Korytarz na czwartym piętrze jest najciemniejszym z tych w wyższej części zamku. Okna znajdują się w dużych odstępach, do tego są bardzo niewielkich rozmiarów. Przechodzącym tędy, drogę jedynie rozjaśniają bezustannie palące się pochodnie. Na tym piętrze znajduję się największa liczba portretów zdobiących ściany.
- Nie pochlebiaj sobie zbytnio - odparła nieco moralizatorskim tonem, czekając w tym czasie na prezenty (lubiła dostawać różnego rodzaju upominki, gdy natrafiła się okazja, ale i bez okazji) i przypatrując się poczynaniom Audrey. Musiała przyznać, że dziewczyny to wszystko dobrze przygotowały. I prezenty były w porządku (to było najważniejsze, nie?). Poduszka była duża, ładna, miękka. I w kształcie kwiatka. I, co Gabrielle zauważyła po niedługim czasie, zmieniała kolory! No nie ma co, odpowiednią rzecz dla odpowiedniej osoby, bądź co bądź. - Dziękuję, Audrey - rzekła, odbierając od dziewczyny prezenty. Poduszkę wzięła pod pachę, w jedną rękę biorąc eliksir, a w drugą watę. Widząc, co wyczynia Jared, pokręciła tylko lekko głową, uśmiechając się dobrotliwie. Pewnych nawyków ludzkich się nie da wykorzenić. Gdy zobaczyła, jak chłopak zjada kawałek waty, zastanawiała się, co ona powodowała. Odpowiedź przyszła szybko. Bełkot, nieźle. Tylko co teraz zrobić? No bo oczywiście jak problem, to do kogo się zwrócić? Do Gab! Widziała te pytające spojrzenie Jareda, który wystawił fiolkę z eliksirem w jej stronę. - No co? No nie wiem, wypij to może? - rzekła niepewnie. Nie była zbyt dobra z eliksirów. A ciągać ludzi do pielęgniarki też jej się nie chciało.
Och no! To był zupełny przypadek, że wśród obecnych tu osób, to jej ufał najbardziej. Była jego najlepszą przyjaciółką, przecież. A gdyby zwrócił się do takiej Miśki? Nie, nie, to nie był dobry pomysł. Michelle była świetną kompanką, ale do zabaw, a takie rady wolał zostawić rozsądnej Gabrielle. Pani rozsądna Gabrielle Motylek. To zdanie brzmiało troszkę dziwnie i nieskładnie, ale w zasadzie było ładne. O, nawet je powiedział, co utworzyło zgrabną (!) bełkoczącą całość. Tak więc dopowiedział kilka przypadkowych słów i wyszła piosenka! Tak przynajmniej brzmiała. Bardzo składnie i rytmicznie. Wymyślał bełkoczące piosenki. Świat oszalał! Z nim na czele. No okej, dobra, nie z nim, z Miśką, ona pierwsza wepchnęła się do pozytywnie zakręconych. Pobełkotał jeszcze chwilkę, po czym wypił zawartość niedużej fiolki, idąc za radą Krukonki. Oblizał wargi i postanowił powiedzieć coś, aby sprawdzić działanie tegoż płynu. - Pani rozsądna Gabrielle Motylek. W zasadzie nie sądził, że ten wywar zadziała! No i przez to zaśmiał się, ze swoich słów. Wypowiedziana na głos formułka brzmiała jeszcze ciekawiej! HA!
Oczywiście chwilę trwało zanim dotarło do niego, co się z nim dzieje, postarzał się, siwe włosy, zmarszczki. Przez moment jego mina wyglądała jakby miał zaraz zacząć krzyczeć i ubolewać nad swym wyglądem, zaraz jednak na twarzy chłopaka wykwitł szeroki uśmiech. - Czaaad... - mruknął i urwał od Kathleen kolejny kawałek waty, nie zjadł go jednak a schował do kieszeni. Odebrał również swoje nagrody i zawinął je w sweter podwijając go do góry i robiąc z niego dużą kieszeń. Poklepał się po brzuchu, który odsłonił tym samym i spojrzał na Audrey. - Dzięki, super nagrody - powiedział, po czym zwrócił się do swej kuzynki. - Idę do skrzydła szpitalnego, niech mnie naprawią, a potem nakarmię Henrego wszystkimi watami! - uśmiech na jego twarzy jeszcze się poszerzył - na razie - pożegnał się, odwrócił i ruszył przed siebie oddalając.
