Widok z tarasu rozpościera się na drogę do Hogsmeade. Latem jest tu niezwykle przyjemnie - można miło spędzić czas przy kamiennym stole, a i zapewniona jest tu cisza i spokój. Jesienią jest tu bardzo wietrznie, a więc uważajcie na swoje tiary!
Aby dowiedzieć co się wydarzyło, rzuć kostką. Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
Spoiler:
1 - podchodząc do balustrady kątem oka zauważyłeś dziwny przedmiot, sprytnie ukryty tuż obok jednego posążku. Okazuje się to sakiewka, jednak wydaje się w środku dziwnie miękka. Zaglądasz do środka i od razu wiesz, że to był bardzo kiepski pomysł. Z sakiewki zaczyna wylewać się błoto... strumień gęstego błota, które w ciągu paru chwil pobrudziło Twoje buty, spodnie i połowę tarasu nim zdołałeś je wyrzucić/zamknąć. Do Twoich nozdrzy dobiega paskudny odór, jakby wymieszano błoto z łajnobombami? Jeśli chciałeś szybko opuścić to miejsce, to nic z tego! Profesor Bennett przechodziła akurat nieopodal i widząc sytuację na tarasie nakazała Ci posprzątać bagno pod groźbą utraty punktów. Obiecała sprawdzić efekt Twoich prac za równą godzinę.
2 - wygodnie usiadłeś sobie na ławce i robisz to, po co tu przyszedłeś. W pewnym momencie czujesz jakby coś Cię podgryzało na wysokości nogawki... Schylasz się i zauważasz bardzo krnąbrny model smoka (+1 do ONMS) - chińskiego ogniomiota. Wyraźnie Cię polubił i nie chce zostawić Cię w spokoju. Gratulacje! O przedmiot upomnij się w tym temacie.
3 - wspinając się na wieżę znajdujesz na schodach wyjątkowo rozgadany Atlas Gwiazd Południowego Nieba autorstwa Jasone'a Franklina, który postanawiasz wziąć do ręki. Ledwie zerkasz do środka, a nagle słyszysz tembr głosu profesora Darryla Keresy'a schodzącego właśnie z wieży astronomicznej. Widząc przedmiot trzymany w rękach, bardzo gorączkowo Ci dziękuje za pomoc w odnalezieniu zguby oraz nagradza Cię 10 punktami dla Twojego domu. Nieopatrznie przysłużyłeś się nauczycielowi. Gratulacje! Po punkty zgłoś się w w tym temacie - pamiętaj, aby podlinkować dowód!
4 - w pewnym momencie oparłeś się o balustradę. Pech chciał, że wybrałeś na to bardzo kruche miejsce - pod naporem Twojego ciała kilka kamiennych odłamków pęka i rani Twoją dłoń ostrymi krańcami. Choć rana nie jest duża, to dotkliwa. Jeśli masz znasz/masz wyuczone zaklęcie "Vulnus alere" możesz uleczyć się sam. Jeśli nie, poproś kogoś o pomoc. Do końca tego wątku (bądź jeśli jesteś tutaj sam, przez Twój następny) boli Cię ręka mimo uleczenia.
5 - wszedłeś na taras w złym momencie. Okazało się, że Irytek czyhał na swoją ofiarę tuż przy wejściu, a gdy tylko się pokazałeś, oblał Cię wiadrem fioletowej farby. Dodatkowo, w całej tej lekkiej szamotaninie, ukradł Ci 20 galeonów! Nim cokolwiek zdążyłeś zrobić, poltergeist zniknął w ścianie z obłąkańczym uśmiechem na ustach. Po utratę galeonów zgłoś się w tym temacie.
6 - postanowiłeś usiąść sobie na kamiennej ławce. Czyżby jakiś żartowniś ją zaczarował? Tak, bowiem gdy tylko jej dotknąłeś, ta zniknęła okazując się jedynie kopią oryginału. W efekcie upadasz na ziemię i obijasz sobie pośladki. Reszta elementów tarasu jest już normalna.
