Miejsce, do którego trafiają poszkodowani. Jednocześnie jest to jedno z miejsc, w którym odbywają się praktyki, staże i kursy na pracowników szpitalu świętego Munga. Niemal zawsze zastaniesz tu tłum ludzi, więc lepiej ustaw się w kolejce.
Ostatnio zmieniony przez Leonardo Taylor Björkson dnia Czw 21 Sie 2014 - 15:08, w całości zmieniany 1 raz
Czy stresował się dzisiejszym dniem? Raczej nie. I choć wiedział, że mogło spierdzielić się absolutnie wszystko, to jednak dziś był zaskakująco optymistyczny. Takie podejście rzecz jasna nie trwało przy nim całe życie, ale w tym jakże pięknym, deszczowym dniu tak. Tym sposobem dotarł na Izbę przyjęć, aby przejść przez ten podobno katorżniczy kurs, który zdawali tylko wybrani. Miał nadzieję być na tej liście. Dziś miał trafić na oddział wypadków przedmiotowych i bardzo szybko przekonał się, że nie będzie łatwo. Pacjent, który wylał na siebie eliksir eksplodujący wyglądał jak idealne wyzwanie na początek. Bardzo szybko wziął się za ocenę jego stanu, a także zaleczył mu dłoń ku aprobacie przełożonego, ale gdy tylko spuścił go na minutę z oczu ten zniknął. Serce zaczęło mu szybciej bić, kiedy gorączkowo zaczął rozglądać się za uciekinierem. Ku uldze znalazł go jego kolega, a zdaje się, że nikt inny tej wpadki nie zauważył. Uf.
Drugi dzień owocował w wypadki na oddziale urazów magizoologicznych. Był to chyba ten zakres, który interesował go w drugiej, może trzeciej kolejności. Ale odbębnić to trzeba było. Trafienie na pacjenta, który został poturbowany przez hipogryfa było raczej niespodziewane i rzadkie. Prędzej spodziewałby się poparzeń przez sklątki tylnowybuchowe. Ten szok chyba można było zauważyć, kiedy Kostia zbladł od stóp do głów, wkrótce żalując że jadł śniadanie, bowiem zawartość żołądka wylądowała na butach opiekuna. Chyba mało kto na początku swojej zawodowej drogi uzdrowiciela jest przygotowany na tak ekstremalne przypadki. Kazano mu się ogarnąć i przyjść na poprawę na drugi dzień. Do tego samego gościa! Nikt go do tej pory nie naprawił? Absurd. Może był na tyle skomplikowany, że nikt nie umiał tego zrobić? Weź sie w garść, zostawili go pewnie specjalnie dla ciebie. Tym razem jakoś dał radę, ale zakończyło się to omdleniem i reprymendą o rozważeniu drogi zawodowej którą chce podążać. Czy się poddał? A skąd!
Dzień czwarty okazał się wizytą na oddziale zakaźnym. Fantastycznie! Każdy kursant marzy o tym, aby zostać w swej nieuwadze zarażonym jakąś chorobą wen- wait, to chyba nie tak działało. Tak czy siak nienawidził tego działu. Nie czuł się w nim ani trochę dobrze. Pewnie dlatego pomylił choroby, a jakby tego było mało pomylił leki. Ostatecznie dobrze wyszło, bo dwa minusy zawsze dawały plus. Przynajmniej w teorii. W przypadku Kostii też w praktyce.
Zatrucia to też nie był jego konik, ale skoro mus to mus. Dzień piąty, miał nadzieję że przedostatni. Absolutnie nie wiedział co on tu robi, ba! jego dzisiejsza ofiara również nie wiedziała dlaczego to właśnie on się nią zajmuje. Nie miał żadnego pojęcia dlaczego pacjent wyglądał tak jak wyglądał. Długo rozmyślał nad tym co to może być, nawet posiłkując się księgą, ale do niczego nie mógł się wpasować. Postanowił poprosić o pomoc i o zgrozo, jakże się przejechał! Jego przełożony chyba nie chciał go za bardzo widzieć, bo od ręki go oblał i kazał przyjść mu w dniu szóstym, kiedy to już dowie się co dolega pacjentowi. I się dowiedział. Ba! Nawet wywarł wrażenie na swoim przełożonym swoim wykładem o langustnikach. Mógł zmierzać na swój ulubiony oddział, nareszcie!
Tu okazało się, że dwa dni z rzędu nie mógł sobie poradzić z pieprzonym remordeo! Najpierw kompletnie wypadło mu z głowy na czym polega to zaklęcie i do jakiej dziedziny należy, w związku z czym poprosił o pomoc przełożonego co oczywiście oblało go na całego. Na drugi dzień nauczył się do czego służyła ta inkantacja, ale trafił się tak ekstremalny przypadek, że znów nie podołał i znów go oblali. W dniu trzecim zmartwychwstał, będąc gotowym na to dziadostwo, a że zmienił się przełożony (poprzedni zaraził się remordeo, bo czemu nie), to mógł zabłysnąć! I tak zrobił, od razu rozwiązując problem i otrzymując pochwałę.
Został mu tylko test. Czy się stresował? Nie. Pewnie dlatego zdał go dopiero za czwartym razem, tracąc masę czasu i studenckich galeonów. Jak widać można być fantastycznym i skromnym uzdrowicielem, ale odrobina szczęścia i już sobie człowiek na teście nie poradzi. Sam nie wiedział dlaczego oblał. Zapewne zaraził się jakąś groszopryszczką czy oberwał innym remordeo, bo kto normalny zdaje aż za czwartym! No ale w końcu sie udało. Mógł przejść dalej do kolejnego etapu swojej jakze fascynującej kariery.
Staż part I, jakiś czas temu w odległym wszechświecie Kostki
Kurs był czymś, o czym raczej chciał zapomnieć, a na staż nastawiał się całkiem nieźle! Przybył więc do pracy dość ochoczo, od razu biorąc się do wskazanej roboty. I choć z początku przełożeni zdawali się go zauważać, tak z czasem zdaje się że stał się dla nich cieniem. Nawet nie pamiętano jego imienia! Z jednej strony było to całkiem przyjemne rozwiązanie, bo jak coś spieprzył, to wszyscy mieli to w głębokim poważaniu, ale z drugiej... dość mało się uczył, ba! można było wręcz powiedzieć, że się nudził. Chyba dostawał najmniej przypadków ze wszystkich, już nie mówiąc o jakichś radach ze strony starszych kolegów. Był nieco zazdrosny, ale ta zazdrość szybko przeminęła, kiedy dwie osoby wyleciały ze stażu z hukiem przy pierwszym, popełnionym błędzie. Może to więc i lepiej, że kolejne dni mijały mu tu w spokoju? Na sam koniec da tylko podpisać dziennik i ot, będzie miał z głowy. Jakby się zastanowić brzmiało to jak całkiem miła perspektywa. Kiedyś jednak trzeba będzie chyba zacząć coś robić? Może szpitalny zbiór ksiąg pomoże mu zabić nudę. [zt]
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Trzeba było przyznać całkiem szczerze, że to, co się działo, nie było ani trochę zabawne. Nic a nic. A mimo to Christopher nie mógł przestać się śmiać, nie mógł przestać chichotać, zaczynając odnosić wrażenie, że wszystko go od tego boli. Było to co najmniej idiotyczne, by nie powiedzieć, że bolesne i na swój sposób żenujące, jednak zdał sobie dość prędko sprawę z tego, że nie był jedyną osobą znajdującą się w podobnej, niesamowicie dziwnej sytuacji. W Mungu pełno było osób, które wręcz płakały z rozbawienia, ale obserwując ich, Christopher coraz wyraźniej widział, jak niebezpieczne mogło być to, co się działo. Dlatego też, kiedy w końcu ktoś się nim zajął - jego przypadek nie został bowiem oceniony, jako zagrażający życiu - postanowił sobie, że będzie nosił przy sobie fiolki z eliksirem spokoju. To było chyba jedyne rozwiązanie, jakie mogłoby pomóc mu zapanować nad własnym ciałem i jego reakcjami w takiej, a nie innej sytuacji. Nie widział innego sposobu na to, by zapanować nad szaleństwem, jakie rozpleniło się w jego głowie i zmusił go do tego, żeby się śmiał. Ostatecznie nie zdziwił się, kiedy postanowiono podać mu właśnie ten eliksir, a gdy odzyskał już zdolność mówienia, opowiedział, co się wydarzyło i jak doszło do tego, że znajdował się w takim, a nie innym stanie. Wolał, żeby lekarze mieli świadomość, jak łatwo było popaść w podobny stan, żeby zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo pył komplikował im życie. Pokiwano nad tą rewelacją głowami, bo widać było, że i inni pacjenci dzielili się podobnymi spostrzeżeniami, później zaś przeprowadzono jeszcze kilka potrzebnych testów i gdy upewniono się, że Christopherowi nic nie dolegało, uznano, że może wracać do domu. Przestrzeżono go przed nieostrożnością, zapewniając, że pierwsze symptomy tego śmiechu nie są aż tak straszne, ale nie należy ich zdecydowanie ignorować i zapewniono go, że pomysł z noszeniem przy sobie właściwego eliksiru jest jak najbardziej właściwy. Nikt nie musiał dodawać, rzecz jasna, że jego przyjęcie może okazać się trudne, Walsh zdawał sobie z tego w pełni sprawę, wiedząc, jak szaleńczo chichotał jeszcze chwilę temu.
