Opustoszałe, zakurzone, nie używane od lat pomieszczenie. Początkowo, miało to być miejsce organizowania różnorodnych przyjęć i okazji, a także wspaniałe miejsce ćwiczeń dla kółka teatralnego. Jednakże przez brak zarówno prowadzącego, jak i chętnych sala ta pozostała nieużywana. Na ziemi można znaleźć pare pergaminów, zawierających zgubione notatki studentów, czy też początkowe rysopisy scenariuszy jeszcze sprzed wielu lat. Dzisiaj, uczniowie przybywają tu najczęściej tylko po to, by odpocząć od hałaśliwych rówieśników i zaznać nieco ciszy i spokoju.
Okej, skoro Lottka powiedziała, że koło Sali Teatralnej musi się ktoś kręcić, na pewno tak było. Nauczyciel, jakiś prefekt, ga(e)jowy, ktokolwiek. W tej sytuacji nawet woźny byłby dobry! Raz, że jest dorosły, a dwa, że nawet on i jego pierdzący ogniem kogut byli mniej dziwni od tego na maksa zakręconego dnia, podczas którego odkrył dziwną więź łączącą go z Lottką, zostali zaatakowani przez kociołki, śmierdzącostopych kung-fu wysłanników miszcza i wiele innych wielce podejrzanych rzeczy. No nieważne, nieważne. Koleżanka z Meksyku była wielce mądra (widzicie - mądra a nie mondra, to coś znaczy!), więc musiała wiedzieć co mówi. Zważając na fakt, że do umówionej godziny spotkania Dżoel miał jeszcze jakieś dziesięć minut, pognał ile sił w nogach (dobra, gnał jak dziki, hehe) do skrzydła studenckiego, na drugie piętro dokładniej. W ogóle muszę wam powiedzieć, że jeszcze dziwniejsze było to, że po drodze nie spotkał żadnej żywej (nieżywej zresztą też) duszy! OJAAAAA! A co, jeśli Miszcz porwał ich wszystkich, żeby zamienić ich w swoich śmierdzacostopych kung-fu fighterów?! Załamany tą myślą Francuz jeszcze bardziej szybko i dziko dopadł drzwi wejściowych od sali teatralnej, ale - o dziwo! - te były zamknięte na cztery spusty! A może nawet i na więcej, bo kopniakowi ciotowaego Garsąą też się nie oparły, skurczybyki. Dobra! Jak nie drzwiami, to oknem, jak nie oknem (bo chyba o takie tu ciężko), to tylnym wejściem! Jak pomyślał (Merlinie, niech ten chłopak już nie myśli), tak zrobił, więc ino migiem (w sensie, że tak szybko) znalazł się przy tylnym wejściem, którym dostał się na samą scenę. Hehehe, zgadnijcie co! Co? Kolejne zdziwko! Dobra, zdziwko nie jest już tak spektakularną rzeczą, bo cały ten chory dzień był jednym wielkim zdziwkiem (baj de łej, fajne słowo!). Ale wracając do rzeczy... Joel truchcikiem wbiegł na scenę, a tam zamiast jakiegoś nauczyciela patrolującego salę albo przewodniczącego kółka teatralnego zastał... WIELKĄ BUTELKĘ SZAMPANA! I to naprawdę wielką, taką wielką przez wielkie W! Stała sobie, ot tak, na środku sceny, czekając tylko aż ktoś ją sobie zajuma. Nie, żeby takie coś chodziło Francuzowi po głowie, nie nie. W każdym razie jak sobie pomyślał, jaki byłby odlot z taką metrową studnią procentów i kilkoma znajomkami, to zaraz mu się jakoś tak przyjemnie robiło. No ale, THIS IS SPARTA, Garsąą! Lottka czeka gdzieś tam w gabinecie, a ty ślinisz się do butelki i nie robisz tego, co robić powinieneś! No, ale że student słabą wolę miał, to musiał chociaż macnąć (tak opuszkiem, opuszkuszkiem) etykietkę butelki. Potruchtał w kierunku tego metrowego płynnego szczęścia i puff! miźnął ją ręką, żeby sprawdzić, czy jest prawdziwa i czy jego wyobraźnia nie robi mu niecnych żarcików. I WIECIE CO SIĘ STAŁO? PUUUUUUF! Dżoel przez sekundę był skłonny pomyśleć, że nie jest ciotowaty, a jakiś superherosowaty, bo zrobił się taki huk i zamieszanie, że myślał, iż ową butelkę przewalił jednym macnięciem! Ale nieeeeee! Okazało się, że korek od szampana wystrzelił, polała się piana, kurtyna podniosła, zewsząd (dobra - z widowni) rozległy się rozległe (ach, jaki epitecik) oklaski, a może nawet i gwizdy albo powszechnie wszystkim znane BUUUUU, bo cóż, nie każdemu się podobało, że reprezentant Beauxbatons WYGRAŁ WŁAŚNIE TRZECIE ZADANIE A TYM SAMYM CAŁY TURNIEJ TRÓJMAGICZNY. Hehe, no właśnie, do zszokowanego i przestraszonego całym tym sajgonem Dżoela zaraz podbiegli jacyś ważniaccy cwaniacy w garniturkach, ściskając mu ręce i gratulując wygranej. Wygranej? Jakiej, kurwa, wygranej? przemknęło mu przez myśl, bo dalej nie do końca ogarniał, że cały dzisiejszy dzień to trzecie zadanie (A ON NIE MIAŁ NA SOBIE BŁĘKITNEGO DRESIKU MADE IN BEAUXBATONS?!), a błyskające u w oczy flesze aparatów bynajmniej wcale nie pomagały mu dojść do siebie. - Nie, nie, nie, puśćcie mnie, ja muszę iść po Lottę, bo Miszczu ją porwie i zmieni ją w swojego śmierdzącostopowego kung-fu sługę! - Ach tak, nie ma to jak pierwsze uroczyste słowa wygranego, hłe hłe! W każdym razie teraz jesteśmy na takim etapie, że jakieś cwaniaczki w garniturach tłumaczą mu, że wygrał wieczną chwałę, dużo pieniążków (będzie biba, haha!), a Lottka zaraz tu przyjdzie, bo była ochotnikiem w Turnieju! Potem rozdali wszystkim kieliszki z szmpanem, wszakże z butelki dalej się lało! No i oczywiście było dużo ściskania, przytulania, gratulacji, fociuszek (chociaż Garsąą pozował dość niechętnie, sami rozumiecie - ten brak dresiku!), podziękowań ze strony Francuza dla przyjaciół (no i pozdrowienia dla Courtney, Gab i wszystkich jej ziomków, których nie jestem w stanie spamiętać!), a także nerwowe oczekiwanie na piękną Effkę i męskiego Grzesia.