______________________
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kate brakowało męskich wzorców, a Maxowi początkowo jakichkolwiek. Był tak naprawdę zdany na siebie i choć nie było to nic dobrego dla takiego malucha, jakim wtedy był, to jednak dzięki temu nauczył się sobie radzić w życiu. Nie wiedział, czym jest prawdziwe porzucenie, bo rodzina, której nie było w jego życiu, nigdy nie była mu w żaden sposób bliska. Nawet brak ojca, w dziecięcych latach, nie był dla niego tak straszny, bo też nie do końca miał porównanie, jak być powinno. -Powiedziałbym, że całe moje życie. - Odparł z nostalgicznym uśmiechem, bo tego, co było przed nawet nie liczył jako swoje życie. Nie można było tak nazwać tego, co wtedy się działo. -Już widzę, jak by zareagowali mugole, jakbym im sprowadził do okolicy pegaza. I tak już mam za duże doświadczenia na lokalnej komendzie, podziękuję za tłumaczenie się jeszcze z tego. - Prychnął rozbawiony, wyobrażając sobie, jak by miał to wszystko wyjaśniać. Ani mugolskie służby, ani aurorzy, nie byliby specjalnie zadowoleni z tego, że muszą interweniować. Wystarczyło, że przed dwoma laty musiał tłumaczyć się z patronusa w okolicy i to jeszcze nie swojego. -Od moich uszu to wara. - Zasłonił je dłońmi, jakby obawiał się, że staruszka wyskoczy zza rogu i serio go wytarga. -Nie mówię, że nie ma wigoru. Absolutnie. Po prostu stwierdzam, że swoje na tym łez padole już przeżyła. Z tego co mówisz, to każdemu życzę takiej starości. - Jeśli naprawdę czegoś mu brakowało w kwestii rodziny, to właśnie dziadków. Oczywiście babcia Flory była niesamowita, ale nie znali się za dobrze, a dziadek, którego Max znał, a który zmarł zeszłego roku, nigdy nie był specjalnie ciepły w jego stronę. Nie mówiąc już o tym, że umierając jeszcze miał problem z tym, że ślizgon nie tylko gustuje w kobietach. Miał żal do starca za wiele rzeczy, które go spotkały i średnio przepadał za wizytami u niego, gdy ten jeszcze chodził po ziemi.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Na wsparcie w swoim życiu nie mogła narzekać, bo akurat jej babcia i mama nadrabiały jakiegokolwiek ojca w ilości dobrego słowa, które jej dawały. Wartości, które wpajały jej od małego, wyznawała po dziś dzień, a zaszczepioną w niej pewność siebie stale pielęgnowała. Nie wierzyłaby w siebie nawet w połowie tak bardzo, gdyby nie jej przodkinie. - Myślę, że przepchnąłbyś go jako konika ze skrzydłami na urodziny dla dziecka - stwierdziła, machnąwszy ręką, jakby to miało być zupełnie nic. Ale wiedziała jak to było żyć w otoczeniu mugoli, ona sama obracała się przy nich nieustannie. Mieszkały w mugolskiej dzielnicy, w kamienicy z wyłącznie niemagicznymi sąsiadami. Musiały pilnować się na każdym kroku, by nikt nie zobaczył w ich oknach sów, swobodnie lewitujących talerzy czy innych czarodziejskich ekscesów, bo co jak to, ale kodeks tajności egzekwowany był wyjątkowo surowo. Kate chodziła do mugolskiej szkoły i miała koleżanki, którym ani słowa nie mogła powiedzieć o pracy własnej matki, o domowych zwyczajach, o magicznych stworzeniach, czy nawet o tym, że za jakiś czas miała nie wrócić do tej samej klasy, bo wyjedzie na cały rok do zamku uczyć się czarów. Dla dziecka tajemnica niemal nie do utrzymania, szczególnie dla dziecka takiego jak ona. Ale na szczęście z policją zatargów nie miała, z Ministerstwem też nie. Z Maxa to było niezłe ziółko! - Tak, teraz należy jej się zasłużony spokój. Szkoda tylko, że nie przyjmuje tego do wiadomości - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Będziesz tęsknił? - zapytała z uśmiechem.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