z.t+
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Zdawał sobie sprawę, że samodzielne eksperymentowanie z eliksirami nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale zawsze nieźle sobie radził nad kociołkiem i nie zamierzał całkiem porzucić przyjemnej wizji samowystarczalności, jaką miało dać przygotowywanie sobie swojego leku. Po powrocie do domu miał też od razu wygodny dostęp do tych magicznych składników, których ojciec czasem używał w kuchni, więc nie zastanawiał się nawet dwa razy... i przez to nie wziął też pod uwagę jak idiotyczne jest przenoszenie kociołka w niespokojnie drżących dłoniach. - Absolutnie nie ma problemu, poczekam sobie grzecznie - obiecał recepcjonistce z wesołym mrugnięciem; nie spieszyło mu się przecież, w ogóle początkowo planował darować sobie wizytę w szpitalu, ale jednak zwykłe poparzenie nie rozrastałoby się tak, jak to jego, przechodzące już z nadgarstka na całe przedramię i snujące się tylko wyżej. Niby pewnie nic takiego, ale nie zamierzał się zastanawiać i dodatkowo ograniczać swoją mobilność... a skoro już siedział na Izbie Przyjęć to mógł się nieco porozglądać za potencjalnie znajomymi twarzami - zwykle kręcił się tu chociaż jeden Heartling...
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Wychodziła właśnie z kilkugodzinnego zabiegu, kiedy spojrzała na zegarek – jeszcze godzina, została jej jeszcze tylko godzina dyżuru. Spustoszenie w organizmie pacjentki, które wywołał źle przyrządzony eliksir, było porażające i musiała przyznać, że dawno czegoś takiego nie widziała. Skok adrenaliny, która utrzymywała się na stałym poziomie przez cały proces prób – nieudanych – naprawienia szkód powoli mijał, a zmęczenie wkraczało na pierwszy plan. Oparła się o ścianę zaraz po wyjściu z sali zabiegowej, chowając na kilka chwil twarz w dłoniach. Nie zwracała uwagi na personel, przekraczający próg zabiegówki, by zająć się tym, czym jeszcze trzeba było się zająć. Wzięła kilka, może nieco drżących oddechów. Audrey Page, pomyślała, wiedząc, że nigdy nie zapomni jej nazwiska, tak jak pamiętała o każdym straconym pacjencie. Wyprostowała się, zaplotła na nowo warkocz, bo z poprzedniego niewiele zostało i poszła się przebrać, bo nie mogła tak paradować po szpitalu przez następną godzinę. Jej zielony scrubs zmienił kolor na szkarłat, nikt nie chciał tego widzieć. Przebierając się wciąż odtwarzała zabieg, krok po kroku, szukając błędu – ale nie znalazła. Po raz kolejny przypomniano jej, że organizm był nieprzewidywalny. Wciąż o tym myślała, kiedy poproszono ją, by zajęła się pacjentem na izbie. Nie zajmie ci to długo, poparzenie, dobre tyle. Thalia nie miała siły, po raz pierwszy od wielu dni czuła to przejmujące zmęczenie, które docierało w najgłębsze zakamarki jej umysłu. I pewnie dlatego nawet nie zajrzała do wciśniętej w jej dłonie karty, pewnie dlatego nie przyglądała się mijanym twarzom, a skierowała od razu w odpowiednie miejsce. Dopiero kilka kroków przez pacjentem, zerknęła na kartę, choć już zaczęła do niego mówić. — Nazywam się Thalia Heartling i będę pana uzdrowicielką, panie… — znalazła nazwisko na karcie i zamarła. Jej serce straciło równy rytm bicia, pomijając kilka uderzeń. Świat nagle stanął w miejscu, a ona nie była w stanie się ruszyć. Nie, nie dzisiaj, nie teraz, nie nigdy. Podniosła spojrzenie ciemnych oczu na niego, a izba przyjęć nagle stała się nienaturalnie cicha. Ta twarz, tak znajoma, a zarazem całkiem obca. Dostrzegła dodatkową zmarszczkę między brwiami, której nie było gdy widziała go po raz ostatni. Widziała lekki, może kilkudniowy zarost, który kiedyś kazałaby mu zgolić. Widziała Jego, pragnąc by to był jedynie sen, choć już dawno przestała o nim śnić. Przełknęła ślinę, mrugnęła i świat wrócił do swojego rytmu, a zgiełk szpitala na powrót docierał do jej uszu. — Nie powinnam cię leczyć — nie było „cześć”, nie było łez szczęścia, ani tych rozpaczy. Był szok, który za wszelką cenę chciała ukryć, choć nie miała na to siły. Nie powinna go leczyć, bo był jej bliski, nie powinna go leczyć, bo nie potrafiła na niego patrzeć, a jednak nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Stała w miejscu, kilka kroków przed nim, wpatrzona w Niego i niezdolna do choćby drgnięcia.