Wygrana Joela była dla niej oczywista, wiedziała to odkąd kiedyś tam zobaczyła go maszerującego przez korytarze Hogwartu. Inaczej po prostu być nie mogła. Gdy okazało się, że z trzeciego etapu wyszedł zwycięsko, pomachała głową i przybierając mądry wyraz twarzy orzekła, że nigdy nie wątpiła, że to właśnie Francuz pierwszy przekroczy linie mety, czymkolwiek ona była. Pomimo tej pewności, gdy ktoś z tłumu krzyknął, że ten w lokach już jest i tak dała się ponieść emocją. Krzycząc i piszcząc, dzikim biegiem rzuciła się w stronę aktualnego pobytu Garcona i dotarła tam nienaturalnie szybko, a i tak okazało się, że już jej chłopaka zabrali i ściskają go za nią. Dobrze wiedziała, że tak być nie może i perfidnie odbiera się jej fuchę, toteż wykorzystując wystające łokcie, wymusiła wąską ścieżkę i rzuciła się w ramiona Joela.
No i był tak ściskany, a co za tym idzie miotany we wszystkie strony. Każdy składał mu gratulacje, no a pominę już fakt, że połowy z tych zacnych person Dżoelosław nie znał. Okej, okej, wystarczy, że pięknie się uśmiechał i wszystkim dziękował, a ci po jakimś czasie ustępowali miejsca nowym i tak dalej i tak dalej. Ogółem nie było źle, no ale chciał już, żeby przyszła Lottka, żeby mieć stuprocentową pewność, że owszem, nic jej nie jest, no i Miszczu nie porwał jej, aby zmienić ją w śmierdzącostopego kung-fu fightera. A w dodatku był zmęczony. Helooooł prawie cały dzień biegał, chociaż 'uciekał' byłoby tu odpowiedniejszym słowem. Rozpoznawał może co drugą twarz w tłumię, ale osobę, która z impetem rzuciła mu się w ramiona rozpoznał od razu. Toż to płomiennoruda nimfa Hanka! Przytulił ją z cłej siły, bo to jednak jakiś bliższy znajomy, a zaraz potem do głowy przyszedł mu szalony pomysł! - P-pójdziesz ze mną na bal może? - spytał na bezdechu, odsuwając ją trochę od siebie. No cóż, przecież reprezentanci tańczą walca, a samemu to tak z lekka głupio.
Effie nadal stojąc w pokoju widziała jak okropne postacie z obrazów, zaczynały wychodzić. Patrzyła na to zupełnie osłupiała nie do końca wiedząc, co ma teraz zrobić. Może i stałaby patrząc tak nadal, ale nagle poczuła jak ktoś dotyka ją za rękę. Szybko się obróciła i jak dostrzegła, był to jakiś chory, zapewne na smoczą ospę, stary mężczyzna. Effie zakryła ręką usta i zaczęła się cofać. Osłupiała sięgnęła po swoją różdżkę. - Depulso! - Effie zaczęła rzucać zaklęciem w poszczególne kreatury. Te obrywały, leciały na drugi koniec sali, po czym ponownie się podnosiły. Zaklęcie nie było wystarczająco dobre. Zaczęła więc w nich celować zaklęciami „Orbis”. Postacie zaczęły być pętane jakimiś świetlistymi linami. Kiedy już każdy z nich był związany, Effie szybko uciekła do drzwi. Z wielką ulgą wybiegła na korytarz. To wszystko bardziej przypomniało jakiś sen. Może właściwie śniła? Może to był jakiś totalnie realistyczny koszmar? Nie miała czasu teraz się nad tym zastanawiać. Musiała przecież kogoś tu znaleźć! Zaraz, o jakim miejscu mówił jeszcze Boris? Szybko sobie przypomniała o sali teatralnej. Było daleko, ale może po drodze kogoś chociaż znajdzie? Przecież ktoś gdzieś tu musiał być! Dziewczyna zaczęła pokonywać kolejne piętra, aż w końcu dotarła do skrzydła studenckiego. Chociaż to bieganie nie było łatwą sprawą, nie zapominajmy, że Effie miała na sobie całkiem wysokie obcasy! Główne drzwi do Sali Teatralnej były zamknięte, zaraz więc ruszyła w kierunku tych bocznych. Szybko za nie pociągnęła i weszła do środka. Była tuż przy scenie, więc automatycznie na nią wbiegła. I stanęła jak wryta. Oto przed nią na widowni siedziała chyba cała szkoła. Krzyczeli coś, bili brawo i wołali. Na początku stała nie wiedząc o co chodzi. Dopiero jak jakieś osoby podleciały w jej kierunku i zaczęły mówić „Turniej! To był turniej!”, dotarło do niej, co w ogóle jest grane. SLYTHERINIE! Właśnie przeszłam ostatni etap turnieju! Szybko dowiedziała się, że była druga, będzie mieć wiec srebrny medal w całym turnieju. Inaczej mówiąc, wyszło świetnie i naprawdę nie sądziła, że przejdzie to wszystko bez szwanku, nie zapominajmy, że ani razu nie trafiła do szpitala i że na dodatek zajmie drugie miejsce. Mogła spokojnie powiedzieć, że wyszło jej to świetnie.
Pokoj marzeń. Jeśli tutaj nie znajdzie nikogo, to już po nim. Przeszedł przez ten dziwaczny korytarz widmo i popchnął drzwi do pokoju marzeń. Rozejrzał się dookoła. Był całkiem pusty. Powoli wszedł głębiej do środka i krzyknął coś, sprawdzając, czy coś mu ktoś odpowie. Ale jedynie usłyszał swoje echo. Już miał się odwracać i wychodzić, kiedy zobaczył w kącie pokoju malutkie ognisko. Podszedł do niego powoli. Nie mógł się powstrzymać, w końcu jak Grig mógłby w ogóle zostawić w spokoju tlący się ogień. Stanął nad nim zastanawiając się czy go wzniecić czy zgasić i jak to możliwe, że pali się w rogu pokoju bez żadnego drewna, papierów, czegokolwiek, co mogło go rozpalać. Już miał się odwracać i wyjść stąd, kiedy ogień zaczął się rozprzestrzeniać. Przerażony i zdumiony Orlov patrzył jak po całym pokoju marzeń rozprzestrzeniają się płomienie. Nie miał jak wyjść. Zginie tu przez swój ulubiony, ukochany żywioł. Ale te myśli szybko uleciały mu z głowy Agumenti mruknął i zaczął rozlewać z różdżki strumienie wody. Ale nic mu nie ugaszało. W końcu zobaczył niewielką wyrwę w płomieniach. Rzucił się szybko w jej stronę. Biegł i biegł, aż w końcu rzucił się na drzwi. Miał wrażenie, że wciąż pali mu się ubranie, więc szybko zaczął je gasić. Leżał na ziemi przed Pokojem Marzeń klnąc na LSD i cały naród. Zastanawiał się czy w ogóle jest sens iść do Sali teatralnej, skoro tutaj takie niespodzianki. Westchnął i bardzo zdenerwowany i rozdrażniony poszedł szybkim krokiem w tamtą stronę. Miał wrażenie, że słyszy głosy dochodzące stamtąd więc przyśpieszył. Wpadł dosłownie na scenę, bo drzwi główne były zamknięte. Otworzył oczy ze zdziwienia. Nie mógł w to uwierzyć. Wszystko wypełnione ludźmi, Joel i Effie. Zamrugał oczami i rozejrzał się dookoła. Turniej trójmagiczny. To był ostatni etap. Orlov odetchnął i uśmiechnął się lekko stając obok Effie. Kiwnął głową Joelowi, który wygrał cały turniej. Oj tak, nareszcie koniec.
