Siódme piętro wcale nie odstaje od innych. Posiada również swoją własną pustą klasę. Była tutaj kiedyś klasa numerologi, stąd też na jednej z półek można znaleźć opasłe tomy właśnie od tego przedmiotu, niestety, wraz z biegiem lat straciły one swoją użyteczność. Klasa jest dość obszerna opatrzona w nauczycielską katedrę. Najbardziej rzuca się w oczy ilość pajęczyn i kurzu, bowiem wiadomo, że nikt tu od lat nie sprzątał. Użycie "Chłoszczyść" wyczyści salę, ale po paru godzinach stary kurz i pajęczyny magicznie powracają.
Rzuć kostką, by poznać scenariusz wydarzeń. Uwaga. Rzut nie jest obowiązkowy.
Spoiler:
Parzysta - nawet jeśli postanowiłeś posprzątać to okazuje się, że pominąłeś gęstą pajęczynę, w którą właśnie nieświadomie wszedłeś. Masz ją na twarzy i we włosach i nie byłoby w tym nic strasznego poza dyskomfortem, gdyby nie świadomość, że właściciel tej pajęczyny właśnie drepcze Ci po ramieniu - futrzasty pająk wielkości kciuka paraduje po Twoim ubraniu. Po paru minutach odkrywasz, że jednak Cię dziabnął o czym świadczy ślad na prawej dłoni - przez dwa posty (albo jeśli chcesz to dłużej) jesteś przewrażliwiony na promienie słoneczne - szczypią Cię oczy, boli głowa i czujesz się po prostu źle w świetle dnia.
Nieparzysta - wdepnąłeś/usiadłeś na pudełko z grą "Powtarzalny wisielec". Poza toną kurzu na wierzchu okazuje się działać i możesz sobie zatrzymać zestaw. Mało tego, gdy tylko zatrzymujesz się na chwilę/jesteś w bezruchu to osiada na Tobie kurz i trzeba się go na bieżąco pozbywać.
Autor
Wiadomość
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Nie wierzyła w bycie kowalem własnego losu. Wierzyła w to, że przyszłość każdego człowieka została zapisana w gwiazdach, a bolączką ziemskiego życia były wszelkie próby dojścia do prawdy, cóż te gwiezdne inskrypcje zawierały. Była człowiekiem biernie godzącym się z tym, co życie stawiało jej na drodze. Wszystkie ciskane w nią cytryny starała się na swój sposób przerobić w lemoniadę, niezależnie jak kwaśna byłaby do wypicia. Może mogła się bardziej postarać, towarzysko udzielać lub wychodzić do większych zbiorowisk, by nawiązywać przyjaźnie - lecz na co by jej się to zdało? Wystawiłaby się wyłącznie na osąd, ocenę i nieprzyjemności, a nie zapominajmy, że w wakacje została formalnie sierotą - tylko czekała, aż szkoła dowie się o ojcu-duchu. Wspaniałe podkreślenie statusu odmieńca. Odetchnęła z ulgą, gdy Victoria poparła jej działania i przejęła większą inicjatywę. Stawianie na swoim przychodziło jej z wielkim trudem i zdecydowanie wolała oddać część tych obowiązków drugiej prefektce, która z większym doświadczeniem wiedziała, co w tej sytuacji należy zrobić. Jej w ogóle nie przyszło do głowy, by chłopaka odprowadzić do Skrzydła Szpitalnego. Nie miała pojęcia, czy odjęte punkty były karą idealnie wymierzoną, taką na wyrost, czy śmiesznym ułamkiem tego, co powinien stracić. Wystawienie szlabanu w ogóle na razie było dla niej abstrakcją - wymyślać komuś zadania za karę? Chyba będzie musiała pomyśleć nad tym kolejnym razem, gdy przysiądzie w bibliotece. Może przygotuje sobie kilka awaryjnych opcji, by zawsze mieć coś w zanadrzu? Wymyślanie takich rzeczy na poczekaniu nie miało sensu. Została zapytana o butelkę i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że wciąż trzymała ją w dłoni, odkąd chłopak jej ją oddał. - Jest to dowód - potwierdziła sztywno. - Pokażmy pielęgniarce z czym mamy do czynienia. Działania, interakcje i inne takie - stwierdziła, po czym skinęła do Victorii, że mogą już iść. Następnie wskazała chłopakowi drogę ku drzwiom, by zaczął iść przed siebie. - Dziękuję - wyszeptała prawie bezgłośnie, gdy znalazła się obok Victorii. Była jej naprawdę wdzięczna.
Tutaj by się nie zgodziły, bo Victoria mimo wszystko inaczej spoglądała na życie. Była pewna, że przeznaczenie można było zmienić, a przyszłość, jaka ukazywała się jasnowidzom, była jedynie pewnym ułamkiem tego, do czego można było dążyć. Brandon była prawdziwym, urodzonym dowódcą, nie znosiła wysłuchiwania tego, że czegoś nie da się zrobić, że nie można, że nie ma sensu. Zawsze, niezależnie od wszystkiego, zbierała w sobie siły i brała się do działania, popychała innych naprzód, goniła ich batem, gdy była taka konieczność. To było coś, co jej zdaniem było w tym wszystkim najważniejsze. Stanie w miejscu tworzyło jedynie półcienie, więc nigdy się nie poddawała i uważała, że dosłownie każdy jest w stanie osiągnąć sukces, kiedy tylko właściwie się postara. - Mamy zatem wszystko, czego potrzebujemy - stwierdziła, spoglądając na chłopaka, który właściwie nie wiedział już chyba, co się dookoła niego dzieje. Może był tak pijany? Patrząc na zawartość butelki, która kołysała się w dłoni DeeDee, można było dojść do wniosku, że w istocie, gagatek zwyczajnie nie kontaktował z rzeczywistością, zajmując się czymś, czym na pewno zajmować się nie powinien. I najwyraźniej ta rzeczywistość całkowicie od niego odjechała, bardzo, ale to bardzo szybko, mknąc zwyczajnie na złamanie karku. - Chodźmy, im szybciej, tym lepiej - dodała, a potem uśmiechnęła się łagodnie do dziewczyny, gdy ta wyszeptała podziękowania, skinąwszy jej głową na znak, że to nie było nic wielkiego. Początki, z czego sama doskonale zdawała sobie sprawę, zawsze były trudne i nie można było tak zwyczajnie, tak normalnie, bez niczego, skoczyć na głęboką wodę. To zawsze było szarpnięcie, swoisty ból i niepewność, która później prowadziła do zdecydowanie większych problemów. Victoria rzuciła swobodnie, że w kolejnym tygodniu mają kolejny wspólny dyżur, a później spojrzała uważniej na chłopaka, jakby obawiała się, że spróbuje im uciec. Na jego szczęście, nie podjął takich szalonych decyzji.
z.t x2 +
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka cieszyła się ogromnie z nadejścia zimy. Biały puch spowijający świat dodawał mu wiele elegancji i tworzył swego rodzaju aurę czystości. Natura spała przykryta śnieżną pierzynką i wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Sielska aura nie sprawiła jednak, że panienka Brandon odpuściła swoje obowiązki. Absolutnie nie! Jako prefekt pracowała ze zdwojoną siłą i patrolując zamek sprawdzała nawet te klasy, które zdawały się puste i od dawna nie nadające się do użytku. Pusta sala na siódmym piętrze niczym nie zachęcała do przebywania w niej, przynajmniej zdaniem Aneczki, jednak skrupulatność nie pozwoliła jej pominąć nawet tak zakurzonego i odrzucającego miejsca. I dobrze się stało, bo znalazła w środku przypadek absolutnie karygodnego i bezczelnego łamania zasad. Picie alkoholu w szkole. Panienka Brandon nie była święta w tym temacie, a walcząc o uspokojenie sięgała po rozmaite niekonwencjonalne i niestosowne dla jej wieku metody, jednak jako prefekt całkowicie zerwała z nielegalnymi substancjami. Oczywiście co innego wakacje, ale w szkole odznaka naprawdę zobowiązywała. Dlatego Aneczka poczuła się w obowiązku, by zareagować. - Przykro mi, że przynoszę złe wieści w to piękne, grudniowe popołudnie, ale obawiam się, że pijąc alkohol na terenie szkoły łamiesz regulamin, a to oznacza, że muszę spisać twoje dane i zaprowadzić co opiekuna domu. Jak się nazywasz? Panienka Brandon była uprzejma i miła, ale nie dała się zbyć byle wymówką. Oczywiście nauczona doświadczeniem zapytała, czy aby na pewno nie ma jakiegoś zezwolenia, albo zalecenia medycznego na picie dla zdrowotności, a gdy usłyszała, że oczywiście, że tak poprosiła o dane i zaprosiła delikwenta do wspólnego odwiedzenia pielęgniarki w celu weryfikacji. Jako że o żadnym pozwoleniu w rzeczywistości nie mogło być mowy, Aneczka westchnęła i wróciła do odnotowywania informacji, a potem zaprosiła winowajcę prosto do opiekuna domu. Kiedy sprawa została przekazana, panienka Anna Luna Brandon ze skrupulatnością godną swojego rodu zaczęła sporządzać raport, w którym odnotowała wszystkie szczegóły zdarzenia, zapisała informacje, odnotowała imię, nazwisko, dom i rocznik przestępcy pochwyconego na gorącym uczynku, a następnie wszelkie dane dotyczące przekazania winnego w ręce odpowiednich służb, czyli Camaela Whitelighta. W końcu złapany ślizgon należał właśnie do jego podopiecznych. W tym wszystkim jedna rzecz dziwiła puchonkę najmocniej. Czemu złapany chłopak siedział na siódmym piętrze, skoro swój pokój wspólny miał w podziemiach zamku? Czyż tam nie było więcej miejsc, w których łatwo było się ukryć? No i skąd właściwie udało mu się zdobyć flaszkę na terenie Hogwartu? No i własnie, gdzie była rzeczona butelka? Dopiero teraz Ania pomyślała o tym, że alkohol gdzieś wyparował i to razem z butelką. Prefektka westchnęła i dla porządku wróciła do sali, w której przyłapała tamtego ucznia na piciu i bez zaskoczenia stwierdziła, że butelki tutaj wcale nie było. To oznaczało, że scenariusze były dwa. Albo delikwent miał butelkę ze sobą i profesor Whitelight ją zarekwiruje, albo, co bardziej prawdopodobne, winowajca miał wspólnika, który zniknął wraz z butelką, której puchonka miała już nigdy nie odnaleźć.