-Ja wiem, że nie wyglądam na normalnego i zdecydowanie nikt nie śmie tak o mnie sądzić, ale koń ze skrzydłami dla dzieci to chyba lekka przeginka. - Zaśmiał się, wyobrażając sobie podobną scenę tłumaczenia, czym jest pegaz i dlaczego, do kurwy nędzy, stoi na obrzeżach Inverness. Nie mówiąc już o tym, że najbliższe dzieci, którym mógłby coś takiego sprezentować, mieszkały w samym centrum miasta i nawet na balkonie średnio by dały radę tę kobyłę trzymać. Prawdą było jednak, że mieszkanie wśród mugoli było nieco ograniczające. Max nie posługiwał się za bardzo magią poza Hogwartem, ale przecież miał eliksiry i musiał je gdzieś warzyć. Nie mówiąc już o stercie magicznych artefaktów, które wciąż gdzieś się za nim walały. Kochał mugolski świat i gdyby nie te czarodziejskie mikstury, dawno już porzuciłby magię na rzecz normalności. -Niech korzysta póki ma siły. Nie ma nic gorszego niż siedzenie na dupie. - Posłał Kate szeroki uśmiech. Sam nie potrafił siedzieć bezczynnie. Wkurwiało go to i nosiło. Musiał coś robić i nawet nie musiało to być nic przyjemnego. Byle nie stawać i wciąż brnąć do przodu. -Za Twoją babcią? - Zapytał, po czym parsknął śmiechem, bo dobrze wiedział przecież, o co Kate pytała. -Niezbyt. Nie przepadam za tym miejscem i praktycznie od pierwszego dnia żałuję, że podjąłem się powrotu na studia. No chyba że za ludźmi, to nawet trochę tak. - Nie ukrywał swojego stosunku do magicznej szkoły. Kiedyś dała mu dom i szansę na rozwijanie pasji, ale to było dawno i przez bardzo krótki czas. Później wszystko zaczęło się pierdolić, a on odkrył radość z łamania panujących tu zasad, co tylko dało mu lepszy wgląd do tego, jak bezdusznie traktuje się uczęszczających do Hogwartu uczniów.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Zbyła jego komentarz na temat swojej nienormalności wywróceniem oczami, bo w jej guście wyglądał całkiem zwyczajnie, a jeśli niezwyczajnie, to raczej w tym lepszym kierunku niż gorszym. Znała się jednak trochę na żarcie, więc niekoniecznie odebrała to jako przejaw złej samooceny Ślizgona - chociaż notowała w ostatnim czasie, że ten typ chłopaków w szatach z zielonym wężem wyjątkowo nie lubił samych siebie, dobitnie to podkreślając przy kontaktach z innymi. Może to po prostu ona miała słabość nie do tych, co trzeba? Cóż, to na pewno. - Za mną, głąbie - rzuciła przeciągle, specjalnie wyciągając rękę z kieszeni, żeby sprzedać mu kuksańca w ramię. Zaśmiała się przy tym, bo zdezorientowanie chłopaka było całkiem urocze. Sama również mówiła dość żartobliwie, nie ukrywała w tych słowach żadnego podtekstu, czy też nadziei. Lubiła go, był dla niej w porządku, może poza tym incydentem w cieplarni, ale nie oceniała go przez pryzmat demonów przeszłości, które w sobie nosił. Doceniała jego towarzystwo i czuła się przy nim swobodnie, więc liczyła, że po świętach nie stracą ze sobą kontaktu. - Bo ja za Tobą pewnie będę. Przez najbliższe dwa tygodnie nikt niczego przy mnie nie wysadzi, może się okazać, że umrę z nudów przy stole - dodała jeszcze. - No nic, jakbyś jednak jakimś cudem zatęsknił, to pisz. Postaram się być na wizzboku w razie potrzeby. Może do czasu wigilii podrzucę Ci jeszcze jakiś pomysł na występ w pokazie talentów - uśmiechnęła się szeroko, po czym poprawiła poły płaszcza, sygnalizując tym samym, że zamierza wrócić do środa. - Muszę dokończyć pakowanie - poinformowała go, bo w przeciwieństwie do niego jej walizka wziąć leżała otworem z masą wylewających się z niej ubrań. - Zostajesz tu jeszcze? - zapytała. Może chciał zaznać jeszcze chwili samotności?