No, no, no... Długo nic nie było słychać o Amayi ! Ale spokojnie, nadal żyła! Pomimo wczesnej pory, dziś rano zwlekła się z łóżka i kątem oka popatrzyła na swój kufer z ubraniami. Szlag by to trafił... - pomyślała, kiedy zorientowała się, że wczoraj miała się spotkać ze swoją znajomą przed Wielką Salą. Najwyżej później pójdzie przeprosić, bo aktualnie miała naszykowany ambitny plan na dzisiejszy dzień. Garderoba teatralna mogła okazać się naprawdę ciekawym miejscem na spędzanie wolnego czasu, nieprawdaż ? W związku z tym, przebrała się prędko w dżinsy i bluzkę z krótkim rękawkiem, po czym wybyła z dormitorium, schodząc po schodkach na odpowiednie piętro. Z uporem maniaka oglądała poszczególne drzwi, jak gdyby była tu pierwszy raz... Co prawda, to pierwszy rok jej studiów, ale w skrzydle studenckim siedziała nie raz, nie dwa. Po niedługim czasie otworzyła odpowiednie drzwiczki, wchodząc do pomieszczenia z kostiumami. Praktycznie natychmiast rzuciła się, żeby zacząć je przeglądać - w końcu uwielbiała wszystko to, co było z modą związane. Różnorakie materiały wręcz zmuszały ją nieraz do jawnego wybałuszenia oczu na taką skalę, że niemal wypadły jej z orbit. Trwało to tak mniej więcej z jedną godzinę, a następnie zmęczona przeszła do Sali Teatralnej, siadając na jednym z krzeseł i dumając nad czymś.
Zegarek na szczupłym nadgarstku studentki wydarł się oznajmiając ze czas na leki. Nie chętnie wstała, zrobiła to co trzeba było zrobić. Mogła położyć się spać...Ale w sumie znów musi podać leki za cztery godziny. Ubrała się w koszule w dużą kratę i ciemne jeansy. Na stopy wsunęła baleriny. W sumie zostało jej jeszcze tylko trzy tygodnie wstawania co cztery godziny, potem będzie musiała brać tylko co osiem. To zawsze jakieś pocieszenie. Nie wiedząc gdzie powinna pójść snuła się po zamku jak duch. Pod nosem nuciła sobie coś co ledwo przypominało melodie. Nie była uzdolniona po względem wokalnym, niestety. Ale za to miała wiele innych talentów. Całkowicie przypadkiem znalazła się w Sali Teatralnej. Mogli by ściągnąć do Hogwartu jakąś trupę, i wystawić przedstawienie. W końcu teatr uczy prawda? Kształtuje naszą wyobraźnie. Dziewczyna kompletnie zamyślona, chciała usiąść na jednym z foteli aleeee coś, a raczej ktoś już na nim siedział. Bellatrix momentalnie wyrwana z zamyślenia spojrzała na dziewcyznę którą właśnie chciała przygnieść i powiedziała naprawdę skruszona, lecz z delikatnym uśmiechem na ustach. To trzeba być nią żeby na kimś usiąść!: - Przepraszam, nie zauważyłam Cie. Ja... tego no... Nieco się zamyśliłam. Nie chciałam na Tobie usiąść, na prawdę!- przysiadła na fotelu obok czekając na dalszy rozwój wydarzeń...
Prawda jest taka, im dłużej na coś czekamy tym bardziej tego pragniemy. Zgłasza jeśli to coś stale nam towarzyszy czy to w snach czy w życiu codziennym. Louis mógł przysiąc, że jego życie to jedno wielkie pasmo wzlotów i upadków, nic oryginalnego, bo z pewnością każdy tak nazwałby swój żywot, dla urozmaicenia przytoczywszy jedną lub dwie piękne frazy, tak więc ja tego nie zrobię. Louis raz balansował na skraju euforii i złamania by po chwili przykryć swoje życie masą szarości, tak, że zdało się tak nudne jak porcelanowe filiżanki pokryte kurzem w kredensie babci. Czasem gdy jedynym na co miał ochotę było upicie się do nieprzytomności sprawdzonym jak i powszechnym specyfikiem jakim była ognista, myślał co mu tak naprawdę się nie podoba. Narcyz., tak wielu go nazywało. Pewnie dlatego, że hojnie obdarzony przez naturę pół wil ni jak nie krył się z swoją pewnością siebie, szczerze mówiąc to nie oddałby alabastrowej skóry i jasnych włosków za nic, no bez przesady, ale chciał coś zmienić. Za dużo było już osób które nie chciały, a może nie umiały dostrzec w nim kogoś więcej- człowieka. Sala Teatralna w całej swej okazałości ukazała się oczom chłopka. Była jak zawsze- zaniedbana, cicha i pusta. Właśnie dzięki tej ostatniej właściwości chłopka postanowił tu przesiedzieć resztę dnia, bez doszukiwania się filozoficznych właściwości owego pomieszczenia.
Iść czy nie iść, oto jest pytanie. Ale raczej Florka na nie nie odpowie, bo sama nie wiem gdzie w tym dniu ma się szwendać. Choć z drugiej strony pójdzie bógwiegdzie i spędzi tam resztę tego dnia. Ale przechodząc do rzeczy. Dziewczyna ogółem nie miała gdzie się podziać. Idąc korytarzami Hogwartu zahaczała o sale lekcyjne, lecz szybko nich wychodziła, bo po co ma nadwyrężać swój biedy mózg czy też, siedzieć na dupsku przez bitą godzinę i słuchać paplanin porfesorków. O nie ma tak! Woli spędzić dzień leżąc przy drzewku lub w tym przypadku iść przed siebie. I tak zrobiła. Szła, szła i szła aż doszła. Do jakiejś sali, która okazałą się salą teatralną. Była tu chyba z raz lub dwa, lecz nie pamięta. Nie oszukujmy się, sztuka ją zbytnio nie pociąga. No, ale nie miała co ze sobą podziać, więc weszła przygarbiona do do środka. Po jakimś czasie stanęła przez chwilę i chciała zorentować się czy ktoś może tu jest. Rozglądając się nagle zauważyła pewną osobę. Florence od razu wyprostowała się i szła ku może znanej osobie. Po chwili przed jej oczyma ukazał się on. Tak, Louis. W tym przypadku cała pewność siebie zniknęła z Florki od tak. Nogi jej zaczęły lekko drżeć, a sama jej mimika twarzy mówiła sama za siebie - zaskoczenie. -Widzę, że nie tylko ja pomyślałam o tym miejscu - powiedziała do chłopaka nie za głośnym i nie za cichym głosem. Po części skłamała, bo wcale nie myślała o tym miejscu. Chciała po prostu zabić tą panującą wokół nich ciszę. Dziewczyna cały czas stała bez ruchu patrząc na studenta.
