tylko weszła do środka, na jej twarz automatycznie wdarł się szczery, szeroki uśmiech. Dziewczyna przystanęła i zaciągnęła się wonią wszystkich znajdujących się w oranżerii kwiatów. Zapach wszystkich na raz wydawał się Meadow nieziemski. Stała tak może dwie, trzy minuty, wciąż nie mogąc się napatrzeć na wnętrze pomieszczenia. W końcu ocknąwszy się weszła głębiej, starając się nie ominąć żadnego z kwiatów. Wszystkie były takie zadbane. Mało kto tutaj przychodził, a więc prawie wieczna cisza nadawała oranżerii dodatkowego uroku. Świetne miejsce na ucieczkę, jak przeszło dziewczynie przez głowę. Ona póki co nie miała jeszcze powodów, dla których musiałaby uciekać od ludzi, choćby dla odpoczynku. Całkiem nieźle radziła sobie z utrzymaniem życia w spokoju, a doskonale wiedziała, że niektórzy jej rówieśnicy tak dobrze nie mają. Współczuła im. A z drugiej strony... takim to się chyba nie nudzi, hehs. Przechodząc już niemalże całą oranżerię, Meadow ostatecznie usiadła na ziemi po turecku zamykając oczy i po raz kolejny skupiając się jedynie na zapachu, który unosił się w pomieszczeniu. W ten sposób też postanowiła poczekać na Mathilde.
Mathilde była podekscytowana od kiedy zobaczyła w Hogsmeade wyprzedaż kolorowych bloków, w których kartki co raz zmieniały swoją barwę. A to np. ciemniejąc, a to rozjaśniając się czy przechodząc w zupełnie inny odcień. To ją skusiło do zakupu przynajmniej pięciu bloków, gdyż wszystkie wydawały się jej całkiem urocze. Od razu zakupiła też dwie pary nożyczek, klej i kilka innych rzeczy, które z pewnością przydadzą się jej do tworzenia takich pięknych ozdób jakimi były papierowe kwiaty, które pamiętała z dzieciństwa. Czemu napisała do Meadow? Tęskniła za Puchonką i za jej śmiechem, który mógłby do snu kłaść wszystkie zlęknione dusze. Potrzebowała towarzystwa, opieki, uśmiechu... Ostatnio tego jej brakowało, dlatego przystała na spotkanie, a nawet sama je zaproponowała i teraz taszczyła ze sobą torbę listonoszkę, do której przypięte były wszystkie broszki wskazujące na przynależność do australijskiej drużyny. Oczywiście wszystkie te dodatki należały do Kaia, ale przecież takie małe złodziejstwo wcale mu nie przeszkadzało, a nawet sprawiało, że uroczo się dzięki temu wszędzie prezentowała, więc dzięki temu nigdy nie dochodziło między nimi do kłótni! Teraz prawie biegła do oranżerii, bo gdzieś tam podświadomie chciała być pierwsza na miejscu spotkania, lecz chyba nikt nie chciał jej na to pozwolić! Bo gdy tylko tam weszła zobaczyła Meadow. - Boże, nawet nie wiesz jak za tobą tęskniłam! - Przytuliła się do prawie bliźniaczej postaci i padła obok niej nieco zmęczona po tym maratonie, bo przecież przebiegła spory kawałek drogi, a dawno nie było kaiowych treningów, więc... CÓŻ. - Mam bloki, nożyczki, klej i takie długie patyczki i wszystko mam i jestem gotowa i mam wszystko! - Paplała z uśmiechem na twarzy. - A co u Ciebie? - Czujny wzrok padł na Meadow prawie nie znosząc zdawkowych odpowiedzi.