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Uśmiechnął się na jej odpowiedź. No kto by pomyślał, że w tę stronę jednak pytała. -Za Tobą oczywiście! - Odpowiedział bez zastanowienia. Co jak co, ale była jednym z jego pozytywnych zaskoczeń w tym roku szkolnym, a tych naprawdę nie było wiele. Jakby miał się zdecydować, to nawet wsadziłby ją na podium. To była zdecydowanie znajomość, którą chciał pielęgnować. -Jakbyś miała dość siedzenia przy stole to mów. Możemy coś wymyślić, żebyś mi nie umarła z nudów. - Zaproponował, bo choć na same święta plany jak zawsze miał, tak już reszta przerwy świątecznej była dla niego większym problemem. Szczególnie, że w tym roku ćpanie i ajerkoniak odpadały, więc ten tydzień wyglądał już teraz, jakby miał ciągnąć się w nieskończoność. -Mój wizz zawsze otwarty, będę czekał na inspirację. - Zapewnił, bo co jak co, ale kontaktu z nikim w święta nigdy nie urywał. Domyślał się, że pewnie spędzi trochę czasu z Paco, ale tylko Merlin wiedział, czy nie skoczą sobie do gardeł już po godzinie. -Zostanę zajarać. Postaraj sobie nic nie zrobić w drodze do dormitorium. - Zakomunikował, po czym pożegnał się z nią całusem w policzek i pożyczył wesołych świąt, by następnie odwrócić się, odpalić peta i nacieszyć widokiem, jaki z tego miejsca się rozpościerał.
//zt x2
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Będąc już za drzwiami do kuchni, wcale nie puszczam jego ręki, a wręcz przeciwnie, zsuwam palce z przegubu, na którym w pierwszej chwili zawisnął mój dotyk i splatam nasze dłonie w sposób, który wyklucza przypadkowość. Wcale nie planuję tak go trzymać, ale kiedy już to robię, nie umiem zmusić się do tego, by puścić. Przecież nie raz zastanawiałem się, jakie mogło towarzyszyć temu uczucie, i jakie szłyby za tym konsekwencje. Miałem na to ochotę dziesiątki razy w ciągu ostatniego miesiąca, prawie zawsze, gdy szliśmy ramię w ramię i akurat nie pochłaniała nas skutecznie zajmująca myśli dyskusja. Teraz w końcu mam na to odwagę. Trzymam go za rękę i nie liczy się nic więcej, tylko on i ja, osobno i razem jednocześnie, bliżej niż kiedykolwiek i wciąż zbyt daleko, by mogło mi to wystarczyć. Odsuwam od siebie konieczność wymyślenia wymówki na ten gest, skoro wystarczyło powiedzieć, gdzie chcę trafić, by sam, lepiej nawet niż ja, wiedział, którędy powinniśmy pójść. Choć nieświadomie, to chyba mimo wszystko celowo wybieram miejsce na samym szczycie jednej z wież, żeby przedłużyć ten moment i odsunąć w czasie konieczność wymyślenia jakiegoś wyjaśnienia. Przecież nie trzeba nam nic więcej niż skrawka przestrzeni, równie dobrze mogliśmy zostać i w kuchni, lub zejść do Wielkiej Sali. Zerkam na niego co i rusz, starając się być przy tym dyskretny, choć mam wrażenie, że przyłapuje mnie na tym przynajmniej dwa razy, wywołując na mojej twarzy głupkowaty uśmiech. Pokonujemy ogrom schodów i choć widok z tarasu zdaje się być tego wart, to wiejący tu silny wiatr wcale nie sprzyja rozmowom. — Tu nie przychodzi tak dużo ludzi jak jest jesień... — mamroczę kanciaste wyjaśnienie, licząc, że