.Rozsiadłszy się na jednym s siedzeń przeznaczonych dla widowni obserwował jak to pięknie farba odchodzi od ściany, poświecił się na tyle temu jakże interesującemu zajęciu, że prawie nie usłyszał cichych kroków jakie zaczęły nieść się po Sali, niemalże echem. Rozejrzał się w kierunku z którego usłyszał owe odgłosy, by po chwili wydać się trochę rozczarowanym, nie to raczej nie dobre określenie. Widząc Florence, był raczej trochę zaskoczony, ze też właśnie teraz musiała tu przyjść, celowo nie wybrałby miejsca słynącego z gwaru. Miał ochotę wziąć nogi za pas i tyle by go tu widziała, ale gdy wstał zorientował się, że jeśli chodzi o nogi to były jak z waty. Z jednej strony chciał nią porozmawiać, ale było to nie tyle dziwne co krępujące. Cały czas chodziło mu po głowie jedno pytanie „ Ile ona pamięta?”. Dąłby chyba wszystko, żeby to wiedzieć. Gdyby zostało mu to ujawnione, wiedziałby co ma o tym myśleć. To była tylko jedna noc, a tyle zmieniła. Sam nie wiedział czemu. Florence nie była nawet w jego typie, o ile jest tu o czymś takim mowa, chodzi o to, że zazwyczaj spotykał się z dziewczynami w pełnym makijażu i dopasowanych kobiecych ubraniach, a ona? Ni jak się do tego miała. To znaczy, nie mógł oderwać wzroku od jej oczu, ale wątpiłby potrafił zachowywać się normalnie w jej towarzystwie, a nie jak przygłup który na widok dziewczyny zapomina języka w gębie. -Najwyraźniej.- powiedziała siląc się na swobodny uśmiech.- No…to co tam u ciebie? Elokwencja- dziesięć. Dodam jeszcze, że Louisowi zajęło dobrą chwilę by wydusić te kilka słów. Najlepiej by było dla nich gdyby dziewczyna zrobiła z siebie wytapirowaną zołzę z kompleksem wyższość, tak wtedy mógłby ją be skrupułów zaliczyć albo gnębić, z kolei teraz- miał mętlik w głowie.
Nogi coraz bardziej jej drżały. Dlaczego ona w ogóle tak się denerwuje na jego widok? Przecież to była tylko jedna noc, a w dodatku po pijaku, a ona przeżywa to jak jakiś bardzo ważny oraz niepokojący incydent. Jednak coś w tym jest, ale co? Nie umie nawet ułożyć pewnych uczuć, które czuje do Louisa. Nie, nie ,nie, to jest zbyt skomplikowane jak na Florki głowę. A szczególnie kiedy jest z nim. Tak czy owak nie wie. Po kilku minutowym staniu postanowiła ruszyć swoją szanowną dupę do Fairchilda. Idąc do niego cały czas nogi jej się trzęsły. Starała się nieco uspokoić kilkoma wdechami i wydechami, lecz nie pomagało. Jak już wcześniej wspominałam ' coś w tym jest'. Co do wyglądu dziewczyny, to w stu procentach mogę się zgodzić, że Florence nie przykłada zbytnio uwagi do wyglądu zewnętrznego, choć przydałoby się kiedy jest w towarzystwie chłopaka. Chłopaka z którym się przespała. Chłopaka który jest pół wilem. Lecz do Flo nic a nic nie można powiedzieć, bo ona wie najlepiej. Uważa się za oryginalną i już. Klapła sobie koło Louisa, w tym czasie sztywniała, a oczy o mało co nie wyszły na wierzch. -Poza tym, że gadaliśmy na eliksirach o wytrzeźwianiu to raczej nic - celowo to powiedziała, choć była to prawda, bo Florka była na eliksirach. Tak nie przesłyszeliście się! Dziewczyna poszła na lekcje, ale wyłącznie z nudów. Ciekaw jestem czy Louis będzie miał pewne podejrzenia co do tej odpowiedzi, lecz to się okaże. -No, a u Ciebie? - zapytała chłopaka nie patrząc mu się w oczy, tylko w swoje dziurawe tenisówki. Ach, miała już je wyrzucić, lecz ma do ich pewien sentyment. Ale nie będę pieprzyć o butach tylko o tym co się teraz dzieje. Czy ja już wspominałam, jak ona była spięta i zdenerwowana? Och, baaardzo.
Louis miał tego wszystkiego serdecznie dosyć. Ta sytuacja przerastała go pod każdym względem. Zwłaszcza inteligencją nie będzie mu dane się wykazać, biorąc pod uwagę płynność jego wypowiedzi. Pierwszy raz w życiu czuł się zupełnie inaczej, jakby nie był sobą. Powiem szczerze- wcale mu się to nie podobało. Zupełnie jakby ktoś zabrał mu jego wrodzoną pewność siebie i postawił w długiej kolejce obok nic nieznaczących ogniw ewolucji starających się o względy niewiasty. Florence biada ci, jeszcze trochę i Louis zwariuje z tej niewiedzy i wywiozą go stąd do Munga w takim ślicznym białym kaftaniku. Właśnie to skoro o puchowce mowa, to Fairchild po chwili długiej jak na niego konsternacji, doszedł do wniosku, że dobrze by było dziewczynie w zielony – współgrałby idealnie z jej orzechowymi oczami , na które nota bene gapił się jak przygłup od jakiegoś czasu. Pobudka Louis, weź się w garść! - I pewnie sporo z tej lekcji wyciągnęłaś?- zasugerował. Coś wiedziała to było pewne. Tylko co? Louis miał przez chwilę ochotę po prostu ją o to zapytać, ale się powstrzymał, jakby to wyglądało? No tak, dla niej pewnie zabawnie ale chłopak miał nadzieję, że jakoś się tego dowie, bez nadmiernego ośmieszenia własnej osoby. -Nic takiego.- uśmiechnął się szelmowsko.- Chociaż, chyba powinienem pójść z tobą na te zajęcia, wiesz ostatnio mam małe problemy z pamięciom.-odchąknoł. Czy właśnie z nią musiał się przespać? Przecież, czego jak czego ale potencjalnych kandydatek na to w Hogwarcie nei brakuje i chyba brakować nei będzie. Jak słowo daję, Louis zacznie się ograniczać i to pod każdym względem, chociaż odmówienie sobie kieliszka tego i owego będzie trudne nie, ma innego wyjścia, więcej takich sytuacji nie może się powtórzyć. Chociaż na pewno nie spotka go to wszytko jeszcze raz, bo nie drugiej takiej osoby która wprawia go w kompleksy jednym spojrzeniem ale to drobiazg.
Atmosfera wokół Florence i Louisa była cały czas napięta, co się dziewczynie nie podobało. Co się w ogóle z nią dzieje. Taka pewna siebie i wnerwiająca do bólu puchonka przy studencie traci głowę i zupełnie zapomina dosłownie o wszystkim. Czyżby się zakochała? Przecież to była tylko jedna noc po pijaku i miało coś w ogóle się wydarzyć? Przecież to wszystko było dla zabawy, lecz nie wiadomo co...no właśnie co? Po jakimś czasie dziewczyna się uspokoiła, a nogi który trzęsły się niczym galareta uspokoiły się ,zaś ręce już jej się zbytnio nie pociły. -W sumie to nie za bardzo mnie to interesowało. - rzekła do chłopaka rozciągając każdą samogłoskę. Z czasem dziewczyna ma na myśli czy on coś pamięta. I tu śmiesznie się składa, bo on i ona chcą od siebie zdobyć jak najwięcej informacji, lecz to niedyskretny temat, więc nie mówią. Oczywiście to moje przypuszczenia. Dziewczyna wtopiła się w fotel i zaczęła wodzić wzrokiem po sali do czasu kiedy Louis coś powiedział. Po jego wypowiedzi dziewczyna nic nie powiedziała, i znów zaczęły pocić się jej ręce.