Po usłyszeniu czyichś kroków w pomieszczeniu, oczy Meadow automatycznie otworzyły się. Postać, którą ujrzała, była dokładnie tą, której dziewczyna oczekiwała, toteż na widok Mathilde uśmiechnęła się szeroko, przy okazji pokazując białe ząbki, o które tak strasznie dbała. - Ja za tobą tak samo, o matko, mamy dużo do nadrobienia - uznała, przyglądając się dziewczynie nadal z uśmiechem. - Idealnie! Co u mnie, um... Nic, właściwie nic się nie działo poza tym, że dużo sobie biegałam po dworze. No wiesz, wiosna, coraz ładniejsza pogoda i te sprawy - zaśmiała się krótko. Doprawdy, w jej życiu nie było teraz zbyt wielu fajerwerków, co dziewczynie właściwie nie przeszkadzało, no bo... tak się ponoć łatwiej żyje. Ale łatwiej nie musi oznaczać nudno, bo Mea na nudę raczej nie musiała narzekać - chociażby przez to, że tak towarzyska osoba jak ona nie umiała spędzać czasu w samotności. Kiedy już była na to niefortunnie skazana... to spała, hehe. Windstow przeniosła wzrok na torbę Mathilde, po czym zapytała: - No dobra, to od czego zaczynamy? Zawsze cechowała ją ochota do działania, chociaż nie każdego! No bo jeśli chodzi o naukę... Mea zawsze miała tysiąc siedemdziesiąt osiem lepszych pomysłów do zrealizowania, aniżeli wzięcie podręcznika do ręki. Co dopiero otworzenie go. Albo czytanie, o Merlinie! A jej karą za to były te wszystkie słabe oceny, których nie potrafiła poprawiać. Kto by się jednak tym przejmował, póki nie jest zagrożona? Ona zdecydowanie nie. Przejmowanie się lub zadręczaniem czymś niszczy optymistyczne podejście do życia. Bądź co bądź, Windstow miała trochę... zbyt pozytywne nastawienie do wszystkiego, przez co nieraz nie potrafiła sobie poradzić z okrutną rzeczywistością.
Gdy Meadow mówiła do Math, to ta zaczęła grzebać w torbie, by wyjąć wszystko co ze sobą przyniosła i przy okazji wcisnąć do rąk Puchonki parę nożyczek i uśmiechnęła się szeroko, bo po drodze nawinął się gdzieś jeszcze aparat, jednak nie chciała tymczasowo robić zdjęć. Wszak nadal brakowało jej odpowiedniego warsztatu, a jak mawiał jej tata to ćwiczenia są kluczem do mistrzostwa. Na razie jednak wolała odłożyć zdobywanie mistrzostwa na później i zająć się robieniem wycinanek do papierowych kwiatów. Zdecydowanie uwielbiała tworzyć małe perełki z niczego i tak oto już teraz odrywała niebieską kartkę, która mieniła się jasnymi smugami, jakby te były chmurami. Z nich Mathilde zaczęła zwijać powoli jeden kwiatostan, co raz nacinając papier, z którejś stron i przyglądając się dziełu z różnych perspektyw by osiągnąć jak najlepszy efekt. Taki przynajmniej był plan i cieszyła się, że wreszcie może go zrealizować! - Tak, trzeba wybrać się na błonia, żeby puszczać latawce. Prosiłam Raphaela, ale chyba ma teraz wiele do zrobienia, bo wiesz! Bo Raphaelowi udało się wydać książkę! Fajnie, nie? Jestem z niego bardzo dumna, aczkolwiek trochę mi smutno, ze ma teraz dla mnie mniej czasu, ale w końcu jesteśmy tylko przyjaciółmi, więc... - I tu przerwała swoją wypowiedź, bo dla niej przyjaciele byli wszystkim i całkowicie nie rozumiała takiego postępowania jakie stosował de Nevers i nawet zamierzała się obrazić, ale przecież z drugiej strony nie powinna. Przecież chłopak przeżywał teraz swój największy sukces, a ona co? Takie wsparcie, że aż żadne? Zamknęła na chwilę oczy w nadziei, że gdy znowu je otworzy świat zadrży kolorami całej ziemi, co sprawi że odrzuci od siebie smutne myśli. Jednak po otworzeniu oczu rzeczywistość nadal była taka sama, więc jedyne co jej zostało to wrócenie do składania papierowych kształtów! - Myślę, że jak już zrobimy dużo kwiatów to możemy je porozstawiać po klasach, żeby je trochę ożywić! W Red Rock zawsze było jakoś aktywnie i kolorowo. Pamiętam te szklane korytarze, gdy szłaś do klasy na dół, a tam takie piękne stworzenia pływały... To było coś niesamowitego, wiesz? Kocham ten widok, kiedyś pojadę tam znów tylko po to, aby przejść się tymi korytarzami! Jeśli chcesz to pojedziesz ze mną! W Red Rock jest naprawdę bardzo pięknie! - Mówiła przejęta, bo każde kolejne wspomnienie o australijskiej szkole powodowało uśmiech na jej twarzy. No chyba, że w tych rozważaniach dochodziła do zmarłej bliźniaczki... Wtedy uciekała spod deszczowych chmur do sztucznego uśmiechu.