ZT
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Lockie, choć w ukryciu, to z pasją oddawał się nauce transmutacji, jednej z najbardziej wymagających, według niego dziedzin magii. Jego celem było opanowanie sztuki przemiany przedmiotów w inne formy, co wymagało nie tylko techniki, ale i głębokiego zrozumienia samej natury magii. Może i nie wiedział, z czym będzie się wiązać jego przyszłość, ale praca w zegarach Thìdleyów pomagała mu pojąć, że łączenie sztuki z transmutacją to coś, co wychodzi mu… łatwiej. Niż inne rzeczy. Tego wolnego od lekcji dnia, Lockie wybrał opuszczoną salę lekcyjną, by w spokoju sobie poćwiczyć. Jego obiektem ćwiczeń był zwykły kubek, podprowadzony z wielkiej sali podczas śniadania, który zamierzał przemieniać w różne przedmioty. Rozpoczął od próby przemiany kubka w małą książkę. Wiedział, że kluczem do sukcesu jest skupienie i wyobrażenie sobie każdego szczegółu przemiany. Wyciągnął różdżkę, skupił się i wypowiedział zaklęcie. Na początku nic się nie działo. Kubek stał niewzruszony. Nie poddał się, wiedząc, że transmutacja wymaga czasu i cierpliwości. W pamięci miał żenująco długie i nieudane próby ćwiczeń z Wackiem. Ponowił próbę, tym razem wyobrażając sobie każdą stronę książki, jej okładkę, a nawet zapach starego papieru. Powoli, kubek zaczął się zmieniać, przybierając kształt tego, co miał w głowie. Choć zadowolony z efektu, zauważył, że książka była tylko iluzją – nadal zrobioną z gliny. Wcale nie zrażony, użył reverto i postanowił spróbować czegoś trudniejszego – przemiany kubka w żywego ptaka. Ćwiczyli to na lekcjach w czwartej klasie, nie może być aż tak źle, nie? To było dużo bardziej skomplikowane, wymagające nie tylko zmiany formy, ale i nadania nowych właściwości – miękkich piór, ciepłego ciała i bicia serca. Lockie zamknął oczy, skupił się i wypowiedział zaklęcie. Kiedy je otworzył, zobaczył przed sobą glinianego ptaka. Był to postęp, ale wciąż daleko od celu. Spędził w sali kilka godzin, próbując różnych technik i zaklęć. Z każdą próbą był coraz bliżej sukcesu, ale jednak dwoił się i troił, by zmusić naczynie do zmiany formy. Raz wychodził mu kształt, ale nie wychodził materiał, innym razem materiał był idealny, ale pozostawał w formie naczynka. Kubek przekształcał się w coraz bardziej skomplikowane przedmioty – od prostej piłki do skomplikowanego mechanizmu zegara. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, a Lockie czuł, że jego siły opadają, postanowił spróbować raz jeszcze przemienić kubek w ptaka. Tym razem, zamiast skupiać się tylko na formie, starał się wczuć w istotę ptaka – jego ruch, oddech, nawet sposób, w jaki patrzy na świat. Wypowiedział zaklęcie i czekał. I wtedy stało się coś niezwykłego. Kubek zatrzepotał i wyrwał się z rąk Lockiego, przemieniając się w pięknego, żywego ptaka. Ptak poderwał się do lotu, okrążając salę, zanim wyfrunął przez otwarte okno. Ups. Oby sie nie zmienił z powrotem w kubek i nie spadł komuś na łeb. Zdumiony, ale i szczęśliwy, uśmiechnął się. Wiedział, że opanowanie transmutacji było teraz o krok bliżej. Zmęczony, ale spełniony, opuścił salę, już myśląc o kolejnych wyzwaniach, które przed nim stały. zt
+
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Był ostatnią osobą, która oferowała się do korepetycji, z tego prostego względu, że nic nie umiał. Ale kiedy w grę wchodziła wspólna nauka nie potrafił odmówić, szczególnie, jeśli partią współpracującą był jakiś jego sympatyczny puchon. Dotychczas zresztą tajniki transmutacji zgłębiał w przepysznym towarzystwie Wacława Wodzireja, jego najlepszego puchońskiego brata, ale Terry był mu jak rodzina, czego Lockie sam we łbie pojąć nie potrafił, bo przecież był jedynakiem całe życie więc jakiekolwiek odruchy względem młodszego rodzeństwa były mu całkowicie obce. Umówił się z nim w pustej sali na siódmym piętrze, w której to regularnie spędzał czas na ćwiczeniach, bo była daleko od wszystkich i nie musiał mijać się z żadną zarozumiałą pindą przewracającą na niego oczami na korytarzach. Było to doskonałe miejsce, w którym mógł tonąć w goryczy i udawać, że uczenie się do czegokolwiek mu się przyda, mimo że przecież za chwile wykituje. - Siemano. - powiedział, kiedy chłopiec wszedł do środka, posyłając mu jeden ze swoich milszych uśmiechów, choć na tej zakazanej mordzie to i tak trudno było rozróżnić- Się nie spieszyłeś... - uniósł brwi, po czym rzucił "abcivio" na taboret, zmieniając go w poduchę, by sobie ten mógł klapnąć. Wydobył z torby książkę, którą osobiście uważał za transmutacyjną biblię i za którą regularnie, co miesiąc, płacił w bibliotece karę za przetrzymywanie. - Chcesz się nauczyć czegoś konkretnego, czy tylko poćwiczyć? - zapytał, podnosząc na niego wzrok.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
W jego piętnastoletnim móżdżku szczytem zajebistości było zadawanie się ze starszymi od siebie, wyluzowanymi chłopakami, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby ani trochę nie przejmowali się tym, co inni sobie o nich pomyślą. Nic więc dziwnego, że Puchon był wniebowzięty, ilekroć zdarzała się okazja, by spędzić trochę czasu wśród tej „śmietanki towarzyskiej” – czuł się wtedy trochę mniej żałośnie, jak gdyby na tych kilka chwil awansował w szkolnej hierarchii społecznej. Jego sympatie nie były jednak wyłącznie interesowne, tak się bowiem zdarzyło, że pomimo różnicy wieku szczerze polubił Ślizgona, który wraz z biegiem czasu stał się dla chłopca kimś w rodzaju starszego brata. Choć Terry prędzej umarłby ze wstydu, niż przyznał się do tego na głos, to bez wątpienia Lockie miał na niego ogromny wpływ – dobry lub niekoniecznie, kto by tam oceniał. Dreptał więc na umówione spotkanie z wypiekami podekscytowania na twarzy, zastanawiając się w duchu, co takiego przygotował dla niego Ślizgon. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, zatrzymał się i nabrał kilka głębokich wdechów, nim otworzył drzwi i wszedł do środka. Nie mógł wyjść na przejętego nauką lamusa, nawet jeśli w duchu naprawdę zależało mu na dobrych wynikach z transmutacji. - Siema! W porządku? – rzucił na przywitanie, starając się zabrzmieć nonszalancko, po czym rzucił torbę w kąt i opadł na wyczarowaną przez Lockiego poduszkę. Jedno spojrzenie na trzymaną przez chłopaka książkę wystarczyło, by w oczach Puchona pojawiły się psotne ogniki. – A ja się zastanawiałem, czemu nigdy nie można jej wypożyczyć. – przewrócił oczami, a słysząc następne pytanie wzruszył lekko ramionami – Ostatnio trochę eksperymentowałem z łączeniem zaklęć, ale w sumie jestem otwarty na propozycje.