O, Marvolo się obudził! Jak miło... Urwał sobie kolejny kawałek waty i... wsadził do kieszeni! Zaczęła się nudzić, a ma do zrobienia tyle prac domowych! - Cześć Marv! - krzyknęła za chłopakiem. Po minucie stwierdziła, że i ona już powinna iść do dormitorium albo na błonia, aby odpocząć. Tutaj nie będzie wcinać się w rozmowę. - No cóż, sama muszę iść. Paa! - odeszła.
No była jego najlepszą przyjaciółką, była. Co nie znaczyło, że miał na niej w każdej chwili polegać. A może znaczyło? Ale i tak na Gabrielle nie można było do końca polegać. No bo nie. Bełkot bełkotowi nierówny. Jest bełkot denerwujący i jest bełkot, którego chce się słuchać. Jak słyszała, widocznie Jaredowi spodobało się bełkotanie, bo dopiero po jakimś czasie wypił eliksir. W tym czasie, gdy on jeszcze bełkotał, Gab zdążyła wcisnąć swoją watę jakiemuś małemu Puchonowi. On tak lubił słodycze, więc czemu go nie uszczęśliwić? A że się przy tym skurczył... Skurczył? No, no. Ale na szczęście nie był na tyle rozumny, by mieć do niej pretensje i domagać się przywrócenia go do poprzedniego wzrostu. Gdy już Krukon wypił eliksir, powiedział coś i Gab ucieszyła się, że jej rada poskutkowała, ale... - Eee, co? - zamrugała oczami, nie dowierzając temu, co usłyszała. Pani rozsądna Gabrielle Motylek? Ale że to niby ona. No tak, ale... żeby mówić to tak dobitnie? I jeszcze motylek?! Gdy w końcu dotarł do niej sens wypowiedzi (czasem była taka niedomyślna), zaczęła się śmiać. No bo to było śmieszne, nie? I nawet nie zauważyła, jak ktoś tam sobie poszedł.
Tak, właśnie znaczyło! Przecież trzeba było mieć kogoś, komu się ufało. Bez tego ani rusz. A Gabrielle zdobyła sobie jego zaufanie. Właściwie to w tym momencie zorientował się, że od wakacji zaczęli spędzać ze sobą dużo czasu. Pewnie dlatego jej ufał. A jeśli ona nie ufa jemu, to się fochnie, a co! W sumie to ciekawiło go, czy miała takie zaufanie do niego, jak on do niej. Oczywiście nie miał na myśli powierzania plotek. Od tego miała inne koleżanki. Jareda jakoś nie ciągnęło w cudze życie. Oczywiście z paroma wyjątkami. Najbardziej wścibskonosą osobą była bez wątpienia Audrey. Bełkot był świetny, Jared był o tym przekonany. W każdym razie dla niego taka zabawa była... normalna. Lubił robić z siebie durnia przy ludziach. Choć sam o tym nie wiedział. Zdusił kolejny wybuch śmiechu, kiedy zobaczył Puchona, który skurczył się od waty dziewczyny. Cóż, dobrze, że to on, a nie Gabrielle znalazła się pod wpływem tego eliksiru. Jej wzrost był jak najbardziej odpowiedni, po co miał na nią patrzeć w dół? Nie wytrzymał jednak, kiedy zobaczył jej zdezorientowanie. - Przepraszam, wyrwało mi się - powiedział niewinnie, kiedy już powstrzymał śmiech. Jednak cały czas dusił chichot.
A niech się focha, a co! Nie, żeby miał powód. Bo ona mu ufała, o! Ale może się fochać, jak chce i znajdzie jakiś powód. Chociaż nie, nie może. Na nią nie można się fochać. A tak w ogóle, to nie wiedziała, jak zaskarbiła sobie jego zaufanie aż tak. I on jej. Niewytłumaczalny, długotrwały proces. Tak to trzeba określić. Ona i plotki, phi! Kto jak kto, ale ona nie plotkowała wcale. No, prawie wcale. Tylko, gdy miała jakiś odchył od normy. Zaraz tam robił z siebie durnia. Był zabawny, a nie jakimś irytującym głupkiem. No i jej wzrost był odpowiedni, nie potrzebowała być niziutka. U tego Puchona lepiej to wyglądało, zdecydowanie. - No dobrze, wybaczam - powiedziała dobrotliwie, udobruchana przeprosinami.