Wybrała się do oranżerii chcąc poczuć się chociaż przez chwilę jak w ojczyźnie. Siadła na ławeczce między kwiatami, tymi zwykłymi i dziwniejszymi, przymykając oczy. Chłonęła ciszę wokół. Brak obcego języka, czyste powietrze. Bardzo szybko przysnęła, nie zauważając kiedy zastała ją noc. Zdała sobie z tego sprawę dopiero uchylając powieki po kilku godzinach. Światło wcześniej nikle przebijające się przez szyby, teraz nie docierało do środka. Poświata z nieba była zbyt słaba by tu sięgnąć. Patrzyła na niebo przez zaszklone szyby, obserwując znane sobie konstelacje gwiazd. Nieboskłon był dzisiaj… przygnębiający. Prawie w ogóle nie dawał świata. Księżyc był ledwie widoczny na niebie. Nie zmieniała swojej pozycji, czekając na jakieś zmiany, ale żadne nie nastąpiły. Dlatego dopiero kilkanaście minut później ruszyła się z miejsca, ale ledwie wstała, a wplątała kostkę w jakąś roślinę, która wcześniej znajdowała się chyba w innym miejscu. Rzuciła jakieś niezadowolone kilka słów po francusku, zauważając, że roślinka się rusza. Zamarła. Wpatrywała się w pnącze wiążące jej kostkę zastanawiając się co teraz? Ta szkoła w ogóle była bezpieczna? W Beauxbatons nic takiego nie miałoby miejsca… tak sobie wmawiała, puszczając całe litanie narzekań w swoim rodowitym języku pod nosem. Zamilkła tylko dlatego, że dostrzegła światło z różdżki przy końcu pomieszczenia i czyjąś osobę. — Vous permettez! Przepraszam — zawołała do chłopaka — Byłbyś tak miły… — wyprostowała się, wcześniej siłując się z roślinką. Teraz zaczesała rude pasma włosów do tyłu, wpatrując się głęboko niebieskimi tęczówkami oczu w krukona, oczekując ratunku, choć nie skierowała do niego bezpośredniej prośby. Zwykle same sugestie starczały. Kiedy zdawała się być tak bezradna, jak w tym momencie, tylko uwydatniały się jej wilowate geny. W tym momencie, kiedy wpatrywała się w oczekiwaniu w oczy chłopaka, jakby chciała go zaczarować tym wzrokiem pod swoje potrzeby.