wystarczy. Rozglądam się, ale widok... cóż, wcale mnie nie interesuje, nie zaszczycam go nawet dłuższym spojrzeniem. Szukam miejsca, żeby usiąść i próbuję zrobić to na pierwszej lepszej ławce. Próbuję, bo kiedy tylko stykam się z jej powierzchnią, nie napotykam absolutnie nic. Ławka znika, ja upadam na tyłek i w dodatku ciągnę na siebie Puchona, którego wciąż przecież nie wypuściłem z objęć swoich palców. Krzywię się, czując ból, ale ciężar Terry'ego, mimo że tylko pogorszył sytuację, wynagradza mi chwilę cierpienia. Zamiast więc kląć, wybucham śmiechem i wcale nie próbuję się spod niego wyswobodzić. — Tobie wygodnie? — mówię zamiast tego z rozbawieniem i unoszę lekko brew, nadając całej wypowiedzi zauważalnej sugestywności.
Są takie momenty, kiedy rzeczywistość miesza się z fantazją, która niby filtr w obiektywie załamuje się i przeinacza faktyczne wydarzenia. Terry często ostatnimi czasy padał ofiarą takich mrzonek na jawie, kiedy to wyobraźnia podpowiadała mu wiele detali, choć w istocie nie miały one miejsca. Widział to, co chciał widzieć, choć jakaś ostatnia racjonalna komórka w jego organizmie krzyczała błagalnie, by się opanował. Nawet teraz chłopak zwracał uwagę na szczegóły, które w normalnych okolicznościach powinny okazać się błahe – nieco rozmarzony uśmiech, spojrzenie błąkające się odrobinę zbyt długo, by uznać je za przypadkowe, muśnięcia palców na skórze. Powtarzał sobie, że to nic, że jego własna wyobraźnia płata mu figle. Naoglądał się ckliwych romansideł w wakacje i teraz wyobraża sobie niestworzone historie. Wiedział, że nie powinien robić sobie nadziei – ile to już razy przerabiali z Daniilem ten sam scenariusz? Ile razy Puchon łudził się może jednak, tylko po to, by brutalnie zderzyć się z rzeczywistością? Ponoć człowiek uczy się na błędach, czy więc Terry nie powinien być bardziej rozsądny? Powinien był wiedzieć lepiej, niż z szerokim uśmiechem pozwolić się porwać w bliżej niesprecyzowanym kierunku, zaplatając palce mocniej wokół dłoni Ślizgona. Sam nie miałby odwagi na podobne posunięcie, nie wobec niego – jednej osoby, wobec której gest ten nie był pozbawiony znaczenia. Gdyby miał do czynienia z kimkolwiek innym, Terry pewnie nie zwróciłby na to nawet najmniejszej uwagi, teraz jednak jego żołądek wywijał fikołki, a w piersi rosło coś, co niebezpiecznie przypominało balonik pełen nadziei i wyczekiwania. Mimo wszystko coś przeszkadzało mu przed zatraceniem się w tej chwili bez reszty, jakiejś nieprzyjemne ostrzeżenie, które podświadomość zdawała się wysyłać mu z odmętów pamięci. Nie musiał długo szukać, by uświadomić sobie co dokładnie mąciło jego inaczej niczym niezakłóconą radość. Nadal żywo pamiętał ich rozmowę z początku roku, kiedy dowiedział się – czy może bardziej upewnił się w dotychczasowych podejrzeniach – że Daniil „nie jest taki”. I choć późniejsze działania Ślizgona wielokrotnie poddawały ów tezę w wątpliwość, to Terry nawet nie śmiałby samemu jej podważać. Bo kim on był, żeby mówić innym jakiej są orientacji? Zresztą, nawetgdyby okazało się, że Daniil interesował