Odetchnął teatralnie z ulgą. - Dziękuję, o łaskawa! - ukłonił się nisko Gabrielle, wywijając młynka swoim prezentem. Aż świsnęło w powietrzu. - A teraz możemy porobić coś ciekawego... - zaczął, rozmyślając nad jakimkolwiek pomysłem. Zaczął od mini spisu lokacji w Hogwarcie. Pokój Życzeń, ciekawie, ale nie. Pokój Muzyczny, tam już byli. Farbki też już miały swoje miejsce. Lodowa Komnata i błonia za zimne. Ale zostając przy lochach - kuchnia! - Lubisz gotować? - zapytał beztrosko. Nawet jeśli nie lubiła, to miała z nim iść i już. - Chooo, znajdziemy jakiś przepis i coś upichcimy - zaproponował. - A przy okazji napijemy się herbaty! - czyż to nie genialne? Jasne, że tak. Oboje mieli świra na punkcie tego gorącego (lub zimnego, a jakże!) napoju. A przepis... się wymyśli. Albo skołuje po drodze.
William odebrał od zabieganej Audrey swoje fanty, kładąc na ławce, na której właśnie siedział. - Grazie mille, Audrey - powiedział z szerokim i uroczym uśmiechem. Tak się naharowała, biedna. Z wielką chęcią by jej pomógł, ale właśnie dojrzał w tłumie swoją Gabrielle. Jeszcze bardziej się rozpromienił, widząc, jak ta się uśmiecha. Czyli wszystko było już w porządku. Zeskoczył z ławki, zabierając wszystko to, co przed chwilą dała mu Audrey. - Masz, Miśka. Ja i tak nie mam ochoty - mruknął, wciskając Michelle watę do ręki. Pióro weźmie, bo jest w sam raz na lekcję. A eliksir? Eliksir też może kiedyś okazać się przydatny. Wcisnął fanty do kieszeni bluzy, podchodząc do Gabrielle i Jareda. Kiedy szedł w ich stronę, zdołał usłyszeć, że coś planują. No trudno, nie zamierzał im przeszkadzać, chociaż powoli zaczynało mu być głupio, że Gabrielle spędza więcej czasu z Jaredem, niż z nim. Skinął głową Krukonowi, nachylając się nad dziewczyną. - Kiedy już skończycie, przyjdź do Sali Teatralnej, będę czekał. Oczywiście, jeśli chcesz - powiedział, jeszcze raz nachylając się do brunetki i całując ją krótko w usta. - Bawcie się dobrze - dodał z uśmiechem na odchodnym, idąc do Pokoju Wspólnego Krukonów. Jeszcze ma dużo czasu zanim Gab wróci ze spotkania. Równie dobrze może w ogóle nie przyjść, więc William poćwiczy tylko monologi, dla wprawy.
- Nie ma za co - odparła naturalnie, w duchu śmiejąc się jednak z poczynań Krukona. Skinęła tylko głową na jego propozycję. - Och, byłabym zapomniała - mruknęła do siebie, przypominając sobie, że cały czas trzyma pod pachą tę nieszczęsną poduszkę. Dlatego też schowała fiolkę z eliksirem do kieszeni, po czym wyjęła różdżkę i za pomocą Reducio zmniejszyła tę poduszkę do takich rozmiarów, po czym schowała różdżkę i zmniejszoną poduszkę do kieszeni. - Nie lubię gotować, wolę piec ciasta - stwierdziła. Zastanawiała się, jak on mógł być tak beztroski. Ona nie potrafiła być taka. Zbyt często zadręczała się nieprzyjemnymi myślami. Czy chciała iść do kuchni? Niekoniecznie. Ale gdy usłyszała wzmiankę o herbacie, nie mogła mu odmówić. No bo oboje kochali ten życiodajny [?] płyn. A wtedy William przybył. Zaskoczył ją, szczerze mówiąc, tym pocałunkiem. Nie, żeby jej się ie podobał. Co to, to nie. Jednak nie spodziewała się, że zrobi to przy ludziach. Chciał, żeby wszyscy wiedzieli, że są razem? A czemu miałby nie chcieć? Odpowiedz sobie na to pytanie, Gabrielle. - Przyjdę, na pewno - odparła radośnie na propozycję jej Williama. - Do zobaczenia - dodała, wodząc za nim lekko rozmarzonym wzrokiem. I dopiero, gdy zniknął z widoku, wróciła do rzeczywistości.
Jakże ona lubiła wędrować po wilgotnych wnętrzach zamku w Hogwarcie! Ostatnio wybierała się na takie przechadzki co najmniej raz dziennie. Nie potrafiła wysiedzieć tylko w trzech miejscach w kółko. Była to Wielka Sala, dormitorium i Pokój Wspólny Gryfonów. Chyba od dwóch tygodni nie była na żadnych zajęciach i nie było jej tego brak, wcale! Nie było to do niej podobne. Kiedy tak spacerowała przyglądała się wszystkim obrazom na ścianach. Nie wyglądała to tak, że szła i rzuciła tylko okiem. Przy każdym musiała przystanąć, dokładnie go obejrzeć i czasem, kiedy miała troszkę lepszy humor robiła do niego głupie miny. Śmiechu miała wtedy co nie miara! Dzisiaj wydawało jej się, że ma raczej lepszy humor niż przez ostatnie dni. Właśnie zaczęła robić głupie miny i nienaturalnie wyginać ciało tak, żeby jakaś nadęta pani w obrazie była cała czerwona ze złości.