Oranżeria z pewnością była bardzo wyciszającym miejscem. Niczym nie zakłócana cisza, mnóstwo roślin i szklany dach, przez który widać było niebo. Idealne miejsce dla każdego, kto potrzebował chwili spokoju, odpoczynku od głośnych rozmów na szkolnych korytarzach. Nic więc dziwnego, że zjawił się tu Ronnie, który szukał miejsca, gdzie nikomu nie będzie zawadzało jego brzdąkanie na gitarze. Nie spodziewał się jednak, że ktoś już tutaj jest, więc gdy usłyszał ciąg słów w nieznanym mu, melodyjnym języku, trochę się zdziwił. - Lumos. - szepnął a koniec różdżki rozjarzył się oślepiająco białym światłem. Wtedy właśnie zobaczył sylwetkę dziewczyny. Zauważył również, bardzo inteligentnie i błyskotliwie, że ona również spostrzegła jego obecność, bo przestała się szamotać i zwróciła się do niego z niewypowiedzianą prośbą o pomoc. Szybko zredukował zaklęciem rozmiar swojej gitary i schował ją do kieszeni, po czym ruszył w stronę przyjezdnej. - Czekaj, czekaj zaraz to rozplączę... - powiedział, schylając się i próbując oderwać pnącza roślinki od kostki dziewczyny. Nie kojarzył rudowłosej, chociaż wyglądała na jego rocznik. Tak przynajmniej wywnioskował z przelotnego spojrzenia, którym ją obdarzył, zanim się schylił by jej pomóc. Roślinka jednak wydawała się być bardzo zżyta z przyjezdną, bowiem za nic nie chciała puścić i gdy pociągnął mocniej za pnącze, to oderwało się i go spoliczkowało, po czym wróciło do obejmowania nogi Francuzki. - Szlag by to trafił... - mruknął pod nosem. Trochę go dobijało to, że jest takim beznadziejnym wybawicielem. W końcu jednak przypomniał sobie co o diabelskich sidłach mówiła pani profesor na zielarstwie i po prostu zbliżył do rośliny różdżkę, którą wcześniej odłożył na bok. - Lumos. - powtórzył po raz drugi tego wieczoru i pnącza się skurczyły i zaczęły zwijać. Szybkim ruchem odsunął doniczkę tak, że poleciała na drugi koniec oranżerii. Wstał. - Przepraszam, że tak długo to trwało. - powiedział, przeczesując ręką swoje włosy. - Nie jestem zbyt dobry z zielarstwa i tego typu przedmiotów. - uśmiechnął się nieśmiało. Nie wiedział, co było w tej dziewczynie, ale zazwyczaj nie był tak skrępowany w ich towarzystwie. - Przyjechałaś na Sfinksa, prawda? A właśnie. Ronnie. Ronnie Walker. - powiedział, podając jej rękę. Biedaczek. Gdyby tylko wiedział o jej wilowatych genach...
Nigdzie się nie ruszała. Jakby mogła, wcale nie musiałaby angażować go w pomoc jej osobie. Dlatego stała w miejscu, co w sumie było dość uciążliwe, bo magiczne pnącze coraz mocniej zaciskało się na jej nodze, zamykając jej dopływ krwi. Wyciągnęła dłoń przed siebie, bardzo lekko opierając się na ramieniu chłopaka, żeby nie stracić równowagi, bo roślinka coraz bardziej inwazyjnie próbowała strącić ją do poziomu. Oparła się o jego bark tak zachowawczo, że ledwie mógł odczuć jej dotyk, nie mówiąc o ciężarze ciała, które chciała utrzymać w pionie. Dłoń cofnęła z jego ramienia w tym samym momencie, w którym pnącze zamachnęło się na jego policzek. Obserwowała to bystrymi oczami w milczeniu. Nie chciała go rozpraszać. Zmarszczyła tylko lekko brwi na jego wyklinanie. — Szlag by to trafił… — powtórzyła za nim z wyraźnym francuskim akcentem — co to znaczy? — nie drwiła sobie z niego, choć znała znaczenie tych słów. Raczej po prostu… chciała przetestować, jak zamierzał wyjaśnić jej znaczenie w sumie dość ordynarnych słów. Patrzyła na niego, imitując niewiedzę, ciekawa jego odpowiedzi. Nie zdradziła się niczym, że w zasadzie