(sory, że tak krótko :<. następny post będzie dłuższy :>)
Louis nigdy nie reprezentował swoją osobą introwertyka, jednak w tej sytuacji można by odebrać mylne wrażenie, że owy młodzieniec najchętniej stanąłby w kącie cicho jak mysz pod miotłą. Chociaż jak by się temu lepiej przyjrzeć, swoją chimerycznością jeśli chodzi o sympatie do ludzi mógł uchodzić za kogoś dosyć specyficznego, no bo kto przy zdrowych zmysłach zjednuje sobie ludzi tylko po to by utracić ich zaufanie przy najbliższej okazji? Na to odpowiedzcie sobie już sami, a jeśli nie Louis wam podpowie.Całą ta paplanina nie prowadziła do niczego dlatego chłopak już na granicy desperacji wymyślał różne opcje co by dodać sobie animuszu załatwić tę sprawę jak należy. Świdrował dziewczynę jasnymi tęczówkami, tym razem trochę pewniej, po chwili doszedł do wniosku, że patrzenie w jej tęczówki było nie tyle stresujące co nawet przyjemne, właśnie to mógłby nawet się do tego z przyjemnością przyzwyczaić. Bez wątpienia stanowiłoby to ciekawą odskocznię od codzienności, bowiem jej oczy stanowiły dla niego swoistą zagadkę, zupełnie jakby widział wymalowane na nich emocje, a raczej tajemnicze iskierki które tańczyły jak im puchonka zagra by wprowadzić go w błąd. - A może powinno…-mruknął a wysunąwszy z kieszeni spodni jednał dłoń zaczął wystukiwać nią rytm sama nie wiem czego.Często tak robił, gdy chciał rozładować napięcie, teraz było to coś na kształt Czajkowskiego jednak w jego wykonaniu trudy do sprecyzowania. Chłopak z entuzjazmem zauważył, że napięcie uchodzi z niego jak powietrze pękniętego balonu. Co to była za ulga! Właśnie nie do opisania. Teraz pozostawało mu tylko pociągnąć ją za język… -A jeśli chodzi o to co było ostatnio…-przerwał przeklinając w duchu dzień w którym nauczył się mówić- Mam nadzieję, że bawiłaś się równie dobrze co ja? Już subtelniej się nie dało, jeśli dziewczyna dalej będzie z nim tak pogrywać po prostu powie jej wszystko nie przebierając w słowach z nadzieją, że nie zabrzmi to równie głupio jak w jego głowie.
Quai przybyła aż tutaj. Zwykle, gdy męczyło ją jakieś wypracowanie przychodziła do Sali Teatralnej, siadała w pierwszym rzędzie i patrzyła na scenę w poszukiwaniu weny. Uwielbiała wyobrażać sobie męczących się aktorów, którzy dają z siebie wszystko, którym pot spływa po policzkach... To ją... Mobilizowało do pracy. Sama nie wie dlaczego. Może tymi wyobrażeniami się po prostu dowartościowywała? Zajęła swoje stałe miejsce i spojrzała na czerwoną kurtynę. Kompletnie nic nie przychodziło jej do głowy. Westchnęła rozczarowana i poprawiła swoje rude loki przepasane niebieską chustą. Rozejrzała się dokładnie po sali- prawie nikogo tam nie było, tylko kilka osób porozsiadało się na wygodnych fotelach i dyskutowało o swoich prywatnych sprawach. Quai postanowiła napisać do swojej przyjaciółki, Clary. Tak dawno się nie widziały, że oschłą pannę Valette zaczęła zżerać tęsknota. Wyjęła pergamin i naskrobała coś do przyjaciółki, po czym znów spojrzała na krwiste kotary i... Zastygła bez ruchu.
Przeczytawszy list od Quai , Clara udała się do sali teatralnej .
Idąc myślała co mogło się stać czy wszystko jest w porządku i o czym chciała z nią porozmawiać. Mijając kilku uczniów klasy 3 potknęła się i upadła na zimną twardą podłogę : - to musi być jakiś znak - pomyślała.
Idąc dalej Clara myślała również o tym dlaczego tak długo Quai się do niej nie odzywała czy to jest wina napiętych zajęć czy jednak czegoś bardziej skomplikowanego ..
Pokonując długą drogę zastanawiała się również nad tym czy powiedzieć Quai o swojej największej tajemnicy , jednak kiedy dotarła pod salę teatralną stwierdziła , że jednak za wcześnie by mówić o tym co dla Clary jest stało się koszmarem i udręką.
Otwierając drzwi do sali teatralnej zauważyła kilka osób które dość głośno dyskutowały na jakiś błahy temat . W końcu Clara zauważyła Quai w pierwszym rzędzie i usiadła koło niej myśląc o tym co się teraz się dowie.
Milczały przez chwilę... Clara słyszała tylko bicie swego serca i myśli kołatające się w jej głowie .
Quai uśmiechnęła się blado na widok swojej przyjaciółki. Wiedziała, że Clara jest mocno zaciekawiona tym, co Valette miała jej powiedzieć. -Coś długo się nie widziałyśmy, prawda?- twarz dziewczyny zastygła niczym kamień w jakimś dziwnym grymasie. Spojrzała na Clarę- oczy jej przyjaciółki były błyszczące, niemal pragnęły natychmiast się dowiedzieć wszystkiego od panny Valette. -Może chodźmy do dormitorium, tam wszystko na spokojnie ci opowiem.- westchnęła i wzięła koleżankę za rękę. - Szczerze, to zaczęło mi się kręcić w głowie od nadmiaru czerwieni... To dziwne prawda?
Nawet głupie oddechy na uspokojenie nie pomagały Florence. Dziwne jest to, że gdyby była z jakąkolwiek osobą i gadała ta bógwiejaki temat od razu wygarnęłaby temu człowiekowi i spokojnie odeszła by bez, żadnego stresu. A w przypadku Louisa było to zupełnie inaczej. Nie mogła swobodnie usiąść, tylko siedzieć na paczność prawie przy samym brzegu fotela, ręce coraz bardziej jej się pociły, a nie miała odwagi, żeby po prostu wyciągnąć z kieszeni chusteczkę i je wytrzeć, a cała była blada (tak na prawdę zawsze jest blada) i zimna jakby siedziała pół roku na Syberii. Tak się denerwowała. Czyżby ta noc coś zmieniła? Czy ona zaczęła coś czuć do chłopaka. Bała się nawet tego mu powiedzieć, bo mógłby ją pewnie wyśmiać czy coś w tym rodzaju. Atmosfera nadal była spięta, a Florce zaraz będzie się pociło czoło,a na sam finał włosy. To się nazywa urok osobisty. Nagle do sali weszły jakieś dwie osoby. Dziewczyna szybko skierowała wzrok i ujżała jakieś dwie laski, które weszły do pomieszczenia. A musiały akurat teraz naleść to miejsce na siedzienie i gadanie, kiiedy ja tu próbbuję porozumieć się z chłopakiem, z którym się przespała. - powiedziała sobie w myślach i znów zaczęła błędzić wzrokiem po sali. -Myślę, że nie powinno - bo co miała powiedzieć. Przecież nie wygarnie mu prosto w twarz o tym coś się zdarzyło, bo się wstydzi. Co się stało? Gdzie ta pewność siebie? Florence obudź się! Jednakże, nie mogła. To wszystko ją przytłaczało, a myślach głębiła tylko jedno imię - Louis. Kiedy usłyszała co chłopak wypowiada z sowich nieziemsko pięknych ust (według Florence hyhy.) Od razu zamurowało ją, a jej wzrok zatrzymał się na jednym z siedzeń. Co ona ma mu powiedzieć. To jest dość (dla Florence) krępujący temat, a w dodatku kiedy są jakieś osoby w tej sali. Trzeba jakoś rozładować atmosferę. -Czy to prawda, że w Paryżu często pada - to chyba najgorsze rozładowanie atmosfery w życiu. Choć z drugiej strony Louis pochodzi z tegoż miasta. Ach co ona ma począć? Nie dość że taka głupia to jeszcze...ech właśnie jaka?