Nigdy nie przepadałem za spędzaniem czasu w dormitorium, nawet budynek szkolny był dla mnie dziwny, czułem się w nim jak w klatce. Chociaż niezwykle fascynującej i magicznej, dlatego też postanowiłem przejść się po tej ciekawej klatce. Oglądałem wszystko co wydawało mi się ciekawe, od okien, drzwi po obrazy. Spędzałem już tak ze czwartą godzinę z kolei kiedy wyszedłem zza zakrętu i ujrzałem Płomyczka, zastygłem w bezruchu. Nie spodziewałem się Jej ujrzeć przed upływem dziesięciu dni, a tu nagle...no proszę od razu się uśmiechnąłem patrząc na to co wyprawiała Margaret. Mam nadzieję że nie zauważy mojej obecności, bezszelestnie przemieściłem się tak by nie mogła mnie zauważyć i przyglądałem się Jej z ciepłym uczuciem w sercu.
Usłyszała, że ktoś się zbliża, więc tylko zmieniła swoje wygłupy na mniej widoczne,. Teraz strzelała tylko głupie miny w kierunku czerwonej pani. W końcu przeniosła się na pana we fraku z wąsem. Uśmiechnęła się do niego ciepło. Skąd miała wiedzieć, że tak blisko niej w tej chwili stoi Yavan i patrzy na nią. Nie miała odwagi popatrzeć w tamta stronę, bo w jej głowie istniała myśl, że to może być on, ale przecież to było raczej mało prawdopodobne przy tak wielkiej liczbie uczniów i nie tylko. Ciekawość jednak wygrała z całą resztą, Jej wzrok zwrócił się ku końcu korytarza. TO ON! Do jasnej cholery! Czy tez ja mam takiego pecha?! Sigrid jeszcze nie odpisała na jej list, więc nie miała pojęcie czy w ogóle zechce z nią współpracować. Patrzyła na Ślizgona tępym wzrokiem. Nie potrafiła ani do niego podejść, ani uciec.
Nie byłem przygotowany na nagły kontakt wzrokowy z Płomyczkiem, zauważyłem Jej zdziwienie oraz drastyczną zmianę na twarzy. Zabolało mnie to, będę musiał się postarać by nie wpaść ponownie na Margaret, jeśli tak reagowała na moją osobę to wolałem się nie pokazywać przed upływem dziesięciu dni. Chciałem się ruszyć, ale przez kilka długich chwil nie byłem w stanie, dopiero po kilku sekundach szybkim ruchem zmusiłem się do odejścia. Podążałem przed siebie nie patrząc na to gdzie zmierzam, myślałem tylko o fortunnym lub nie fortunnym spotkaniu z Płomyczkiem. Miałem tylko nadzieję że nie sprawiłem Jej zbyt dużej przykrości tym spotkaniem.
Obiecała sobie, że nie ruszy się z miejsca, póki to on nie odejdzie pierwszy. Wytrzymała. Yavan odszedł. Nie wiedziała go już. Z jej oczu poleciało kilka ciepłych łez. Uśmiechnęła się do samej siebie, bo chłopak nie próbował do niej podchodzić, czy rozmawiać z nią, a jednocześnie tak okropnie ją to bolało. Znów popatrzyła na pana z wąsem. - To idę., - Szepnęła ze smutnym uśmiechem i czym prędzej pobiegła do dormitorium poużalać się nad sobą. W takich momentach najmocniej się nienawidziła.