nie musiał jej tego wcale tłumaczyć. Wydawała się całkowicie niewinna w swoim pytaniu. Zaraz potem zresztą rzuciła je w niepamięć, kiedy uwolnił jej kostkę z pnącza. Cofnęła się o krok, pochylając się na chwilę, żeby rozmasować sobie kostkę. Oparła się biodrem o ławkę na ten czas i uniosła do niego spojrzenie. — Dziękuję — rzuciła niemal w tym samym momencie, w którym on przeprosił za czas ratunku. Automatycznie uniosła dłoń do jego policzka, chcąc zauważyć, ze pnącze zostawiło tam lekkie, krwawe draśnięcie, ale zawiesiła rękę w powietrzu, uznając to za dość niestosowne, nawet jak na dziwne realia panujące w Angli. — Nie szkodzi. Myślę, że mogę Ci wybaczyć, za poświęcenie… — wyprostowała się, wskazując podbródkiem na jego policzek. — Cherisee — własne imię wypowiedziała miękko, samo w sobie brzmiało na tyle wymownie, podobnie do jej charakteru, ze w sumie zastanowiła się nad tym czy powinna dodawać nazwisko. Może znał jej siostrę? Albo matkę? Zawahała się. Zwykle wszyscy mężczyźni jakich poznawała, wcześniej mieli styczność z Cinny. Zawsze była drugą, młodszą siostrą. Nie zawsze chciała się do tego przyznawać. Nie takie wrażenie chciała budzić. — … Lepeltier — dodała w końcu, nie wstydząc się ostatecznie swojego nazwiska. Wyciągnęła rękę w jego stronę, ale nie uścisnęła jego dłoni, czekała aż on to zrobi. Sposób powitania wiele mówił o człowieku. — Tak. Noctis — zdradziła mu swoją grupę, dając jednocześnie do zrozumienia, że sama też interesowała się niekoniecznie zielarstwem, co chyba zresztą wyraźnie było widać po jej zmaganiu się z młodymi, doniczkowymi diabelskimi sidłami. — Jak mogę Ci się odwdzięczyć… Ronnie Walker? — w jej pytaniu zabrzmiał tak szeroki kontekst, że aż trudno było powiedzieć czy należało go odczytywać dosłownie — Mogłabym… permettez — od razu przeprosiła za swoją śmiałość, z jaką przyłożyła dłoń do jego policzka i wspięła się na palce przecierając jego rankę palcami z krwi, a zaraz potem dmuchnęła mu zimnym powietrzem na policzek, zanim wróciła do poprzedniego poziomu, patrząc mu w oczy z uwagą — To przeze mnie. Wybacz. Ale zamiast przeprosin w jej głosie zabrzmiała jakaś nutka satysfakcji, czy może bardziej zadowolenia? Pochwały. Uśmiechnęła się do niego kątem ust, cofając rękę.
Podczas gdy Ronnie siedział i rozplątywał diabelskie sidła, jego myśli błądziły wokół nowo poznanej dziewczyny. Do głowy przychodziły mu tysiące różnych możliwości, które jego zdrowy rozsądek powoli eliminował. Zastanawiał się z jakiego kraju pochodzi i finalnie doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej jest Włoszką, Hiszpanką lub Francuzką. Na to wskazywały słowa, które wcześniej do niego skierowała. Myślał też nad jej grupą i specjalizacją, ale stwierdził, że przecież później może ją o to zapytać. Skoncentrował się więc bardziej na roślinie. Swoją drogą, podziwiał Cherisee, że tak stoi w bezruchu, tylko delikatnie opierając się na jego ramieniu. Mogła przecież się rzucać na wszystkie strony i histeryzować, sprawiając, że diabelskie sidła zaciskałyby się coraz bardziej. Jej opanowanie mogło być spowodowane wieloma czynnikami, odwagą, rozsądkiem, instynktem, czy też bezsilnością, jednak z pewnością mu to zaimponowało. Wiele studentek, które mijał każdego dnia na korytarzu, nie potrafiłoby zachować tak kamiennego spokoju jak ona. Jej słowa dały mu do myślenia. Nie zastanawiał się jednak nad tym, jak jej wytłumaczyć czy też zdefiniować złorzeczenie, ale szukał kryjącej się pod pytaniem