Dziwnie było tak czekać w Mungu - niby szpital, niby w jakimś stopniu znajomy, a jednak zupełnie obcy. Różnił się znacząco od kanadyjskiego szpitala, który Lennox oglądał tak często, odprowadzając czy odbierając Thalię, a czasem... cóż, po prostu czekając na nią godzinami, aż wreszcie nie dotarły do niego wieści, że nie opłaca się już czekać. Próbował doszukiwać się teraz w Mungu czegoś równie znajomego, może nawet jakichś śladów jej obecności, chociaż przecież niby wiedział, że spotkanie jej tutaj nie było wcale możliwe... ...więc przez chwilę był całkiem pewny, że zwariował, gdy rozpoznał znajomy krok, znajomą sylwetkę, znajomego warkocza i wreszcie znajomy ton głosu. Jakie składniki wrzucił do tego kociołka, skoro efekty jego rozlania okazywały się z każdą chwilą coraz mocniejsze? Jak niemożliwe było wpatrywanie się w Thalię Heartling po takim czasie rozłąki? - Twój brat mówił, że cię tu nie ma - palnął po prostu, jakby już teraz musiał się usprawiedliwić. Wyglądała na zszokowaną i nie mógł doszukać się w tym niczego więcej, a jednak ta uwaga o leczeniu nieco pomogła Lexowi otrzeźwieć - oczywiście, że nawet teraz miała w pełni profesjonalne podejście. Niby szok, a jednak emocji dalej niedobór. - Bo pytałem go, czy wróciłaś do Wielkiej Brytanii. On mi odpisał - pociągnął więc, nieco pewniej, może nawet bezczelniej, bo i z drobnym uśmiechem w kąciku ust, w którym brakowało radości. Cóż, tym razem przynajmniej nie uciekła od razu, tylko dalej przed nim stała. - To planujesz zawołać innego uzdrowiciela, czy wolisz napawać się moim cierpieniem? To tylko głupie poparzenie, więc nie jest tak źle...
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Próbowała, tak bardzo starała się ułożyć życie na nowo. Przez ostatnie półtora roku walczyła zaciekle z samą sobą, z ziejącą dziurą w sercu, z raną, która nigdy się nie zabliźniła. Wmawiała sobie, że było inaczej, ba! nawet mówiła o tym Noreen, ale teraz kiedy siedział przed nią, kiedy do niej mówił – miała ochotę krzyczeć. Wszystko to co budowała przez ostatnie kilkanaście miesięcy legło w gruzach, a kamienie na nią spadały, jeden po drugim. Nie zrobiła kroku w przód, ale też się nie cofnęła. Nie poruszyła dłońmi, wciąż ściskającymi kilka arkuszy pergaminu karty pacjenta, na których były wpisane podstawowe informacje zebrane przy rejestracji. Stała w miejscu i nagle poczuła się jakby stała w miejscu przez ten cały czas. Niby parła na przód, wbrew wszystkiemu jak mawiała, ale przeszłość ją dopadła w najmniej oczekiwanym momencie i prawdopodobnie najgorszym możliwym. — Rozmawiałeś z Dionem? — zapytała, dotknięta jego słowami. Nie miała o tym pojęcia, nie wiedziała czy powinna bratu dziękować, czy może w obecnych okolicznościach na niego nakrzyczeć. Później o tym pomyśli, bo już kolejne słowa do niej docierały, a ona po raz pierwszy od początku tej rozmowy pokazała więcej emocji, marszcząc brwi. — Co miałam ci napisać? Gratuluję? Czy może odpowiedzieć pięknym za nadobne, za te wszystkie wyzwiska, które pisałeś? — słowa toczyły się z jej ust niemal wbrew jej woli, zrzuciły maskę profesjonalizmu, pokazały zmęczenie i udrękę świeżej straty, które pożerały ją od środka. Zupełnie jakby ten kipiący, w jej ocenie, uśmiech coś w niej odblokował. Zaraz jednak zacisnęła palce na nasadzie nosa i wzięła głęboki oddech. Nie mogła tutaj, nie mogła teraz. Nie mogła, bo wiedziała, że tama, którą tak skrupulatnie budowała, nabierała coraz więcej pęknięć. Czytała każdy jego list, czasem nawet próbowała odpisać, ale zawsze paliła pergamin nim ta miękka jej część, by go wysłała. — Merlinie… Lennox, to nie jest ani czas, ani miejsce na tę rozmowę — powiedziała, czując dziwne deja vu, bo czy wcześniej nie mówiła mu czegoś podobnego? Za każdym razem zbywając, kiedy chciał rozmawiać, bo zawsze była zmęczona, przepracowana, lub biegła na kolejny dyżur. Ona wiedziała, że nie była bez winy. A jednak żal do niego był zbyt silny. — Nie napawam się niczyim cierpieniem — powiedziała, bo choćby siedział tu sam Voldemort, to jeśli nie z emocji, pomogłaby mu z samego poczucia obowiązku. Uczucia w niej były sprzeczne, niektóre dopiero wybudzone z głębokiego snu, inne te, które dobrze znała. Mimo to na pewno nie napawała się jego cierpieniem, czy widział, że sama nie była w najlepszej kondycji? Przez lata nauczyła się tego ukrywać, ale on ją przecież znał… A jednak przestali się widzieć na długo przed tamtą sytuacją. Zerknęła w szpitalne lusterko i westchnęła. — Nie ma nikogo innego wolnego, ale jeśli pragniesz zmiany uzdrowiciela, to możesz poczekać, a ja się odsunę — jej spojrzenie jednak powędrowało do jego ręki, oceniając już szkody, które wyrządziło poparzenie. Szybko zauważyła, że się rozprzestrzeniało, wprawione oko spostrzegło też znacznie więcej. — Dłonie ci drżą — a nie drżały, chciała dopowiedzieć.
- Nie rozmawiałem, ale napisałem. Chciałem wiedzieć czy wie gdzie jesteś i czy u ciebie... w porządku - wyjaśnił, podkreślając jakąś nutą rozbawienia - czy też żalu - fakt, że doskonale wiedział jak idiotycznie to brzmi. Nie mogło być w porządku. Może nie widział u niej zbyt wielu emocji, może wyglądała tak samo profesjonalnie jak zawsze, ale przecież miała serce. Pamiętał, że je miała i pamiętał jak to było myśleć, że może trochę bije też dla niego. - Przynajmniej bym wiedział, że żyjesz - mruknął, nie chcąc sobie pozwolić na jakieś większe uniesienie. Miał ochotę krzyczeć, tak jak i w listach - by wiedziała, że się martwił, że żałował, że chwilami obojętniał, że czasem nienawidził jej, a czasem siebie. Że czuł naprawdę dużo i jej brak, tak dobitny, uniemożliwiał mu poradzenie sobie z czymkolwiek. - A znajdziesz? Czas i miejsce na tę rozmowę. To chciałem osiągnąć każdym z tych listów - wyznał, dopiero też orientując się, że może ona... czytała je? Może wiedziała chociaż trochę z tych głupot, które tam wypisywał? W pewnym momencie zaczął je traktować niczym dziwaczny pamiętnik, wspominając ich wspólne chwile i żaląc się na to, że ulubiony spożywczak niedaleko ich domu został zamknięty. - Well I'm a bit fucking emotional, Lia - parsknął, strzelając z palców, jakby miało mu to pomóc jakoś rozluźnić ręce. Tego tylko brakowało, żeby od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. - Ale to niepowiązane z poparzeniem, jak coś. To stres i to możesz ignorować - podpowiedział nieco poważniej. - Ale poparzenie myślę, że ogarniesz najszybciej.