Może gdyby Swansea wiedział, że mały puchon ma o nim takie wielkie mniemanie (mieszczą sie nawet uszy!) to sam miałby o sobie trochę lepsze. Ale nie wiedział i dowiedzieć się nie miał nigdy. Niemniej w rolę braciaka wpadł miękko i gładko, jak ręka w rękawiczkę jej dedykowaną, jak kot z zapiecka na cztery łapki. Tak samo pasującą rolą było udawanie wyluzowanego starszaka, który miał wszystko w dupie. Jedną biedną gryfonkę na ten imaż bad-assa już poderwał, kto wie dokąd ta droga prowadzi. Inna zupełnie sprawa, że jego wdupiemamtyzm wiązał się bardzo ciasno i szczelnie z faktem, że czyhało nad nim widmo śmierci, a kiedy człowiek wie, że zarz umrze, to jakoś tak rzeczy obchodzą go coraz mniej i mniej. Zaśmiał się chrapliwie, odpowiadając na psotny błysk w chłopięcych oczach chytrym uśmiechem: - Można. Ode mnie. - powiedział, ściskając książkę nieco zachłannie, jednak puścił mu oko, rozkładając ją na ziemi pomiędzy nimi - Łączenie zaklęć brzmi fajnie, nawet pasuje, bo przyniosłem grzyba. - nie było to zdanie, które spodziewałby się tak lekko powiedzieć, ale cóż. Wychodząc z dormitorium Slytherinu zahaczył o kuchnię, z której podwędził dorodnego borowika, nawet nie zastanawiając się, skąd skrzaty ogarnęły borowika w środku zimy - Będziesz tego grzyba transmutować w kaktusa, a kaktusa w kubek. - wymyślił, kładąc kamień na ziemi i przewracając kilka stron księgi. Pamiętał inkantację zaklęcia, ale chciał przypomnieć sobie dokładniej gest, jaki należało wykonać różdżką, by zamienić grzyba w roślinę. - Fungoanimatum. Znasz? - powiedział, obracając książkę przodem do puchona i stukając palcem w ruchomą rycinę, prezentującą jak należy wykonywać gest i jak ustawić nadgarstek- Próbujemy do skutku, nie?
Rzuć k6 na to, czy zaklęcie Ci się udało. Parzysta, to sukces. Jak będzie sukces rzuć k100 na to, jak bardzo kaktus przypomina kaktus, im bliżej 1 tym bardziej grzyb, im bliżej 100 tym bardziej kaktus!
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Było może coś absurdalnego i przesadnego w fascynacji Puchona, jednak niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu nie imponowały w latach nastoletnich nawet gorsze indywidua. Z dwojga złego lepsze to niż brak jakichkolwiek znajomych – wizja, która realnie przerażała chłopca i tak nie najlepiej odnajdującego się w Hogwarcie. Nic więc dziwnego, że Terry, będąc w głębi ducha osobą tak towarzyską i spragnioną przyjaźni, ekscytował się nawet drobnymi przejawami sympatii. Z tego właśnie względu chłopak może odrobinę za bardzo przejmował się tym, by wypaść dobrze w oczach innych, szczególnie gdy sprawa dotyczyła osób, które Puchon po cichu podziwiał. - Będę pamiętał. – rzucił rozbawiony, choć nie wykluczał, że w najbliższej przyszłości skorzysta z propozycji Ślizgona. Zdążył już poznać większość podręczników do transmutacji dostępnych w bibliotece, a te, których jeszcze nie recytował z pamięci, były albo zbyt skomplikowane do samodzielnej nauki, albo wypożyczenie ich wymagało zgody nauczyciela. - Przyniosłeś grzyba? – uniósł brwi z powątpiewaniem, jednak jego wątpliwości prędko zostały rozwiane, bo oto Lockie faktycznie wyciągnął z torby dorodnego borowika. Terry zagwizdał cicho i uśmiechnął się psotnie – Jakiś skrzat na pewno biega teraz po kuchni szukając go. Puchon nie żywił żadnych złych uczuć względem szkolnych skrzatów. Nie raz zdarzyło się, że stworzonka ratowały mu skórę, kiedy chłopak zaspał na śniadanie lub nie zdążył na obiad, nie wspominając o licznych eskapadach po nocną przekąskę, kiedy to między chłopcem a szlabanem stała wyłącznie dyskrecja skrzatów. Miał więc nadzieję, że utrata borowika nie zaboli ich bardziej niż to konieczne. - Grzyb w kaktusa, a kaktus w kubek. Jasne. – powtórzył wyciągając różdżkę i przysuwając do siebie obiekt zabawy. Na moment przed oczami stanęła mu płonąca głowa Maxa – efekt ich ostatnich eksperymentów z transmutacją, ale odgonił od siebie tę myśl. Dzisiaj ćwiczyli proste zaklęcia, nie było więc powodu do niepokoju. Po chwili wahania rzucił zaklęcie, a leżący pomiędzy nimi borowik pozieleniał i uzyskał kolce, jednak kształtem nadal przypominał bardziej grzyba niż kaktusa. - Nie żebym był specem od kaktusów, ale coś mi chyba nie pykło
Lockie, kiedy tych lat temu jedenaście był pierwszorocznym też miał swojego idola. Kapitana drużyny hojekowej w Traustnitz. Parę lat później sprał mu mordę w lokalnym pubie za obrażanie pięknych kolan jego koleżanki, więc z tych idoli różne rzeczy wyrastają, kto wie, co czekało relację Terencjusza i Lokusza? Uśmiechnął się do niego: - Mam parę fajnych w dormie. Jakbyś potrzebował do czegoś, to mi skrobnij na wizie. - podebrał kilka podręczników Wackowi, kiedy ten mu dawał korepetycje i na święta się obłowił w kilka fajnych tomów o naturze magii przemiany- Chce się wybrać do narodowej Londyńskiej, mają ponoć cały dział ze zwojami z wczesnego średniowiecza o sztuce amplifikowania potencjału magicznego przy transmutacji przedmiotów magią naładowanych. - zacytował opis działu w zamyśleniu.- Marzyło mi się kiedyś zostać animagiem i łykałem wszelkie gówno z transmy jak młody pelikan. - parsknął. Zaśmiał się tym głośniej, kiedy zdziwienie puchona do niego dotarło, bo cóż, owszem, oznajmienie komuś, że na spotkanie przyniosło się złocistego borowika nie było najbardziej oczywistą z przechwałek. Kiedy jednak grzyb wylądował między nimi, wszystko okazało się całkowitą prawdą. - Myślałeś, że łżę? - puścił mu oko i zachęcił go, by zapoznał się z gestykulacją przedstawioną na rycinach. Przyglądał się, jak Anderson zabrał się do grzyba jak puchon do kaktusa, jednak pomimo rzeczywiście kaktusich intencji, efekt był niekoniecznie spektakularny. - Chyba myślisz o niebieskich migdałach. - zauważył, bo miał wrażenie, że inkantację chłopiec wypowiedział prawidłowo, ale gdzieś zabrakło odpowiedniej intencji. - Reverto! - odczarował grzybola na powrót do jego szlachetnej, dorodnej formy- Spróbuj jeszcze raz, nastaw się psychicznie na to, że to jest kaktus, tylko wygląda jak grzyb. Ostatnio rozkminiłem, ze mi się łatwiej skupić w zaklęciach transmutacyjnych, kiedy wyobrażam sobie, że przywracam czemuś jego właściwy kształt, a nie nadanie nowy. - stuknął się palcem w skroń - Tak się sam oszukuje. - bo był głupi tak naprawdę i musiał wymyślać triki, żeby mu czerep zadziałał.