intencji. Nie wierzył bowiem w jej niewiedzę. Mogła przecież wyczuć po tonie jego głosu, co miał na myśli. Sprawiała wrażenie osoby inteligentnej, a wręcz musiała taka być, skoro brała udział w Sfinksie. Musiał być inny powód. Nie potrafił go jednak znaleźć, dlatego też przelotnie spojrzał na jej twarz. Wyrażała tak absolutną niewinność, że aż zwątpił w swoje logiczne wywody i, jakby próbując się temu oprzeć, zaczął odrywać diabelskie sidła z większą niż poprzednio siłą. Możemy tak grać. Ty będziesz udawać, a ja udawać, że ci wierzę. - To znaczy, że jestem zirytowany i wyrażam to słowami. Po prostu takie złorzeczenie. Pewnie ty mówiłaś mniej więcej to samo, gdy zobaczyłaś to coś, przyczepione do twojej nogi. – powiedział z lekkim uśmiechem, który równie dobrze mógł wyrażać rozbawienie, jak i pobłażanie. Nie spoglądał na nią. Wciąż rozplątywał roślinę. Gdy w końcu zakończył męki dziewczyny zaklęciem, wstał. Gdy uniosła dłoń do jego policzka, stał niewzruszony, jednak ten gest dziwnym trafem wytrącił go z równowagi. Nie był pewien jak powinien zareagować i w sumie był jej wdzięczny, że zrezygnowała i jej ręka pozostała w powietrzu. – Jakie tam poświęcenie. Drobiazg. – odparł lekceważąco, chociaż ślad go parzył dosyć mocno. -Cherisee. – powtórzył po niej, jakby smakował jej imię. Było takie delikatne, niemal rozpływało się w powietrzu. Pasowało do niej. – Ładnie brzmi. Jesteś Francuzką? – zapytał, rozpoznając akcent. Gdy wyciągnęła do niego rękę, trochę korciło go by zgiąć się w pół i pocałować wierzch jej dłoni, ale stwierdził, że to by była lekka przesada. Ograniczył się więc do delikatnego, acz stanowczego uścisku. Ciekaw był, jak go oceniała. Widział bowiem, że część gestów przez nią wykonywanych, miała na celu testowanie go. Nie miał jednak nic przeciwko. - Noctis? Gwiazdy, eliksiry, te sprawy? – spojrzał na nią pytająco. Można go nazwać ignorantem, ale naprawdę nie miał ochoty zagłębiać się w tajniki tego projektu. Generalnie starał się trzymać z daleka od wszelkiego rodzaju wyścigów szczurów. Gdy człowiek się skupia tylko i wyłącznie na wygranej, łatwo się zgubić. Dać ponieść emocjom i zapomnieć o wartościach moralnych. Poza tym, nie był pewien, czy czułby się dobrze wśród „najlepszych z najlepszych”. Wydawało mu się, że taki zbiór osób z pewnością będzie bardzo snobistyczny. Jak nawiązać przyjaźń wśród osób, które musisz pokonać? Nie wykluczał istnienia takich znajomości, był jednak pewien, że większość z nich w pewnym momencie może się okazać nic nie warta. - Mów mi Ronnie. – uśmiechnął się łagodnie. Zaraz po tym dodał: - Dlaczego odwdzięczyć? Nie musisz. To była tylko pomoc. – powiedział, wzruszając ramionami. Taki bezinteresowny! Swoją drogą, gdyby nalegała, to musiałby się poważnie zastanowić, a efekt jego rozmyślań mógłby być dosyć banalny. Nie lubił takich pytań, tak samo jak wdzięczności. Krępowały go i zazwyczaj czuł się wtedy niezręcznie. Teraz też tak było. A gdy zajęła się jego raną, to już w ogóle. Było to przyjemne, owszem, ale przełamywało pewną barierę. A on nie był do końca pewien, czy pozostawienie jej nie byłoby bezpieczniejsze. Nie wzbraniał się jednak przed jej dotykiem, syknął tylko raz z bólu, gdy przecierała jego draśnięcie palcami. – Nie, to moja głupota. Nie mam ci czego wybaczać. – powiedział, starając się, by jego głos brzmiał przekonująco. Później zaś odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się, co za myśli kryją się pod rudą czupryną Cherisee.