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, czując jak jej wszystkie wnętrzności się skręcają. Chciał wiedzieć co u niej? Miała ochotę odwrócić się i odejść, miała ochotę roześmiać się mu w twarz, a może prychnąć i przewrócić oczami. Nie wiedziała czy wciąż czuła do niego żal, czy ten został zastąpiony teraz wściekłością, które niespodziewanie zaczęła w niej narastać. Myślała, że już dawno jej minął ten stan. — Chciałeś wiedzieć czy wszystko u mnie w porządku? A szukałeś mnie w ogóle? Wybacz Lennox, ale wystarczyło przyjechać do jedynego szpitala, z którym miałam jakiś związek, prócz tego w Ottawie — nie tego w domu, już dawno przestała nazywać Ottawę swoim domem. Może jednak powinna. Pokręciła głową w lekkim niedowierzaniu i uniosła kipiąco brew. — Na pewno mój brat ci powiedział, że mam się świetnie, każdy by miał się świetnie, prawda? — zapytała, a ironiczny uśmieszek wypełzł na jej wargi, prawie już całkiem zrzucając maskę profesjonalizmu, którą zawsze ubierała w tym miejscu. Napisał list, zamiast sprawdzić czy mogła być w jedynym miejscu, które umożliwiało jej kontynuowanie tego, co już zaczęła w Kanadzie – swoją karierę. Musiał wiedzieć, że z niej nie zrezygnuje, a on zamiast tego wysłał list do jej brata. I przecież tylko to robił, wysyłał te głupie listy, a ona głupio je czytała, wmawiając sobie, że jej nie ruszają. Bywały dni, kiedy jedyne czego pragnęła, było cofnąć czas. Nie potrafiła jednak znaleźć tego jednego momentu, w którym wszystko zaczęło się psuć. Nie wiedziała kiedy dokładnie spadł pierwszy kamień gruzu. Powinna była znaleźć mu innego uzdrowiciela, nie miała siły tkwić dzisiaj za swoim skrupulatnie zbudowanym murem. Nie miała siły chować emocji. — Na pewno nie w szpitalu — odpowiedziała tylko. Szanowała swoich współpracowników i pacjentów, a wiedziała, że razem z Noxem mogli być, cóż, nieco bardziej wybuchowi niż zazwyczaj. Dlatego nie zamierzała kontynuować tej rozmowy, nie miała reputacji na to, by robić sceny na środku izby przyjęć, ale na Merlina, była taka zmęczona. Dlatego przetarła oczy jedną dłonią, a drugą odrzuciła długi warkocz za ramię. Patrzenie na niego ją bolało, cierpiała z każdą minutą, w której przebywała z nim w jednym pomieszczeniu, ponieważ to przypominało jej o czasach, gdy nie widziała poza nim świata. Kiedy to się zmieniło? — W takim razie chodź ze mną, jako mój pacjent zasługujesz na odrobinę prywatności — jako mój mąż na nic nie zasługujesz. Zaprowadziła ich do pokoju urazowego, który był najbliżej izby przyjęć i miała w istocie zamiar uporać się z tym najszybciej. Dusiła emocje w sobie, nie pozwalając im ujrzeć światła dziennego, w przeciwnym razie wiedziała, że podda im się całkowicie. Chwyciła różdżkę i na ułamek sekundy przymknęła oczy. — Muszę sprawdzić dokąd już sięga poparzenie, zdejmij proszę koszulkę — powiedziała i… odwróciła wzrok.
- Nie wiedziałem czy chcesz, żebym cię ścigał - parsknął, rozumiejąc jej oburzenie i chyba nawet ciesząc się z tego porzucenia profesjonalnej maski. Nawet kłócenie nagle wydawało się przyjemniejsze od takiego czasu ciszy, a już na pewno przyjemniejsze od rozmów, które mieli pod koniec. Dalej pamiętał to dziwne poczucie, że mówili obok siebie, a nie do siebie. - Więc szukaniem było zapytanie twojego brata, a skoro powiedział, że ciebie tu nie ma, to już się nie bawiłem w detektywa. I nie zachowuj się jakby to było jedyne miejsce, gdzie mogłaś się udać, bo każdy szpital tego świata przyjąłby cię z otwartymi ramionami - wytknął jej, nie mogąc się powstrzymać, bo może to nie było dobre miejsce na takie dyskusje, ale i tak nie potrafił po prostu przełknąć swoich emocji i milczeć. Za długo milczał. Złapał głębszy wdech, próbując się nieco uspokoić, gdy wstawał już i ruszał za Thalią do jakiegoś pobliskiego pomieszczenia. Nie do końca tak chciał załatwić tę wizytę w szpitalu, planował po prostu bezproblemowo ogarnąć kwestię poparzenia i nie zastanawiać się, czy przypadkiem nie wyjdzie na wierzch sprawa jego choroby. Teraz zdecydowanie nie zamierzał się przyznawać do czegokolwiek, by nie robić z siebie na dzień dobry ofiary - wiedział przecież, że nie do końca nią był. Nie w historii Thalii. - Mhm, ale nie wstydź się tak, za dużo się nie zmieniło - zapewnił z rozbawieniem, gdzieś w tym humorze próbując ukryć część swoich nerwów, gdy jak najszybciej ściągał koszulkę, zapominając kompletnie o obrączce, którą przecież zawsze miał zawieszoną na rzemyku. - I co, umrę?
Ostatnio zmieniony przez Lennox Rain dnia Pią 9 Lut 2024 - 22:15, w całości zmieniany 1 raz
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
I miał rację, bo przecież nie chciała. Nie chciała go widzieć już nigdy więcej i to był główny, a także jedyny powód dla którego wyjechała bez słowa, bez dania mu możliwości wyjaśnień. Nie chciała ich znać, nie potrzebowała tego. Nienawidziła faktu, że tak bardzo ją zranił, ale to przypominało jej, że była człowiekiem. Miała wrażenie, że czasem potrzebowała takiego przypomnienia, choć Lex wybrał niezbyt miłą metodę. Może miał ku temu powodu. Nie. Od miesięcy próbowała wyrzucić poczucie winy ze swojego serca, to nie ona zdradziła. Nie odpowiedziała mu tym razem. Po raz pierwszy od dawna nie wiedziała co powiedzieć. Prychnęła tylko cicho pod nosem, bo ubrał to w słowa tak, jakby to wszystko było banalnie proste, a ona nawet tutaj, choć miała doskonałą podkładkę, czuła się obco i czuła się obserwowana przez rodzinę. Może miał rację? Może gdzieś indziej nawet byłoby łatwiej, bez oczekiwań, że okaże się być swoją matką. Ale przecież Thalia nigdy nie wybierała łatwych rozwiązań, nie jeśli chodziło o jej karierę. Przeszła z nim do urazówki, próbując uspokoić swoją głowę. Potrzebowała tego, jeśli nie miała zrobić mu większej krzywdy. Szpital zawsze był jej ostoją, miejscem, w którym odnajdywała harmonię, a teraz nie potrafiła. Nie mogła się skupić, kiedy szedł tuż obok, nie mogła się skoncentrować kiedy siadał na kozetce, nie mogła gdy był tak blisko, a ona zapomniała już jak to jest. Zacisnęła usta w wąską linię, ale odwróciła się w jego kierunku, lustrując go spojrzeniem ciemnych oczu. Poczuła się jakby ktoś ją spoliczkował. Cofnęła się nawet o pół kroku, wpatrując się w doskonale znaną obrączkę – jej leżała w szufladzie przy łóżku, identyczna jak jego, choć znacznie mniejsza – i ponownie nie potrafiła nawet drgnąć. Poczuła jak coś w niej pęka, jak tama puszcza, by zalać ją falą emocji, która miała siłę zwalić ją z nóg. Może gdyby trafili na siebie innego dnia, kiedy nie była tak emocjonalnie wyczerpana, ale teraz w jej spojrzeniu krył się bezdenny smutek. Równie dobrze mógł trafić w nią czarnomagicznym zaklęciem, efekt był ten sam. — N… — odchrząknęła — Nie — powiedziała i zbliżyła się do niego, zakładając rękawiczki, uparcie nie patrzyła już na obrączkę na jego szyi, która krzyczała do niej, a może to jej umysł krzyczał? — Jak to się stało? To znaczy jak doszło do poparzenia? — zapytała i delikatnie dotknęła skóry na granicy poparzenia i zdrowej tkanki. Nie pamiętała kiedy ostatnio byli tak blisko siebie. Nie pamiętała też jakie to było uczucie go dotykać. Ta świadomość uderzyła ją równie mocno jak pierścionek.