Analogicznie do poprzednich kolejne słowa które padły z jego ust przyniosły niezręczną ciszę. Chciał dobrze, a niestety efekt był odwrotny do zamierzonego. Miał wszytko wyjaśnić, ośmielić Florence a nie skrępować, wszystko nie tak. Jakby mogło być gorzej do Sali wparowały jakieś dziewczyny. Chłopak z dosyć wyraźną niechęcią odwrócił wzrok od puchonki by przyjrzeć się jasnolicym krukonkom. Nic specjalnego, owe białogłowy nie przykułyby jego uwagi ani na szkolnym korytarzu, ani gdzie indziej, a przynajmniej nie tam gdzie była puchonka, dziewczyna mimo, że nie starała się być zalotna, skupiła na sobie jego uwagę, tak, że odejście teraz od niej stanowiłoby nieciekawy powrót do szarej rzeczywistości. Co by o Fairchildzie nie mówić gust miał, może specyficzny ale jednak. Gdyby tylko nie jego natura kobieciarza stanowiłby idealny materiał na chłopaka- oczytany, szczery i wrażliwy, z tym, że to tuszuje, gdyż uważa za coś co z pewnością nie można nazwać atutem. Ile to się niektóre dziewczyny namęczyły by zatrzymać go na dłużej, ale nie poskutkowało, on po prostu nudził się nimi i z zimną krwią pozostawiał je jak niechciane zabawki… Teraz było inaczej, ale czy lepiej? Taka krótkowzroczność jeśli chodzi o ludzkie uczucia jak dotychczas wychodziła mu na dobre, jego zdaniem lepiej ranić niż być ranionym i tego się trzymał. Z tym, że z czasem zapragnie, albo i już zapragnął czegoś więcej, kogoś kto stałby się dla niego ostoją na morzu pełnym życiowych błędów, a wtedy może być już poniewczasie. -W Paryżu?- uniósł brwi w zdziwieniu, by po chwili odpowiedzieć lekko rozbawionym tonem.-Raczej nie, zazwyczaj jest tam naprawdę pięknie. Może nie chciała o tym rozmawiać? Albo miała go dosyć. Sam już nie wiedział która wersja bardziej by go zabolała i czemu tak by się stało. Jego własne uczucia była dla niego jeszcze bardziej nieodgadnione jak samej Florence, nic zero. -Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać zrozumiem.- albo i nie, ale tego nie chciał mówić na głos.- Nie wiem ile pamiętasz z tego co stało się ostatnio, ale nie pytałbym gdyby zupełnie mnie to nie obchodziło, jak ty z resztą. Może za dużo sobie obiecuje, ale wolę wszystko wyjaśnić. Tak, więc…?- świdrował ją jasnym tęczówkami czekając na odpowiedź. Powiedzenie tego wszystkiego przyszło mu z nielada trudem. Teraz wszytko obędzie jasne, wiedziała, że to co usłyszy, może nie do końca go zadowolić, ale na co mógł liczyć. To, że on odebrał wszytko w taki a nie inny sposób nie znaczyło, że dziewczyna podobnie. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że się wygłupił, bo nie tak to wszytko powinno wyglądać, ale co miał robić? Pierwszy raz czułoś takiego i wiedział, że jeśli teraz nic nie powie potem będzie jeszcze trudniej. Louis przez chwilę próbował sobie wyobrazić jak mija ją na korytarzu, i ni stad ni zowąd zalała go dziwna fala złości gdy doszedł do wniosku, że to samo ją mogło spotkać z każdym po pijaku i tylko on liczy bógwie na co, a ona mogła tylko machnąć na to ręką.
Teatr Czarodziei, Teatr Czarodziei, Teatr Czarodziei… najbardziej bzdurne zajęcia, w jakich kiedykolwiek uczestniczył, ale cóż, nie oszukujmy się – zależało mu na tym, by zajęć mieć jak najmniej, a te wydawały się wręcz idealne do lekceważenia. Raz na jakiś czas wpadnie, zachwyci wszystkich swoją obecnością, powie kilka linijek tekstu na tej obrzydliwej, zakurzonej scenie (przepraszam, czy nikt tu nie sprząta?), obrzuci nieuważnym spojrzeniem zgromadzone na lekcji dziewczęta (by stwierdzić, że wszystkie są za grube, szlamowate i poniżej wszelkiej krytyki, ale to inna sprawa) i tyle go widzieli; naprawdę, już woli to, niż fascynującą Historię Czarów albo śmierdzące i raniące jego szlachetne dłonie Niebezpieczne Rośliny i Dzikie Zwierzęta. O Tajnikach Tarota nie wspomnę, aż szkoda słów, doprawdy. Oczywiście, nie pojawił się tu bez konkretnego celu – przybył po swoje piękne orle pióro, które zostawił tu rankiem, gdy był na tyle łaskaw, aby zjawić się na lekcji, która się tu odbywała. Nie, żeby miał zamiar robić notatki, aż tak bardzo nie oszalał. Ćwiczył swój podpis, dokładał nowe zawijasy, narysował autoportret w otoczeniu gwiazdek i profesora Creagera na szubienicy. Pięknie. Powiesi sobie nad łóżkiem razem z resztą kolekcji, o której wspomnimy może innym razem. Ostentacyjnie kaszląc niczym gruźlik w ostatnim stadium choroby (kurz, kurz, kurz), przedzierał się salę, by dotrzeć wreszcie na scenę i obrzucić ją uważnym spojrzeniem – pióra nie było. Pięknie. Rewelacja. Ten zamek jest pełen szlamowatych złodziei, to na pewno ktoś z wymiany. Obcy, obcy, im nigdy nie można ufać. Fucząc gniewnie pod nosem i ciskając złowrogie spojrzenia, kontynuował poszukiwanie swojego skarbu (to pióro będzie warte miliony galeonów, jako słynne narzędzie jego autoportretu) – bezskutecznie. Wreszcie natknął się na jakiś luźny stos kartek, uniósł je (o dziwo nie były zakurzone) i zaczął czytać. Scenariusz. No tak, tak, na zajęciach chyba ćwiczyli jakieś kwestie, może nawet dzielili role, choć on był zbyt zajęty swoimi bazgrołami, by się tym przejmować. - Zmrok – przeczytał głośno tytuł, a jego głos zabrzmiał podejrzanie donośnie. Speszyłby się, ale to przecież nie w jego stylu. Odchrząknął i przerzucił kilka kartek dalej i zaczął czytać pierwszą lepszą kwestię – Edwardzie, czy ja cię w ogóle pociągam, tak normalnie?*
*tak, to jest prawdziwa kwestia z książki hihi + wątek jest ustalony, więc nie wbijać<3