Te same kostki co poprzednio.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Po co Lockie’mu tyle podręczników do transmutacji? Tego Terry nie wiedział, ale nie zamierzał narzekać, skoro oto uzyskał dostęp do skarbnicy wiedzy – i to za całe zero galeonów. Ilekroć zapuszczał się w księgarni na dział z bardziej zaawansowanymi książkami, wnętrzności Puchona aż skręcały się na widok cen co poniektórych pozycji. Dostawał co prawda kieszonkowe z ministerstwa, które to spokojnie pokrywało jego miesięczne szkolne wydatki, a nawet pozwalało mu od czasu do czasu zaszaleć w Miodowym Królestwie, jednak choćby i przez kolejne trzy lata żył jak mnich, nie udałoby mu się uzbierać takiej sumy, która pozwoliłaby na zakup drogich podręczników. Nie zamierzał mieć więc nawet najmniejszych oporów przed pożyczeniem kilku pozycji, choćby dla samej satysfakcji, że udało mu się wykiwać starego sklepikarza, który zdzierał biednych studentów z ostatnich knutów. - O, nigdy tam nie byłem. Fajna jest? – przyznał szczerze, ciekaw opinii Ślizgona, która miała mieć zapewne znaczący wpływ na jego własne zdanie. – Prawdę powiedziawszy rzadko bywam w Londynie. Daleko. „…i drogo” – dodał w myślach, jednak nie wypowiedział tego na głos. Nie potrzebował niczyjej litości, w końcu to nie tak, że chodził głodny, a w domu brakowało prądu. Londyn znajdował się na drugim końcu kraju, niemal osiem godzin ciągłej jazdy na południe, a do tego trzeba było przecież doliczyć pozostałe koszty, takie jak opłaty parkingowe czy zakwaterowanie. Nic więc dziwnego, że Terry wolał nie obarczać domowego budżetu podobnymi wycieczkami, wybierając się do angielskiej stolicy wyłącznie raz w roku, tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego – robił wtedy wszystkie niezbędne zakupy, a następnie wsiadał w pociąg do Hogwartu. - Fiu fiu, animagiem. – zagwizdał z podziwem – I czemu porzuciłeś te plany? Podobne marzenie na pewnym etapie nauki miał chyba każdy młody czarodziej i każda młoda czarownica, ale Puchon doskonale zdawał sobie sprawę, jak trudne i niebezpieczne było to przedsięwzięcie. Jasne że chciałby się czegoś takiego nauczyć, ale wątpił, by kiedykolwiek udało mu się osiągnąć podobną biegłość w jakiejkolwiek dziedzinie czarów. Nie musiał długo czekać na potwierdzenie swojej tezy – pierwsza próba przemiany grzyba w kaktus poszła mu co najwyżej miernie. Z takimi umiejętnościami nie mogło być mowy o żadnej zabawie w animaga. Czując wypływający na twarz rumieniec postanowił spróbować ponownie, w końcu zaklęcie nie należało do najtrudniejszych, a on ćwiczył je już setki razy. - Mhm, czyli muszę się zgaslightować, że to kaktus. – mruknął, wyobrażając sobie zieloną kłującą roślinkę, która tylko czekała, by zająć miejsce gąbczastego borowika. Starając się ze wszystkich sił przywołać w pamięci obraz jakiegokolwiek sukulenta – a tych przecież nie brakowało w borsuczym pokoju wspólnym – rzucił zaklęcie, jednak efekt wydawał się jeszcze gorszy niż poprzednio. Wyglądało na to, że chłopak za bardzo skupił się na wyobrażaniu sobie kaktusa, że niewiele uwagi poświęcił faktycznemu czarowaniu. Rezultat był taki, że borowik zamiast w kaktus zamienił się w bezkształtną, śmierdzącą breję przypominającą zieloną plastelinę, z której tu i ówdzie wyrastały pojedyncze kolce. Piętnastolatek poczuł, że robi mu się gorąco ze wstydu. - Jesteś pewien, że to normalny borowik? – rzucił z kwaśną miną.
Terry, dobrze, że nie wiedział, ale mógłby z Lokiego wyciągnąć zatrważającą ilość informacji. W życiu ślizgona nie zdarzało się często, żeby był aż tak frywolny ze swoją wieczną powściągliwością. Podejrzewał, że Tery nigdy nie wykorzysta niecnie jego naiwnej słabości względem młodszego kolegi, którego rzeczywiście traktował trochę jak małego braciaka, jednak niewątpliwie paplałby jak po weritaserum, gdyby Andersonowi przyszło drążyć jakiś temat. Chwalny Merlina, że puchon miał w sobie garstkę wstydu jeszcze, choć był to wstyd, który za chwilę miał wyparować z jego głowy wraz z płomiennym rumieńcem porażki. - Bardzo. - kiwnął głową- Możemy się teleportować razem po powrocie z ferii. Bo przed feriami chyba nie będę miał czasu. - podrapał się w zamyśleniu po brodzie. teoretycznie mógłby tak w sobotę, bo nie ma zmiany w pracy, ale miał sie położyć do szpitalnego na obserwacje, inaczej Noreen odetnie go od zapasu przeciwbólowych, a to słaby deal jednak na dłuższą metę- Niedaleko jest muzeum, byłeś w magicznym muzeum? - pamiętał, że jak sam pojechał tam po raz pierwszy to prawie sie posrał z wrażenia, a był wtedy chyba starszy od Terry'ego. Zaśmiał się, kręcąc głową i machając ręką na to fiu fiu. - Próbowałem, ale okazało się, że nie mam aż takiego talentu jak mi się wydawało. No i trzeba ten liść w mordzie trzymać. Za dużo zachodu, zbyt mały zysk. - machnął ręką - Przynajmniej jak dla mnie. - dodał zapobiegawczo, nie chcąc potencjalnie zgasić w puchonie podobnej ambicji. Obserwował, jak chłopcu idzie transmutacja, śledząc dokładnie to co robił rękoma i na jaką zgłoskę stawiał akcent. Wydawało mu się, że wszystko co robił Terry było prawidłowe, a jednak zielonkawy, kolczasty glut w niczym poza kolorem i kolcami kaktusa nie przypominał. Ślizgon zamyślił się, przyglądając treści w książce i zmarszczył brwi. - Może zamiast od razu z rośliny w roślinę spróbuj najpierw w kubek. - zaproponował - Jakby nie patrzeć grzyb może i jest prosty, ale kaktusy mają bardzo złożoną strukturę molekularną, myślę, że Twoja magia może mieć problem ze sprecyzowaniem tego. A kubek, no, to kubek. Nie? - spojrzał na niego po przewertowaniu kilku kartek i odwrócił książkę przodem do nim, by pokazać mu rozdział o transmutacji rośliny w przedmiot nieożywiony. - Reverto! - odmienił breję na powrót w borowika - Mnie nie pytaj, ja się nie znam, ale złożę reklamacje skrzatom. - zapewnił. Pewien był, że w ramach zadość uczynienia dadzą mu znowu cały talerz ciasteczek mlecznych.
Rzuć kość litery, spółgłoska to sukces zamiany w naczynie! Samogłoska to klapa. Dorzuć k6 by zobaczyć, czy udało się, żeby to był jednak kubek: 1,2 - jest to ... miska. Na dodatek wygląda jak kapelusz grzyba do góry nogami 3 - Miska z uszkiem! już bliżej kubka 4 - Jakimś cudem jest to kubek, ale ma dwa denka, u góry i u dołu. Czy to więc dalej można nazwać kubkiem? Może cylinderkiem z rączką... 5,6 - piękny kubeczek, nawet ma taki wzorek jak sobie wymyślił Terry!
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
- Ta mhm…a zaraz potem wywalą mnie ze szkoły za szwendanie się bez przepustki. – prychnął, kręcąc głową. Jakby nie patrzeć, skoro już zostawał na ferie w zamku, to – nie licząc szkolnego wyjazdu – musiał w tym zamku siedzieć. Niby wiedział, że jest to środek bezpieczeństwa, ale nieraz musiał rezygnować z dobrze zapowiadających się planów tylko i wyłącznie z powodu tej głupiej reguły. Studenci mogli przecież swobodnie podróżować tak naprawdę po całym świecie, o ile tylko stawiali się punktualnie na uczęszczane zajęcia i egzaminy! Zdarzało się, że Terry podsłuchiwał czasem głośne przechwałki, gdzie taki a taki spędził ostatni weekend i zawsze czuł wówczas te samo poczucie młodzieńczej niesprawiedliwości. On, żeby wyjechać dalej niż do Hogsmeade, potrzebował każdorazowo specjalnej zgody od dyrektora czy opiekuna…kogoś dorosłego w każdym razie, a uzyskanie takiego pozwolenia graniczyło z cudem. Prawdę powiedziawszy chłopak nie znał nawet dokładnej procedury, nigdy bowiem nie miał potrzeby wczytywać się szczegółowo w szkolny regulamin. Gdyby to zależało wyłącznie od niego, Puchon rzuciłby wszystko i nie zastanawiając się dwa razy pojechał (teleportował się!) z Lockie’m do Londynu. Wiedział jednak, że zawieszenie w prawach ucznia czy jakikolwiek inny problem natury szkolnej ogromnie zmartwiłby rodziców, a - państwo Andersonowie mieli i bez tego wystarczająco dużo zmartwień na głowie. – Ale dzięki za propozycje. Może w wakacje…albo kiedyś. Pokazałbyś mi te muzeum. Jakkolwiek Terry wzbraniał się rękami i nogami, by czarodziejski świat nie pochłonął go w całości, to musiał przyznać przed samym sobą, że chętnie odwiedziłby te wszystkie słynne miejsca. Magia potrafiła robić wrażenie, co do tego nie było wątpliwości, a skoro ktoś wybudował całe muzeum jej poświęcone, to chyba musiało tam być coś fajnego, prawda? Zresztą nawet, gdyby sama wystawa okazała się niezbyt ekscytująca, to wycieczka ze Ślizgonem z pewnością nie należałaby do nudnych. - Czaje… - pokiwał głową, choć z pewnym wahaniem. Rozumiał argumenty Lockie’go, jednak nie do końca się z nimi zgadzał. Wydawało mu się bowiem, że proces, choć długi i uciążliwy, był koniec końców opłacalną inwestycją. Bo czy może być coś lepszego od umiejętności przemiany w zwierzę na byle widzimisię? Niezrażony postanowił kontynuować wątek, w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiedza z pierwszej ręki może się przydać. – Jak myślisz, w co byś się zmienił? No wiesz, gdybyś jednak został animagiem. Dygresje o wycieczkach i zaklęciach zdecydowanie przekraczających jego zdolności najwidoczniej tak bardzo pochłonęły chaotyczny rozumek Puchona, że przez następnych kilka minut był zbyt rozkojarzony, by poprawnie wykonać ćwiczenie. Z każdą następną próbą Terry czuł coraz większy wstyd i zażenowanie, a to jedynie pogarszało jego skupienie, skutkując tym gorszymi efektami transmutacji. Mimo najlepszych chęci, jego grzyb za nic nie przypominał kaktusa. – Nie wiedziałem, że rozmawiam ze specjalistą od kaktusów. Może powinieneś rozważyć nową profesję. – rzucił sucho, choć nie miał nic złego na myśli. Gdyby mocno wytężył pamięć, może sam przypomniałby sobie budowę komórki roślinnej, w końcu na pewno przerabiali to w szkole, jeszcze zanim został skazany przyjęty do Hogwartu. – Dobra spróbuję. No to kubek. Wiedział, że potrafi zamienić głupiego badyla w naczynie. Przecież gdyby i to mu nie wyszło, straciłby do siebie resztki szacunku i prędzej utopił się w kociołki, niż pokazał na kolejnej lekcji transmutacji. Czując, że musi się jakoś wykazać po serii niedawnych porażek, Terry obrał sobie za cel kubek w kształcie kaktusa. A co! Rzucił dobrze znane zaklęcie, wykonując ruch różdżką niemal machinalnie, a śliczny borowik zamienił się w równie uroczy kubeczek. - Twój kaktus. Do trzech razy sztuka. – wyszczerzył się, wyraźnie zadowolony, że wreszcie udało mu się poprawnie rzucić zaklęcie. Może to był jego klucz do sukcesu – za dużo myślał, zamiast zdać na intuicję? Problem w tym, że chłopak nie wierzył, żeby posiadał jakąkolwiek magiczną intuicję.