Z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami przy tak wymownym prychnięciu, które... znowu nie było mówieniem. Niby wiedział, że Thalia nie chce rozmawiać tutaj, ale nagle dotarło do niego jak bardzo nie ma pewności, że w ogóle porozmawiają. Może kiedy tylko wyjdzie ze szpitala, ona znowu zniknie? Może znowu nie będą mogli znaleźć chwili, która będzie pasowała i jej, i jemu? Może jedyną opcją na spotkanie się z nią jest ranienie się fizyczne, w parze dla tych obrażeń emocjonalnych? - Co? - Zdziwił się, rozproszony jej spojrzeniem, bardziej ludzkim niż widział od wieków. Przez chwilę myślał, że problem leży w jego poparzeniu, że coś się znacząco pogorszyło, a jednak gdy spojrzał w dół, znajomy błysk przypomniał mu o czymś trudniejszym. Zacisnął szczęki, nie potrafiąc zrozumieć zalewającej go fali emocji; bezmyślnie szarpnął za wiązanie rzemyka, by je poluzować i zaraz już wciskał obrączkę do kieszeni spodni. Żeby nie przeszkadzała przy leczeniu, oczywiście. - Robiłem eliksir - odpowiedział, nagle spokojniej, poważniej, zapominając o mechanizmie obronnym rozbawienia. - I potrąciłem kociołek, więc się zalałem - podsumował, dopiero orientując się, że może jednak bardziej jej się przydadzą składniki... ale przecież musiała wiedzieć czego używało się do eliksiru rozluźniającego mięśnie. - Nie wiem co tam było... syrop trzminorka na pewno, jakieś liście owocowe, korzenie... śledziona traszki? - Strzelił w ciemno, bardzo chcąc ją zmylić, jednocześnie nie chcąc całkowicie kłamać, bo przecież mogło jej to być faktycznie potrzebne. - Nic jakiegoś fancy...
Potrzebowała podejść do tego zadaniowo, musiała podejść do tego zadaniowo, albo rozpadnie się na kawałki. Musiała mu przyznać, że miał paskudne wyczucie czasu, ale przecież to już wiedziała. Wiedziała znacznie więcej niż była w stanie przed sobą przyznać, a jej pamięć nagle zaczęła jej o wszystkim przypominać. O wszystkich drobnostkach, które usiłowała zapomnieć, które wyrzucała z głowy. Przeklinała go w myślach, przeklinała tę głupią obrączkę i wszystko co z nimi związane. Chciała stąd wyjść, chciała go wygonić, miała wrażenie, że zaraz zacznie krzyczeć. Ale zbyt długo doskonaliła się w ukrywaniu uczuć, było to przecież niezbędne w tym zawodzie, kiedy musiała iść do rodziny pacjenta i oznajmić, że ich najbliższy już nie żył, musiała mówić ze spokojem, choć jej serce pękało razem z tymi ich, gdy widziała pierwsze krople spływające po policzkach, kiedy słyszała rozdzierające krzyki. Czym były jej problemy w porównaniu z ludzkim cierpieniem, które spotykała na co dzień? Dlatego wzięła się w garść, odwróciła wzrok i skupiła się na poparzeniu, z którym przecież tu przyszedł. Może chciał rozmawiać, ale nie tutaj, nie z ranami, a już na pewno nie kiedy Thalia była w tak słabej kondycji psychicznej. Przelotnie spojrzała na zegarek – pół godziny. Kiwnęła głową na jego słowa, próbując odszukać w pamięci do jakiego eliksiru były te składniki potrzebne. Nie była laikiem, nie bez powodu zaniedbywała wszystkie inne aspekty życia, na ścieżce zawodowej wciąż parła naprzód. Zmarszczyła brwi, kiedy sobie przypomniała gdzie używało się śledziony, syropu i liści malin zapewne. — Robiłeś eliksir ciążowy? — zapytała, unosząc brew. Nic nie mogła poradzić na myśli, które wzierały się do jej głowy. Może sobie ubzdurała te emocje, które w nim widziała, może już dawno ruszył naprzód. Poczuła się jak kretynka, na pewno tak i właśnie dlatego potrzebował teraz ciążowego… Ponownie poczuła się jakby uderzył ją w twarz, ale nie dała po sobie tego poznać. Widocznie któraś była gotowa dać mu to, czego oczekiwał, a ona nie zamierzała mu w tym przeszkadzać. Rzuciła na rozległe poparzenia fringere, by załagodzić ból i je ochłodzić. Starała się nie myśleć o tym, jak zerwał obrączkę z szyi, o niczym więcej starała się nie myśleć, skupiając się na rzucanych zaklęciach. Im szybciej mu pomoże, tym szybciej sobie pójdzie – tej właśnie myśli kurczowo się trzymała, jakby od tego miało zależeć jej życie. Co więcej, tak właśnie się czuła. Powstrzymała rozprzestrzenianie się poparzenia kilkoma zaklęciami. Miał rację twierdząc, że szybko się z tym upora. Nie było to zatrucie, ani pozaklęciowe, ale Thalia nigdy nie lubiła zamykać się na jedną dziedzinę. Wszechstronność powinna być kluczową cechą dobrej uzdrowicielki.
Staż był całkowitym przeciwieństwem jego kursu. Zupełnie jakby ktoś zdjął z niego paskudny urok i w końcu odwróciło się do niego szczęście. Szło mu doskonale - nie miał problemów z większością zadań jakie mu przekazywano, co kończyło się najczęściej skróceniem czasu jego pracy - za tę samą pensję. Jemu w to graj choć... najczęściej zostawał jeszcze dłużej, aby nauczyć się czegoś nowego, ba! podłapał nawet jednego z uzdrowicieli, aby się u niego lepiej podszkolić, stąd też te dodatkowe godziny leciały mu jak z płatka i tak jak w zasadzie miał czas... tak nie miał i tak czasu. To chyba był ten moment, w którym odkrył w sobie duszę pracoholika. [zt]
Penelope westchnęła, dopijając zimną już kawę. Nadszedł koniec jej zdecydowanie zbyt krótkiej przerwy – opuściła więc kanciapę, zamknęła za sobą drzwi na klucz i wyszła na korytarz. Kierowała się w stronę izby przyjęć, minęła po drodze jedną czy dwie osoby poszkodowane, które transportowano w kierunku sal. Nie zwróciła na nie szczególnej uwagi, bo śmierć i choroby to była codzienność, do której musiała się przyzwyczaić. Odbiła gwałtownie w lewo, przechodząc do pomieszczenia, które na wejściowy hall otwierało się okienkiem rejestracyjnym. Wysłuchała szybkiej relacji koleżanek, które opowiedziały jej o nowych pacjentach i palcem wskazały na mężczyznę, który wniósł do sali pół przytomnego chłopaka. Penelope podeszła więc do okienka, oparła się łokciem o parapet, stuknęła długopisem i chrząknęła. - Proszę pana, pan tu podejdzie – zwróciła się głośno i ewidentnie do Nico, ignorując fakt, że obecnie rozmawia z jakąś kobietą. Zresztą ta zniknęła równie szybko co się pojawiła – na co rejestratorka wzruszyła ramionami. - Trzeba dopełnić wszelkich formalności. Proszę, tu jest kwestionariusz. Jakby były jakieś pytania to śmiało. - Machnęła różdżką, a zza lady przyfrunął do niego formularz rejestracyjny. Kobieta posłała nieznajomemu takie spojrzenie, które sugerowała, że nie ma co nawet myśleć o opuszczeniu izby przyjęć, dopóki nie zrobi co sugeruje.