się nie tylko dziewczynami, to z pewnością ktoś taki jak Terry nie miał szans, by zwrócić na siebie uwagę Ślizgona. Daniil był opanowany, elegancki, zdyscyplinowany, miał pasję, dla której ciężko trenował i której poświęcał się bez reszty, nie wspominając już o tym, że wyglądał jak wyrzeźbiony dłutem mistrza antyczny posąg. Ktoś taki jak Terry nie dorównywał mu nawet do pięt. Nadpobudliwy, wiecznie roztargniony i niezbyt bystry, Puchon nie miał sobą nic do zaoferowania. A jednak z jakiegoś powodu Daniil postanowił ująć go za dłoń i nie wyrwał się z kpiącą miną nawet wówczas, kiedy szesnastolatek splótł ze sobą ich palce. Piegowate policzki zapłonęły pełnym podekscytowania rumieńcem, a uśmiech nie schodził z młodzieńczej twarzy przez całą drogę, aż na sam szczyt jeden z wielu zamkowych wież. Przed oczami jak żywo stanęła mu analogiczna sytuacja, kiedy to również dał zaciągnąć się za rękę w opuszczone zakamarki, a tamta wycieczka skończyła się dla niego… no cóż, bez wątpienia była to pamiętna noc. Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń zrobiło mu się ciut za gorąco, dlatego z nietypową dla siebie ulgą wyszedł wprost na zimny, jesienny wiatr, który wkradał się pod cienki materiał koszuli niczym lodowate palce, powodując dreszcze na piegowatej skórze. - Widzę pełna konspira. – uśmiechnął się łobuzersko i przechylił lekko głowę, przyglądając się uważniej towarzyszowi, jak gdyby był zagadką, której chłopak nie był w stanie rozwiązać. Czy faktycznie chodziło tylko o to, żeby nikt ich nie podsłuchał? Czy może był inny powód, dla którego Daniil szukał ustronnego miejsca. Nie chciał… nie śmiał zakładać, że mogła istnieć inna przyczyna dla której znaleźli się sami na czubku jednej z wież. W dzisiejszym zachowaniu Ślizgona było jednak coś… nietypowego, co napawało młodziutkie serce Andersona nadzieją, zapewne głupiutką i płonną, że może jednak sobie tego wszystkiego nie ubzdurał. - Wow, ale tu pięknie… - westchnął z zachwytem, omiatając wzrokiem rozciągający się dookoła nich widok na błonia, majaczącą dalej wioskę i sięgające aż po horyzont pagórki porośnięte gęstymi lasami, o tej porze roku odznaczające się złotem, pomarańcza i szkarłatem. – Często tu przychodzisz? – uniósł brew, czując mimowolne ukłucie na myśl, że może Ślizgon pokazywał to miejsce innym osobom… dziewczynom, z którymi umawiał się tu na schadzki. Przygryzł wewnętrzną część policzka, karcąc się ostro w myślach. Nie miał prawa być zazdrosny, w końcu to nie było tego typu spotkanie. Przyszli tu rozmawiać o rzekomej ciąży Honeycott, a nie obściskiwać się, z plecami przypartymi do muru… prawda? Nieprzyzwoite obrazy zalały jego nastoletnią głowę i całe szczęście, że Daniil nie potrafił czytać w myślach, bo wówczas Puchon ze wstydu musiałby chyba rzucić się z tego tarasu prosto w objęcia bijącej wierzby – tak dla pewności. Okazuje się jednak, że niewiele trzeba, by sprowadzić fantazjującego Puchona na ziemię – dosłownie i w przenośni, bo zaledwie chwilę później Terry poczuł szarpnięcie, kiedy upadający Daniil pociągnął go za sobą, wprost