Patrzył niepewnie na LSD. Wyglądała strasznie i tragicznie. Miał wrażenie, że nigdy o siebie przesadnie nie dbała, ale nigdy nie widział jej w takim stanie. O ile zawsze była lalką, to teraz była bardzo brudną lalką, którą chyba ktoś popsuł. Chociaż słuchał co do niego mówi, właśnie osuwał się na podłogę przy ścianie. Nie miał siły nic na to co mówi odpowiedzieć. Najchętniej by teraz pospał. Czy to nie był w sumie niezły plan? Ja pierdolę, ja pierdolę…On też, zdecydowanie. Miał całkowicie dość dzisiejszego dnia. Żałował, że nie wziął ze sobą wódki, teraz na pewno byłaby wsparciem, bo aktualnie procenty już chyba całkowicie wyleciały mu z głowy. A tak to wszystko było jakieś dziwne i nierealne. Nawet LSD wydawała się nie być naćpana. Patrzył jak Lunarie związuje włosy. Był taki zmęczony i na nic nie miał siły. Czy naprawdę był gotów iść na jakiś korytarz? Nie. Zdecydowanie nie. Może lepiej byłoby, żeby tu zostali. Rośliny z gabinetu przyjdą po nich i je ukatrupią. To byłoby całkiem zabawne. I nie musiałby się wysilać. - Dobra – warknął niezadowolony. Musiał wstać i zacząć powoli przemierzać korytarze. Znaleźć nauczyciela, który wyjaśniłby co tu się kurde dzieje. Droga po schodach była jeszcze dłuższa niż zwykle. Czas zdawał się wręcz stać w miejscu, a ilość stopni zwiększała się miarowo. Już nie chciał, już miał dość. Może zostanie tutaj? Ale w końcu powiedział LSD, że kogoś poszuka. Wypadałoby chociaż spróbować. Znalazł się na korytarzu i powoli szedł nim co chwila nawołując kogoś. Co prawda niezbyt głośno i sprytnie, bo wyparowały mu siły, ale lepsze to niż nic. Nagle zobaczył, że coś zmierza w jego kierunku. Otworzył oczy z przerażenia. Czy to nie drobinki szkła leciały w jego kierunku? Orlov szybko padł na ziemie i zasłonił głowę.
Dobra ledwo Grig uchronił się od tego niby- szkła, to oczywiście Orlov jak wiemy nie zostaje na jednej przeszkodzie turniejowej jedną kolejką. To chyba uwłaczałoby jego godności! Grig na każdym etapie musiał być co najmniej trzy razy dłużej niż cała reszta uczestników, bo w końcu to podstawa i rytuał, czy tam coś. W każdym razie oczywiście Rosjanin nie zorientował się od razu, że to szkło nawet go nie musnęło, bo nie istniało. Wręcz przeciwnie, był święcie przekonany, że właśnie udało mu się uniknąć ostrych jak brzytwa odłamków szkła. Dzielny Grig ruszył dalej przed siebie. Miał wzmożoną czujność, bo w końcu wszystko mogła zaatakować go. Nawet pewnie nie wiedział tak naprawdę jak bardzo. Kolejną iluzja była lecąca miotła. Wprost na niego. Grigori nigdy nie lubił mioteł. Niewielu osobom się do tego przyznał. Ale i tak sporo osób miało okazję zobaczyć jak nieudolny jest na tym latającym kawałku drewna. Jak był bardzo mały spadł z niej ze sporej wysokości i od tej chwili biedny Orlov od zawsze ma awersje do tego środka transportu. Dobra zresztą nieważne. Chodzi o to, że tym razem iluzja postanowiła pokazać się jako miotła atakująca go, a przerażony Orlov zacisnął powieki i rzucił się ku ścianie. Magicznym sposobem jak tylko otworzył oczy, wszystko zniknęło. Co prawda jeszcze przed chwilą miał wrażenie, że na za zakrętem znika ta szalona miotła, ale czy to była wyobraźnie… ale raczej inni maja ciekawsze rzeczy do roboty W każdym razie zdziwiony takim obrotem sprawy Grigori nie miał pojęcia czy ma wracać korytarza, iść dalej, czy co. No nie miał pojęcia!