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Nicholas spojrzał na nieznajomą lekko zdezorientowany. Fire pochłaniała jego uwagę do tego stopnia, że zapomniał o całym świecie wokół i sprowadzenie na ziemię wybiło go z rytmu. W czasie kiedy chciał odpowiedzieć Penelopie, Fire już przeszła do działania, więc Seaverowi nie pozostało nic innego jak dać się wciągnąć w administracyjną machinę. Spojrzał na formularz i zmarszczył brwi. - Mam wpisać numer czego? - spytał, wpatrując w druczek, który zasadniczo różnił się od tego, który zwykle miał do wypełnienia. - Opiekun prawny? Nie jestem rodzicem ani opiekunem prawnym, ratowałem poszkodowane dziecko. Kod rejonowy? Spojrzał na nią zagubionym wzrokiem, nie wiedząc co zrobić. Papierologia go przerastała, zwłaszcza jak chodziło o coś nowego. Wystarczyły mu formalności związane z własną działalnością. - Ten numer karty ubezpieczeniowej jest obowiązkowy?
Widząc jego zdezorientowanie, nie umiała powstrzymać przewrócenia oczami. Naprawdę – pomyślała w tamtej chwili Penelope – powinnam otrzymać Odznakę Merlina Pierwszej Klasy za cierpliwość. Palcem pokazywała poszczególne okienka, tłumacząc mu jak kompletnemu idiocie co jest czym i jak należy wszystko wypełnić. Zapewniła go jednocześnie, że informacje potrzebne są tylko i wyłączenie w razie gdyby ktoś chciałby się z nim skontaktować. Rzadko kiedy się to zdarzało, ale przepisy wymagały od nich stosowania się do procedur. Gdy skończyli wypełniać kartę, (oczywiście, że musiała mu pomóc) posłała w jego stronę coś na kształt uśmiechu i machnęła ręką, by przepuścił kolejną osobę. Zmarnował już wystarczająco wiele jej cennego czasu. - Do widzenia – dodała jeszcze, gryząc się jeszcze w język przed pytaniem – po co pan tu dalej stoi? I zaprosiła gestem następną osobę, względem której będzie najprawdopodobniej tak samo życzliwa i pomocna.
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Nicholas przebywał w szpitalu bardzo często, a i tak nie potrafił się do końca oswoić z całą jego formalną stroną. Przyjęcia, wypisy, dokumenty, zgody, no i wiecznie przesuwane terminy, jeśli nie było się pilnym przypadkiem, albo nie była to kontynuacja już podjętego leczenia. - Przyszła jedna pani, która prawdopodobnie jest spokrewniona z tym małym. - dorzucił jeszcze informacyjnie. - Bardzo możliwe, że będzie w stanie udzielić przydatniejszych informacji. Karnie wypisał wszystko, co pokazała mu rejestratorka, a potem podziękował i szybko ustąpił miejsca przy okienku następnemu interesantowi. A skoro już miał załatwione, co trzeba, mógł wrócić do Fire i dowiedzieć się, czy to rzeczywiście jej krewniak. A czy było mu pisane ją znaleźć, to już zupełnie inna kwestia.
ZT
+
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widziadła:E tak Scenariusz:sąd ostateczny - ktoś mnie dotyka i mówi że jestem jego
-...NIE OBCHODZI MNIE TO KOBIETO, MASZ MI GO TU SPROWADZIĆ ALBO PODAM WAS WSZYSTKICH DO WIZENGAMOTU ZA ŁAMANIE PRZYSIĘGI HIPOKRATESA. NIE DOTYKAJ MNIE DZIADU! - Krzyki niosły się po całej izbie przyjęć. Max zdecydowanie nie dał sobie rady z wyleczeniem samego siebie po narciarskim upadku, a że nie mógł dopaść Brewera w Himalajach, bo ferie się skończyły, a oni porozjeżdżali do domów, to przyszedł go szukać tutaj, nie mając zamiaru pozwolić się leczyć komukolwiek innemu, co właśnie na głos deklarował, agresywnie odtrącając ramię jakiegoś innego uzdrowiciela, który zjawił się na izbie w celu wypełnienia swoich obowiązków. -CZY MAM SIĘ POWTARZAĆ, CZY ZAWOŁACIE TU DUPSKO BREWERA? - Ponowił swoją kulturalną prośbę, średnio zainteresowany, czy ktoś inny nie potrzebował teraz opieki imiennika bardziej. Ból okropnie dawał mu się we znaki, co niestety przez ostatnie kilka dni zagłuszał alkoholem, choć dziś pojawił się w szpitalu trzeźwy. Stąd też jego kiepski humor, bo noga nie pozwalała mu o sobie zapomnieć i to w najmniej przyjemny sposób, jaki mógł sobie wyobrazić. Kobieta w recepcji, choć łagodna i profesjonalna, próbowała go przekonać do zaakceptowania innego uzdrowiciela, ale on uparcie stał przy swoim, robiąc awanti na całą izbę. Przynajmniej tyle dobrego, że niektórzy czekający tu pacjenci, chwilowo zapomnieli o swoich dolegliwościach, zwracając uwagę na tego młodego awanturnika.
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Nic zatem dziwnego, że ostatecznie Max dostał powiadomienie i spojrzał na lusterko akurat w chwili, w której żuł na przerwie sajgonkę. Westchnął cicho, wpychając większość jedzenia do ust, otrzepał dłonie i umył je wychodząc z dyżurki, po czym skierował się na izbę przyjęć, próbując przełknąć wszystko to, co napakował do gęby. Wiedział, że nie powinien jeść w ten sposób, ale nie miał zbyt wielkiego wyjścia, a już na pewno nie wtedy, kiedy usłyszał głos swojego imiennika i zrozumiał, dlaczego dokładnie wzywali go do pomocy. Przełknął wszystko, co próbował zjeść, a następnie skierował się pospiesznie do lady, unosząc przy okazji rękę na znak, że już jest i zajmie się dosłownie wszystkim. Zapewne wiele ułatwiało mu to, że nie był asystentem, ale samodzielnym uzdrowicielem, który pracował z nieco szalonym przełożonym, na którego inni również spoglądali jak na wariata. - W porządku, zaraz wszystkim się zajmę. Będę potrzebował karty pana Solberga, więc podeślijcie ją do pokoju – poprosił, uśmiechając się do kobiety, a później skinął na swojego imiennika, żeby za nim poszedł, na ile to było możliwe. Na izbie przyjęć było kilka sal, w których mógł przeprowadzić odpowiednie badania, więc od razu tam zabrał Solberga, chcąc przekonać się, o co dokładnie w tej chwili chodziło. Zaraz też przyjrzał mu się bardzo uważnie, zdając sobie sprawę z tego, że zapewne dokładnie to samo robiły sowy, jakie znajdowały się na jego roboczym stroju. - Masz na sobie całkiem sporo tego zasranego pyłku. O niego chodzi, czy coś innego? – zapytał od razu, wskazując Maxowi kozetkę, a sam usiadł na niskim taborecie, przysuwając się nieco bliżej, dając mu znać, że może powiedzieć mu wszystko, dosłownie wszystko, bo jakoś sobie poradzą. Nie krzyczał na niego, bo nie miał ku temu potrzeby, wiedząc doskonale, że gdyby tylko uniósł głos, wszystko by się zesrało. Więc wolał trzymać się tego, co było, pozwalając przy okazji wyciszyć się Solbergowi.- Jakieś podejrzane halucynacje od wróżek? Jak cię zlały, to zapewniam cię, że to ból fantomowy – dodał jeszcze, żeby pewne rzeczy od razu wyjaśnić.
