Kurs - uzdrowiciel w św. Mungu
2015 rok
Część I: 2 →
5Część II: 5Część III: 6, dorzucone
4 poprawa →
3 Część IV: 1Część V: 1 →
2 Test: 13Hajs: 100 + 5 + 5 + 5 = 115g
Długo czekałam na ten dzień i chociaż cała się trzęsę ze stresu to wiem, że nie mogę pozwolić sobie na to, aby zjadła mnie presja. Bo w szpitalu nikogo nie będzie obchodziło, że się denerwuję, a czekający na pomoc pacjent będzie wymagał natychmiastowej reakcji zamiast sterczącej nad nim niezdecydowanej uzdrowicielki.
Wkuwałam wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że to jest właśnie to. Na stażu też sobie radzę. Ale pierwszym etapem są wypadki przedmiotowe, czyli mój docelowy oddział, więc nic dziwnego, że gdy przychodzi co do czego to po prostu tracę głowę. Zapominam o najważniejszych sprawach i gdyby nie pomoc przełożonego, doprowadziłabym do jakiejś tragedii. Skruszona przychodzę na następny dzień i z nieco większą pewnością siebie przystępuję do działania. Nawet nie wiem jak skomentować fakt, że pomyliłam inkantacje, ale pokornie zgadzam się na dodatkowe godziny praktyk. W końcu robię to, aby w pełni oddać się swojemu powołaniu.
Niby wielokrotnie widziałam już pokiereszowane ciała, ale dodatkowe nerwy spowodowane tym, że jestem obserwowana sprawiają, że na samym końcu tracę przytomność. Jestem pewna, że uwaliłam i już rozmyślam do której kawiarni wysłać CV, kiedy okazuje się, że poszło mi naprawdę dobrze.
Staram się zrekompensować to wszystko podczas egzaminu z zakażeń, bezbłędnie rozpoznając groszopryszczkę i wprowadzając od razu odpowiednie leczenie. Na propozycję łapówki twardo odmawiam, bo nie wyobrażam sobie, żeby któregokolwiek pacjenta faworyzować - każdy tak samo potrzebuje opieki i uwagi. Szkoda, że mój przełożony na widok paru galeonów w mojej kieszeni wyciąga błędne wnioski, a ja, podłamana i rozgoryczona, muszę następnego dnia znów udowadniać, że moje intencje są krystalicznie czyste, a wiedza wystarczająca, żeby zostać pełnoprawną uzdrowicielką. I dokładnie to robię, ponownie radząc sobie z zadaniem.
Kolejny dzień jest zaskakująco miłą odmianą, bo tym razem już od samego początku wiem co robić - cierpliwie tłumaczę, podaję eliksiry lecznicze i uspokajam chorego, zyskując aprobatę szefa. No chociaż dzisiaj dostrzegł we mnie coś więcej niż chodzącą porażkę.
Do przedostatniego etapu próbuję podejść z chłodną głową. Sęk w tym, że tu oprócz wiedzy stricte medycznej trzeba też się znać na różnorakich zaklęciach, a mi, gdy patrzę na mojego pacjenta, dosłownie nic nie pasuje do prezentowanych przez niego objawów. Więc żeby nie wyjść na laika, robię co w mojej mocy, żeby jakoś mu ulżyć w cierpieniu. Oczywiście okazuje się to niewystarczające, więc dokształcam się i wertuję nasze uzdrowicielskie biblie, żeby podczas poprawy już nic nie zepsuć. Przecież jestem bliżej końca niż dalej.
Tak zwana wisienka na torcie, czyli końcowy egzamin, na całe szczęście nie jest kontynuacją tego pasma niepowodzeń i porażek, a ukoronowaniem mojej ciężkiej pracy. Zdałam, a więc teraz przede mną jakieś 50 lat pracy i fajrant!
/zt