Jak wiadomo Grig jest super menski i odważny, więc postanowił iść dalej. Co prawda cholernie bał się co jeszcze mu się przytrafi. Zagryzał dość mocno wargi, oparł dłoń o ścianę i wodząc po niej szedł w głąb korytarza. W końcu zorientował się, że jest coraz ciemniej, światło jakby zostawało za nim. Wyjął różdżkę i mruknął Lumos. Jego kroki były bardzo ostrożne. Każdy ruch był precyzyjny, starał się nie dotykać niczego niepotrzebnego. W końcu skoro znikąd pojawiały się odłamki szkła, albo okropna miotła, to może szkopuł tkwi w tym, by niczego nie dotykać. Orlov był straszliwe zestresowany. Stanął na chwilę w miejscu, by ochłonąć i oprał się plecami o zimną ścianę. Przynosiła mu błogą nieokreśloną ulgę. Aż miał ochotę przymknąć chociaż na chwilę oczy, wyobrażać sobie, że przenosi się do swojego łóżka i najzwyczajniej w świecie odpoczywa snem sprawiedliwych. I nawet to zrobił. Otarł dłonią czoło i odgarnął swoje włosy do tyłu. Westchnął głośno, chowając na sekundę twarz w dłoniach. Aż w końcu nie mogąc się oprzeć temu co chciał zrobić, zamknął na zaledwie parę sekund oczy. W końcu jego mózg zaczął toczyć walkę z jego praktycznie bezwładnymi już kończynami. Musi odnaleźć profesora i uratować siebie oraz LSD. Musi. A żeby to zrobić powinien wstać i przemieścić się. Nie zostawać tutaj jak tchórz. To chyba Lunarie powinna iść po nauczyciela, była bardziej obeznana może w tym zamku i może nauczyciele bardziej ją lubili, bo za tym szalonym piromanem mało kto przepadał. Grigori w końcu leniwie otworzył oczy. Ku swojemu przerażeniu w ostatniej chwili rzucił się na ziemię, broniąc się przed Ringo czy jak tam się nazywała ta gra. Na dodatek kiedy upadał na ręce zorientował się, że za nim są gwoździe. Skąd one tutaj! I zanim zdołała odpowiedzieć na to pytanie, albo po prostu pogodzić się ze stratą dłoni, zauważył, że jego ręce omijają przestrzeń. Zupełnie rozpłynęły się. Zdumiony Grig pomachał chwilę ręką. Nic. Jakby tego nie było. Wstał i rozejrzał się dookoła. Teraz z kolei zobaczył ogromne robale chodzące po ścianie. Pierwszym odruchem była ucieczka. A po chwili zastanowienia podszedł do pająka wielkości jego obu dłoni i dotknął jego obleśnego czarnego tułowia. Palec przeszył powietrze. Nic w tej sali nie istniało naprawdę. Mógł zupełnie spokojnie szukać dalej.
Im więcej ciemności tym lepiej. Niezwykle podobało mu się to, że okna i pochodnie są daleko od siebie. Dzięki temu mógł się schować i stać bez ruchu, prawie niezauważony podczas gdy wiele osób przechadzało się tędy. Mógł obserwować każdego i już układać sobie o nich zdanie. Mitchell ogólnie bardzo lubił takie mroczne klimaty. Można to było wywnioskować od razu, kiedy zobaczyło się jego pokój. Okna były z reguły zasłonięte, a na każdej półki były czaszki. Dlatego może zrażał do siebie sporą ilość ludzi, a może dla tego, że jest niemiły. Idąc przez ten korytarz obejrzał kilka różnych obrazów. Niektóre były puste, na innych postacie smacznie drzemały. To chyba znaczyło, że jest już późno. Widocznie za długo obserwował ludzi i szkołę. Mimo wszystko nie chciało mu się już wracać do pokoju. Oparł się o ścianę i ziewnął głęboko. Podrapała się po policzku. Na sobie miał dżinsowe rurki i czarną bluzkę, której kaptur tkwił na jego głowie. Wyglądał odrobinę strasznie, szczególnie, że wokół niego panowała taka niezręczna cisza...
Przemierzając zamek, poruszała się na palcach, niemal bezszelestnie. Nie wiedziała, dlaczego, nie wiedziała, po co - robiła top instynktownie, automatycznie. Nie zastanawiała się nad tym, jej myśle były zajęte skakaniem pomiędzy tym, czym nie powinny. Nie wiedziała też, czym kierowała się, wybierając zakręty. Szła na oślep, ledwo mając świadomość tego, że idzie. Nie chciała myśleć. Chciała być rośliną, niezdolną do analizowania, do odczuwania. Albo zapomnieć, zwyczajnie zapomnieć. Ale ani jedno, ani drugie nie było możliwe. I ta myśl najgłośniej obijała się echem po jej umyśle. Utknęłam. Jestem w pułapce. Byla przez to sfrustrowana. Sfrustrowana była często, ale czy aż tak? Nie potrafila nawet przewidzieć, co czeka ludzi, którzy w takiej chwili stanął na jej drodze... Oderwała spojrzenie od podłogi i spojrzała przed siebie, odkrywając, że znajduje się w korytarzu - w jakim? Któż wie. Nie zdawała sobie sprawy z czyjejś obecności, nie dostrzegła jej, chwilowo pozbawiona umiejętności postrzegania. Zwolniła, ostrożnie stawiając stopy.