______________________
Never love
a wild thing
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Na szczęście w końcu imiennik się pojawił, bo sprawa zaczynała przybierać naprawdę nieprzyjemny dla ślizgona obrót. Cóż, cierpiał, a jak znajdował się w takiej sytuacji, to rzadko kiedy potrafił wykrzesać z siebie jakąkolwiek sympatię. -No w końcu. Dobić się do Ciebie jest ciężej do papieża. - Wyszczerzył się do kumpla, gdy w końcu pojawił się na izbie przyjęć, gotów do ogarnięcia Solberga. Po awanturze nie było śladu, a młody eliksirowar sam się uspokoił, choć zapewne podejście uzdrowiciela było rozsądne. W końcu z Maxem nigdy nie było wiadomo. -Pyłku? - Nie miał pojęcia, o chuj kolesiowi chodzi. -Nic nie ćpię, a ból jest jak najbardziej prawdziwy. - Odpowiedział bardzo stanowczo, a jakby na dowód tego, nieuważnie postawił nogę i zawył, bo zerwany mięsień dał o sobie znać w bardzo nieprzyjemny sposób. -Wyjebałem się na czartach i srogo połamałem. Zerwałem coś w łydce, a Lowell nie nauczył mnie jak sobie z tym radzić, więc potrzebuję kogoś mądrzejszego. - Nakreślił sytuację, przez chwilę czując, jak jakiś zimny dreszcz przechodzi przez jego ciało, zupełnie tak, jakby ktoś stał za chłopakiem i dyszał mu prosto w kark. Wzdrygnął się mimowolnie i szybko obejrzał za siebie, ale nic tam nie było, więc uznał to po prostu za wynik tego cholernego bólu. -Da się to naprawić? Niedługo mamy mecz z puchonami. - Zepsuty, czy sprawny i tak miał zamiar wylecieć na boisko, ale zdecydowanie lepiej by było, gdyby do tego czasu jakkolwiek go poskładano.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Max nie skomentował tej uwagi, jedynie wzruszając lekko ramionami. Nie chciał zirytować swojego imiennika, wiedząc, jak trudny był to przypadek i wiedział, jak z nim postępować, żeby ten nie zaczął nagle szaleć na środku izby przyjęć. Bardziej niż do tej pory, zdecydowanie bardziej, bo tego chcieli ze wszystkich sił uniknąć. Dlatego też zwyczajnie zabrał go ze sobą, by po chwili mieć przy sobie jego kartę pacjenta, podesłaną specjalnie na jego prośbę. Samonotujące pióro również znalazło tutaj dla siebie miejsce, a uzdrowiciel zdał sobie sprawę, że chyba musiał w pewnych kwestiach uświadomić swojego imiennika. - Nie wiem, pod jakim kamieniem żyjesz, stary, ale mam na myśli pył wróżek. Ten cały smog, jaki masz nad łbem, który wpycha się w każde miejsce i trąbi o tym pół Anglii, to pył wróżek, tylko jeszcze nie wiadomo skąd się wziął. Wiadomo jednak, że wywołuje halucynacje i ludzie zgłaszają się z dziwacznymi rzeczami, na dokładkę wywołuje jakąś pojebaną epidemię śmiechu, więc gdybyś doświadczał jakiś pojebanych akcji, a mówisz, że nie ćpasz, to masz winnego - stwierdził prosto, bo to była kwestia, jaką musieli zdecydowanie od razu ustalić, żeby przypadkiem nie rozwinęło się to w chuj wie co i do chuj wie czego doprowadziło. Po to był uzdrowicielem, żeby ratować szaleńców przed tego typu stanami i problemami, chociaż oczywiście, nie dało się ich wiecznie unikać. - Może być trudno, ale pokaż to. Połóż się i zobaczymy, co będzie najlepiej zrobić - powiedział prosto, wskazując mu kozetkę, domyślając się, że mogli mieć problem z zapaleniem i innymi debilizmami, skoro Max nie poszedł od razu do uzdrowiciela. To nie było najlepsze, ale dało się nad tym oczywiście zapanować, chociaż miał nadzieję, że mimo wszystko jego imiennik zastosuje się do lekarskich zaleceń, jakie zamierzał mu przekazać. Nim jednak do niego podszedł, dostrzegł ciemność gdzieś w kącie oka, ale zamrugał i obraz ponownie się wyostrzył, co przyjął z zadowoleniem.
______________________
Never love
a wild thing
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No tak, czasem trzeba było stosować w jego kierunku dość specjalne traktowanie, ale tym razem sam widok imiennika wystarczył, by burza gniewu w Solbergu się uspokoiła. Spojrzał z rozbawieniem na swoją kartę i pomyślał, że powinni mu zacząć odprowadzać tantiemy za tę powieść. -Nie mówię, tylko nie ćpam. - Obruszył się lekko, skupiając najpierw na tym aspekcie wypowiedzi kumpla. -Coś tam słyszałem, że jest problem ze składnikami przez jakiś pyłek, ale żeby od razu haluny? - Trochę z niedowierzaniem poszedł do tematu. Przecież by chyba zauważył, jakby cały świat nagle popierdoliło, prawda? A w sumie to nieprawda, bo jak nie przebywał w szkole, to w większości siedział zamknięty w swoim laboratorium w piwnicy, a nawet w Hogwarcie nie do końca oglądał się na innych, tak zajebany był obowiązkami. -Liczyłem na " jasne, minuta i będziesz jak rącza łania". - Wyszczerzył się, po czym dość niechętnie, ale podwinął nogawkę spodni, odsłaniając całkiem pokrytą bliznami łydkę, która tak mocno dawała mu teraz w kość i sprawiła, że znalazł się w tym, a nie innym miejscu. -Próbowałem usztywnić i nie przemęczać, ale średnio coś się zmieniło, jak mam być szczery. - Dodał jeszcze w kwestii swojego urazu, bo to nie tak, że żył sobie spokojnie bez zwracania uwagi na tę nogę. Po raz kolejny poczuł, że ktoś jest tuż koło jego ucha, a następnie jakby jakaś lodowata dłoń spoczęła na jego policzku. Jesteś mój.... Usłyszał, a przerażenie pojawiło się na jego twarzy. Starał się zachować jakikolwiek spokój, ale nie było to w żadnym stopniu łatwe.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Max uniósł ręce w obronnym geście, który świadczył o tym, że wierzył w zapewnienia swojego imiennika, a później pokręcił głową na jego uwagę, dodając, że od pyłku część przedmiotów sama się przenosiła, zwierzęta oszalały na swój sposób, rośliny weszły w wegetację zdecydowanie przed czasem, a teraz do tego doszły różne widziadła, a problemy z oglądaniem grzybów okolicy były właściwie całkiem standardowe. Skoro już i tak miał tutaj Solberga, to wychodził z założenia, że może go czegoś nauczyć, żeby ten nie panikował i nie robił jakiś kretynizmów, z jakimi trudno byłoby sobie tak naprawdę poradzić. Bo problemy z psychiką były w cholerę trudne do opanowania. - Nie na wszystko mamy cudowne hokus pokus czary mary i dokładnie taką mamy tutaj sytuację. Najpierw głębsza diagnostyka, a potem powiem ci, ile będziesz musiał z tym czymś uważać, żeby zagrać w tym meczu. Zaczniemy od… – stwierdził, kiedy zapadły całkowite ciemności, a on zdołał jedynie zakląć, chociaż może to wydarzyło się jedynie w jego umyśle, kiedy szamotał się wściekle. Trudno powiedzieć, co widział jego imiennik, ale uzdrowiciel był pewien, że niespodziewanie zawisł głową w dół i już po chwili obrywał kolejnymi ciosami po brzuchu, po nogach i rękach, odnosząc wrażenie, że ktoś chciał z niego wydusić całe życie. Bolało, jak jasna cholera, a kiedy ciemność odeszła, zabierając ze sobą pył, Max zdał sobie sprawę z tego, że klęczy na podłodze i trzyma się za poobijane miejsca, które nie powinny go boleć, a odnosił wrażenie, jakby paliły go ogniem piekielnym. Mało miłe, mało przyjemne… Ale na pewno nie miał siniaków. Sprawdził to pospiesznie, stękając, jakby mimo wszystko przetoczył się po nim głaz i aż zgrzytnął zębami. - Proszę bardzo, halucynacje, widziadła, co chcesz. No szczerze wątpię, żeby wpadła tu przed chwilą banda jakiś debili i zaczęła okładać mnie kijami, nie? Chociaż po twojej minie, to mogę podejrzewać, że coś jest nie tak – stwierdził, prostując się z trudem, walcząc z poczuciem bólu, jaki rozlewał się po jego głowie. Aż strzelił sobie sam w mordę, żeby nieco się ocucić, bo tak nie mógł pracować za jasną cholerę. – Jak coś widzisz albo słyszysz, to podziękuj wróżkom, bo to ich sprawka, chociaż kto wie, jak do tego doszło. Ale wracając do twojej nogi, jak wszystko w porządku, to sobie ją prześwietlę, bo muszę sprawdzić, czy jednak nie poszła ci tam też kość – powiedział, czekając na reakcję imiennika, by gdy było to możliwe użyć [i]surexposition[/b] i skierować iskry na jego nogę, uważnie się jej przyglądając pod każdym możliwym kątem.