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Nic, zupełnie nic w mniemaniu Luciana nie pędziło tak szybko, jak czas. Dzień za dniem, tysiąc godzin, milion minut, trylion sekund, nocy nie było. Najciemniejsza pora doby, podczas której na niebo wyskakuje iks srebrnych punkcików; i kusiły. Gwiazdy. A gdzie on zgubił swoją, do cholery? Przecież jeszcze niedawno była, w samym centrum, z niewiele mniejszą tuż obok. Zniknęły. W Hogsmeade, tam, gdzie mu się nigdy nie chciało iść. Nie miał od nich znaku, ani nie mrugnęły, nie spadły prosto pod nogi. Tylko błyszczały; i kusiły. Toteż zamiast wodzić szarymi oczami po niebie, postanowił śmiało ruszyć gdzieś, gdzie mógłby się w zupełności wyciszyć. Tak, tego potrzebował. Cisza, cisza, cisza. Wszędzie niziutkie, drobne postury snuły się po korytarzach, w dormitoriach szalały dzieci, a w knajpach zabawiali się studenci z wymiany. Żadna osoba z wymienionych grup nie nadawała się na towarzysza. Chociażby do wspólnego milczenia. Był wręcz zbulWERSowany, nie tyle sytuacją w zamku, która już od dłuższego czasu stanowiła główny temat rozmów każdego ćpuna, alkoholika, prostytutki czy też zwyczajnego kujona, niezwykle zadowolonego z takiego obrotu sprawy, ale ogólnego zamieszania. Sam nie miał na ten temat zdania, zobojętniał na jakiekolwiek zmiany. Po prostu wolał czasy, kiedy w co drugiej sali było mnóstwo kurzu, a więc i równocześnie gwarancja pewności, iż nikt tam nie zajrzy. Teraz musiał się znacznie bardziej wysilić w poszukiwaniu odpowiedniego do przemyśleń pomieszczenia. Po szóstym z kolei zupełnie mu się odechciało odwalania tej brudnej roboty, toteż wszedł do pierwszego lepszego pokoju. Dopiero gdy wpadł na wieszak ze starymi ubraniami zorientował się, że jest mniej więcej w skrzydle zachodnim, a mianowicie w byłym lokum sekcji teatralnej. Byłoby naprawdę wspaniale, a nawet i idealnie, gdyby nie usłyszał głosu w miarę znanego i lubianego, cytującego ZMROK (nie, żeby czytał lub oglądał, no absolutnie, tak się dziwnie złożyło, że przypadkowo trafił na seans, no to oczywiste, CZYSTY PRZYPADEK). Złapał jedyną perukę, jaka wisiała (mru, zapach zgnilizny i starości kochamy, bardzo kochamy), założył ją na głowę i wyłonił się zza sterty strojów. - Może nie jestem człowiekiem, ale wciąż jestem mężczyzną - zapewnił gorliwie, odsłaniając swoje wampirze zęby.
On oczywiście także nigdy nie widział tego żenującego spektaklu, nie planował także iść na casting, by wcielić się w odtwórcę głównej roli w miejscowym teatrze. To tylko plotki, plotki, wredni zazdrośnicy… No, w porządku, poszedł – nie miał pojęcia, jak mógł upaść tak nisko, ale poszedł. Zaczaił się przed wejściem, ujrzał te wszystkie szlamy niewiadomego pochodzenia, tłoczące się w środku, i już wiedział, że nic tu po nim, te progi były za niskie na jego nogi. Poza tym, mimo wszystko, ktoś mógłby zobaczyć, mogliby mu kazać robić coś kompromitującego, a on, nie nie, nigdy by się na to nie zgodził. Uwielbiał grać, ale mimo wszystko wolał to robić w swoim prywatnym teatrze, w którym był scenarzystą, reżyserem i odtwórcą głównej i jedynej roli. Ach. I nie dostał zawału, gdy zza stojącego nieopodal wieszaka czy innej konstrukcji ze strojami ktoś się wyłonił, w dodatku odpowiadając na jego kwestię (i to zgodnie ze scenariuszem!) znanym mu głosem. Kiedyś bardzo, bardzo znanym i jeszcze bardziej lubianym, ale potem zeszmacił się Gryffindorem i… przecież nie przyzna wprost, że się kumplują, prawda? Ale nie każe mu też się wynosić, aż taki zły nie był. Jakoś przeżyje, o ile rozmówca nie włożył żadnego gryfońskiego, czerwono-złotego krawatu czy innego akcentu. To byłaby bolesna rana dla poczucia smaku Hektora. Naprawdę, musiałby odwrócić wzrok. Tymczasem odwrócił się powoli w stronę Luciana w gustownej peruce i, opanowując szyderczy śmiech (do twarzy mu było w płomiennorudym), zerknął na kartkę. - Och, Edward! – zakrzyknął piskliwie, upodabniając się do Belli i rzucając się w jego kierunku z otwartymi ramionami i zatrzymując parę centymetrów od niego – Eeeem... Teraz wskakuję ci w ramiona i wymieniamy pełen pasji i namiętności pocałunek – dodał, już nie jako Bella, i aż się wzdrygnął – Proszę, oszczędź mi tego.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Prywatny teatr. Mnóstwo roboty, tworzenie masek, ukrywanie emocji, udawanie kogoś innego każdego dnia. Jakie to banalnie proste. Kąciki ust w górę i automatycznie jesteś wesołą owieczką hasającą na łączce. Zmarszczenie czoła, a stajesz się kapryśnym i rozwydrzonym dzieciakiem (to pewnie przez okres!!!). Zaciskasz zęby, a przez ciebie przemawia jakże dobrze zagrana złość. Tylko oczy. Pozostają nadal w pewnym stopniu takie same. Poważne, z głębią, sprawiające, że toniesz, hipnotyzujące. Porażające swoim magnetyzmem, magią, przesiąknięte irytacją. Źródło wszelkich problemów, ale i informacji. Legilimens. I gdyby nie znał planów bruneta, odskoczyłby w bok, zaskoczony nagłym ruchem Ślizgona. Jednak teraz był w zupełności spokojny o swoją.. ekchem, swoje mięśnie. Do bliższego kontaktu nie doszło, uff, wszystko gra. Wpatrywał się w Collingwood'a z teatralną i może zbyt wielką miłością, jak na Edłorda przystało. Doprawdy, piękna była z niego Bella. No, ale takich wyznań to on się nie spodziewał. POCAŁUNKÓW MU SIĘ ZACHCIAŁO! - Tak, tak, tą kwestię pominiemy - poparł chłopaka i przeszedł do konkretów, a mianowicie.. - Po nich jest zazwyczaj czerwone kółeczko w rogu ekrau - odparł, poruszając zalotnie brwiami, naśmiewając się zarówno z autorki Zmroku, jak i miny Hectora. Czy jest z nami na sali lekarz?! Odsunął się od studenta zlikwidowanego już wydziału Magii Kreowanej (ach, ten róż), poprawił swoją szykowną perukę i zrzucił z blatu na podłogę wszystkie kartki, a następnie klapnął na nim, mrużąc delikatnie oczy. - PLUS OSIEMNAŚCIE DALEJ - dodał, jeszcze bardziej irytując znajomego. No, bynajmniej dawnego. A że ten dupek żołędny czepiał się jego wytwornych czerwono-złotych szalików, krawacików, szat i cholera wie czego jeszcze, to już trudno. Pierwsza miłość odrzuca, upaja i takie tam. Ależ to adekwatne do obecnej sytuacji!