na siebie. Wylądował na chłopaku okrakiem, czując boleśnie zdarte kolana i dłonie, na których oparł większą część swojego ciężaru, choć dla znajdującego się pod nim Ślizgona upadek musiał być znacznie bardziej dotkliwszy. Znajdującego się pod nim Ślizgona. Z drżącym oddechem przeniósł wzrok prosto na twarz chłopaka oddaloną od jego własnego lica o zaledwie kilka cali. Był niemal pewien, że Daniil czuł na skórze wydychane przez niego powietrze, a końce przydługiej grzywki, która opadła na Andersonowe czoło muskały teraz twarz rozciągniętego pod nim Ślizgona. Od tej nagłej bliskości zakręciło mu się w głowie i na moment stracił rezon i poczucie czasu, nie mając pojęcia co powinien ze sobą zrobić, poza wpatrywaniem się w ten głęboki niczym morze podczas sztormu błękit. Dopiero zadane pytanie przywróciło do zmysłów, a świadomość tego, że od dłuższego czasu nachyla się nad Ślizgonem, praktycznie przyszpilając go do ziemi zalała chłopaka falą paniki, która objawiła się tym intensywniejszym szkarłatem, który rozlał się aż po czubki piegowatych uszu. – Niezbyt. Jesteś strasznie kościsty. – spróbował obrócić sytuację w żart i podźwignąć się, przynajmniej na tyle, by uklęknąć i nie nachylać dłużej się nad tą piękną twarzą, która przyprawiała go o najgorsze myśli. – Nic Ci nie jest?
Splatające się ze sobą palce niosą za sobą dreszcz ekscytacji, zupełnie nieadekwatny do tego, jak niewinny jest to gest. Nie robimy nic niewłaściwego, nic złego, nic niecodziennego, a ja czuje się najodważniejszy na świecie, a przy tym i najszczęśliwszy, że w końcu mogę postępować w zgodzie z samym sobą. Złączone w uścisku dłonie nie są może niczym szczególnym dla świata zewnętrznego, może nawet dla Terry’ego, ale dla mnie… Dla mnie są wszystkim. Pierwszy raz w życiu czuję się naprawdę wolny. Nieskrępowany własnymi ograniczeniami i lękami, bez szufladek, których pełno jest w mojej komodzie. Tylko dzięki nim jestem taki uporządkowany – cały bałagan upchnięty jest wewnątrz, zamknięty na cztery spusty i gdyby tylko został otwarty, wszystko, co mi znane niewątpliwie wybuchłoby i bezpowrotnie zniknęło. Za dotykiem jego dłoni podąża rozbrzmiewający w mojej głowie cichy szczęk przekręcanego klucza. Czy zdobędę się na odwagę i spróbuję uchylić szufladę? Kiedy, jeśli nie teraz? Przecież pierwszy w życiu raz potrafię wyobrazić sobie, że zerkam na jej zawartość i nie zatrzaskuję jej z głuchym trzaskiem. Mógłbym spróbować, ten jeden raz. Dla niego. — Jest na co patrzeć — potwierdzam z nieco łobuzerskim uśmiech, bo przecież ja patrzę dziś tylko na niego i tylko jego chcę chłonąć wzrokiem. Robię to i teraz, nadając słowom znaczenia, które nie sposób przeoczyć… choć Anderson, jak na gracza Quidditcha przystało, zdaje się unikać wszelkich moich prób flirtowania jak tłuczków w trakcie meczu, robiąc to tak beztrosko, że nawet nie zauważa, gdy przelatują ze świstem tuż obok niego. W jaki jeszcze sposób mogę okazać mu swoje zainteresowanie, nie mówiąc tego wprost? Nawet teraz nie potrafię tak po prostu o tym porozmawiać… bo właściwie nawet teraz, w