Przez chwilę przyglądał się puchonowi w niezrozumieniu. Sam dotarł do Hogwartu już na końcówkę szkoły podstawowej, więc niespecjalnie odczuł ograniczenia, a że w głowie niestety miał pięć szarych komórek, z których dwie były permanentnie zajęte pilnowaniem procesu oddechowego, połączył kropki dopiero po dłuższej chwili, ale za to uśmiechając się nawet miło. Na tyle miło na ile jego morda mogła wyglądać miło. - Nie no, Walsh może da Ci przepustkę, zagadaj z nim. - pocieszył go - W końcu nie idziesz na dupy, tylko do Muzeum. - mówiąc to zmrużył jedno oko, jak stary wujaszek, sugerujący, że no, hehe, można i nie tylko do muzeum - Wiesz, jakbyś chciał na dupy to coś wymyśle... - szturchnął go kolanem - Ale tego Walshowi nie mów. - wrócił spojrzeniem do książki jakby nigdy nic. Przez chwilę próbował sobie przypomnieć, dlaczego tak mu było spieszno do animagii, głupi uśmiech zakwitł na jego ustach, bo cała jego pasja do transmutacji wzięła się z tego, że chciał zaplusować w oczach pani prefekt O'Donnell, która poza tym, że był kretynem ze slytherinu nie zauważała jego istnienia. Godziny spędzone nad książkami, popołudnia trwonione na poceniu się w panice, nad transmutowanym w mackę ramieniem, którego nie umiał odczarować, tomy i tomy lżejszych i cięższych podręczników, które zaczytywał, myśląc, że zrobi wrażenie na dziewczynie. Był idiotą, cóż więcej rzec. - A ja wiem? - wzruszył ramionami. Kiedy myślał o animagii to oczywiście chciał coś epickiego jak wilk albo tygrys, teraz zdawał sobie sprawę z tego, że w najlepszym wypadku byłby jakimś psem. Chociaż pewnie nie ogarem. Bo był nieogarem.-Jakimś kojotem? Chociaż cieszyłbym się z ptaka. Mógłbym srać na wszystkich. - puścił puchonowi oko- Wyobraź sobie nasrać O'Malleyowi na głowę... a Ty? Chciałbyś zostać animagiem? Z jakim utożsamiasz się zwierzęciem. - to ważne w przedmiocie mieć do niego pasję, dążyć do zrozumienia działających w nim procesów, zaakceptowania zasad, w jakie układa się magia. W sztuce transfiguracji pozostawała ona w jednym przedmiocie, w odróżnieniu od, chociażby, zaklęć użytkowych, gdzie energia magiczna się rozpraszała. Przyglądał się jak Terry bierze się za przemianę grzyba tym razem w solidne naczynie i bez większego zaskoczenia zobaczył jaki ten odniósł sukces. - Ale piękny. Zatrzymałbym go sobie. - podniósł naczynie, by go obejrzeć z każdej strony - To co, spróbujesz teraz z kubka w kaktus? - spojrzał na puchona znad krawędzi ceramicznego kaktusiątka.
Jak w poprzednim, kość litery na powodzenie i k6 na to jak bardzo kaktusowy jest ten kaktus: 1,2 - jest to ceramiczna figurka kaktusa, 3 - wydaje się, że to kaktus, ale kolce ma jak nic z porcelany, cóż to za cudo. 4,5 - ładny kaktus! 6 - arcydzieło, którego może pozazdrościć nawet matka natura
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
- Może faktycznie spróbuję. Najgorsze co może się stać, to odmówi, nie? – wzruszył ramionami, choć nie wydawał się przekonany do tego pomysłu. Wizja proszenia profesora Walsha o przepustkę nie napawała chłopca wielkim optymizmem, choć darzył czarodzieja szczerą sympatią i szacunkiem. Nie potrafił myśleć o puchońskim opiekunie, nie wspominając mimowolnie swojej ostatniej wizyty w jego gabinecie, kilka miesięcy temu, tuż po powrocie z organizowanego przez profesora Avgusta biwaku. Choć tamto spotkanie okazało się zdecydowanie mniej straszna niż się tego wówczas spodziewał, to chłopak wciąż czuł dyskomfort i wyrzuty sumienia na myśl o okolicznościach, ze względu na które znalazł się tam w pierwszej kolejności. Terry nie miał jednak czasu, by pogrążyć się w smętnych myślach, sprowadzony na ziemię absurdalną, a przez to tak zabawną uwagą Ślizgona. Chyba nigdy dotąd nie był bardziej wdzięczny losowy za towarzystwo Lockiego. Uśmiechnął się blado, co jak miał nadzieję zostanie odczytane jedynie za przejaw młodocianej nieśmiałości. – Mhm, dam Ci znać. Kiedy rozmowa przeszła na inne tematy, chłopak rozluźnił się, a niedługo później całkowicie odzyskał dobry humor. Animagia fascynowała go, mógł więc słuchać o niej godzinami, a że Lockiego uważał za ogromny autorytet, to z tym większym zainteresowaniem śledził, jakie było jego zdanie na ten temat. - Kojotem? – zdziwił się, szukając w myślach podobieństw między Ślizgonem a mniejszą podróbą wilka tylko po to, by po chwili wybuchnąć śmiechem – Brzmi kusząco. Gorzej gdyby jakiś fanatyk postanowił do Ciebie strzelać. – pokręcił z rozbawieniem głową, nie mogąc wyrzucić z myśli obrazu nauczyciela z wielką białą plamą na szacie. – Ja? Daj spokój, przecież do tego trzeba mieć głowę karku. To znaczy jasne że bym chciał, ale realistycznie nie ma szans, że to kiedyś nastąpi. – pokręcił głową, zastanawiając się przez chwilę, w jakie zwierzę mógłby się zamienić, gdyby jednak jakimś cudem udało mu się opanować tę trudną sztukę – Szczerze? Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet, jak wygląda mój patronus. Ponoć to często te same zwierzęta? – wydawało mu się, że coś podobnego przeczytał w którymś z podręczników, ale zaklęcie patronusa wydawało mu się jakimś cudem jeszcze bardziej odległe niż proces zamiany w animaga – Gdybym miał zgadywać, to pewnie jakąś dżdżownicą. Wiesz, moje szczęście. I pewnie zeżarłaby mnie pierwsza lepsza sowa. Zamiana grzyba w kubek okazała się znacznie łatwiejsza niż poprzednie próby, a pierwszy tego dnia sukces przywrócił Puchonowi nieco wiary w siebie. Może Lockie miał rację, że kaktus miał zbyt skomplikowaną budowę, by bez większej wiedzy odtworzyć ją przy pomocy zaklęcia. Niektórych spraw najwidoczniej nawet magia nie mogła zastąpić i należało zwyczajnie nauczyć się ich na pamięć. Niezwykle irytujące. - Polecam się na przyszłość, ceramika to moje powołanie. – uśmiechnął się z zadowoleniem, że jego dzieło spodobało się Ślizgonowi. Teraz, kiedy nie musiał już martwić się przerabianiem komórek grzyba na tkanki roślinne, a jedynie sprawić by te pojawiły się znikąd, zadanie okazało się o niebo łatwiejsze – choć z logicznego punktu widzenia Terry nie bardzo rozumiał, jak to działało. Nie zamierzał jednak zgłaszać zarzutów, szczególnie gdy rzucone przez niego zaklęcie dało zadowalający efekt, a trzymany przez Lockiego kubeczek zamienił się w prawdziwego kaktusa... tyle że bez doniczki.