Może nie tyle co usłyszał, jednak mimo dużych ciemności ujrzał delikatnie oświetlony zarys postaci. Widział jedynie, że to kobieta niższa od niego, co było oczywiste - był dość wysoki. W dzieciństwie dzieci śmiały się z niego, ponieważ był najmniejszy. Kto by pomyślał, że teraz jest ponad nimi wszystkimi. Był to jeden z powodów, które prawdopodobnie wytłumaczyły jego zamiłowanie do samotności. Zdążył się już wystarczająco zrazić do ludzi. Teraz było bardzo ciężko do niego dotrzeć. Nikomu się właściwie to nie udawało tak do końca, ale jakiś tam przyjaciół miał. Jednakże mniejsza z tym. Wracając do owej postaci, która przechodząc owym korytarzem zainteresowała go. Jednak uczniowie nie omijają tego miejsca? W końcu wielu jest tutaj takich, którzy boją się zaglądać w te najstraszniejsze zakamarki. Nie wiadomo co może wyskoczyć z każdego zaułka, to w końcu Hogwart. On uczył się tu siedem lat, teraz studiował a mimo wszystko nie mógł opisać dokładnie każdego zakątka zamku. W wielu jeszcze nie był. Czekały na niego. Nie mając pojęcia kim jest owa nieznajoma zrobił jeden krok. Stąpnięcie rozeszło się echem po ścianach. Żałował, że nie ma czerwonych tęczówek, które mogłyby zajaśnieć złowrogo w tym miejsce. Zrobił jeszcze jeden krok... A potem dziewczyna popchnięta przez niego wylądowała boleśnie na ścianie. On jedną rękę miał na jej ramieniu, drugą opierał o kamień, zaraz obok jej głowy. Spoglądając w nią oblizał się łapczywie. - Znam cie... - Rzucił tak najzwyczajniej w świecie. Jego głos mogło by się zdawać, że jest jakby pozbawiony jakichkolwiek uczuć, przesycony takim samym zimnem jakie panowało w wielu korytarzach. Kojarzył tą dziewczynę. Prawdopodobnie byli razem w Slytherinie, jeszcze jakiś rok temu. W jego oczach pojawiło się nagłe zainteresowanie. Zrobił krok w tył tym samym biorąc ręce i wkładając je do kieszeni.
Aż do końca nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie jest sama w korytażu. Jej percepcja nie działała prawidłowo tego wieczora. Gdy usłyszała odgłos kroków, sądziła, iż ktoś idzie za nią, chociaż gdyby tylko spojrzała, zwróciła uwagę na to, co ma przed sobą, zobaczyłaby studenta. Mel odwróciła jednak głowę, by zerknąć za siebie. Zanim jednak cokolwiek zobaczyła, poczuła szarpnięcie i niespodziewanie uderzyła plecami o ścianę. Siła, z jaką iuderzyła, wydarła jej na chwilę powietrze z płuc, a przed oczami zamigotały białe plamy. Dopiero gdy zniknęły, zobaczyła przed sobą twarz chłopaka. Przyglądała mu się uważnie, bez zdziwienia, jakby spodziewała się takiego czynu z jego strony. Pamiętała go; uczył się rok temu w ostatniej klasie, w barwach Slytheriny. Czasami widywała go w pokoju wspólnym, jednak nigdy nie poznała. - A ja ciebie - odparła, mierząc go wzrokiem. Nie przestraszył jej - czy tego chciał dokonać? - a zdecydowanie odmalowane na jej twarzy miało go w tym uświadomić. Gdy się odsunął, poprawiła przekrzywioną bluzkę, posyłając mu wyzywające spojrzenie.
- Slytherin... Mam rację? - Dopytał się jeszcze, jednakże tym razem widocznie mało go to już obchodziło. Można to było wywnioskować po kilku rzeczach. Kręcił się jak na nieznośnych zajęciach historii, rozglądał na wszystkie strony. A po chwili po prostu wolnym krokiem ruszył sobie przed siebie. Co mu się nie spodobało? Uderzanie dziewczyną o ścianę miało pewien cel. Lubił słyszeć ten pisk, bądź jęk wydobywany z ust pięknej płci. Na dodatek potem dziewczęta lekko się kuliły, spoglądały na niego z przestrachem. Zdarzało się, że jego bliskość, ciepły oddech wywoływał rumieniec na ich słodkich twarzach. Nic więc dziwnego, że uzależnił się od tego rodzaju kontaktów. Nawet, jeśli w pewien sposób robił kobietą tak krzywde - fizyczną czy psychiczną, mniejsza, to i tak było to na prawdę bardzo... No fajne. Przynajmniej w rozumowaniu tego mrocznego chłopaka. Kto by przypuszczał, że czasem wystarczyło niewiele, by był miły. Nie rzucał właściwie przykrych komentarzy, ale potrafił być bardziej uprzejmy niż w tej chwili. A wystarczyłoby jęknąć. Kiedy już stał do niej tyłem na chwilę na jego twarzy pojawił się delikatnym dziecięcy burmuszek jakby ktoś mu zabrał jego ulubioną zabawkę, lalkę zrobioną z patyków i wielkiego owocu jako głowy. Na szczęście ten wyraz twarzy nie utrzymał się długo, wrócił do maski obojętności.