______________________
Never love
a wild thing
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Słuchał o tym całym pyłku i był dość niepocieszony. Jeśli tak wyglądała sytuacja, to jego cała branża była w poważnej dupie, a to nie świadczyło o niczym dobrym. Na Ministerstwo nie liczył, mógł mieć jedynie nadzieję, że to gówno jakoś wywietrzeje z czasem i wszystko wróci do normy. Zresztą dokładnie to powiedział uzdrowicielowi, bo nie uważał, by musiał trzymać przy nim język za zębami. -To od czego nam ta cała magia, co? - Zapytał ironicznie, by po chwili spróbować nie panikować, gdy usłyszał głosy. Co gorsza, gdy sam doprowadził się do ładu zauważył, że i jego imiennik coś odpierdala. Chciał wstać i jakoś go z tych halucynacji wyprowadzić, ale noga znów go rwała i nie był w stanie oprzeć na niej ciężaru. Poza tym, nie wiedział też do końca, jak sobie z tą sytuacją poradzić. -Wszystko ok? Jest na to jakaś metoda? - Zapytał, gdy Brewer już się jakoś pozbierał, choć nie wyglądało to najbardziej kolorowo. -Bandy debili nie widziałem, ale może to ja Ci wjebałem za brak rozwiązania mojej nogi? - Wyszczerzył się, bo jak zwykle radził sobie z niekomfortową sytuacją humorem. Może i nie najlepszym, ale jakimś na pewno. -Ej, a jak rozpoznać, że to akurat halucyny od tego gówna, a nie od czegoś innego? Jak długo to już trwa? - Przyszło mu do głowy, bo przypomniał sobie akcję z jesieni, kiedy to na Kole Realizacji Twórczej, jego świadomość też spłatała mu mało przyjemnego figla. Miał szczerą nadzieję, że już wtedy to gówno roznosiło się w powietrzu i może przestać się przejmować swoim stanem psychicznym. -Sprawdzaj co chcesz. Tylko coś poradź, bo nie mogę dać puszkom się rozjebać. Wiesz, jaki to by był wstyd? - Posłusznie ustawił się do badania. -W sumie, jak już tu jestem... - Zaczął i wyszczerzył się szeroko, co oznaczało jasno, że nie tylko nogę sobie rozjebał. -Wziąłbyś spojrzał na mój bark? Coraz częściej mi nawala i jak się wyjebałem też dość mocno oberwał. Co prawda z tym sobie poradziłem, ale chcę wiedzieć, czy ma jakąś datę ważności. - Wyjaśnił, żeby nie trzymać imiennika w niepewności, bo ten pewnie spodziewał się po ślizgonie wszystkiego i to raczej nie tego co najlepsze.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
- Podobno badają ten pył, więc może tym razem coś naprawdę zrobią, chociaż wiesz, jak jest. W każdym razie, stary, możesz doświadczać różnych chorych akcji i to dość normalne, niestety, ale jak coś to wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedział prosto, dając znać imiennikowi, że gdyby tylko naprawdę potrzebował jego wsparcia, to nie miał się wahać, czekać, czy robić czegoś podobnego. Ostatecznie każdy inaczej radził sobie z tymi halucynacjami, jedni lepiej, a inni gorzej i nie było tutaj absolutnie żadnej zasady. On sam jakoś za nimi nie przepadał, ale kiedy ostatecznie zdał sobie w pełni sprawę z tego, że to jedynie bardzo chore halucynacje, jakie ani trochę mu się nie podobały, radził sobie lepiej. W tej chwili akurat średnio, nie będąc w stanie odpowiedzieć na pytanie Solberga, jedynie zbierając się w sobie i to kręcąc głową, to wzruszając ramionami. - Niektórzy próbują zasłaniać usta i nosy, ale nie wiem, czy to serio jakoś pomaga. Po prostu najłatwiej jest to przyjąć, a później ignorować, bo dostaniesz od tego do łba. A jak mi przyłożyłeś, to upewnię się, że twoja druga noga się też rozwali – zastrzegł, walcząc z widmowym bólem, który w tej chwili już najnormalniej w świecie go irytował, powodując, że Max robił się nieco drażliwy. Zacisnął jednak zęby, bo mimo wszystko był teraz w pracy, a nie na pogaduszkach, czy czymś podobnym i powinien podchodzić do tego na poważnie. Tym bardziej że sprawa pyłku była wyraźnie dla Solberga równie ważna, co ta rozwalona noga. - Chyba jakoś na zimę, wtedy zaczęła się epidemia śmiechu i jakieś dziwactwa, a teraz jest zwyczajnie coraz gorzej, jakby ich wszystkich pokręciło. No, nas, bo jak widać mnie też odwala. Ostatnio byłem pewien, że kamienie to placek z jabłkami. No, a najczęściej dotyczą jedzenia, tego, że ktoś cię porywa, bije, podobno są też grzyby i bardzo zielona trawa, mieliśmy już faceta, który nie umiał przestać tańczyć, a przynajmniej dokładnie tak wyglądał – wyjaśnił, nim zabrał się do badania, kierując się ostatecznie z prześwietleniem dalej, by upewnić się, że ze wspomnianym barkiem również nie było tak źle. Nie znalazł jednak nigdzie ubytków kości, odprysków i innych przyjemności, jakie na pewno by w niczym nie pomagały. Przeczesał włosy palcami, pokiwał do siebie głową, a potem sprawdził jeszcze, jak dokładnie wyglądała noga i bark jego imiennika, czy były mocno spuchnięte i gorące, czy nie działo się z nimi nic innego. - Masz jakieś uczulenia na eliksiry albo któryś źle tolerujesz? I przydałaby ci się rehabilitacja i wiem, że nie znosisz tu być, ale jak chcesz wygrać ten mecz, to nie ma co gadać, że to bez sensu – stwierdził, ostatecznie brzmiąc poważniej, niż zazwyczaj.