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Wydawało mu się, że akurat ze wszystkich nauczycieli Walshowie byli najbardziej wyluzowani i bezproblematyczni. Gdyby sam miał prosić kogoś z grona pedagogicznego o przysługę pewnie też poszedłby do któregoś Walsha, możliwe, że prędzej niż do Whitelighta, który jakby nie patrzeć był opiekunem domu węża. Był zbyt pozbawiony wrażliwości, by wyłapać tę subtelną zmianę nastroju chłopca. Zbyt wiele lat obrastał w zrogowaciałą skórę, zbyt uparcie się znieczulał przed delikatnością tkanki ludzkich emocji, by wyczuć, że coś było nie w porządku. Kiedyś był większym empatą, kiedy musiał czytać z drobnych ruchów jego matki, w jakim była nastroju, z drobnych grymasów mimicznych rozumieć, jakie miała emocje, co ją bolało. Odkąd znalazł lekarstwo na wszystkie jej strachy, z uporem maniaka wycinał z siebie wszystkie te czułe receptory, wrażliwe na ludzkie, niewerbalne słowa. Przeglądał podręcznik w czasie, kiedy Terry borykał się z własnymi demonami, jak najgorszy z możliwych potencjalnych starszych braci, absolutnie pozbawiony odruchu uwagi dla tych momentów dziwnej ciszy, które powinny zwrócić jego uwagę. Podążał palcem za wymyślnym gestem, animowanym na rycinie, który wskazywał jak prawidłowo rzucić zaklęcie przemiany grzyba w roślinę. Czy sam byłby w stanie ot tak to zrobić na zawołanie? - A czemu by nie. - uśmiechnął się kącikiem ust na to zaskoczenie Puchona - Na coś trzeba umrzeć. - wzruszył ramionami. Miał podejrzenia, że śmierć ze śrutem w brzuchu pod postacią gołębia byłaby łatwiejsza i lżejsza, niż to powolne umieranie, które uprawiał teraz. Zaraz jednak podniósł notes, leżący koło podręcznika i trzepnął nim chłopca w głowę - Ja wiem, że wy puchoni to takie nieboraki, ale co to za pierdolenie. - skrzywił się. Ambicja w głowie ślizgona była wszystkim, ale przecież to jeden z głównych filarów, pod którymi wybierano członków zielonego domu - Mogę Cię nauczyć patronusa, wyczarujesz go z palcem w dupie. - Terry miał wielki talent, czego w sobie nie widział, ale czego nie omieszkali zauważać inni, poboczni obserwatorzy, tacy jak Lockie. Deprecjonowanie się w nastoletnim wieku było naturalne (w sumie w dziestoletnim wieku też) ale z jakiegoś powodu Swansea strasznie się tym striggerował - Sralnicą nie dżdżownicą. - parsknął, jakże dojrzale - Jak będziesz chciał zostać animagiem to też nie widzę absolutnie nic, co miałoby Ci stać na przeszkodzie. - uniósł brwi, mówiąc to takim tonem, że zdawało się, że jeśli Anderson teraz zaprzeczy to zarobi lepę na ryj. Przyglądał się jak kaktusowy kubeczek przemienia się w prawdziwego kaktusa, niczym Pinokio w prawdziwego chłopca, z ukłuciem żalu w piersi. Bardzo mu się bowiem ten kubeczek podobał i smutno mu się było z nim rozstać. Posłał zadowolony uśmiech Puchonowi, puszczając mu oko. - Słuchaj, jak na moje, to elegancki kaktus. - podniósł roślinę ostrożnie by się nie pokłuć i przyjrzał mu się z bliska, ściskając mięsistą tkankę i macając kolce- Sto procent kaktusa w kaktusie. Teraz powiedz mi, czy znasz zaklęcie, zamieniające roślinę w grzyba. Podpowiem, że zaczyna sie na "p". - to mówiąc, zerknął w stronę książki, sugerując, by chłopiec skorzystał z szansy mienia jej w swoich rękach, skoro Swansea już zapowiedział, że łatwo się z nią nie rozstanie - Skoro grzyb nie mógł przyjść do Mahometa... czy coś. - jeśli nie dało rady grzyba w kaktusa, to może w drugą stronę?
Takie kostki jak w drugą stronę. Rzuć k6 na to, czy zaklęcie Ci się udało. Parzysta, to sukces. Jak będzie sukces rzuć k100 na to, jak bardzo grzyb przypomina grzyba: 1-50 bardziej wciąż jednak kaktus. 51-70 bardziej grzyb niż kaktus 70+ grzyb. Tylko jaki? Czy to wciąż borowik?!
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry nie miał nic do zarzucenia profesorowi Walshowi – nie, jego problem leżał gdzie indziej, mianowicie w podejrzliwości i niechęci do samego Hogwartu, która to awersja rykoszetem odbijała się na bogu ducha winnych nauczycielach. Gdyby jednak Terry miał wskazać, który członek grona pedagogicznego wzbudza jego zdaniem najwięcej zaufania, to chłopak zapewne wybrałby właśnie borsuczego opiekuna. Istniała więc iskierka nadziei, że jeszcze w tym roku pojedzie do Londynu i zobaczy czarodziejskie muzeum, nawet jeśli samo wyrażenie prośby będzie chłopaka kosztowało nieco nerwów. Ucieszył się, że Lockie nie zauważył jego chwilowej zmiany nastroju, nie miał bowiem ochoty tłumaczyć się teraz z ostatniej wizyty w gabinecie Walsha i wszelkich towarzyszących temu okoliczności. Pomimo ciągnącej się już od pewnego czasu znajomości, Terry nie był pewny, ile Ślizgon wiedział o nieprzychylnym nastawieniu młodszego kolegi do całego tego czarodziejskiego świata. Ilekroć podczas ich rozmów wychodziło coś, co budziło u Puchona dyskomfort, chłopak starał się uciekać się do humoru, obracając sytuację w żart i głęboko liczył, że jego kompleksy nie były tak widoczne, by Lockie zdołał je dostrzec. Bez względu na to, czy chłopak zdążył połapać się w bolączkach młodszego kolegi, czy też nie, Terry nie zdążył uchylić się przed szybującym w jego stronę notesem. - HEJ! – krzyknął, jednak oburzenie Puchona było równie poważne, co poprzedzające je uderzenie – Sam jesteś nieborak. Chciałbym widzieć jak w piątej klasie rzucałeś patronusa geniuszu. – skrzywił się, chociaż prawdę powiedziawszy nie miał pojęcia, jak Lockie radził sobie w szkole. Ślizgon zdążył zdać egzaminy, nim Terry w ogóle dowiedział się, że jest czarodziejem. – Dobra tam, zobaczymy, jak wyjdzie. – wzruszył ramionami, bo słuchanie o tym, jakim to był utalentowanym czarodziejem napawało go dziwnym niepokojem. Powinien się przecież cieszyć, w końcu od pierwszych chwil w Hogwarcie o niczym innym nie marzył, jak tylko by odnaleźć swoje miejsce w tym nowym dla siebie świecie. Ze wszystkich sił starał się dorównać rówieśnikom wiedzą i umiejętnościami, chcąc uniknąć kpin i szyderstw spowodowanych jego odstawaniem od reszty klasy. Dlaczego więc czuł dyskomfort, kiedy Lockie chwalił go na swój własny Ślizgoński sposób? Rzucanie zaklęć okazało się doskonałą ucieczką, wymagało bowiem pełnego skupienia, a Terry z chęcią odsunął od siebie niepokojące myśli. Zamiana borowika w kubek była łatwa, natomiast ożywienie ceramicznego kaktusa należało do bardziej skomplikowanych przedsięwzięć. Korzystając z rady Lockiego, chłopak spróbował wyobrazić sobie, że kubek w rzeczywistości był kiedyś prawdziwą roślinką, ale z jakiegoś powodu ktoś go zamienił w kamień… No może nie do końca w kamień, ale na potrzeby ćwiczenia nie miało to większego znaczenia. Pamiętając o konieczności odtworzenia wszelkich naczynek, które transportowały wodę od korzeni aż po mięsisty czubek zielonego badyla, Terry rzucił zaklęcie, uważnie odtwarzając ruch różdżką i dokładnie wymawiając inkantację. Ucieszył się z sukcesu, przypominając sobie, dlaczego tak lubił transmutację. W przeciwieństwie do innych dziedzin, których się uczyli, transmutacja nie była tak zero-jedynkowa, i choć wymagała mnóstwo pracy, to przy odrobinie pomysłowości dało się stworzyć rzeczy niewyobrażalne, często korzystając z kilku podstawowych czarów. - Jeśli na „p” to pewnie coś z plantae…? – zastanawiał się na głos, próbując przypomnieć sobie drugą część inkantacji – Plantaanimati? Nie to nie brzmi dobrze. - nie chcąc marnować czasu sięgnął po podręcznik, prześlizgnął wzrokiem po stronie, po czym pacnął się w czoło – Plantafungos, przecież to logiczne. Nigdy dotąd nie testował tego zaklęcia, dlatego jeszcze przez chwilę pochylał się nad książką, próbując zapamiętać każdy szczegół, który umożliwi mu poprawne przeprowadzenie transmutacji. Oderwał wreszcie wzrok od ilustracji, wycelował i… zupełnie nic się nie stało. Kaktus nadal był kaktusem i na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że zaklęcie w ogóle nie podziałało. Dopiero po chwili kilka igieł odpadło, jak gdyby zwiędło lub zgniło, a z pozostałych po nich dziurek zaczęła sączyć się niewyobrażalnie cuchnąca ciecz. - To Mahomet zamordował kaktus. – dokończyć Terry, czerwieniąc się ze wstydu, jednak dzielnie nie zatykając nosa.