Melanie splotła ręce na piersi, patrząc w plecy chłopaka. Wydawał się strasznie dziwny, nienaturalny. Za każdym razem, gdy widziała go gdzieś w zamku, miała wrażenie, że w ogóle tu nie pasuje. Ale nie w taki dyskretny sposób, jak Mel - po prostu odstawał. Przynajmniej w jej opninii. - Owszem, Slytherin. - Rzuciła obojętnie. - Thomason, Melanie, lat siedemnaście - dodała, odwracając wzrok w kierunku ściany. - A czego takiego się dopuściłam, że zostałam rzucona o ścianę? Zakłóciłam ciszę w tym korytarzu, oddychałam twoim powietrzem? Znowu wbiła wzrok w jego plecy, marszcząc brwi. Powoli oderwała się od ściany i przeszła na środek korytarza, nie poszła jednak za oddalającym się Blythem; patrzyła jak się oddala, sądząc, że po prostu sobie idzie do Skrzydła Studenckiego, żeby iść spać albo coś w tym stylu. Wydało jej się to dość dziwne - koleś najpierw rzuca nią o ścianę, jakby poważnie uraziła jego ego, czego nawet nie zdążyła spróbować zrobić, a potem odchodzi, jakby nigdy nic.
Chłopak nie odszedł jednak zbyt daleko. Słysząc jej głos stanął i ponownie odwrócił się w jej kierunku. To było trochę tak, jakby uznał ją za istotę zaraźliwą i mimo iż chciał z nią porozmawiać, to bliski kontakt mógłby być dla niego zabójczy. - Droga Melanie Thomason, lat 17, nie musiałaś zakłócić mego wiecznego spokoju żeby być na to skazaną - Powiedział cicho, ledwie dosłyszalnie tonem spokojnym. Odrzucił grzywkę do tyłu, która naszła mu na oczy. Przekrzywił głowę delikatnie w bok, wpatrując się w nią, tak jakby jego wzrok mógł przebijać na wylot, bądź przechodzić do głębi duszy i wyciągać z niej te najgorsze sekrety, które potem wykorzysta do nikczemnych celów. Oblizał dolną wargę łapczywie. - Wystarczy, że żyjesz... I jesteś kobietą, o ile nie myli mnie spostrzeżenie - Może nie wiele dziewczyn doświadczało akurat takiego zachowania. Z reguł jeśli któraś już uderzała o ścianę, to kończyło to się czymś jeszcze... No cóż, nie każdemu dany jest rozwój sytuacji akurat z nim. Może kiedyś tej się uda. Na chwilę uśmiechnął się chytrze, wydajac przy tym charakterystyczny dźwięk.
Już dawno nigdzie nie wychodził, nie dawał znaku życia, nie odzywał się do ludzi, przyjaciół, nawet rzadko kiedy rozmawiał z Lavrentym, tak jakby zabrakło mu siły na wszystko. Zastanawiał się, dlaczego tak bardzo odechciało mu się wszystkiego. Przecież mimo wszystko, towarzyski był, na swój chory sposób. Lubił towarzystwo fajnych ludzi, lubił od czasu do czasu na inteligentne tematy z kimś podyskutować. Poza tym, nie tylko w tym był dobry. Zawsze trafiła się okazja na jakąś imprezę, choćby małą, tylko dla nielicznych. Gideon z pewnością wtedy by nie zrezygnował z pójścia na nią. Chociażby bal z okazji Halloween. Był na nim, poznał tam miłą dziewoję, która, mimo wszystko, zbytnio go swoją osobą nie zainteresowała. Ciągle zastanawiał się, kim była. Nie rozpoznał w niej nikomu mu znajomego. Z resztą, nieważne. Kiedyś G lubił gdzieś wyjść, to wszystko. A teraz? Nie robił nic, tak jakby odechciało mu się chęci do życia, co oczywiście było nieprawdą. I nareszcie wyszedł z pokoju. Wziął głęboki wdech, mijając próg swojego pokoju, jakby właśnie znalazł się na świeżym powietrzu. Nawet nie zauważył zbitych wyrazów niepewności na twarzach Krukonów, wpędzających w tym czasie wolne popołudnie w Pokoju Wspólnym, rozkoszując się ogniem w kominku i ciepłem przybocznych kanap i foteli. Minął ich, na żadnego nie kiwając nawet głową, bez słowa udał się na jeden z pierwszych lepszych korytarzy, aby tam usiąść na parapecie okna, otworzyć je i wpatrując się w widok za nim. Błonia, kiedyś tak dobrze znane mu, a teraz wręcz przeciwnie.