chwili, gdy jasne jest dla mnie, że jestem nim absolutnie zauroczony, nie do końca umiem nazwać swoje emocje. Obawiam się, że nawet znajomość wszystkich języków świata nic by mi tu nie ułatwiła. — Czasem, kogda ja chcę pobyć sam — odpowiadam bez zastanowienia, nieświadomy jego obaw, które na szczęście właśnie równie nieświadomie rozwiewam — teraz ty znajesz, gdzie mnie szukać. Bo kiedy chcę być sam, istnieje bardzo krótka lista osób, które mogłyby spróbować mnie znaleźć i Terry jest na jej samiuteńkim przodzie. Staram się przekazać mu spojrzeniem, że chcę być odnaleziony, i żeby czasem spróbował. Że może tego potrzebuję, bo jestem okropnie zagubioną osobą i dopiero teraz czuję, że może w końcu uda mi się znaleźć właściwą drogę. Tak wiele dzieje się przez tak niewinne złączenie rąk. A to przecież zaledwie początek. Gubię oddech, kiedy na mnie upada, wcale nie pod wpływem samego upadku i ciężaru, a z wrażenia, jakie na mnie wywiera. Jest piękny, tak po prostu. Nie w majestatyczny, nieprzystępny, wyważony sposób. Nie elegancko i nie jak rzeźba. Emanuje ciepłem i życiem, cały, każdym swoim atomem. Nawet policzki, wpierw wystawione na mój gest, potem na wspinaczkę po schodach, a teraz jesienny ziąb, barwią się pełną życia czerwienią, jakby całemu światu chciały wykrzyczeć, że żyją. Jest prawdziwy w sposób, którego nie sposób się nauczyć; jest otwartą księgą, a ja z każdą kolejną stroną tylko mocniej zachwycam się jej treścią. Nie sądzę, by wykuta w lodzie maska była dla niego odpowiednim towarzystwem, ale w jego obecności zdaje się topić w zastraszającym tempie. Nie jestem zresztą w stanie postawić na to, co dla niego najlepsze, odsunąć go od siebie, czy raczej – siebie od niego. Nie potrafię zdobyć się na ten akt altruizmu, nie kiedy wpatruje się we mnie i mam go tak blisko, że wystarczyłoby zaledwie unieść się na łokciu, żeby… — Kościsty? — powtarzam po nim z udawanym oburzeniem. A może jestem trochę oburzony, bo w głowie mam już tylko to, by zaburzyć dystans między nami, gdy on psuje moment niepotrzebnymi słowami.— Eto same mięśnie. Mam ja Ci wysłać więcej fotografii dla dowodu? Unoszę kącik ust. Z pewnością wie, jakie zdjęcia mam na myśli. Gdyby nie wiedział, dawno by się odsunął. W każdej innej sytuacji znalazłbym na to jakieś wytłumaczenie, ale nie teraz, gdy tak usilnie doszukuję się dowodu na wzajemność moich uczuć. Ja też wysłałem to nie bez powodu, choć nie przyznałem się do tego wprost nawet przed samym sobą. Nie pozwalam mu się wyprostować. Układam dłoń tuż za jego plecami i tylko czekam, aż wpadnie w moją pułapkę. Nie zamierzam go niczego go zmuszać, ale cicho liczę, że będzie współpracować. Serce wali mi jak młotem. — Jest — odpowiadam poważnie — Jeśli ja Ciebie nie pocałuję, na pewno umrę. — kącik ust nawet mi nie drga, cały brzmię, jakbym oznajmiał mu właśnie, że jestem śmiertelnie chory i tylko oczy żywo lustrujące jego twarz w poszukiwaniu reakcji, nie pasują do wizerunku umierającej osoby. Nieśmiało gładzę go po plecach, wkradając się palcami pod bijącą przyjemnym ciepłem pelerynkę.