Nie miał pojęcia, jakie emocjonalne bolączki i frustracje ukrywał w sobie Puchon, bo pomimo kilkuletniej już znajomości, chłopiec nigdy nie zaufał mu na tyle, by uczynić go powiernikiem swoich sekretów. Lockie też był raczej z gatunku tych, którym rola tępego osiłka nie przeszkadzała i jeśli nikt nie wymagał od nich pokazania, że mają w sobie cokolwiek więcej niż mięśnie i niewybredne poczucie humoru, to nie wkładali w to najmniejszego wysiłku, prześlizgując się przez życie jak zdechła ryba sunąca z prądem. Pewnie szczera rozmowa mogłaby pomóc im obu, Terremu w zdobyciu kogoś, kto dla motywacji swoich najbliższych zatrzymałby ziemię i ruszył słońce, a Lockowi w przywiązaniu się do czegokolwiek więcej niż świadomości i marzeń o rychłym zgonie. Byli jednak młodymi i młodszymi chłopcami, pozbawionymi tej naturalnej, kobiecej zdolności do pogawędek od serca, stąd też rechotał jak głupi na to oburzenie Andersona, zadowolony, że trafił go notesem w sam środek głowy. - W Trausnitz to dość wczesne zaklęcie. - wyjaśnił, dlaczego potrafił patronusa szybciej niż mogłoby się wydawać - Serio możemy się go pouczyć. Nawet jak nie przyjmie żadnej formy to dobre zaklęcie by je znać. No i można nim wysyłać wiadomości na krótkie odległości. - podkreślił plusy znajomości tego użytecznego zaklęcia. To było w Terrym bardzo urocze, ta potrzeba krygowania się. Swansea zastanawiał się szczerze, czy miał w sobie jeszcze takie cechy, o ile kiedykolwiek dane mu było je w sobie wykształcić, pomiędzy traumami, które budowały jego nadwrażliwy charakter, przez co teraz obrósł w twarde odciski nieprzepuszczające ani sygnału do układu nerwowego. - Plantae. - kiwnął głową, splatając ręce na piersi i unosząc brwi niczym groźny mistrz Shaolin- Srati animati. - dodał, ale zadowolony, że chłopak sam wychwycił, że coś z inkantacją jest nie tak. Kiedy puchon rzucał zaklęcie, Lockie sam powtarzał po nim ruch różdżką, bezgłośnie poruszając ustami, by utrwalić w swojej głowie sylaby inkantacji. Niestety, kaktus ani drgnął. Poza zgubieniem kilku kolczastych włosków i wydzieleniem jakiejś nieprzyjemnej substancji. - Myślisz, że eee... skisł? - ze wszystkich dziedzin magicznych najgorzej szło mu w zielarstwo. Zaraz potem były eliksiry i Lockie był święcie przekonany, że jedno się z drugim wiązało. Szturchnął różdżką flaczejącego kaktusa, który pochylił się mizernie niczym tulipanek bez wody- Chcesz próbować dalej? - spojrzał na puchona pytająco, mając wrażenie, że ten może mieć już całkiem dość tych ćwiczeń- Jeśli nie, to przynajmniej utrwalmy ustnie, co zapamiętałeś z tej praktyki. - zmarszczył brwi. Machnął różdżką, rzucając "Funtaeinanimata", które ostatnio było jego ulubioną sztuczką, zamieniając gnijącego grzyba w... guzik!
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Jak to często bywa z idolami, wyobrażenie o nich nierzadko diametralnie różni się od rzeczywistości. Głęboko zafascynowany starszym Ślizgonem, Terry zdawał się nie dostrzegać ubytków jego charakteru, a myśl, że ktoś taki jak Lockie mógłby mierzyć się z własnymi trudnościami, nie mieściła się w głowie piętnastolatka. Człowiek sukcesu, wzór do naśladowania, obiekt westchnień połowy uczennic – taki obraz Ślizgona malował się w pokrytej blond czupryną mózgownicy. Zwierzanie się komuś takiemu ze swoich problemów wydawało się chłopcu żałosne i okropnie dziecinne. Co też Lockie by sobie o nim pomyślał? Pomimo tej bariery, ich znajomość okazywała się zaskakująco udana, póki co nie było więc potrzeby, by cokolwiek zmieniać w tak utrwalonym stanie rzeczy. - Ah no tak, to ma sens. – pokiwał głową, choć mentalnie miał ochotę ponownie trzepnąć się notesem w czoło, tym razem samodzielnie. Cały czas zapominał, że Lockie nie chodził do Hogwartu przez pełne siedem lat, choć nie był to przecież żaden sekret. Co więcej, kiedy się o tym po raz pierwszy dowiedział, Terry nie mógł ukryć zainteresowania tym, jak wygląda nauka w innych czarodziejskich szkołach. Pamiętał to dokładnie, kitrał się przez dobrych kilka tygodni, wstydząc się zapytać wprost, ale w duchu umierając z ciekawości. Dlaczego więc nie skojarzył faktów? Najwyraźniej jego komórki mózgowe nie pracowały dziś na najwyższych obrotach. O ile w ogóle tego dnia pracowały. – Możemy spróbować. Może jeśli wyczaruję jej patronusa, to Papadakis się nade mną zlituje i zaliczy mi OPCM. – uśmiechnął się blado, po czym uniósł ręce w obronnym geście, na wypadek, gdyby Lockie postanowił ponownie sięgnąć po notatnik – Żartowałem! Pamięciówka nigdy nie była mocną stroną Puchona, dlatego przypomnienie sobie, o które zaklęcie mogło chodzić Ślizgonowi, okazało się trudniejsze niż można by się tego spodziewać. Terry przeczesywał odmęty pamięci, próbując wydobyć z nich prawidłową inkantację, w końcu na pewno kiedyś o niej czytał, ale za żadne skarby nie mógł skojarzyć, jak to dokładnie szło. Uczył się głównie przez skojarzenia lub na „chłopski rozum”, starając się szukać jakichś logicznych powiązań między poszczególnymi informacjami. Właśnie w ten sposób wywnioskował pierwszą część zaklęcia, musiał jednak skorzystać z pomocy podręcznika, by uzyskać pełną inkantację. Miał nadzieję, że na teorii problemy się skończą i rzucanie zaklęcia okaże się łatwiejsze, ale najwyraźniej się przeliczył. - Tak może być. Strasznie capi. – zauważył niezbyt odkrywczo, wpatrując się w sączącą się powoli maź – Ten tutaj ma ewidentnie dość, a nie podejrzewam, żebyś miał w kieszeni zapas podgrzybków, co? – zerknął na Ślizgona pytająco. Był trochę zmęczony, w końcu siedzieli tu już jakiś czas, a kolene nieudane próby nieco go zdołowały i ostudziły wcześniejszy zapal, jednak Terry nie lubił przerywać nauki, nim nie osiągnął przynajmniej zadowalającego efektu – osobliwość, która objawiała się u chłopca tylko w przypadku transmutacji. Z cieniem zawodu na twarzy śledził jak smętnie wyglądająca roślinka zamienia się w guzik, choć położyło to kres wydzielaniu się smrodu. – Hm, no to tak… - i odtworzył z pamięci wszystkie zaklęcia, których dzisiaj używali, wymieniając ich różnice, a nawet prezentując „na sucho” poszczególne ruchy różdżką. Przez chwilę chłopak przypominał naprawdę nadgorliwego kujona. – O czymś zapomniałem?