Och! Jak ona uwielbiała teatr! Wbiegła na niewielką scenę nieco żałując, że nie ubrała niższych szpilek i zakręciła się dookoła, a jej zwiewna, pudrowa sukienka zaczęła delikatnie falować. Zatrzymała się z trudem łapiąc równowagę, na jej twarzy pojawił się uśmiech (wreszcie!). Tutaj mogła się wyluzować i poudawać gwiazdę estrady jak nikt nie patrzy. Jednym ze skrytych marzeń dziewczyny był występ w jakimś popularnym teatrze, no i oczywiście sława! Czasami wyobrażała sobie jak kończy się przedstawienie a w jej kierunku lecą czerwone róże, idąc do osobistej garderoby nie może się odpędzić od wielbicieli, którzy wykrzykują różne niemoralne propozycje...Ach! Panienka Shelly oczywiście nikomu tego nie mówiła, przecież nie może sobie zepsuć opinii obojętnej na wszystko laski. Przywykła do tego, że wszyscy się nią interesują..a według niektórych ta chuda istotka sieje nawet postrach w szkole! Niedorzeczność. Przecież Julka jest dobrą dziewczyną tylko jeszcze nikt nie odkrył sposobu jak ją dobrze poznać. Wielu próbowało ale kończyło się to niekorzystnie dla nich, bo oni nie mieli pojęcia o życiu, mhm. Przysunęła do siebie jakieś wielkie lustro, które wyczyściła wcześniej zaklęciem, bo inaczej by go nie tknęła. Spojrzała w lustro i przygryzła delikatnie czerwoną wargę. Znowu wydawało jej się, że ma udziska jak jakiś hipopotam, trzeba będzie zmniejszyć porcje na śniadanie i więcej ćwiczyć. Oczywiście miała chudą sylwetkę ale ona twierdziła inaczej, świrowała na punkcie swojej wagi. To zaczęło się kilka lat temu gdy zobaczyła wychudzone modelki na wybiegu, to ją zainspirowało. Ona też taka chciała być, za wszelką cenę. To całe katowanie się przeróżnymi dietami nieźle odbiło jej się na zdrowiu, ale dziewczyna niczego nie żałuje. Kiedyś blisko jej było to jedzenia wacików lecz ojciec postawił ją do pionu i już tak się nie głodzi. Gdyby nie on, to bardzo możliwe, że Ślizgonka cięzko by zachorowała albo nawet zmarła. Oderwała wzrok od lustra, aby nie myśleć teraz o wadze, przecież była sama! Zaczęła się obracać wokół siebie, na jej twarzy ponownie pojawił się uroczy uśmiech. Julio, to Twój dzień! Twoja chwila!. Optymistyczne myśli zagościły w głowie dziewczyny, a trzeba przyznać, że często jej nie nawiedzały. Chwilo trwaj!
Optymistyczne myśli? Prawdopodobnie nie na długo. Na wyjątkowe nieszczęście Ślizgonki obecnej w sali teatralnej złożył się fakt, że Samael Yehl postanowił opuścić dziś krukońską wieżę i rozsiewać oschłość, chłód i generalną nienawiść po opustoszałym zamku. Nic nie było w stanie wyrazić jego bezbrzeżnej radości (wyrażającej się w odjęciu niewielkiego ładunku jego ponurości) spowodowanej rozjazdami uczniów i studentów na ferie zimowe. Przechadzanie się zamkiem, gdzie nie rozbrzmiewała co chwila kakofonia obcojęzycznego bełkotu i okrutnego ranienia jego ojczystego języka przez idiotów zza granicy było znacznie przyjemniejsze od tych samych wędrówek w trakcie roku szkolnego. Swoją drogą, cóż się z tym Hogwartem dzieje, uległ straszliwemu zjawisku propagowania multikulturalizmu, z czego Samael był wyjątkowo niezadowolony. Happens! Tak czy inaczej, błądził właściwie bez celu po skrzydle studenckim. Rzadko kiedy zapuszczał się w te rejony gmachu, nie mogąc wręcz zdzierżyć wcześniej wspomnianych udręk, czyhających na niego za każdym rogiem. Poza tym, musiał zorientować się w terenie. Jeżeli ciągu kolejnego roku osiągnie absurdalny stopień szaleństwa i postanowi zostać w tym obmierzłym miejscu jako student, musi przecież wiedzieć jak chodzić, by nie potykać się co krok. Ślepiec dotarł w końcu do sali teatralnej. Wyczuwał zmysłami ogromną przestrzeń tego pomieszczenia. Nozdrza wypełnił lekki aromat stęchlizny i duszący chwilę płuca kurz. Przeszedł ledwie kilka kroków, a pod stopą wyczuł muśnięcie, cichy skrzyp pergaminu o podeszwę buta. Pogłos w tym miejscu był niesłychanie intensywny; dlatego szybko zorientował się, że nie jest tutaj sam. Przystanął, odruchowo zaciskając palce nieco mocniej na białej lasce. Nie odezwał się słowem.
O tak, sławna Julia Shelley miała zacząć śpiewać swój popisowy numer a później rzucić się na widownię rozszalałych fanów. Wyciągnęła z małej karmelowej torebki różdżkę, która miała służyć za mikrofon i zaczęła śpiewać jakiś stary, przez wszystkich zapomniany hit. Zrobiła obrót i otworzyła oczy aby na krótką chwilę powrócić do rzeczywistości. Ujrzała chłopaka a magiczny patyczek wypadł jej z rąk po czym potoczył się w stronę Krukona. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy, o nie..Została ośmieszona! Po ułamku sekundy zobaczyła białą laskę i odetchnęła z ulgą. Przecież może się nie przyznawać kim jest i szybko uciec. Jednak tego nie zrobiła, bo coś ją zatrzymało. A może tak poudawać kogoś zupełnie innego? Na jej twarzy pojawił się chytry uśmiech, plan już miała ułożony w głowie. Zaczęła powolutku iść w stronę chłopaka, po pierwsze musiała odzyskać swoją różdżkę, z którą ciężko było jej się rozstać. Ona zawsze pomagała jej w kłopotach. Znała wiele zaklęć, w jej pokoju było pełno dodatkowych książek z tymi magicznymi formułkami ułatwiającymi życie. Idąc dokładanie przyjrzała się Samaelowi, według dziewczyny był dosyć przystojnym młodzieńcem, ciekawe jaki był w środku. Czy też tak zepsuty jak Ślizgonka?
[Miał być dłuższy ale przez przypadek mi się już opublikował, już trudno. Niech taki zostanie]