+
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Zaśmiał się, bo choć Terry przyznał, że to ma sens, to jednak miał wrażenie, że chłopiec się wewnętrznie z jakiegoś powodu kompletnie załamał. Lockie nie ukrywał tego, że przeniósł się do Hogwartu dość późno, chociaż wkładał dużo wysiłku w ukrywanie dlaczego to zrobił. Pierwszy rok często opowiadał o tym,m, jak jest w Niemieckiej placówce, ostatecznie na pytania odpowiadając zwykłym "piwo", bo w jego mniemaniu Angole nie były w stanie skumać luksusu i wygody, jakie wiązały się z doskonałą organizacją, klarownymi zasadami i działającym systemem edukacji. Od lat załamywał ręce nad Hogwartem, który wydawał się być placówką edukacyjną, mającą bardzo daleko na względzie dobrobyt swoich uczniów. Coś, co byłoby w Trausnitz nie do pomyślenia. Dobrze, że się zasłonił, bo Swansea rzeczywiście wziął w łapę notes, gotów znów mu spróbować wybić ze łba takie opinie o sobie. Jednocześnie przyganiał kocioł garnkowi, bo sam był ewidentnie przodownikiem w jakimkolwiek deprecjonowaniu własnych umiejętności. Spacyfikowany kaktus w postaci guzika spoczął na dłoni ślizgona, nim ten go nie podrzucił młodemu na kolana. Kiwał głową, słuchając tego, co zapamiętał puchon, poprawiając, jeśli coś mu się wydawało niekoniecznie wybrzmieć. Najważniejsze było to, że kaktusy były znacznie bardziej skomplikowanym organizmem niż grzyby, jeśli chodziło o ich transmutację z jednej strony w drugą. Co więc było rozwiązaniem? - Pamiętaj, że jeśli nie możesz przejść bezpośrednio z punktu A do punktu B, w naszym wypadku z grzyba do kaktusa, zawsze warto rozważyć przystanek pomiędzy. W momencie, w którym między jedną formą a drugą wetknąłeś kubek, wszystko poszło znacznie płynniej. - nakreślił, co według niego było najistotniejszą lekcją, jaką mogli wyciągnąć z tej wspólnej nauki - Zadałbym Ci pracę domową, ale nie jestem jakimś zjebanym Patolem. - parsknął i podniósł się z ziemi, pakując uprzednio papiery i cenny podręcznik do torby- Cho do kuchni, należy się nam jakieś ciastko za te ciężką pracę. - dormitoria slytherinu i pucholandyu były względnie niedaleko, a jeszcze bliżej była kuchnia. Wystarczyło połaskotać gruszkę... tylko czy Terry już o tym wiedział? Puścił mu oko i wyszli z klasy.
2 x zt
+
Clementine Bardot
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 173
C. szczególne : Ubrania umorusane farbą olejną; włosy w artystycznym nieładzie i uśmiech - naprawdę zachwycający
Przy parzystej 1-3 dorzut na literki: A-E - jakaś noga krzesła mogła ulec złamaniu, przez co fotel się ostatecznie rozpada F-J - mimo wszystko udaje się i fotel jest w stanie wytrzymać ciężar siedzącej na nim osoby
Postawiła wszystko na jedną kartę, przedzierając się korytarzami Hogwartu. Pragnęła zaskarbiać sobie wiedzę, jakby tylko ta stanowiła dla niej pewnego rodzaju aspekt pełen otwartości i zagadek. Rozmyślała wszak o zdobyciu doświadczenie, które byłoby otwarciem drogi do tego, by w przyszłości stać się wybitną czarownicą z dziedziny transmutacji. Moda otwierałaby dla niej nowe oblicze, bowiem zmienianie rozmiarów ubrań na manekinie w fazie tworzenia wybrzmiewało znacznie lepiej, aniżeli szukanie modelek o różnych typach sylwetki. Clementine Bardot, pomimo rozkochania się w ludziach na nowo, przegrywała ze swoją nadmierną - introwertyczną naturą. Szła wolnym krokiem korytarzem, zastanawiając się - jakiego zaklęcia dzisiaj użyje, aż wreszcie dotarła do szkolnej klasy, w której mogła w pełni oddać się temu, co naprawdę ją cieszyło. Ciekawość tliło się w dziewczęcym sercu, a po przekroczeniu progu pomieszczenia odetchnęła z wyraźną ulga. Była sama, a cisza jaka objęła jej wątłe ciało zdawała się być niebywale przyjemna dla dziewczęcego umysłu. Abcivio Pierwsza z inkantacji, którą ćwiczyła już kilkukrotnie, ale nigdy nie zdołała udać się w pełni, dlatego gryfonka postanowiła zaryzykować tym razem, oddając się w szpony spontaniczności. Uśmiech rozciągnął jej pełne wargi, kiedy zauważyła całkiem dobre krzesło; bez zbędnych wad, uszkodzeń, a nawet nie nadgryzione przez ząb czasu. Zdawały się być dobrym materiałem na spontaniczny trening, dlatego mimowolnie sięgnęła po różdżkę, którą trzymała na ozdobnym pasku na udzie. Dziewczęce oczy rozbłysły z ekscytacji, kiedy celowała w przedmiot, aż wreszcie szepnęła zaklęcie, choć... Nic się nie wydarzyło. W pierwszej chwili miała nawet wrażenie, że pokręciła kompletnie nazwy inkantacji, aż wreszcie z jej Szponu Gryfa zaczęła ulatywać jasna łuna światła. Rozmyła się po niedługim czasie, a ciemnowłosa Francuzka zmarszczyła zgrabny nosek w niedowierzaniu. Sądziła, że Abvicio nie okażę się trudnym zaklęciem, a mimo to - nie udało jej się osiągnąć wymarzonego sukcesu. Nie za pierwszym razem, bowiem zamierzała podjąć się kolejnej próby i jeszcze jednej, przestawiając przy tym krzesła i biurka, by ostatecznie wybrać jeszcze lepsze - mniej zniszczone od poprzedniego. Wyprostowała się więc, celując ponownie różdżką w kierunku ruchomości, aż wreszcie wypuściła powietrze ze świstem. Chwila skupienia, które wypełniało jej wątłe ciało, by być w pełni gotową na wykorzystanie swojego potencjału wiedzy i umiejętności. - Abvicio - powiedziała donośniej, dzięki czemu po raz kolejny jasna wstęga otuliła jej dłoń, dopadając do szkolnego przedmiotu. Krzesło zawirowało w miejscu kilkukrotnie, aż wreszcie pojawił się przed zeń zdobiony fotel o czerwonym obiciu. Był piękny i w jakimś stopniu ozdabiał tę ponurą salę, która do tej pory nie przypominała francuskich pałaców, w których spędzała większość życia. Odetchnęła z pokraczną ulgą, aż wreszcie podeszła do swojego dzieła, obchodząc je starannie i dotykając opuszkami palców materiału. Nie był to może szczyt marzeń, ale z pewnością po pierwszym, jakże udanym razie - należało docenić to, że nie popełniła ani jednego błędu, co do tej pory wydawało się być codziennością. Żywiła więc nadzieję, że gdy wróci tu kolejnym razem, wszystko pójdzie łatwiej, bo nic nie było dla niej istotniejszego od rozwoju. Przynajmniej na razie.
+ /zt
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Miała już deskę i liczyła na to, że znajdzie coś ciekawego, więc wpadła do pustej klasy z takim rozpędem, że niemalże wyrwała drzwi. Oczywiście, nie miała aż tak wiele sił, by coś podobnego w ogóle było możliwe, ale z nią można było się łatwo pomylić. Tak czy inaczej, weszła do środka, rozejrzała się, wzięła pod boki, a później przystąpiła do szukania, bo jakoś nie była w stanie wypatrzeć niczego ciekawego. Przynajmniej początkowo, bo już wkrótce okazało się, że trafiła na starą okładkę, pod którą kryło się jeszcze kilka stron. Był to niewątpliwie śmieć, aczkolwiek jeszcze nie tak dawno był wspaniałą encyklopedią, to można było poznać po tłoczonym tytule. Na Carly nie zrobiło to jednak zbyt wielkiego wrażenia, ot, ktoś po prostu zniszczył coś cennego, to również się zdarzało, i teraz mogła to wykorzystać, chociaż za Merlina nie wiedziała, do czego. Wzruszyła ramionami, zgarnęła swoje znalezisko i poleciała dalej, pamiętając, że sporo niżej była również jedna taka sala, w której dało się znaleźć wiele rzeczy, nawet, jeśli te nie chciały być znalezione.
Tym razem Adela wykazała się ciut większą dozą intelektu niż za pierwszym razem i zamiast biegać z góry na dół, udała się do pustej klasy na siódmym piętrze. Mimo to, lewitowanie odnalezionego stolika było o tyle problematyczne, że przemieszczała się wolniej niż zwykle. Tak czy siak, dotarł w końcu do sali, gdzie dostrzegła wychodzącą z pomieszczenia Scarlett. Był to dla niej znak, że ona również może coś tutaj znaleźć, pod warunkiem, że Puchonka nie zgarnęła wszystkich śmieci dla siebie. W sali nie było jednak zbyt wiele do poszukiwań - w końcu była to stara, pusta klasa, w której poza bałaganem nie można było zobaczyć szczególnie wiele. Całe szczęście, w jednym kącie, między pajęczynami znajdowało się kilka przedmiotów. Chcąc dotrzeć do przedmiotów, Adela musiała tutaj lekko posprzątać. Robiąc to przypadkiem weszła w pajęczynę, która w obrzydliwy sposób zaplątała się w jej włosy – nie byłoby może w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że po chwili na jej ramieniu zaczął maszerować futrzasty pająk. Honeycott nie miała jakiejś awersji do pajęczaków, ten był jednak wyjątkowo obrzydliwy, nawet jak na jej standardy. Automatycznie strzepnęła go z ramienia, ale najwyraźniej było już za późno – na jej prawej dłoni widniał ślad ugryzienia. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że jad stworzenia nie był zbyt groźny, choć nagły ból głowy, który nasilił się gdy stanęła nieopodal okna zdawał się być niepokojąco złym znakiem. Chcąc jak najszybciej stąd wyjść, Adela wygrzebała spod pozostałych pajęczyn harfę bez strun i lewitując oba zjawiska, wyrwała się z tej okropnej sali.